Ofiara numer 2117 - Jussi Adler-Olsen - ebook + audiobook

Ofiara numer 2117 ebook i audiobook

Jussi Adler-Olsen

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Brutalna, dynamiczna, zabawna i przerażająca. Zapomnij, że uda ci się zasnąć po przewróceniu pierwszej kartki”. Bogblogger.dk Ósmy tom bestsellerowej serii o Departamencie Q Od dziesięciu lat Assad jest siłą napędową Departamentu Q, jednak seria tragicznych wydarzeń doprowadza go na skraj załamania. Tylko ciężko doświadczona przez życie Rose może mu pomóc poradzić sobie z mrocznymi demonami, które budzą się dzięki relacji hiszpańskiego dziennikarza na temat tragicznej śmierci pewnej uchodźczyni. Tak zaczyna się trwające trzynaście dni nerwowe odliczanie do ostatecznej katastrofy, którą w samym sercu Europy wywołuje bezwzględny iracki oprawca Ghaalib. Jaką rolę w tych wydarzeniach odegra Assad? Tymczasem Departamentem Q wstrząsa wieść o śmierci jednego z kolegów, a ekipa Carla Mørcka desperacko próbuje zapobiec morderczym groźbom zamkniętego w sobie, szalonego chłopaka. Ratując ludzkie życie i rozwiązując dramatyczny dylemat Assada, Carl i reszta Departamentu Q trafiają prosto w oko cyklonu. Tam nikt nie zdoła uciec od drastycznych decyzji. Tam też walczy się, nie przebierając w środkach… „Ofiara numer 2117 to jak na razie najlepsza książka w całej serii”. Bechsbookds.dk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 627

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 28 min

Oceny
4,5 (361 ocen)
244
76
33
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lehoo21

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza historia w całej serii. Trzyma w napięciu do ostatniej strony. Bardzo dobry audiobook.
00
MilenaKlimas

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem najlepsza część, jak dotąd.
00
Michal190614

Dobrze spędzony czas

najslabsza z serii
00
sciboRCz

Całkiem niezła

poprzednie były lepsze ,lektor średni.
00
EmanuelGosia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, trzyma w napięciu od początku do końca. Najlepsza z serii. Polecam
00

Popularność




Offer 2117

© Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S 2019

in agreement with Politiken Literary Agency

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Joanna Cymbrykiewicz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie autora: © Tine Harden

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-236-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

prolog

Na tydzień przed opuszczeniem przez rodzinę Assada miasta Sab Abar jego ojciec zabrał go ze sobą na sobotni targ pełen straganów uginających się pod ciężarem ciecierzycy, owoców granatu, bulguru, przypraw w krzykliwych kolorach i rozgdakanego ptactwa czekającego na cios topora. Ojciec położył ręce na jego wątłych barkach i spojrzał na niego mądrymi, przenikliwymi oczami.

– Posłuchaj uważnie, synu – powiedział. – Wkrótce będziesz marzył o tym, czego dziś doświadczysz. Musi minąć wiele nocy, nim stracisz nadzieję na to, by ponownie usłyszeć te dźwięki i poczuć zapachy, więc rozglądaj się uważnie, dopóki możesz, i chłoń wszystko, co widzisz, zapisując to w sercu, bo w ten sposób nigdy nie utracisz tego do końca. Taką właśnie mam dla ciebie radę, rozumiesz?

Assad uścisnął ojcowską rękę, kiwając głową i udając, że rozumie.

Ale nigdy nie zrozumiał.

1

Joan

Joan Aiguader nie był religijny. Wręcz przeciwnie: uciekał z miasta, kiedy podczas procesji wielkanocnych po Rambli przetaczały się tłumy odzianych w czarne habity katolików. Kolekcjonował również urągliwe figurki papieży i Trzech Króli podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jednak mimo bluźnierczych zapędów w ostatnich dniach wielokrotnie żegnał się znakiem krzyża, bo gdyby jednak Bóg istniał, to Joan wolał pozostawać z nim w zajebiście dobrych stosunkach, zważywszy niestety na to, co od niedawna działo się w jego życiu.

Gdy w końcu nadeszła poranna poczta, a wśród niej długo wyczekiwana koperta, Joan jeszcze raz wykonał znak krzyża, jako że jej zawartość miała zadecydować o jego losie. Tyle wiedział.

A teraz, po upływie trzech godzin od lektury listu, siedział w kawiarni w dzielnicy Barceloneta, drżąc mimo ciepła, zdruzgotany i bez chęci do życia. Przez trzydzieści trzy lata żył żałosną nadzieją, że któregoś dnia szczęście się do niego uśmiechnie, ale po tym wszystkim nie miał już sił na dalsze oczekiwanie. Osiem lat temu jego ojciec owinął sobie wokół szyi kabel i powiesił się na rurze wodociągowej w domu, w którym pracował jako konserwator. Wstrząsnęło to ich małą rodziną, bo choć ojciec nigdy nie należał do osób beztroskich, nie rozumieli jego kroku. W jednej chwili Joan i jego pięć lat młodsza siostra zostali sami z mamą, która już nigdy potem nie była sobą. Joan walczył o nich najlepiej, jak potrafił. W tamtym czasie miał tylko dwadzieścia cztery lata i harował jak wół, studiując dziennikarstwo i imając się licznych niskopłatnych fuch, by związać koniec z końcem. Jednak rok później w jego życiu nastąpił ostateczny przełom, kiedy matka połknęła tabletki nasenne, a kilka dni później w jej ślady poszła też siostra.

Dopiero teraz, rozmyślając nad przeszłością, Joan rozumiał, że jego bezsilność ma swoje uzasadnienie. Życie rodziny Aiguaderów od jakiegoś czasu stopniowo traciło poczucie celu, aż mrok pochłonął ich wszystkich. Wkrótce pochłonie i jego. Nie licząc krótkich chwil szczęścia i małych zwycięstw, było to obmierzłe życie; w ciągu zaledwie miesiąca opuściła go dziewczyna, a pracę trafił szlag.

Niech to diabli. Po co się męczyć, skoro nic nie ma sensu?

Joan sięgnął do kieszeni, zerkając na kelnera za kontuarem.

„Żebym tak mógł zakończyć życie, zachowując godność i mając chociaż czym zapłacić za kawę” – pomyślał, spoglądając na resztkę napoju. Ale kieszeń była pusta, a lista jego sknoconych projektów i ambicji zdawała się nie mieć końca. Okazało się, że nie da się już dłużej ignorować wszystkich nieudanych związków i godzić na ciągle obniżające się standardy życia.

Sięgnął dna.

Przed dwoma laty, kiedy jego umysł pustoszyła druga już ciężka depresja, wróżka z Tarragony powiedziała mu, że któregoś pięknego dnia w niedalekiej przyszłości znajdzie się jedną nogą w grobie, ale uratuje go światło w środku dnia. Sprawiała bardzo przekonujące wrażenie i Joan aż do dziś trzymał się kurczowo tej wróżby. Tylko gdzie się to kurewskie światło podziewa? Nie mógł nawet wstać z krzesła, nie tracąc godności. Nie był w stanie zapłacić marnych kilku euro za swoje cortado. Nawet umorusani żebracy siedzący z wyciągniętymi rękami na chodniku przy El Corte Inglés mogliby się zrzucić na espresso, ba, nawet ci śpiący ze swoimi psami na posadzce przy wejściu do banków daliby radę.

Więc mimo że dał się uwieść intensywnemu spojrzeniu wróżki, które ożywiło w nim nadzieję na przyszłość, to kobieta srodze się pomyliła. A teraz wybiła godzina rozrachunków, to jasne jak słońce.

Z westchnieniem opuścił wzrok na stosik kopert leżących na kawiarnianym stoliku, jakby stanowiących dowód na to, w jakie tarapaty się wpędził. Mógł oczywiście ignorować przychodzące do domu koperty z okienkiem, bo choć od miesięcy nie płacił czynszu, i tak nikt nie zdołałby go wyrzucić na bruk ze względu na niedorzeczność katalońskich przepisów lokalowych. Czemu miałby się też przejmować rachunkami za gaz, skoro od Bożego Narodzenia i tak nie przygotowywał sobie żadnego ciepłego posiłku? Nie, ostateczny cios zadały mu te cztery leżące przed nim koperty.

Pozostając w związku ze swoją byłą dziewczyną, Joan raz po raz obiecywał stabilizację i postanawiał poprawę. Pieniądze nigdy się jednak nie pojawiły, a dziewczynie w końcu obrzydło utrzymywanie go i poprosiła, by się wyniósł. W kolejnych tygodniach udawało mu się zbywać natrętnych wierzycieli zapewnieniami, że bez problemu ureguluje wszystkie zaległości, gdy tylko otrzyma honorarium za cztery ostatnie eseje. Przecież pisze naprawdę genialne teksty. Dlaczego nie miałby na to liczyć?

I oto na stole leżały odmowy, które nie były ani pełne wahania, ani mętne, wymijające czy oględne, ale równie bezlitosne i celne, co cios matadora z Tercio de Muerte prosto w serce byka.

Joan uniósł filiżankę do ust, by podelektować się blaknącym aromatem resztki mokki, i powiódł wzrokiem po palmach rosnących przy nabrzeżu oraz barwnym tłumie plażowiczów. Jeszcze nie tak dawno Barcelonę sparaliżował wariacki rajd szaleńca po Rambli i szykanowanie zwykłych obywateli przed lokalami wyborczymi przez przedstawicieli administracji centralnej. Teraz jednak wydawało się, że to wszystko zeszło na dalszy plan, bo w drżącym z gorąca powietrzu widać było tłum zadowolonych ludzi. Z ich ust płynęły beztroskie pokrzykiwania i piski, ich skóra była wilgotna, spojrzenia pełne zmysłowości. Przez chwilę miasto wyglądało jak nowo narodzone, wręcz urągliwie, podczas gdy on bezowocnie wypatrywał blasku gwiazdy przewodniej, przepowiedzianej przez wróżkę.

Odległość od kawiarni, w której siedział Joan, do plaży pełnej bawiących się dzieci była kusząco niewielka. W niecałą minutę minąłby pędem plażowiczów, dotarł do wody, zanurkował w spienione fale i zrobił kilka szybkich, ostatnich wdechów. Zważywszy na panujące na plaży rozgorączkowanie, nikt nie zwróciłby uwagi na szaleńca, który rzuca się do wody w pełnym ubraniu. Wystarczyłoby niespełna sto sekund, by zostawić wszystko za sobą.

Mimo że serce biło mu jak oszalałe, Joan zaśmiał się słodko-gorzko na samą myśl o samobójstwie. Ci, którzy go znali, zdziwiliby się jak cholera. Że też taki mięczak jak Joan Aiguader poważył się na odebranie sobie życia? Ten szary, bezbarwny dziennikarzyna, któremu brakowało jaj, by zabrać głos w dyskusji.

Joan zważył koperty w ręce. To tylko kilkaset gramów dodatkowego upodlenia w jego i tak gównianym życiu, więc nie będzie nad nimi lamentować, skoro i tak już podjął decyzję. Za sekundę powie kelnerowi, że nie może zapłacić, po czym, wbrew jego protestom, rzuci się do ucieczki w kierunku plaży i zrealizuje swój plan.

Napiął mięśnie łydek, szykując się do biegu, gdy nagle kilkoro gości w strojach kąpielowych uniosło się raptownie, wywracając stołki barowe.

Joan zwrócił ku nim twarz. Jeden z nich gapił się bez wyrazu na ekran wiszącego na ścianie telewizora, drugi natomiast przesuwał wzrokiem po plaży.

– Pogłośnij! – krzyknął ten przy telewizorze.

– Hej, patrz! Przecież stoją na promenadzie! – wrzasnął drugi, wskazując na zbiorowisko ludzi na zewnątrz.

Joan podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył ekipę telewizyjną robiącą nagranie na promenadzie przed trzymetrowym stelażem, który kilka lat temu postawiła gmina. Dolna część konstrukcji zrobiona była z metalu, ale na górze, na wyświetlaczu cyfrowym widniały cztery cyfry. Joan już dawno przeczytał napis na stelażu, wyjaśniający cel jego postawienia: rejestrować liczbę pechowych uchodźców, którzy od początku roku utonęli w Morzu Śródziemnym.

Plażowicze w szortach i kostiumach kąpielowych niczym przyciągani magnesem pospieszyli w kierunku ekipy telewizyjnej, a kilku miejscowych chłopaków wystrzeliło z ulicy Carrer del Baluard i pomknęło prosto w stronę zbiegowiska. Może widzieli je w telewizji.

Joan skupił uwagę na kelnerze, który jak robot wycierał szklanki, wszystkimi zmysłami chłonąc obraz w telewizji. Tekst na ekranie głosił, że wiadomość jest „pilna”, więc Joan wstał z krzesła i spokojnie dał się ponieść na promenadę.

W końcu wciąż żył – i mimo wszystko był też dziennikarzem.

Piekło może jeszcze trochę poczekać.

2

Joan

Nie zważając na biegaczy, rolkarzy i panujący wokół rwetes, reporterka stała przed stelażem na plaży, w pełni świadoma swoich atutów. Odrzuciła włosy, zwilżyła wargi i zbliżyła do nich mikrofon, podczas gdy mężczyźni i chłopcy, o których wcześniej była mowa, pootwierali usta, a wzrok utkwili w jej piersiach. Nie przyszli tu bynajmniej dla słów, które miała wypowiedzieć.

– Nie wiadomo, ile dokładnie osób utonęło, próbując przedostać się do Europy, która dla tych nieszczęśników symbolizuje raj i wolność – powiedziała. – Ale w ostatnich latach liczba ofiar sięgnęła wielu tysięcy, a tylko w tym roku przekroczyła dwa tysiące. – Dziennikarka obróciła się nieco, wskazując na świecące cyfry na wyświetlaczu na szczycie stelaża. – Te liczby mówią nam, ilu uchodźców utonęło w Morzu Śródziemnym w tym roku aż do tego momentu. O tej porze w zeszłym roku ofiar było jeszcze więcej, w kolejnym można się spodziewać równie tragicznych notowań. To daje do myślenia, że choć ten bilans jest niepojęty i przerażający, cały świat – czyli i ty, i ja – beztrosko potrafi odwrócić wzrok, dopóki ci martwi ludzie pozostają całkowicie anonimowi. – Skierowała wzrok wprost w kamerę, świdrując ją pełnymi dramatyzmu, podkreślonymi czarną kredką oczami. – Czy właśnie nie tak się zachowujemy my i cała reszta świata? Po prostu ich ignorujemy. Dlatego w reakcji, ba, wręcz w proteście wobec tej obojętności postanowiliśmy w TV11 skoncentrować się w naszych kolejnych reportażach wyłącznie na osobie jednej z ofiar, mianowicie na mężczyźnie, którego ciało woda właśnie wyrzuciła na cypryjską plażę, we wschodniej części Morza Śródziemnego. Pokażemy, że ów uchodźca był człowiekiem z krwi i kości. – Spojrzała na połyskujący brylantami zegarek. – Przed niecałą godziną fale zniosły zwłoki tego nieszczęsnego człowieka na plażę między zadowolonych, cieszących się latem turystów, takich, jakich widzimy wokół nas na Playa de Sant Miquel. – Kobieta powiodła ręką po plażowiczach, by było widać, do kogo się odnosi. – Drodzy widzowie, ten młody człowiek, o którym mowa, był pierwszą osobą, której ciało zostało dziś rano wyrzucone na cieszącą się popularnością plażę Ajia Napa na Cyprze. Tym samym liczba na naszym wyświetlaczu sięgnęła dwóch tysięcy osiemdziesięciu. Tylu ludzi zginęło tylko w tym roku. – Zrobiła teatralną pauzę i spojrzała na duże świecące cyfry. – To tylko kwestia czasu, by ta liczba wzrosła. Ale pierwszą ofiarą dzisiejszego poranka był śniady chłopak w dwukolorowej bluzie Adidasa i zniszczonych butach. Dlaczego musiał stracić życie na Morzu Śródziemnym? Kiedy spoglądamy na spokojne, lazurowe fale u brzegu Barcelony, czy możemy sobie wyobrazić, jak na tym samym morzu tysiąc kilometrów stąd marzenia uchodźców o lepszej przyszłości obracają się wniwecz?

Przerwała przemowę, gdy producent programu przełączył go na relację z Cypru. Plażowicze mieli możliwość oglądania jej na monitorze ustawionym koło operatora kamery. Widok na ekranie sprawił, że szum momentalnie ucichł. Pokazywano dramatyczne zdjęcia zwłok młodego mężczyzny, dryfujących twarzą w dół przy samej plaży, dopóki kilku samarytan nie wyciągnęło ich na brzeg i nie położyło na wznak. Wtedy relację z Cypru przerwano i na ekranie pojawiła się znów reporterka z Barcelony. Stała kilka metrów od monitora, szykując się do zakończenia transmisji.

– Za kilka godzin będziemy wiedzieć coś więcej na temat tego człowieka. Kim był, skąd pochodził i jaka jest jego historia. Wracamy do sprawy po reklamie. Tymczasem liczba za moimi plecami wciąż rośnie – zakończyła, wskazując w górę na świecące cyfry i spoglądając w kamerę z powagą, dopóki operator nie powiedział „dzięki”.

Joan rozejrzał się szybko z uśmiechem. To może być wielka sprawa! Ale czyżby wśród setek twarzy za jego plecami naprawdę nie znalazł się choć jeden reprezentant mediów i prasy, nie licząc ekipy telewizyjnej i jego samego? Czyżby wreszcie to właśnie on znalazł się we właściwym miejscu i czasie? Czyżby naprawdę dorwał materiał, o którym, jak przeczuwał, może się zrobić głośno?

Jeszcze nigdy nie miał tak silnego przeczucia.

Kto przegapiłby taką okazję?

Joan spojrzał na wyświetlacz nad głową.

Dopiero co bilans ofiar utonięcia wynosił dwa tysiące osiemdziesiąt, a teraz na wyświetlaczu widniała już liczba dwa tysiące osiemdziesiąt jeden. Podobnie jak chłopcy wpatrujący się w piersi reporterki, gdy ta zapalała papierosa, zamieniając kilka słów z operatorem, Joan też nie ruszył się z miejsca.

Przed dziesięcioma minutami był zdecydowany, by powiększyć statystyki utonięć w Morzu Śródziemnym, ale teraz wpatrywał się w wyświetlające się liczby. Ich przyprawiający o ból serca przekaz był tak porażający i prawdziwy, że Joan poczuł się nieswojo i zakręciło mu się w głowie. On tu się w dziecinny sposób koncentruje na sobie, litując się nad sobą i dając za wygraną, gdy w tym samym czasie gdzieś na morzu ludzie walczą o życie. Walczą! To słowo go poraziło i nagle zrozumiał, czego doświadczył i w co się zaangażował. O mały włos nie rozpłakał się z ulgi. Otarł się o śmierć, ale ujrzał światło, które go uratowało, zupełnie jak przewidziała wróżka. Światło, które miało mu dać chęć i powód do życia, światło cyfrowego wyświetlacza nad głową, będące świadectwem niedoli innych i stanowiące obietnicę jeszcze nieopisanej, fantastycznej historii. Właśnie to pojął.

I zgodnie z wróżbą jego stopa w ostatniej chwili cofnęła się z wejścia do grobu.

Przez kolejne godziny Joan uwijał się jak szalony, bo powziął plan, który miał uratować jego karierę, a tym samym jego rację bytu i dalsze życie.

Dlatego sprawdziwszy godziny lotów na Cypr, stwierdził, że wsiadając na pokład samolotu do Aten o 16.46, powinien zdążyć na samolot rejsowy na lotnisko w Larnace i około północy znaleźć się na plaży w Ajia Napa.

Przez chwilę wpatrywał się w cenę biletu. Prawie pięćset euro w jedną stronę, czyli dokładnie tyle, ile nie miał. Dlatego pół godziny po podjęciu decyzji wdarł się do warzywniaka swojej byłej dziewczyny. Otworzył drzwi na zaplecze kluczem, o którego zwrot błagała go od kilku tygodni, i zdecydowanym krokiem udał się do kasetki z pieniędzmi, schowanej za kontuarem pod skrzynkami z warzywami.

Za dwadzieścia minut dziewczyna wróci ze sjesty i przeczyta powiadomienie o pożyczce, które zostawił na ladzie, a Joan w tym samym czasie dotrze na lotnisko z kwotą tysiąca sześciuset euro w kieszeni.

Krzyki znad wody w Ajia Napa na Cyprze wznosiły się nad morzem światła rzucanego przez liczne reflektory rozjaśniające teren akcji ratunkowej i czarne jak smoła, spienione fale. Bezpośrednio na piasku, kilka metrów od grupy odzianych w mundury ratowników, leżały rzędem ciała, których twarze zakryto szarymi wełnianymi kocami. Był to straszny, ale też z dziennikarskiego punktu widzenia fascynujący widok.

Piętnaście metrów w głąb lądu stała grupka dwudziestu, może trzydziestu zszokowanych ludzi, pilnie strzeżonych przez policję. Byli znękani, wycieńczeni i drżeli z zimna, mimo że opatulili się takimi samymi kocami, jakimi przykryto twarze zmarłych. Zanosili się cichym, pełnym rozpaczy płaczem nad bezlitosną rzeczywistością.

– Ci, co tam stoją, mieli szczęście – wyjaśnił ktoś na widok badawczego spojrzenia Joana. – Mieli na sobie kamizelki ratunkowe i wyłowiła ich załoga łodzi, daleko na morzu. Zaledwie pół godziny temu nasi ludzie znaleźli ich, zbitych razem jak ławica ryb, żeby się nie rozdzielić.

Joan skinął głową, ostrożnie zbliżając się do zwłok. Kilku policjantów chciało go przepędzić, ale gdy pokazał legitymację prasową, zaczęli autorytatywnie napominać grupkę wścibskich turystów i imprezowiczów w strojach plażowych, próbujących nagrać wszystko migającymi smartfonami.

„Bezduszni ludzie” – pomyślał Joan, wyciągając kamerę.

Nie znał greckiego, ale trudno było nie zrozumieć mowy ciała ratowników. Gestykulowali żywo, wskazując na leniwe grzbiety fal, jeden z ich kolegów zaś nakierowywał snop światła reflektora na dryfujący na wodzie obiekt.

Gdy zwłoki znajdowały się dwadzieścia metrów od brzegu, jeden z ratowników wszedł głębiej do wody i pociągnął ciało, jakby było stertą szmat. Kiedy wciągano je na brzeg, dało się słyszeć jęki kilkorga wyratowanych.

Joan zwrócił się w stronę grupki. Pełne żałości zawodzenie płynęło z ust dwóch kobiet, które zgięte wpół, zasłaniając rękami twarze, ze wszystkich sił próbowały pojąć to, czego były świadkami. Był to smutny widok. Mężczyzna z czarną zmierzwioną brodą próbował szorstkim gestem je uspokoić, ale to nie uciszyło ich rozpaczliwych krzyków. Przybrały jeszcze na sile, gdy ogolony na łyso człowiek w niebieskiej marynarce od munduru doskoczył do zwłok, by sfotografować je z bardzo bliska. Wyglądał na jakiegoś oficjela, który miał za zadanie dopilnować dokumentacji każdej z ofiar, więc Joan zrobił mu zdjęcie, dla pewności skinąwszy doń głową, jakby chcąc się upewnić, że ów człowiek nie ma nic przeciwko. Na szczęście na miejscu nie było innych dziennikarzy.

Potem odwrócił się i zrobił serię zdjęć grupce płaczących kobiet, bo z dziennikarskiego punktu widzenia bijąca w oczy rozpacz działała najlepiej, choć jej pokazanie nie było jego właściwym celem. Chciał zrobić dokładnie to samo, co stacja telewizyjna w Barcelonie. Ujawnić, szczegółowo przedstawić, zaszokować i zaangażować.

Bo ten topielec, jakkolwiek niefortunnie to brzmiało, stanowił jego osobiste trofeum: Joan spróbuje przywrócić tego zmarłego człowieka do życia, nie tylko dla wąskiego kręgu katalońskich czytelników, lecz także dla całego świata, zupełnie jak to miało miejsce z trzyletnim syryjsko-kurdyjskim chłopczykiem, którego śmierć przez utonięcie przed kilkoma laty zapewniła mu miejsce na pierwszych stronach gazet. Bez względu na grozę, jaką mógł budzić los tego pojedynczego człowieka, Joan zamierzał go wyeksponować. Miało mu to zapewnić bogactwo i poważanie, taki był plan.

Przez chwilę stał w bezruchu. Krzyki w tle były bardzo dramatyczne, nie słyszało się ich z tą samą intensywnością, gdy TV11 pokazywała w Barcelonie zdjęcia z Ajia Napa. Takie rzeczy dodają kolorytu i realizmu, same plusy, jeśli materiał ma zakasować wszystkie pozostałe. Joan, ku własnemu zdumieniu, pod wpływem płynących z plaży zawodzeń zauważył jednak u siebie coś jeszcze. Dobrze znał to uczucie z innych sytuacji, ale teraz jego zdaniem nie powinno dochodzić do głosu. Dlaczego miałby odczuwać wyrzuty sumienia z powodu tego, co robi? Przecież dokonuje właśnie czegoś wyjątkowego. A może jednak nie?

Nagle kamera zaczęła mu ciążyć. Coś wyjątkowego – pomyślał. Ale czy tak naprawdę nie podkradł konceptu TV11? Bo bez względu na to, czy prowadził dochodzenie na miejscu, czy nie, co czyniło je wyjątkowym? Był przecież po prostu naśladowcą, dlaczego nie przyznać się do tego przed sobą?

Joan otrząsnął się z tej myśli. Naśladowca – i co z tego? Jeśli postara się o uchwycenie autentyzmu w materiale, kto będzie się skarżył?

Za chwilę, kiedy już nagra akcję wyławiania z wody ciała mężczyzny, zwróci się do płaczących kobiet i spróbuje dowiedzieć, dlaczego tak głęboko przeżywają jego śmierć i czy osobiście znały zmarłego. Potem, jeśli na drugie pytanie odpowiedzą twierdząco, będzie mógł dopytać szczegółowo o jego tożsamość i powód ucieczki. Skąd kobiety go znały? I dlaczego to on zginął, a nie one? Czy był osłabiony? Czy był porządnym człowiekiem? Miał dzieci?

Joan podszedł bliżej do ciała unoszącego się na falach twarzą w dół, by je sfotografować. Zwłoki spowijało trudne do scharakteryzowania ubranie, jakby strój ludowy lub coś w tym stylu. Po chwili ratownik wyłowił je z pulsującej morskiej wody.

Joan znajdował się blisko ciała, gdy obrócono je na bok. Wtedy stanął jak wryty. W wyniku szarpnięcia za ramiona głowa zmarłego się odwróciła i Joan się zorientował, że to nie mężczyzna, lecz starsza kobieta.

Zacisnął powieki. Jeszcze nigdy nie znajdował się tak blisko trupa, było to naprawdę nieprzyjemne. Widywał ofiary wypadków drogowych, zakrwawiony asfalt i błękitne, błyskające światła karetek, które na próżno przybyły na pomoc. W swojej krótkiej karierze reportera sądowego bywał też w miejskich kostnicach. Ale w porównaniu z tamtymi zmarłymi los tej bezbronnej kobiety dogłębnie go poruszył. Pełna nadziei, odbyła długą podróż o jakże tragicznym finale. Jaki wyjątkowy i wyśmienity będzie z tego artykuł!

Wciągnął głęboko do płuc wilgotne morskie powietrze i wstrzymał oddech, spoglądając na czarne, nocne morze, by nie dać się porwać wzruszeniu. Bo choć doszło do nieszczęśliwego wydarzenia, fakt, że topielec nie był mężczyzną, młodą kobietą ani dzieckiem, stanowił niewątpliwą gratkę. Intuicja podpowiadała Joanowi, że historia sprzeda się lepiej, jeśli ofiarą będzie starsza kobieta. Kto nie dostrzeże w jej nieszczęśliwym losie bezsensownej groteski? Takie długie życie, taka straszna śmierć.

Po chwili Joan powściągnął emocje i zwrócił kamerę w stronę zmarłej, aktywując automatyczne fotografowanie, po kilku zaś sekundach wcisnął guzik nagrywania i obszedł ciało dookoła, chcąc zarejestrować wszystkie szczegóły, nim powstrzymają go ratownicy.

Mimo czasu spędzonego w słonej wodzie i gehenny podczas podróży morskiej nietrudno było odgadnąć, że kobieta pochodziła z zamożniejszej rodziny, co również gwarantowało wyższą sprzedaż gazety i bardziej pożądane zdjęcia. Ile razy widziało się nieprawdopodobnie ciężko doświadczonych ludzi w łachmanach, noszących ślady długiej, pełnej cierpienia tułaczki? Ta kobieta natomiast była gustownie ubrana, szminka zachowała bladoróżową barwę, a cienie na powiekach wyglądały na względnie nienaruszone. Była piękna. Miała około siedemdziesiątki, zgubiła jeden but, nosiła futro, które częściowo się z niej zsunęło – to ono początkowo go zmyliło. Trudno było jednak nie zauważyć podłużnych bruzd na jej twarzy; z pewnością wyżłobiły je ciężkie przeżycia, które skłoniły ją do wybrania tej desperackiej drogi ucieczki, a mimo to sprawiała zaskakująco dostojne wrażenie.

– Wiemy, skąd pochodzą ci ludzie? – spytał po angielsku klęczącego przy zwłokach mężczyznę, który wyglądał na kogoś ważnego.

– Pewnie z Syrii, przez ostatnich kilka dni to stamtąd płynie strumień uchodźców – odparł.

Joan odwrócił się do ocalałych. Śniada skóra, ale tylko o ton ciemniejsza niż u Greków, więc Syria stanowiła sensowny trop.

Spojrzał na rząd ciał leżących na piasku i policzył je. Trzydzieści siedem. Mężczyźni, kobiety, może jedno dziecko. Joan pomyślał o wyświetlaczu w Barcelonie po drugiej stronie Morza Śródziemnego, gdzie teraz nocą widniała liczba 2117. Jaka bezsensowna śmierć.

Potem wyjął notes i zapisał datę i godzinę, by oficjalnie przypieczętować rozpoczęcie pracy nad materiałem, który ma go wyciągnąć z otchłani i dać nową podstawę egzystencji. To będzie artykuł o anonimowej zmarłej, bynajmniej nie o energicznej kobiecie w kwiecie wieku czy o bezbronnym dziecku, lecz o starszej pani, która przed chwilą utonęła. O tej, która tak jak dwa tysiące sto szesnaście ofiar przed nią w tym roku nie przeprawiła się za życia przez Morze Śródziemne.

Nabazgrał nagłówek: „Ofiara numer 2117” i skierował wzrok na grupkę ocalałych oraz kobiety, które przedtem tak lamentowały. Znajdowało się tam wciąż wiele osób o znękanych twarzach, drżących na całym ciele, zbitych w ciasny tłumek, ale tamte dwie kobiety i brodaty mężczyzna zniknęli. Teraz na ich miejscu stał człowiek w niebieskiej marynarce od munduru, który przed chwilą robił zdjęcia nieopodal Joana.

Dziennikarz włożył notes do kieszeni, chcąc zrobić kilka zbliżeń na twarz kobiety, gdy ugodziło go przytomne spojrzenie jej otwartych oczu.

„Dlaczego to się stało?” – zdawały się pytać.

Joan odskoczył. W jego świecie wiara w zjawiska ezoteryczne uchodziła za żałosną, ale i tak zadrżał na całym ciele. Zupełnie jakby kobieta chciała nawiązać z nim kontakt. Sprawić, by pojął, że nie rozumie niczego i że to, co robi, nie jest w porządku.

Mężczyzna nie mógł odwrócić wzroku, bo w tych pięknych, żywych oczach kryły się kolejne pytania.

„Kim jestem, Joanie?”

„Skąd pochodzę?”

„Jak mam na imię?”

Joan ukląkł przy kobiecie.

– Dowiem się tego – powiedział, zamykając jej oczy. – Przyrzekam.

3

Joan

– Nie, jako wolny strzelec absolutnie nie możesz ubiegać się o zwrot kosztów podróży, jeśli twój wyjazd nie został wcześniej zakontraktowany. Ile razy mam powtarzać, Joanie?

– Ale ja mam wszystkie rachunki. Sporządziłem pełną dokumentację wyjazdu, spójrz! – Podsunął jej teczkę z biletami samolotowymi na Cypr i załącznikami na pozostałe wydatki, uśmiechając się najładniej, jak potrafił. Doskonale znał zakres kompetencji urzędniczki Marty Torry; nie miała prawa mu odmówić, szczególnie teraz. – Nie widziałaś, że mój artykuł znalazł się wczoraj na pierwszej stronie? Nie jakaś tam mała szpalta w dodatku weekendowym, ale topowy materiał w „Hores del dia”, najlepszy artykuł, jaki kiedykolwiek napisałem. Jestem pewny, że księgowość zatwierdzi te tysiąc sześćset euro. No już, Marto, nie stać mnie na samodzielne pokrycie kosztów podróży. Pożyczyłem pieniądze od swojej byłej. – Joan zrobił błagalną minę, nie musiał nawet udawać.

Jego eksdziewczyna go spoliczkowała, grożąc policją. Nazwała go złodziejem i rozpłakała się, wiedząc, że nigdy nie zobaczy swojego tysiąca sześciuset euro. Potem wyciągnęła rękę, nakazując mu, by zwrócił jej klucz od sklepu. Tym samym ich związek przeszedł do historii, a wręcz do prehistorii.

– Księgowość z pewnością to zatwierdzi, powiadasz. Ha! Tyle że księgowość to ja, Joan – zachichotała. – A twoja była musi być straszną idiotką, jeśli myśli, że możesz sobie ot tak przyjść i wziąć pieniądze z kasy gazety, kiedy cię najdzie ochota.

Joan próbował się opanować, podczas gdy Marta się odwróciła i ruszyła w stronę swojego biurka. Guzik w jej spódnicy, który miał zapobiec rozsuwaniu się zamka, zdążył odpaść, a zamek zjeżdżał w dół. Wszyscy w księgowości byli jak ona. Wciąż przybierali na wadze i cała ich aktywność koncentrowała się wokół sjesty i spożycia kolejnych kalorii. Aż przykro patrzeć, kiedy człowiek sam egzystuje o chlebie i wodzie.

– To choć zrefundujcie mi bilety lotnicze, Marto. Gazeta może przecież je sobie odliczyć.

– Skargi kieruj do swojej redaktorki, może coś wskórasz – odpowiedziała bezbarwnym głosem. Nie raczyła się nawet odwrócić.

Na górze w redakcji spodziewał się choćby drobnych braw. Zasłużonego uznania za to, że dzięki jego reportażowi „Hores del dia” wreszcie zyskała materiał cytowany przez gazety z całego świata. Międzynarodowe media użyły nawet jego zdjęć. Martwa starsza kobieta w futrze, skąpana w świetle reflektorów, zwłoki na plaży, krzyczące kobiety. „Hores del dia” musiała na tym zarobić niezłą kasę.

Ale nie licząc młodego korespondenta zagranicznego, który w widoczny sposób pokręcił głową, gdy Joan mijał boksy etatowych pracowników, nie spotkał się z absolutnie żadną reakcją. Nawet ze skinieniem czy dyskretnym uśmiechem. Jasna cholera, na filmach koledzy zawsze wstawali i bili brawo, kiedy działy się takie rzeczy. Co jest?

– Mam tylko pięć minut, więc lepiej się streszczaj, Joan. – Jego redaktorka zamknęła drzwi prowadzące do pozostałej części redakcji i najwyraźniej zapomniała dać mu znak, by usiadł, ale i tak to zrobił.

– Marta z księgowości właśnie dzwoniła, by mi powiedzieć, że chcesz, by ci pokryć koszty podróży. – Spojrzała na niego ciężko znad oprawek okularów. – Możesz o tym zapomnieć. Za artykuł o Ajia Napa zapłacę ci ten tysiąc sto euro, które ci z własnej głupoty obiecałam, gdy go przyniosłeś. Ciesz się z tego, bo nie dostaniesz ani centa więcej.

Joan niczego nie rozumiał. Liczył na to, że materiał o utopionej kobiecie w rezultacie przyniesie mu premię i widoki na etat. Tylko dlaczego Montse Vigo, redaktorka wolnych strzelców, świdrowała go wzrokiem, jakby ją opluł?

– Ośmieszyłeś nas, Joan.

Dziennikarz pokręcił głową. O co jej, do licha, chodziło?

– To może ci opowiem, jak dalej potoczyła się historia o ofierze numer dwa tysiące sto siedemnaście. Wczoraj rzeczywiście zapowiadała się na dobry materiał, ale dziś rano można było ją przeczytać w co najmniej pięćdziesięciu międzynarodowych gazetach, nie wspominając o tym, że wszystkie tytuły w Barcelonie, nie licząc nas, także ją publikują. Problem w tym, że nie przyłożyłeś się do tej roboty, Joan, nawet w przybliżeniu tak skwapliwie jak twoi koledzy. Skoro byłeś na miejscu, trzeba było gruntowniej zbadać tę sprawę, drogi przyjacielu. – Rzuciła mu przed nos na biurko kilka dzisiejszych hiszpańskich gazet, a nagłówek w jednej z nich niemal zaparł mu dech.

„Ofiara 2117 została zamordowana!”

Redaktorka wskazała na linijkę nieco niżej. „Informacje o ofierze numer 2117 zamieszczone przez »Hores del dia« są niepoprawne. Kobieta nie utonęła, lecz została zamordowana, brutalnie zadźgana” – było tam napisane.

– Chyba rozumiesz, że taka fuszerka odbija się w stu procentach na mnie – oświadczyła, odsuwając upokarzający stosik w róg biurka. – Bo naturalnie wina leży po mojej stronie. Powinnam była to przewidzieć, wnosząc po tych anemicznych esejach, które próbowałeś nam wciskać.

– Nic nie rozumiem – wyjąkał. Rzeczywiście nie rozumiał. – Przecież widziałem, jak woda wyrzuciła ją na brzeg. Byłem tam, gdy to się stało, oglądałaś moje zdjęcia.

– To trzeba było poczekać z robieniem zdjęć, aż ją odwrócą. Dźgnięto ją prosto w kark, między trzecim a czwartym kręgiem, takim długim narzędziem. – Redaktorka zademonstrowała rękami długość przedmiotu. – Śmierć na miejscu. Na szczęście nie tylko my się zbłaźniliśmy. Ekipa TV11 musiała sprostować idylliczną historię o młodym mężczyźnie, który jako pierwszy przypłynął do brzegu w Ajia Napa w dniu, kiedy tam byłeś. Okazuje się, że był przywódcą komórki terrorystycznej. Świeżo ogolony gnojek.

Joan był wstrząśnięty. Zamordowana? Czy właśnie to mówiły mu jej oczy? Czy powinien… Czy powinien był się zorientować?

Dziennikarz obrócił się do redaktorki. Chciał wytłumaczyć, dlaczego dał się ponieść chwili, i opowiedzieć, co tam się działo. Wyjaśnić, z jakiego powodu nie wykonał swojego zadania solidniej. Powiedzieć, że urzekła go ta sprawa, choć dobrze wiedział, że dziennikarze nie mogą sobie na to pozwolić.

Ale rozległo się pukanie do drzwi i do środka weszła Marta z księgowości. Podała Montse Vigo dwie koperty i nie zaszczyciwszy Joana nawet spojrzeniem, wyszła z gabinetu.

Redaktorka podała mu jedną z kopert.

– Proszę, tu jest twoje tysiąc sto, choć na nie nie zasłużyłeś.

Joan wziął kopertę bez słowa, to by było tyle. Prawo do ciemiężenia podwładnych leżało w kompetencjach Montse Vigo, co mógł zrobić? Nic! Skłonił się lekko i odwrócił, by chyłkiem opuścić gabinet. Pozostaje pytanie, jak długo uda mu się przeżyć za zawartość koperty. Zdążył się już spocić.

– Gdzie ty się wybierasz? – rozległo się za jego plecami. – Nie myśl sobie, że tak łatwo się wymigasz.

Chwilę później stał na ulicy, patrząc w górę na fasadę budynku. Od ulicy Diagonal w stronę miasta zbliżała się kolejna demonstracja; słychać było gwizdki, skandowanie, okrzyki bojowe i wściekłe klaksony samochodów, a jednak w głowie Joana rozbrzmiewały jedynie słowa redaktorki.

– Tu masz pięć tysięcy euro. Daję ci dokładnie dwa tygodnie, byś zbadał dogłębnie tę sprawę, i zrobisz to sam, rozumiesz? Jesteś naszym wyjściem awaryjnym, bo nikt z twoich kolegów nie chce jej tknąć nawet kijem, twierdząc, że zbyt wiele tropów już ostygło. Ale ty masz je na nowo odgrzać, jesteś to winien redakcji. Znajdź kilkoro ocalałych, żeby ci opowiedzieli, kim była ta kobieta i co dokładnie się jej przydarzyło, kapujesz? Wiesz z wywiadów z uratowanymi, że towarzyszyły jej dwie inne, młoda i starsza, i że podczas podróży po morzu, aż do zatonięcia pontonu, rozmawiał z nimi mężczyzna z brodą. Musisz ich odnaleźć, wiesz przecież, kim są, masz ich zdjęcia, więc będziesz mi codziennie meldował, co robisz i gdzie jesteś. Tymczasem my w redakcji pociągniemy tę historię, żeby ani na chwilę nie straciła na aktualności. Te pięć tysięcy ma ci wystarczyć na wszystkie twoje wydatki, rozumiemy się? Jest mi absolutnie wszystko jedno, kogo przekupisz i gdzie będziesz mieszkał. Jak ci nie styknie forsy na nocleg, będziesz musiał spać na ulicy. Jeśli nie starczy ci na jedzenie, będziesz głodował. W każdym razie ani mi się waż tu przychodzić z prośbą o więcej pieniędzy, dopóki nie uporasz się z zadaniem. Rozumiesz? To nie jest „El País”.

Skinął głową, ważąc w ręku kopertę. Czy mógł sobie pozwolić na niewykonanie tej roboty?

Te pięć tysięcy euro stanowiło wystarczającą odpowiedź.

4

Alexander

Przez ostatnich kilka miesięcy jego palce zrobiły się takie zwinne, że niemal zrósł się z kontrolerem w jedno. W najlepszych godzinach doby jego komputer i świat Kill Sublime stawały się jego jedyną rzeczywistością, a odległość między nim a ekranem z żołnierzami i tymi, których zabijali, była zarazem niewielka i nieskończona.

Alexander oddał się tej grze ciałem i duszą; było po temu kilka powodów. Kiedy jego koledzy z liceum, cisnąwszy czapki maturalne do szaf, próbowali zapomnieć o wszystkich przeprawach z egzaminami na tak zwanych podróżach formujących w dalekie kraje typu Wietnam, Nowa Zelandia i Australia, Alexander eksplorował najmroczniejsze strony swojej pogardy dla świata. Jak ci jego głupi koledzy z klasy mogli pętać się po całym globie, jak gdyby nigdy nic, i ignorować fakt, że ludzie to zasrane szczury, które pragną tylko dominować i pożerać się nawzajem? On zdecydowanie nie mógł, nawet przy najlepszych chęciach, bo nienawidził wszystkich ludzi. Jeśli zanadto się do niego zbliżali, szyderczo i z absolutną bezwzględnością obnażał ich najgorsze strony. To uczyniło z niego oczywistą ofiarę mobbingu i bynajmniej nie prowadziło do nawiązywania bliskich kontaktów i przyjaźni.

Dlatego Alexander wybrał inną drogę. Chciał żyć w świecie wirtualnym i za żadne skarby nie zamierzał opuszczać swojego pokoju, jeśli ceną byłoby spotkanie z innymi ludźmi. A dzień, w którym wreszcie zdecyduje się wyjść, będzie ostatnim dniem jego życia.

Taki miał plan.

Przez większą część dnia zza drzwi jego pokoju dochodził go tylko sporadyczny hałas. Od czwartej po południu do północy i następnego dnia od szóstej piętnaście do za piętnaście ósma słyszał krzątających się po domu rodziców. Kiedy w końcu zatrzaskiwali za sobą podwoje w drodze do pracy i zapadała cisza, otwierał drzwi i wymykał się z pokoju. Opróżniał w toalecie zawartość nocnika, robił sobie kanapki na resztę dnia, parzył kilka termosów z kawą, wracał do siebie, zamykał drzwi na klucz i kładł się spać do około trzynastej. Potem przez dwanaście godzin grał na komputerze w Kill Sublime, przesypiał kilka godzin, by dać oczom odpocząć, i na godzinę lub dwie zasiadał z powrotem przed ekranem.

Tak wyglądały jego dni i noce. Strzelał, strzelał, strzelał, a jego tak zwany killcount ciągle wzrastał. Winrate natomiast, czyli skala eksterminacji przeciwników w bieżącej rozgrywce, był z każdym dniem coraz lepszy. Jeśli istniała w ogóle elita tej gry, on z pewnością do niej należał.

Alexander doposażał się dodatkowo na weekendy. W piątki rano zaopatrywał się w spore ilości płatków owsianych, mleka, masła i chleba, a z biegiem tygodni przyzwyczaił się do silniejszego fetoru płynącego z nocnika, nim w końcu go opróżnił w poniedziałek. Kiedy codzienną rutynę przerywało nadejście tego przeklętego weekendu, przez większość czasu zza drzwi słychać było jego rodziców. Nie martwiły go ich coraz intensywniejsze kłótnie, ba, sprawiały mu wręcz radość, ale gdy nagle zapadała cisza, robił się czujny. Wiedział, że pewnie za chwilę znów staną za drzwiami i zagrożą ich wyważeniem i zamknięciem go w szpitalu. Albo wyłączeniem internetu, co było tylko czczym gadaniem, bo sami byli od niego uzależnieni. Poza tym zdawali sobie sprawę z tego, że ma dobry modem bezprzewodowy i że potrafiłby włamać się do sieci sąsiadów, jeśli sprawy przybrałyby naprawdę zły obrót. Potem przejdą do szantażu, że nie będą już wyciągać pieniędzy ze spadku po babci, a co za tym idzie, kupować dla niego jedzenia. Wreszcie zaczną go straszyć, że przyprowadzą do domu kogoś, kto będzie chciał z nim porozmawiać: psychologa, pracownika opieki społecznej lub kogoś z poradni rodzinnej; grozili mu nawet jego byłym wychowawcą.

Ale Alexander wiedział swoje. Znając naturę swoich rodziców, był pewien, że nie uśmiechało im się, by inni się dowiedzieli, co się dzieje w ich porąbanym żółtym domu na przedmieściach Kopenhagi. Kiedy więc stali pod drzwiami, błagając go najpiękniej, jak potrafili, i próbując wtłoczyć ich rodzinę z powrotem w małomiasteczkowe ramy zwyczajnego życia, Alexander spluwał na podłogę, śmiejąc się jak obłąkany, dopóki nie zamknęli pysków.

Srał na to, jak się czuli. Sami się o to prosili. Że niby ma zmięknąć, słysząc żałosne zawodzenie matki? Co ona sobie, kurwa, wyobraża? Że Alexander się ugnie z jej powodu? Że to, co w niej odrażające, nagle zniknie? Że udawana bezradność przykryje jej gównianą naturę? Że jej syn zapomni, jak niewiele reszta świata obchodzi ją i ojca, stanowiącego karykaturę samego siebie?

Nienawidził ich. Kiedy wreszcie nadejdzie ten dzień, w którym wyjdzie z pokoju, sparaliżuje ich przerażająca świadomość, że w ogóle chcieli, by otworzył drzwi.

Co najmniej dwudziesty raz tego dnia, drżąc z radości, spojrzał na ekran z mroźnym krajobrazem, pełnym kolorów i przemocy, i wyżej, na stronę z gazety, którą parę dni temu powiesił na ścianie i która podsunęła mu jednoznaczną odpowiedź, jak powinien zareagować na obojętność i cynizm cechujące jego rodziców i im podobnych. Bo to właśnie tacy jak oni są winni. To przez nich wciąż będą się pojawiać ofiary takie jak ta kobieta na ścianie.

Kiedy rodzice byli w pracy, znalazł w przedsionku nietkniętą gazetę, jakby to, co się dzieje na świecie, w ogóle ich nie obchodziło. Nagłówek przykuł jego uwagę. Ogromne podobieństwo kobiety do jego babci poruszyło w nim czułą strunę i bolesne wspomnienia bliskości i troskliwości, jakimi go otaczała, wróciły ze zdwojoną siłą.

Czytając artykuł o losie kobiety, podobnym do losu tysięcy innych ludzi, czuł, jak buzuje w nim wściekłość, która z miesiąca na miesiąc przybierała na sile, i w końcu będzie musiał ją przekuć w czyn.

Alexander długo przyglądał się kobiecie. Choć z jej oczu wyzierała śmierć i choć starsza pani pochodziła ze świata diametralnie różnego niż ten jego, to właśnie za pamięć o niej Alexander zamierzał ponieść ofiarę. Za każdy zamach na człowieka należy się surowa kara.

Na początek zamierzał wtajemniczyć w swoje plany policję, a gdy rozpęta się piekło, wyląduje w nagłówkach gazet.

Zacisnął usta i skinął głową. Aktualnie miał na koncie tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt wygranych. Zabił ponad dwadzieścia tysięcy przeciwników i nawet jeśli będzie musiał siedzieć przy komputerze całą dobę, osiągnie cel ponad dwóch tysięcy stu wygranych w stosunkowo krótkim czasie. Wszystko to w geście solidarności z tą anonimową ofiarą na ścianie, numer 2117.

A kiedy w końcu osiągnie tę niepojętą liczbę zwycięstw, wyjdzie z pokoju i pomści tę starszą kobietę i wszystkie krzywdy, jakich sam doznał, i to w taki sposób, by nie można go było źle zrozumieć.

Spojrzał na przeciwległą ścianę, gdzie powiesił odziedziczony po dziadku miecz samurajski, który naostrzył, kiedy był na etapie grania w Onimushę na PlayStation 2.

Niedługo nadarzy się okazja, by go użyć.

5

Carl

Był to jeden z tych paradoksalnych deszczowych dni, w których Carlowi się wydawało, że nikłe światło wpadające przez żaluzje rozpłomienia nagą skórę Mony i białe ściany. Również tego poranka pieścił wzrokiem miękkie zagłębienia tworzące się między ścięgnami jej szyi. Tej nocy spała mocno, jak zwykle, gdy Carl u niej nocował. Przez pierwsze miesiące od śmierci swojej młodszej córki, Samanthy, płakała bez przerwy, błagając go o codzienną bliskość i niemal gorączkowo go obejmując, gdy leżał w jej łóżku. Płakała, nawet kiedy się kochali, najczęściej przez całą noc. A Carl jej w tym towarzyszył.

Oczywiście, że ten okres ich wyniszczył, ale gdyby nie on i poczucie odpowiedzialności Mony wobec czternastoletniego syna Samanthy, Ludwiga, zapewne dalsze życie byłoby dla niej zbyt trudne. W żadnym razie stabilizacji stanu Mony nie przysłużyła się jej starsza córka, Mathilde. Matka w ogóle z nią nie rozmawiała.

Carl sięgnął po zegarek. Nadszedł czas, by zadzwonić do domu do Mortena, by mieć pewność, że ten obudził już Hardy’ego.

– Wychodzisz? – rozległ się obok zaspany głos.

Położył rękę na jej krótkich, całkiem już siwych włosach.

– Za trzy kwadranse muszę być na komendzie. Śpij, dopilnuję, by Ludwig wstał i poszedł do szkoły.

Podniósł się z łóżka, zatrzymując wzrok na zarysie jej ciała pod kołdrą, i pomyślał to samo, co każdego ranka.

Że też kobiety w jego życiu muszą mieć tak ciężko.

Komendę Główną od niemal tygodnia spowijała warstwa ciemnych chmur, niczym wełniany koc. Ogólnie rzecz biorąc, trwała kolejna zmarnowana jesień, która powoli, acz skutecznie pchała go ku czarnym, zimowym miesiącom. Szczerze nienawidził tej pory roku. Chlapa, śnieg i tabuny oszalałych zasrańców ganiających jak oparzeni w poszukiwaniu prezentów, bez których oczywiście można się obejść. Już w październiku zaczęła dudnić świąteczna muzyka, miasto zalewało morze światełek i zużywano zastraszające ilości plastiku i brokatu, by przypomnieć ludzkości o błogosławieństwie nadejścia Jezusa. I jakby tego było mało, za tymi oto szarymi murami, na biurku Carla leżały niezliczone teczki stanowiące dowód na to, że po Danii pęta się wielu morderców, zupełnie nie zważając na gałązki świerka i ozdoby choinkowe, a ludzie wokół nawet nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Znalezienie tych szumowin najwyraźniej zależało tylko od niego.

Można by sobie pomyśleć, że to pestka. Ale od czasu sprawy sprzed ponad dwóch lat, kiedy to pracownica społeczna z pełną premedytacją mordowała swoje podopieczne, świat schodził coraz bardziej na psy. Strzelaniny na ulicach. Groźby lockoutu kierowane pod adresem ludzi na państwowych posadach. Zakaz zakrywania twarzy burkami, zakaz obrzezania i mnóstwo innych kwestii, którymi nie sposób było administrować i których nie dało się należycie egzekwować. Koledzy, którzy woleli wejść do polityki na szczeblu samorządowym, niż ganiać za oszustami podatkowymi, niezintegrowanymi imigrantami czy kryminalistami przy kasie. Sektory, które wreszcie zaczęły jako tako funkcjonować, a teraz miały dostać cholernego kopa. Wszystko to zabierało mnóstwo czasu i powodowało niepotrzebną utratę energii. Carlowi odechciewało się grzebać w tym gównie.

Ale kto, do licha, udźwignie prowadzenie śledztwa w przypadku poważnych przestępstw, z którymi ci z drugiego piętra nie potrafili sobie poradzić, jeśli Carl nagle powie: stop? Bo myśl o zwolnieniu się z pracy była mu w każdym razie bliska. Może mógłby zostać przedszkolanką czy wyprowadzaczem psów? Decydowałby sam, w jakim będzie humorze, z kim się będzie zadawać i kim zajmować. Ale gdyby wszyscy tak rozumowali, kto powstrzyma tych złoczyńców?

Carl już nie wiedział, czy jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie, więc westchnął głośno, kiwając głową do mężczyzn w budce wartowniczej. Wszyscy na komendzie wiedzieli, że tego rodzaju westchnienia w wykonaniu Carla oznaczają, że lepiej się nie odzywać i trzymać od niego z daleka, ale o dziwo, wyglądało na to, że nie zwrócili uwagi ani na jego westchnienie, ani na niego.

Już schodząc do piwnicy, poczuł, że stan rzeczy odbiega od normalności. Ludzie patrzyli przed siebie i nie licząc mdłego światła wylewającego się z gabinetu Gordona na końcu piwnicznego korytarza, panowały tam egipskie ciemności. W całym Departamencie Q pogaszono światła.

Carl zachichotał. I co teraz? Gdzie, do jasnej cholery, włącza się to przeklęte światło? Od takich rzeczy ma się zazwyczaj ludzi.

Znalazłszy się u podnóża schodów, zaczął macać ścianę w poszukiwaniu kontaktu, ale go nie znalazł. Stał tam natomiast wielki, ciężki kloc, w który uderzył czubkiem buta i o który obtłukł sobie kolano. Zaklął, uskoczył w bok, dał krok do przodu i potknął się o kolejny masywny, przypominający skrzynię przedmiot tak mocno, że uderzył głową w ścianę, wyrżnął barkiem w biegnącą pionowo rurę i runął jak długi.

Upadłszy na podłogę, zaczął ciskać przekleństwami, o znajomość których nawet siebie nie podejrzewał.

– Gordon! – wrzasnął ile sił w płucach, wstając i po ciemku gramoląc się pod ścianę.

Brak odpowiedzi.

W swoim gabinecie włączył wreszcie lampę kreślarską oraz komputer i usiadł, pojękując.

Czy rzeczywiście z całego wydziału jest tu tylko on? Byłby to w takim razie pierwszy raz od naprawdę dawna.

Sięgnął po termos, w którym czasami zostawał łyk kawy z poprzedniego dnia.

„A co tam” – pomyślał, potrząsnąwszy termosem i stwierdziwszy, że zawartości wystarczyłoby na pół filiżanki, pal licho, że zimnej.

Wyjął z szuflady liliowy kubek, który podarował mu przybrany syn. Kubek był tak nieprzeciętnie szkaradny, że nie nadawał się do używania w świetle dziennym. Carl nalał sobie doń kawy.

„Co jest, do cholery?” – pomyślał na widok kartki na biurku.

Drogi Carlu,

materiały archiwalne, których poszukiwałeś w związku z prowadzonym przez Was śledztwem, zostawiłam na korytarzu, bo skrzynie były za ciężkie, by taka drobna kobietka jak ja dała radę wnieść je dalej.

Pozdrawiam serdecznie

Lis

Carl wytrzeszczył oczy. Ale sobie wybrała miejsce! Tyle że kto by śmiał protestować, skoro postawiła je tam zdecydowanie najseksowniejsza kobieta w całej komendzie?

Położył komórkę na biurku i przez chwilę na nią spoglądał.

„Dlaczego nie pomyślałeś, by jej użyć, gdy nie było światła?!” – pomyślał i ze złości walnął pięścią w stół, w wyniku czego kubek podskoczył, przewracając się. Teraz nie tylko kartka od Lis, ale cały stos papierów, których treść miał zgłębić, zabarwiły się od kawy, przyjmując kolor iście kloaczny.

Siedział tak przez dziesięć minut, gapiąc się na zapaskudzone teczki spraw i myśląc o papierosach. Mona poprosiła go, by rzucił, i prawie mu się udało, ale tęsknoty za przyjemnym uczuciem dymku w płucach i nozdrzach nie dało się kontrolować. Syndrom odstawienny był wkurzający i sprawiał, że Carl robił się drażliwy. Wiedzieli o tym aż nadto dobrze Assad i Gordon, ale przecież na kimś musiał odreagować, żeby być w stanie spotkać się z Moną, emanując pozytywną, naturalną aurą.

„Kurwa!” – brzmiała jego mantra, gdy nachodziła go ochota na dymka. Jakby to mogło pomóc.

Carl aż podskoczył, gdy zadzwonił telefon.

– Przyjdziesz na górę, Mørck? – Nie było to bynajmniej pytanie podlegające dyskusji. Komendantka miała, nawet jak na kobietę o wadze piórkowej w wieku przejściowym, niezwykle piskliwy głos, który, celowo czy nie, sprawiał, że każdy poczułby się nieswojo.

Tylko dlaczego w ogóle dzwoniła? Czy zlikwidowano jego wydział, skoro panują tu takie ciemności? Może chce Carla zwolnić? Czyżby ktoś miał podjąć za niego tę decyzję? Niespecjalnie komfortowo się z tym czuł.

Natychmiast wyczuł szarą jak koks atmosferę na drugim piętrze. Nawet Lis sprawiała wrażenie wyjątkowo ponurej, a w korytarzu prowadzącym do gabinetu komendantki tłoczyli się milczący detektywi.

– Co się, kurwa, dzieje? – spytał Lis.

Kobieta pokręciła głową.

– Nie wiem dokładnie, ale nic dobrego. Coś z Larsem Bjørnem.

Brwi Carla poszybowały w górę. Wreszcie przyłapali go na jakichś świństewkach? Ależby go to uradowało!

Przez minutę stał w sali odpraw w towarzystwie kolegów, którzy co do jednego mieli zaskakująco niewyraźne miny. Czyżby politycy znów rozwalili im budżet? I to wina Larsa Bjørna? To by go nie zdziwiło. W każdym razie z tego, co widział, delikwenta nie było w tym tłumie.

Komendantka swoim zwyczajem skuliła ramiona, jakby mogło to wspomóc walkę jej biustu z obcisłą marynarką od munduru.

– Z wielką przykrością chciałabym państwa powiadomić o czymś, o czym kilkoro z was już wie. Przed trzema kwadransami dostałam telefon ze szpitala z Gentofte. Poinformowano mnie, że Lars Bjørn zmarł. – Komendantka na chwilę spuściła głowę, a Carl próbował zrozumieć, co takiego właśnie powiedziała.

Lars Bjørn nie żyje? Wprawdzie był łajzą i aroganckim męczydupą, a Carl nie potrafił wykrzesać z siebie ani odrobiny sympatii dla tego typa, ale żeby zaraz życzyć mu śmierci? A niech to…

– Dziś rano Lars jak zawsze wybrał się na jogging do Bernstorffsparken i wszystko wskazuje na to, że po powrocie do domu czuł się dobrze. Jednak po zaledwie pięciu minutach dostał duszności, po których nastąpił atak serca, który… – Komendantka musiała na chwilę zamilknąć, by odzyskać równowagę. – Jego żona, Susanne, którą przecież wielu z was zna, wykonała masaż serca i choć karetka przyjechała błyskawicznie, a lekarze na kardiologii robili, co mogli, Larsa nie udało się uratować.

Carl rozejrzał się wokół. Kilkoro kolegów wyglądało na autentycznie poruszonych, ale z jego obserwacji wynikało, że większość z nich sprawiała wrażenie, jakby już zaczęli się zastanawiać, kto go zastąpi.

„Jeśli będzie to na przykład taki Sigurd Harms, rozpęta się piekło” – pomyślał Carl ze zgrozą. Z drugiej strony dobrze by się złożyło, gdyby jego funkcję objął Terje Ploug, a jeszcze lepiej Bente Hansen.

Pozostało trzymać kciuki.

Na próżno wypatrywał w tłumie Assada. Czyli pewno jest już u Rose albo w terenie, wykonując swoją pracę. Natomiast na samym końcu lokalu dostrzegł górującego nad resztą Gordona, kredowobiałego na twarzy i z oczami tak czerwonymi, jakie miała Mona w najgorszym okresie.

Carl przywołał go ręką, gdy ich oczy się spotkały.

– Naturalnie dziś możemy sobie nieco pofolgować – ciągnęła komendantka, zwracając się do zebranych. – Jestem świadoma, że wielu z was przeżyło wstrząs, bo Lars był przecież w gruncie rzeczy naprawdę lubianym szefem i dobrym kolegą dla wszystkich pracowników naszego wydziału.

W tym miejscu Carl musiał kilkakrotnie przełknąć ślinę, by uniknąć niestosownego napadu kaszlu.

– Liczymy, że czas pomoże nam uporać się z żałobą, ale w nadchodzących dniach musimy też się postarać pracować w normalnym trybie. Oczywiście dołożę wszelkich starań, by jak najszybciej powołać następcę Larsa. Będzie to też dla nas okazja, by sprawdzić, jak sobie od tej pory będziemy radzić w komendzie.

Obok komendantki stał Janus Staal, szef działu PR, potakując – a jakżeby inaczej. Przecież największą słabostką każdego szefostwa jest niemożność oparcia się pokusie, by przy każdej nadarzającej się okazji wywrócić wszystko do góry nogami. W jaki inny sposób kierownictwo, szczególnie na państwowych posadach, miałoby uzasadnić własne istnienie?

Usłyszał za plecami westchnienie Gordona i obrócił się do niego. Wyglądał, oględnie rzecz biorąc, nie najlepiej. Carl wiedział, że to Lars Bjørn załatwił mu posadę w komendzie, więc jego reakcja była całkiem zrozumiała. Ale czy od tamtej pory Bjørn mu tej pracy nie uprzykrzył?

– Gdzie jest Assad? – spytał Gordon. – U Rose?

Carl zmarszczył czoło. Skojarzenie Assada z Larsem Bjørnem było niebezpodstawne. O dziwo, tych dwóch zawsze łączyło coś w rodzaju braterskiej więzi. Wspólne przeżycia z przeszłości, o których zakresie Carl nie miał pojęcia, najwyraźniej wytworzyły między nimi silną relację. Bjørn załatwił też Assadowi pracę w Departamencie Q. Czyli jednak Carl ma mu za co dziękować.

A teraz gość już nie żył.

– Mam zadzwonić do Assada? – spytał Gordon, spodziewając się naturalnie, że Carl zechce się tym zająć osobiście.

– Hm, może lepiej z tym poczekać, aż zjawi się w komendzie? Jeśli jest u Rose, może to w niej wywołać poruszenie. Z Rose nigdy nic nie wiadomo.

Gordon wzruszył ramionami.

– Możesz mu wysłać SMS-a, by zadzwonił do ciebie, gdy Rose nie będzie w pobliżu.

Dobry plan. Carl uniósł kciuk.

– Dziś rano znów dzwonił do mnie ten dziwny typ – powiedział Gordon, wytarłszy nos; schodzili właśnie po schodach do piwnicy.

– Okej. – Gordon wspominał o tym już dziesiąty raz w ciągu kilku dni. – Dopytałeś, dlaczego dzwoni właśnie do ciebie? Mówił coś?

– Nie.

– I wciąż nie możesz go namierzyć?

– Nie. Próbowałem, ale dzwoni z niezarejestrowanego telefonu.

– Hm. Jeśli cię denerwuje, to następnym razem rzuć słuchawką.

– Już tak robiłem, ale to nic nie daje. Po prostu pięć sekund później dzwoni znów i tak w kółko, dopóki nie wysłucham jego wiadomości.

– Powtórz jeszcze raz, jak ona brzmi.

– Tia. Że zabije, kiedy dotrze do liczby dwa tysiące sto siedemnaście.

– To zostało jeszcze sporo lat – zaśmiał się Carl. Taka uwaga mogłaby równie dobrze paść z ust Rose w czasach jej świetności.

– Pytałem go, o co chodzi z tą liczbą, ale odpowiedź była enigmatyczna. Stwierdził tylko, że musi dotrzeć do takiego etapu w swojej grze, po czym ryknął śmiechem. Ale powiem ci, że takim nieprzyjemnym.

– Może póki co zaklasyfikujmy go jako lekko zaburzonego idiotę? W jakim twoim zdaniem jest wieku?

– Dość młody. Wypowiadał się jak nastolatek, tylko powiedziałbym, że trochę starszy.

Przedpołudnie ciągnęło się w nieskończoność; Assad ani nie oddzwonił, ani nie odpisał na SMS-a Carla.

Czyli pewnie poinformował go ktoś inny.

Carla korciło, by wymknąć się do domu. Od zebrania w Wydziale Zabójstw nie tknął żadnej teczki, a poczucie, że teraz wszystko się sypnie, było równie przytłaczające, jak chęć sięgnięcia po ćmika.

„Jeśli Assad nie przyjdzie w ciągu pół godziny, to się stąd zmywam” – pomyślał, przeglądając ogłoszenia o pracę w internecie. Dziwna sprawa, ale żadne z nich nie było skierowane akurat do pięćdziesięciotrzyletniego podkomisarza policji z indeksem BMI zbliżającym się do dwudziestu ośmiu. Czyli zostaje mu tylko polityka na szczeblu lokalnym, ale co miałby, u licha, robić w radzie miasta Allerød? I z ramienia jakiej partii?

Kiedy tak snuł rozważania, usłyszał na korytarzu znajome kroki Assada.

– Słyszałeś, prawda? – spytał Carl, odnosząc się do dwóch głębokich bruzd między brwiami kolegi, którego twarz właśnie ukazała się w drzwiach.

– Owszem, słyszałem. Kilka godzin spędziłem u Susanne, jak się domyślasz, nie było zbyt przyjemnie.

Carl skinął głową; Assad pocieszał wdowę. Czyli aż tak blisko był z rodziną Bjørnów.

– Ona szaleje z nerwów, Carl.

– Cóż, nietrudno to zrozumieć. To się stało zupełnie niespodziewanie.

– Nie, nie o to chodzi. Ona była wściekła, że zabiegał się na śmierć.

– Zajechał się, Assad. Zajechał się na śmierć, tak się mówi.

– Nie rozumiem, przecież biegał. W każdym razie złościła się też, że po powrocie do domu prowadził zbyt wiele negocjacji w sprawie zakładników. Wściekała się, że miał kochankę, że szastał pieniędzmi.

– Wooow, czekaj, czekaj! Lars Bjørn miał kochankę, dobrze słyszałem?

Assad spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Lars Bjørn bzykał wszystko, co ma dwie nogi, jeśli tylko nie uciekało, nie wiedziałeś?

Carl wytrzeszczył oczy. Taki potworny nudziarz! Co kobiety mogły w ogóle widzieć w tym pajacu?

– Dlaczego go po prostu nie wyrzuciła?

Assad wzruszył ramionami.

– Wielbłądy nie przepadają za zmianą wodopoju, Carl.

Mørck przywołał w myślach obraz żony Bjørna. Choć raz metafora wielbłąda nie była zupełnie chybiona.

– A te negocjacje w sprawie zakładników, o co chodzi?

– Przetrzymywani biznesmeni, dziennikarze, głupi turyści, ludzie pracujący w pomocy humanitarnej…

– Tak, tak, wiem przecież, kto jest na to najbardziej narażony, ale dlaczego Bjørn?

– Bo to on najlepiej sobie radził w sytuacjach, gdy tamci po drugiej stronie mogą po prostu zabić przy najmniejszym fałszywym posunięciu.

– Hm. Czy to dlatego ty i Bjørn byliście ze sobą tacy związani? Pomógł ci, jak byłeś zakładnikiem?

Twarz Assada na moment stężała.

– Raczej odwrotnie. I nie chodziło o sytuację z zakładnikami, ale o jedno z najgorszych irackich więzień.

– Abu Ghraib?

Assad najpierw pokiwał, a potem pokręcił głową.

– Tak i nie. Nazwijmy je aneksem. Tak naprawdę było ich więcej, ale nazwijmy go po prostu Aneksem numer jeden.

– Jak mam to rozumieć?

– Sam tego początkowo nie rozumiałem, ale później się dowiedziałem, że ten kompleks budynków jest znacznie mniejszy niż Abu Ghraib. Mieścił się w pewnej odległości od głównego więzienia, a osadzonymi byli więźniowie wymagający szczególnego nadzoru.

– Na przykład jacy?

– Na przykład obcokrajowcy wzięci do niewoli, wysoko postawieni urzędnicy, politycy, szpiedzy i ludzie majętni. Czasami całe rodziny sprzeciwiające się reżimowi Saddama. Ludzie, którzy wiedzieli za dużo i których chciano skłonić do tego, by zaczęli mówić. Właśnie tacy.

„O w mordę” – pomyślał Carl.

– Czyli Lars Bjørn był tam osadzony?

– Nie, on nie. – Assad stał dłuższą chwilę, kręcąc lekko głową, ze wzrokiem utkwionym w podłodze.

– W porządku – odparł Carl. Czyli dotknęli jednego z tematów, których Assad wolał unikać. – Wiem o tym od Tomasa Laursena. Wydaje mi się, że sam to potwierdziłeś, gdy cię wypytywałem. Ale posłuchaj, Assad, ja wiem, że to dla ciebie delikatna sprawa, więc zapomnij, że w ogóle pytałem.

Kudłacz zamknął oczy i zrobił głęboki wdech, po czym się wyprostował i spojrzał Carlowi prosto w oczy.

– Nie, Lars nie siedział w więzieniu, nie był też zakładnikiem. To jego brat, Jess, został tam uwięziony.

Assad zmarszczył czoło, sprawiając wrażenie, jakby znów miał zatopić się we własnych myślach. Czyżby pożałował, że uchylił rąbka tajemnicy, której nie powinien wyjawiać?

– Jess?! Jess Bjørn?! – Nazwisko brzmiało znajomo. – Znam go? Jak myślisz?

Assad wzruszył ramionami.

– Nie sądzę. Może kiedyś go poznałeś, ale teraz jest w domu opieki. – Sięgnął do kieszeni po komórkę.

Carl nie słyszał, by dzwoniła, więc pewnie miał ściszony dźwięk.

Kudłacz stał przez chwilę, kiwając głową z telefonem przy uchu, a bruzdy między jego brwiami tylko się pogłębiały. Kiedy się odezwał, jego ton zdradzał niezadowolenie. Jakby to, co słyszał, stanowiło pogwałcenie jakiejś umowy.

– Carl, muszę lecieć – powiedział, wkładając komórkę do kieszeni. – Dzwoniła Susanne Bjørn. Ustalaliśmy, że to ja poinformuję brata Larsa, ale okazuje się, że jednak sama zadzwoniła i powiedziała mu o jego śmierci.

– I niezbyt dobrze to przyjął, zgadza się?

– Przyjął to fatalnie, więc muszę pędzić, Carl. Miałem z tym trochę poczekać, ale widać się nie da.

Carla już prawie od tygodnia nie było w szeregowcu w Allerød. Odkąd zaczął kursować między domem a mieszkaniem Mony, jego lokator, Morten, spokojnie, acz z uporem dokonywał nalotów dywanowych na lokum Carla z wykorzystaniem swojego silnie alternatywnego talentu wnętrzarskiego. Już samo wejście, przyozdobione po obu stronach złotobrązowymi statuami atletycznych mężczyzn pozbawionych ubrania, zbiłoby z pantałyku każdego pracownika pomocy domowej, nie mówiąc już o salonie, którego praktyczny styl lat dziewięćdziesiątych pod postacią licznych nielakierowanych mebli zastąpiono istną feerią barw z przewagą szafranowej żółci i krzykliwej zieleni. Gdyby Carl miał opisać całościowe wrażenie, jakie robił salon, porównałby go do spleśniałego ementalera. Brakowało tylko, by Morten przywlókł z piwnicy resztki swojej kosztownej kolekcji figurek Playmobil i poutykał je po pokoju.

– Halo! – zawołał Carl, jakby chciał ostrzec, że oto nadciąga normalność.

Brak odpowiedzi.

Zmarszczył czoło, na próżno wypatrując przez okno kuchenne wózka inwalidzkiego Hardy’ego. Jego stary przyjaciel i zarazem kolega z pracy widocznie gdzieś wybył.

Carl klapnął na fotel w salonie przy pustym łóżku Hardy’ego, kładąc na nim rękę. Może nadszedł czas, by zmienić z Mortenem umowę najmu i dać mu prawo do użytkowania całego szeregowca. Oczywiście z zastrzeżeniem, że jeśli ze wspólnego mieszkania jego i Mony jednak nic nie wyjdzie, to wrócą do poprzednich ustaleń i Mortenowi zostanie tylko piwnica.

Carl uśmiechnął się przelotnie. Gdyby Morten Holland miał do dyspozycji cały szeregowiec, być może jego chłopak, Mika, by się tu przeprowadził. Obaj mają już swoje lata, więc może są gotowi na kolejny krok?

Od drzwi dobiegło go szuranie, a po chwili szum elektrycznego wózka Hardy’ego i śmiech Mortena nagle rozjaśniły całe wnętrze.

– Hej, Carl! Jak dobrze, że jesteś! Nie masz pojęcia, co się dziś wydarzyło! – zaszczebiotał Morten na jego widok.

„Na pewno nic złego” – pomyślał Carl, widząc błyszczące oczy Hardy’ego i muskularne ciało Miki, wyginające się jak w tańcu.

Morten usiadł naprzeciwko Carla, nie zdejmując kurtki.

– Jedziemy do Szwajcarii, Carl. Całą trójką: Mika, Hardy i ja. – Uśmiechnął się szeroko.

Do Szwajcarii?! Kraju z dziurami w serze i wielkimi skrytkami depozytowymi? A co w tym ciekawego? Istniało wiele innych miejsc, w których Carl dużo chętniej by się ponudził niż akurat w Szwajcarii.

– Tak – ciągnął Mika. – Załatwiliśmy umowę ze szwajcarską kliniką, która podjęła się oceny, czy Hardy kwalifikuje się do wszczepienia interfejsu mózg–komputer.

Carl spojrzał na Hardy’ego. Nie miał pojęcia, o czym facet plecie.

– Przepraszam, że nic o tym nie wiedziałeś – wyszeptał jego sparaliżowany przyjaciel. – Zebranie pieniędzy zajęło dobrą chwilę, mogło się nie udać.

– Pobyt i część operacji opłaci niemiecka fundacja, normalnie czad! – dodał Mika.

– No dobra, o czym wy bredzicie? Co to jest ten cały interfejs?

W tym momencie mowa Mortena przeszła w tryb turbo. Dziwne, że tak długo się z nim wstrzymywał.

– Na uniwersytecie w Pittsburghu wynaleziono metodę, w ramach której do ośrodka w mózgu sparaliżowanej osoby odpowiedzialnego za poruszanie rękami wszczepia się mikroelektrody. W ten sposób za pomocą stymulacji próbuje się przywrócić czucie między innymi w palcach. Właśnie tego chcemy spróbować u Hardy’ego.

– Brzmi niebezpiecznie.

– Tak, ale wcale nie jest – podjął Mika. – I choć Hardy umie już poruszać jednym palcem i trochę barkiem, to nie wystarczy, byśmy mogli go umieścić w egzoszkielecie.

Carl nie nadążał.

– Egzoszkielet? Co to takiego?

– Lekki szkielet robota, który mocuje się do ciała. Silniczki elektryczne zainstalowane w kombinezonie pomagają się poruszać sparaliżowanej osobie, zupełnie jakby taki człowiek chodził o własnych siłach.

Carl próbował sobie wyobrazić, jak po tylu latach Hardy miałby znów wstać. Dwa metry i siedem centymetrów w żelaznym statywie. Wyglądałby jak przewalający się z miejsca w miejsce Frankenstein, albo i gorzej. Istna komedia, choć Carlowi wcale nie było do śmiechu. Czy to się kiedykolwiek ziści? Czy po prostu mamią go nierealistycznymi mrzonkami?

– Carl! – Hardy podjechał swoim wózkiem kilka centymetrów bliżej. – Wiem, co myślisz. Że się rozczaruję, że mnie to załamie. Że zajmie mi to długie miesiące, a i tak wszystko pójdzie na marne, mam rację?

Mørck skinął głową.

– Ale posłuchaj. Od dnia przed dwunastu laty, gdy leżałem sparaliżowany na oddziale urazów rdzenia kręgowego w Hornbæk i prosiłem cię, byś mnie zabił, aż do dziś nie miałem w życiu celu, który dałby mi nadzieję na normalność. Oczywiście mogę poruszać się na wózku mniej więcej tak, jak mam na to ochotę, i jestem za to bardzo wdzięczny. Ale myśl, że może jednak jest jeszcze o co walczyć, dodaje mi chęci do życia. Nie uważasz, że lepiej wstrzymać się z zamartwianiem do momentu, aż ewentualnie się nie uda?

Carl powtórnie kiwnął głową.

– Mam nadzieję, że dzięki operacji odzyskam czucie w rękach i będę mógł nimi poruszać siłą myśli. Może nawet odzyskam czucie w nogach. Robili doświadczenia na sparaliżowanych małpach, które zaczęły znów chodzić. Pytanie, czy w ogóle mam tyle siły w mięśniach.

– I tu, jak sobie wyobrażam, w sukurs przychodzi ten egzoszkielet?

Hardy kiwnąłby głową, gdyby mógł.

6

Assad

Złowróżbne, błyskające niebieskie światło tańczyło po pnącym się po fasadzie domu opieki krzewie glicynii.