Chiński Feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa - Bogdan Góralczyk - ebook

Chiński Feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa ebook

Bogdan Góralczyk

5,0
55,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Chiny to kraj zarazem nowoczesny i starożytny, komunistyczny i kapitalistyczny, bogaty i biedny, reformujący się i opierający się reformom, jednolity i zróżnicowany, represyjny i wolnomyślicielski, konserwatywny i rewizjonistyczny, pasywny i agresywny, mocny i słaby”. Jak wytłumaczyć ten „chiński paradoks”? W jaki sposób kraj pogrążony w biedzie w czasach „wielkiego skoku” i „rewolucji kulturalnej” wyrasta w ciągu ostatnich dekad na mocarstwo? W swym porywającym eseju prof. Góralczyk, autor bestsellerowego „Wielkiego Renesansu”, próbował już przed ponad dekadą wyjaśnić fenomen chińskich reform i spróbować przewidzieć, jak Państwo Środka będzie się zachowywało dalej.

„Niniejszy tom pojawił się na naszym rynku w 2010 roku, a więc przed ponad dekadą. Napisany w formie osobistego eseju, był efektem kilkuletniego pobytu na placówce dyplomatycznej w Azji – co prawda nie w Chinach, ale właśnie wtedy wielokrotnie tam jeździłem, z uwagi na swoje zainteresowania i sinologiczne wykształcenie. A im częściej jeździłem, tym bardziej nie mogłem się nadziwić temu, co tam obserwowałem. Już wtedy stało się bowiem dla mnie jasne, że ta wielka cywilizacja – w ostatnich dwóch stuleciach będąca w odwrocie lub politycznej zawierusze – teraz znalazła się na ścieżce prawdziwego odrodzenia. […] Niech ten Chiński Tryptyk będzie dowodem, że polska sinologia (oraz nauki polityczne) też mają jakiś wkład w rozważania na temat współczesnych Chin, że nie muszą czerpać tylko i wyłącznie z tłumaczeń czy obcych źródeł. Ale nade wszystko ważne jest to, by pokazać, jak bardzo i jak szybko Chiny się w ostatnich ponad czterech dekadach zmieniały. Oddawany tutaj w Państwa ręce tom Chiński feniks ma właśnie taki cel – pokazać odbiorcy, jak i dlaczego Wielkie Chiny ponownie się obudziły i skąd się wziął fenomen tamtejszego Odrodzenia – niczym feniksa właśnie”.

Prof. Bogdan Góralczyk, fragment Wstępu do drugiego wydania

Prof. zw. dr hab. Bogdan J. Góralczyk, politolog i sinolog, b. ambasador w państwach Azji, publicysta, wykładowca w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego i jego były dyrektor. Specjalizuje się we współczesnych stosunkach międzynarodowych. Bada też zagadnienia wyzwań globalnych, integracji (europejskiej i poza naszym kontynentem) oraz przekształceń systemowych w różnych regionach świata, ze szczególnym naciskiem na Azję Wschodnią (Chiny) i Europę Środkową (Węgry), co wiąże się ze znajomością języków tych państw. Wznowienie książki Chiński feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa (wyd. I – 2010) wieńczy jego Chiński Tryptyk, w skład którego wchodzą również Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje (2018) oraz Nowy Długi Marsz. Chiny ery Xi Jinpinga (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 458

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA

Każdemu autorowi jest miło, gdy jego książki są dyskutowane, omawiane, nicowane na wiele sposobów, a szczególnie, gdy są wznawiane. Niniejszy tom pojawił się na naszym rynku w 2010 roku, a więc przed ponad dekadą. Napisany w formie osobistego eseju, był efektem kilkuletniego pobytu na placówce dyplomatycznej w Azji – co prawda nie w Chinach, ale właśnie wtedy wielokrotnie tam jeździłem, z uwagi na swoje zainteresowania i sinologiczne wykształcenie. A im częściej jeździłem, tym bardziej nie mogłem się nadziwić temu, co tam obserwowałem. Już wtedy stało się bowiem dla mnie jasne, że ta wielka cywilizacja – w ostatnich dwóch stuleciach będąca w odwrocie lub politycznej zawierusze – teraz znalazła się na ścieżce prawdziwego odrodzenia.

Po powrocie do kraju przedłożyłem więc tę, u nas pionierską, pracę, starając się uczulić naszego odbiorcę i Czytelnika, że chiński Kolos się obudził, że ruszył z posad, a dawne stereotypy, uprzedzenia i klisze myślowe, którymi w stosunku do Państwa Środka dotychczas się posługiwaliśmy, trzeba szybko odrzucić do lamusa. Miał to być raport przedstawiający, co w Chinach się dzieje, a zarazem alarm, by zmienić nasze podejście do tego kraju i bardziej się nim zainteresować, bo naprawdę jest czym.

Jak się można domyślić, przełomu nie dokonałem. Owszem, wzbudziłem pewne zainteresowanie w wąskich kręgach, głównie ekspertów i pasjonatów Azji, ale obyło się bez większego echa. Ani nasze elity polityczne, ani główny nurt medialny nie był jeszcze wówczas na takie „rewolucyjne” treści gotowy. No bo jak to, jacyś chińscy komuniści mają robić coś lepiej niż Zachód? Niesłychane i nieprawdopodobne. To właśnie był ówczesny główny ton, dominujące przesłanie.

Tyle tylko, że książkę wydałem tuż po wielkim kryzysie na światowych rynkach, tym z 2008 roku, kiedy to Chiny zwróciły na siebie uwagę jako rosnące mocarstwo gospodarcze i handlowe, podobnie jak to było z Igrzyskami Olimpijskimi z tego samego roku. Atmosfera więc była nieco bardziej sprzyjająca niż w poprzednich dekadach, przynajmniej pod względem zainteresowania. Jednakże bariery – mentalne, ideowe, polityczne, ideologiczne i inne – w ramach naszej percepcji Chin były o wiele silniejsze. A brały się, jak można sądzić, z dwóch podstawowych przyczyn. Pierwsza, to data 4 czerwca 1989 roku. U nas – pierwsze częściowo wolne wybory, które doprowadziły do politycznego przełomu, a u nich – wojsko krwawo tłumiące studenckie prodemokratyczne demonstracje. Nawet trudno się dziwić, że przez ponad dwie dekady, aż do kryzysu 2008 roku, kiedy to zachodnie media zaczęły dostrzegać postęp Chin, mieliśmy do nich podejście prawdziwie ideologiczne: my (świeżo upieczeni), demokraci, byliśmy gotowi pouczać „autokratów z Pekinu”, jak powinni postępować (i uczyć się na naszym przykładzie). Powinni także – i to była druga przyczyna – jak najszybciej przejść na wzorce przez nas, na szeroko rozumianym Zachodzie, wtedy mocno promowane: liberalnej demokracji oraz niepohamowanego rynku w ramach forsowanego „konsensusu z Waszyngtonu”, stawiającego na sektor prywatny, a nie publiczny oraz prawa rynku, a nie dominację państwa, jak w Chinach.

Dzisiaj, jak wiadomo, jesteśmy już na zupełnie innym etapie. Wiemy więcej. Ja też, dostrzegając rangę i wagę badanych zagadnień, mocno się na chińskich zmianach skupiłem. A ponadto, co nie mniej ważne, wielokrotnie, przynajmniej raz w roku, jeśli nie częściej, jeździłem do Chin i w ich okolice. Tak było do wybuchu niespodziewanej pandemii (która jeszcze trwa), kiedy to znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie dziejowym. Tymczasem w jej ramach o szybko rosnących Chinach jest coraz głośniej, choć z reguły znów prezentuje się je w formule bardziej zagrożenia (dla nas), niż jakiejkolwiek szansy. Znowu więcej jest tych, którzy Chinami straszą, aniżeli tych, którzy przynajmniej próbują je zrozumieć czy wyjaśnić, do której to „szkoły” należę.

O tym, co się w Chinach stało, traktował mój obszerny tom z 2018 roku: Wielki Renesans. Dość obszernie – i w sposób bardziej naukowy – starałem się w nim pokazać i opisać chińską ścieżkę transformacji i reform, tak bardzo odmienną od wzorców zachodnich. A potem, pod koniec 2021 roku, zmuszony zostałem dodać do tamtego jeszcze jeden tom, na temat rządów „ery Xi Jinpinga” trwających od końca 2012 roku – bo tyle się w samych Chinach i wokół nich stało i dzieje, że dopisanie jednego rozdziału do poprzedniego tomu nie wchodziło w grę. Trzeba było napisać nową książkę.

Robiłem więc, co mogłem, korzystając z własnej wiedzy i doświadczenia, żeby naszemu odbiorcy te Chiny – jak zawsze skomplikowane i inne, nam obce, a teraz dynamicznie się zmieniające i zarazem szybko rosnące w siłę – przedstawić. I właśnie w takim kontekście tym bardziej się cieszę, że obecne Wydawnictwo uznało za sensowne sięgnięcie do tego tomu sprzed ponad dekady, dziś już – poza wąskim gronem specjalistów – zupełnie zapomnianego, i wydać go ponownie.

W ten sposób rodzi się swego rodzaju Chiński Tryptyk, ukazujący tamtejsze zmiany i przeobrażenia. Choć wydawnictwo się zmieniło i szata graficzna również, to jednak postanowiłem, by treść pozostała taka sama, jak w oryginale. Po pierwsze, niech to będzie signum temporis – zapis i świadectwo czasu czy nawet epoki, która w szybko zmieniającym się świecie i jeszcze szybciej przeobrażających się Chinach jest już historią. Natomiast po drugie, nie mniej ważne – zwróćmy uwagę, że jednak pewne zjawiska czy procesy można było przewidywać czy antycypować. Tyle tylko, że my jako odbiorcy byliśmy niejako inaczej zaprogramowani – nie byliśmy w stanie wtedy, na przełomie pierwszej i drugiej dekady tego stulecia, zrozumieć, że Chiny się obudziły – i szybko prą do przodu. Na tyle szybko, że dzisiaj już bardzo poważnie obawia się ich dotychczasowy hegemon, Stany Zjednoczone Ameryki, a cały świat z zapartym tchem śledzi, co też się stanie i jak oba kolosy wyjdą z obecnego starcia. Dochodzi bowiem do zwarcia, przez ekspertów z Uniwersytetu Harvarda zręcznie uchwyconego mianem „pułapki Tukidydesa”, czyli bezpośredniego zderzenia interesów dotychczasowego hegemona z pretendentem, przede wszystkim na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, a ostatnio także wokół Tajwanu.

Naturalnie mam świadomość, że oddajemy Państwu w ręce produkt niejako z zamrażarki (z Bibliografią włącznie). Wydaje się jednak, że jest to dość istotne uzupełnienie dwóch wyżej wymienionych, ostatnio wydanych tomów. Niech ten Chiński Tryptyk będzie dowodem, że polska sinologia (oraz nauki polityczne) też mają jakiś wkład w rozważania na temat współczesnych Chin, że nie muszą czerpać tylko i wyłącznie z tłumaczeń czy obcych źródeł. Ale nade wszystko ważne jest to, by pokazać, jak bardzo i jak szybko Chiny się w ostatnich ponad czterech dekadach zmieniały. Oddawany tutaj w Państwa ręce tom Chiński Feniksma właśnie taki cel – pokazać odbiorcy, jak i dlaczego Wielkie Chiny ponownie się obudziły i skąd się wziął fenomen tamtejszego Odrodzenia – niczym feniksa właśnie.

I wreszcie, na koniec, jeszcze jedna kwesta. Jak pisałem we Wstępie do oryginalnego wydania: „Treść tej książki traktuje o kwestiach i stanach nowych, rodzących się, przepoczwarzających, zmieniających jak w kalejdoskopie”. Pozostawiam Państwu, Drodzy Czytelnicy, do oceny, co się od tamtej pory zmieniło, gdzie autor miał rację, a gdzie się pomylił, gdzie czegoś nie docenił bądź coś (lub kogoś) przewartościował czy też nie dowartościował. Dzisiaj wiemy już bowiem o wiele więcej. Jednakże ten tom miał – i miejmy nadzieję, że zachował – tę wartość, że w naszej rodzimej literaturze był pierwszy. Dlatego, jak sądzę, akurat teraz warto go przypomnieć.

Przyjemnej lektury – i dociekań!

 

Warszawa, 8 stycznia 2022 roku

ZAPROSZENIE DO CHIŃSKICH ZMAGAŃ

Chiny zawsze przyciągały przybyszy z zewnątrz; intrygowały odmiennością języka, kultury, zwyczajów, wartości. Zawsze był to świat inny, odrębny, samoistny, a zarazem bogaty, zasobny w materialne i duchowe treści emanujące na zewnątrz. Archeologowie dowodzą, że Chińczycy znikąd nie napłynęli, zawsze byli tu, gdzie są. W dorzeczu Huang he – Żółtej Rzeki – stworzyli własną, unikatową cywilizację, pretendującą do miana centrum świata, co tak zgrabnie ujęto w nazwie tego organizmu – Państwo Środka (Zhongguo).

W ostatnich ponad trzech dekadach ta jedyna na globie cywilizacja, której udało się zachować ciągłość od starożytności, przechodzi przez niespotykane, bezprecedensowe w jej długich dziejach zmiany i przeobrażenia. Tak argumentują autorzy chińscy i tak coraz częściej, choć jeszcze nie u nas, zaczynają postrzegać ten kraj obcokrajowcy – dostrzegając w Chinach głęboką i unikalną transformację praktycznie wszystkich dziedzin i sfer życia. Obserwując ten kraj z bliska, odnosi się wrażenie, że za jednym zamachem dokonuje się tam skoku z feudalizmu do epoki postindustrialnej, od instytucji i form przestarzałych lub przebrzmiałych do nowoczesności, a nawet ponowoczesności, że ortodoksyjny dotychczas komunizm dopasowuje się tam do wyzwań globalizmu, a własny, do tej pory zamknięty świat otwiera się na zewnątrz, jak nigdy dotąd. Kiedyś, w latach 1958–60, Chiny krzyczały o „wielkim skoku”. Wygląda na to, że dokonują tego skoku właśnie teraz.

Przez setki lat Chiny trwały w miejscu, zawsze będąc na czele. Potem – w drugiej połowie XIX wieku, za czasów tzw. wojen opiumowych – zachodni imperializm i kolonializm brutalnie wyrwał je z marazmu, w którym się pogrążyły. Natomiast w XX stuleciu przyszło im doświadczyć najpierw krwawych wojen domowych i rozprzężenia, a potem eksperymentu komunistycznego. Ten ostatni najbardziej dokuczył państwu latach 1958–1976, gdy występował w skrajnej, lewackiej wersji. To wtedy wyniesiono na sztandary hasła mówiące o światowej, permanentnej rewolucji i walce klas. To wtedy liczyła się nade wszystko ideologiczna wiara i polityczny ferwor, podczas gdy w sensie gospodarczym królowały autarkia i izolacja. Zdarzyło się nawet coś gorszego: po „wielkim skoku” zapanował w kraju głód, pociągając za sobą miliony ofiar, a podczas „rewolucji kulturalnej” uderzono w tradycyjną kulturę – tak w wymiarze materialnym, jak mentalnym – powodując spustoszenie. A ważniejsze było jeszcze coś innego: wszędzie, także we własnych szeregach (często nawet od nich zaczynając), szukano wrogów, wywrotowców i odszczepieńców od jedynej, słusznej linii, jednoznacznie kojarzonej z imieniem Przewodniczącego Mao Zedonga. Był on co prawda komunistycznym wodzem i ideologiem, ale nade wszystko autokratą, występującym i działającym w aureoli jak najbardziej cesarskiej.

Nowoczesność w „epoce Mao” (1949–1976) najwyraźniej nie była jeszcze Państwu Środka pisana. Komunistyczny kraj był jednak dumny z tego – i za to czci Mao do dziś – że wódz skończył z poprzednią „zawieruchą” (luan) konfliktów wewnętrznych. Państwo zjednoczyło się i „stanęło na własnych nogach”, jak twierdził sam Mao w proklamacji o utworzeniu Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL). Chiny, teraz już komunistyczne, znowu były wielkie i dumne z siebie, ale zarazem – wbrew oficjalnie głoszonym hasłom i programom – dość tradycyjne, patriarchalne, zacofane, no i przede wszystkim biedne. Owszem, notowano wzrost gospodarczy, ale to nie on był w ówczesnych realiach najważniejszy. Jak dawniej, za cesarzy, nadal panował w Chinach przykładny totalizm wymieszany z atmosferą utopii i absurdu, tak dobrze ujętych w dziełach czy to uniwersalnego George’a Orwella, czy specjalizującego się w (ówczesnych) Chinach Simona Leyesa.

Komunistyczna utopia skończyła się w drugiej połowie lat 70. minionego stulecia po tym, jak do akcji włączył się inny komunistyczny gigant (choć małego wzrostu, liczył zaledwie 155 cm), wizjoner i strateg Deng Xiaoping. Ciężko doświadczony w poprzednich dziesięcioleciach, trzykrotnie odsuwany od władzy, zawsze do niej wracał. Podobnie jak w swych długich dziejach jego kraj, upadał i podnosił się, niczym feniks. Największą rolę przyszło mu odegrać u schyłku życia, gdy był już po siedemdziesiątce. Deng zaproponował wtedy państwu i jego obywatelom zupełnie inną koncepcję przyszłości niż ta, którą proponowali jego poprzednicy, choć sam wywodził się z ich szeregów. Kazał politykę zastąpić gospodarką, walkę klasową wzrostem ekonomicznym, obywatelom powiedział: „bogaćcie się”, a poprzednią autarkię i izolację zastąpił perspektywą kaifang, czyli (bezprecedensowego) otwarcia na świat, na jego rynki, idee, koncepcje i kapitały.

Oczywiście, on też demokratą nie był. Na głośnej swego czasu „ścianie demokracji”, u samego zarania reform, pojawiły się wywrotowe – w oczach władz – hasła. Jej najgłośniejszy bohater, Wei Jingsheng, zaproponował dodanie do oficjalnego programu „czterech modernizacji”, stanowiących niejako testament byłego pragmatycznego premiera Zhou Enlaia i obejmujących reformy rolnictwa, przemysłu, obrony narodowej oraz nauki i oświaty, modernizacji piątej – „demokratyzacji”. Deng nie tylko propozycji nie przyjął, lecz Weia uwięził, a Chinom natychmiast narzucił swego rodzaju chomąto w postaci „czterech podstawowych zasad”. Nakazywały one – i nakazują do dziś – obywatelom ChRL trzymanie się socjalizmu i rządzącej Komunistycznej Partii Chin (KPCh). W gospodarce miała zapanować dynamika, wolność i rynek, w polityce pozostała dyktatura i skostniałe formy.

Jakie były motywacje Deng Xiaopinga i stojących obok niego tzw. pragmatyków? Dlaczego zmieniono azymuty i co za tą zmianą stało – to jeden z motywów przewodnichtej książki. Czemu reformy w Chinach przeprowadzane są odgórnie, a na ruchy oddolne patrzy się podejrzliwie, a nawet ich zakazuje? Jest pewne, że to dzięki cywilnej odwadze i strategicznej wizji Denga miliardowy już wówczas naród chiński „ruszył z posad” – i to w tempie, które zaskoczyło nawet inicjatorów programu reform. Dotychczasową stagnację zastąpiła bezprzykładna dynamika. W efekcie Chiny sprzed trzydziestu lat nie są tożsame z Chinami sprzed lat dwudziestu, a te sprzed dekady – z dzisiejszymi. Naród chiński trwa w tym swoistym biegu, a może nowym „Długim Marszu”, aż do dziś, a końca tego maratonu na razie nie widać.

O tym, jak Chińczycy kroczą nową drogą, traktuje ta książka. Jest ona trochę osobista, bo podszyta własnym doświadczeniem. Pierwszy raz wyjechałem do Chin w roku 1976, właśnie wtedy, gdy odchodził Mao i jego epoka. Potem tam studiowałem, zdobyłem dyplom sinologa, jeździłem do Państwa Środka wielokrotnie, ostatnio – w okresie 2002–2008 – będąc tam, w różnych regionach i prowincjach tego kontynentu-olbrzyma, aż sześciokrotnie. Materiał tu zawarty to ponad trzydzieści lat własnych zmagań z Chinami, podróży do ich różnych obszarów i zakątków, lektur, dyskusji i debat zarówno z mieszkańcami, jak też ekspertami zajmującymi się Chinami. Przedstawiony tu tekst powstał więc w oparciu o dość bogate zaplecze zdobytych nauk, żmudnych studiów, interesujących lektur, przemyśleń, porównań, zestawień, oglądanych widoków, osobistych przeżyć i doświadczeń, co chyba warto na wstępie wyeksponować i podkreślić.

Oczywiście, osobiste doświadczenie jeszcze o niczym nie przesądza. W starciu ze skomplikowaną chińską materią, z ogromem tego kontynentu-kolosa, teraz błyskawicznie się zmieniającego, każdy może się mylić. Od dawna istnieje bowiem takie oto przekonanie: kto w Chinach był tydzień, pisze książkę, kto miesiąc – artykuł, a kto rok, nie pisze już nic, bo się w tamtejszych realiach albo pogubił, albo – co częstsze – ma już tyle sprzecznych sygnałów i wątpliwości, że woli nie podejmować ryzyka. Sięgnięcie po „chińskie wyzwanie” zawsze jest pewnego rodzaju aktem odwagi.

Ponadto jest dokładnie tak, jak napisał francuski liberał, znany i u nas Guy Sorman: „W gruncie rzeczy eksperci zajmujący się Chinami są wierzący albo niewierzący. Ci pierwsi zapewniają, że będzie coraz lepiej, drudzy natomiast twierdzą, że tak naprawdę nic się nie zmienia. Jedni i drudzy – ci, którzy wierzą w Chiny, i ci, którzy nie wierzą – dysponują tymi samymi, cząstkowymi oraz niesprawdzonymi informacjami i ograniczają się do podkolorowania ich na różowo albo na czarno”. Ponieważ liberalny Sorman zdecydowanie w Chiny nie wierzy, maluje ich obraz niemal całkowicie na czarno. Obawiam się jednak, że francuski autor nie tylko Chin nie rozumie, choć je wnikliwie opisuje, ale i kieruje się własnym chciejstwem: chciałby widzieć Chiny takie, jakie on sobie wymarzył, tzn. bliskie zachodnim ideałom, a te za diabła takie być nie chcą. No i co z tym fantem zrobić? – Oczerniać, dochodzą do wniosku niektórzy; wychwalać pod niebiosa, bo przeczą temu, co u nas – podpowiadają inni. I jedni, i drudzy są w błędzie. Należałoby przede wszystkim próbować Chiny zrozumieć, spojrzeć na Państwo Środka od wewnątrz, z głębszym zrozumieniem i pewną empatią dla tamtejszych ludzi i procesów. Nie koloryzować i nie epatować – oto jest wyzwanie! Być może w wykonaniu przedstawiciela Zachodu, jakkolwiek go nie rozumieć, nie jest to w ogóle możliwe? Jednak, jak powiadali Rosjanie: „próbować trzeba”.

Przyjąłem na tych stronicach formułę eseju; wygodną, bo osobistą, ale też niejako konieczną, bowiem treści tutaj proponowane są niczym innym, jak własną, indywidualną próbą opisu pewnych zjawisk i procesów znajdujących się in statu nascendi. Treść tej książki traktuje o kwestiach i stanach nowych,rodzących się, przepoczwarzających, zmieniających jak w kalejdoskopie. Tylko ktoś, kto dobrze Chiny dzisiejsze zna, bez wahania stwierdzi, iż nie ma tam jednej obowiązującej we wszystkich dziedzinach prawdy, jak było w epoce Mao, że wszystko jest w ruchu, pewnym jakby rozedrganiu, w okresie przejścia, przeobrażeń i transformacji. Nawet autorzy chińscy, wbrew naszym o nich stereotypom, kłócą się i sprzeczają niemal na każdy temat, dowodząc tym samym, iż nie ma na temat dzisiejszych, tak dynamicznie się rozwijających i szybko przekształcających Chin, jednej ogólnie przyjętej formuły czy zasady. Nie było i nie ma także jednej teorii czy strategii reform. Zmieniała się ona wraz z tym, jak zmieniały się Chiny. Nikt u progu reform otwarcie nie zarysował przyszłości kraju, chociaż Deng Xiaoping wyznaczył przynajmniej cele i azymuty: dać Chinom poczucie własnej wartości, zmodernizować je, unowocześnić i tym samym zapewnić im status odpowiedni do ich potencjału (czytaj: światowego mocarstwa).

Paradoks polega na tym, że wcale nie inne cele miał Mao Zedong, przejmując władzę. Ponieważ jednak metody przez niego zastosowane nie sprawdziły się, a w wielu dziedzinach wręcz skompromitowały, Deng, jak by nie było bliski współpracownik Mao przez dziesiątki lat, spróbował innych rozwiązań. Zaordynował zupełnie inne podejście. Patrzył szerzej, nie tylko na Chiny. A poza Chinami dostrzegł nowoczesność. Ponieważ w latach „rewolucji kulturalnej” zapędzono go na głęboką prowincję, z autopsji doskonale wiedział, jak zacofana jest chińska wieś, a i w miastach przecież nie było o wiele lepiej. Toteż, jako przekonany praktyk i pragmatyk, a nie teoretyk czy ideolog; jako osoba, która wkroczyła do światowych annałów powiedzeniem „nieważne, czy kot jest biały, czy czarny, ważne, żeby łowił myszy”, musiał w pewnej chwili zapytać: dlaczego Chińczycy na Tajwanie, w Hongkongu czy Singapurze są bogaci i nowocześni, a Chińczycy w ChRL siermiężni i biedni jak myszy kościelne? Gdy zapytał, a z różnych źródeł wiemy, że to zrobił, zaproponował państwu strategiczny zwrot i przewrót.

Z racji tego, że końca tej drogi jeszcze nie znamy, nie spieszmy się z ferowaniem wyroków. Mądre powiedzenie chińskie podpowiada: Nie wypowiadaj się i nie forsuj wyroków na temat tych, co żyją. Czemu? – Ponieważ żyją, zawsze jeszcze mają szansę popełnić błędy… Tak samo jest z chińskim procesem reform. On także jeszcze „żyje”, właśnie zdaje się być w pełnym rozkwicie. Być może, kto wie, ostateczne oceny będą wydawały dopiero następne pokolenia. Co nie znaczy wcale, że pewnych wstępnych ocen nie możemy dokonywać już dziś.

Ponieważ mieliśmy i mamy do czynienia w dzisiejszych Chinach z niezliczoną wprost liczbą niewiadomych, dlatego też tezy w tej książce stawiane nie pretendują, bo nie mogą pretendować, do miana jedynie słusznych prawd, jako że takich – w moim głębokim przekonaniu – po prostu nie ma. Zamiast głosić cokolwiek ex cathedra,będę się starał tutaj jak najwnikliwiej obecne Chiny i dokonujące się w nich przeobrażenia przedstawić, podać fakty, postawić pytania, zastanowić się, co może być dalej. Bo przecież tak niebywałe zmiany w najludniejszym obecnie państwie świata, liczącym ponad 1 350 mln mieszkańców, muszą pociągnąć za sobą, i już pociągają, zmiany w wymiarze globalnym. I o tym także traktuje ta książka; o tym, jakie mogą być konsekwencje chińskich zmian dla nas i dla całego świata, nie tylko dla Chińczyków.

Do swych rozważań wybrałem tylko kilka zagadnień, w mojej ocenie najważniejszych. Pytam o system polityczny, o charakter przeobrażeń rynkowych, o koszty ekologiczne i społeczne tych zmian. Nie pytam na przykład, choć sam doskonale wiem, jak ważne to zagadnienia, o to, jakie są koszty psychologiczne przeobrażeń, co niesie ze sobą przyspieszona urbanizacja i technologizacja, a nawet internetyzacja życia; jak Chińczycy odnajdują się w tym wszystkim, co wokół nich się teraz dzieje – i czy w ogóle się odnajdują. Nie piszę też o tak ważnych sprawach, jak chińskie zbrojenia czy tamtejszy program kosmiczny. Innymi słowy – sporo tu braków, co łatwo wytknąć. Nie o to jednak chodzi. Inny jest cel. Pytam jedynie o sprawy strategiczne, o kwestie najważniejsze, drążę to, co i mnie drąży, gdy obserwuję Chiny z bliska. Niektóre z tych pytań należą w Chinach do drażliwych i delikatnych, niektóre są z kolei drażliwe poza nimi. Nie obawiam się o to i – może zbyt śmiało? – pytam: czy Chiny wyrosną na nowe supermocarstwo? Czy sięgając po ten status, połączą się z Tajwanem? Jak będą się z tym nowym statusem zachowywały na arenie międzynarodowej i jak zachowują się na niej teraz, w okresie wewnętrznej tranzycji i przejścia? Co chiński program reform przyniesie Chińczykom i światu? Czy rzeczywiście w ostatnich może nie tyle trzech, co dwóch dekadach, począwszy od 1992 r., udało im się wypracować nowy, alternatywny wobec zachodniego paradygmat rozwojowy? No i przede wszystkim – czy cały ten niebywały eksperyment się powiedzie?

Tak, więcej tutaj pytań niż jasnych, klarownych odpowiedzi; więcej dociekań i przypuszczeń niż wskazówek i azymutów; więcej zmagań i poszukiwań niż triumfalnego ogłaszania znalezisk. Zapraszam do tych zmagań, zapraszam do zapoznania się z dzisiejszymi Chinami – oczywiście w mojej wersji, bo może też być inna i nawet – kto wie – okazać się dość daleka od tej, jaką tutaj zaprezentowano. Albowiem jedna z ogólnie przyjętych „prawd” w kręgach sinologicznych mówi: Chiny to na tyle wielki i skomplikowany kraj (czytaj: świat sam w sobie), że można na ich obszarze udowodnić praktycznie każdą tezę. Pogląd ten ukuto już dość dawno. Wygląda na to, że dzisiaj jest on bardziej aktualny niż kiedykolwiek przedtem. Jedni twierdzą, że Chiny są nazbyt liberalne, drudzy, wprost przeciwnie, że nazbyt interwencjonistyczne. Jedni mówią z pełnym przekonaniem, że są komunistyczne, drudzy z nie mniejszą werwą twierdzą, że są kapitalistyczne. Przezabawne, że zazwyczaj obie strony sporu mają sporo racji. Chyba więc przyjdzie nam się pogodzić z takim stanem rzeczy, kiedy to jedni widzą w obecnych Chinach rozkoszną pandę, drudzy podziwiają wyniosłego feniksa, a jeszcze inni są przestraszeni, bo traktują je niczym groźnego, krwiożerczego smoka (to ostatnie spojrzenie zdaje się dominować u nas).

Proszę o tym pamiętać podczas lektury tych stronic. Chiny, ich rozmiar i stopień skomplikowania, uczą pokory, relatywizmu, synkretyzmu pojęć i znaczeń. To dobra szkoła, bo inna od tych u nas ostatnio obowiązujących. My chętnie byśmy swoje poglądy, wartości i przekonania narzucali, a Chińczycy przypominają nam o tym – nie pierwszy raz w swych długich dziejach – że prawda raz przez kogoś przyjęta wcale nie musi być uniwersalna, a na każdą kwestię, tym bardziej tę skomplikowaną, można, a chyba nawet należy, patrzeć z różnych perspektyw. Raz jeszcze zapraszam do zmagań z Chinami…

CZĘŚĆ PIERWSZA:H E R E ZJ E

1. CZY CHINY SĄ KOMUNISTYCZNE?

Da zhe „hongqi” fan hongqi

(Niosąc „czerwony sztandar”, zwalczać czerwony sztandar)

Jedna ze strategicznych maksym chińskich komunistów

Portret Mao Zedonga wisi na bramie Tiananmen, w samym sercu stolicy Chin, a jego pomniki rozsiane są po całym kraju – najczęściej z uniesionym ramieniem, w geście wodza pozdrawiającego naród; w pozie takiej samej, w jakiej pozdrawiał niegdyś Czerwonogwardzistów. Kult Mao widać w sklepach z pamiątkami, księgarniach, a nawet nowoczesnych centrach handlowych. Były wódz stał się postacią z chińskiego folkloru, niczym mitologiczny Żółty Cesarz czy bohaterowie z epopei Trzech Królestw (220–265 r. n.e.), zaciekle walczący ze sobą mieczem i podstępem, do dziś władający masową chińską wyobraźnią i pamięcią narodową. Mao, za młodu buntownik, podstępny gracz, a zarazem rewolucjonista, nadal jest w Chinach wszechobecny, choć zmarł już tyle lat temu. A krajem nadal rządzi Komunistyczna Partia Chin (KPCh). Nad czym tu się zastanawiać? Chiny są komunistyczne, a może nawet maoistowskie. Wielu tak uważa. Dla nich nie ma tu żadnych znaków zapytania. Mylą się czy nie? Wygląda na to, że również w Chinach diabeł tkwi w szczegółach. Przyjrzyjmy im się bliżej.

Oficjalną ideologią państwa o nazwie Chińska Republika Ludowa (ChRL) pozostają „idee marksizmu-leninizmu oraz myśli Mao Zedonga”. Obowiązującą do dzisiaj ideologiczną klatkę narzucił, jeszcze w końcówce lat 70. minionego stulecia, „ojciec chińskich reform”, Deng Xiaoping. Przybrała ona formę wspomnianych już na wstępie tzw. „czterech podstawowych zasad” mówiących o tym, że każdy obywatel chiński, nie mówiąc już o członkach partii (tych jest ok. 73 mln w liczącym, powtórzymy, 1 350 mln obywateli państwie) musi: trzymać się socjalistycznej drogi; przestrzegać dyktatury proletariatu oraz kierowniczej roli partii komunistycznej i zasad marksizmu-leninizmu oraz myśli Mao Zedonga. Patrząc z oficjalnej chińskiej perspektywy, pytanie zadane w tytule również nie ma sensu. Chiny są komunistyczne. A podważanie tej tezy to herezja.

CZYNIŁ DOBRZE, POPEŁNIAŁ BŁĘDY

Główne nurty marksizmu, jak wiadomo, najwnikliwiej zbadał Leszek Kołakowski. Zwrócił on uwagę, że „nie ma prawie kwestii odnoszącej się do interpretacji marksizmu, która nie byłaby przedmiotem sporu”. Innymi słowy: marksizm (i leninizm, lub oba naraz) można czytać i interpretować na wiele sposobów. To bardzo celna uwaga, mimo że Kołakowski – jak wiadomo – chińskiego komunizmu nie analizował, czyniąc tylko na zakończenie swego dzieła nieco uwag na temat „chińskiego chłopskiego marksizmu Mao Zedonga”. Podkreślił tam, że maoizm, o którego filozoficznej wartości nie był wysokiego zdania, zwany w Chinach powszechnie „myślami Mao”, „jest tworem ideologicznym, który formował się przez kilkadziesiąt lat”. Oznacza to, że na różnych etapach dziejów „myśli Mao” wyglądały nieco inaczej, a cały system ulegał ciągłym zmianom. Zmieniał się Mao, zmieniały się jego myśli. Według jednego z jego biografów, profesora Harvardu Rossa Terrilla: „Kariera Mao ewoluowała: od wyznawania uniwersalnego indywidualizmu (w młodości), poprzez fazę wiary w postęp proletariatu (wczesne lata dwudzieste), rewoltę chłopską (późne lata dwudzieste) ku komunizmowi wojennemu (w Yan’anie), budownictwu socjalistycznemu (lata pięćdziesiąte), rozczarowaniu rezultatami socjalizmu (od późnych lat pięćdziesiątych) po pospolitość filozoficzną i moralną (lata sześćdziesiąte) i końcowy powrót do wysoce subiektywnego indywidualizmu (lata siedemdziesiąte)”.

„Myśli Mao” nie były – i nadal nie są – ideologią stałą w swych założeniach i interpretacjach, chociaż okazały się być trwałe w swym oddziaływaniu. Była to równocześnie ideologia eklektyczna – bardziej chińska aniżeli stricte marksistowska. Przypominały one w większym stopniu heretycki konfucjanizm niż czysty marksizm-leninizm, jako że Mao dobrze znał klasyków chińskich, a znacznie mniej komunistycznych. Nawet mu udowodniono, że częściej cytował chińskich mędrców i autorów z przeszłości aniżeli twórców marksizmu (najchętniej zresztą Stalina), co zresztą wcale nie dziwi u osoby, która nie znała żadnego języka obcego. Można pokusić się o tezę: Mao był bardziej „swojski” niż marksistowski. Jak to ujął cytowany już wyżej Ross Terrill: „Mao nie był ortodoksyjnym marksistą. Z czasem można było go postrzegać jako populistycznego dyktatora, którego myśli zawierały w sobie rożne elementy anarchizmu, konfucjanizmu, marksizmu i faszyzmu”. Nie powiem, całkiem ładny sztafaż.

Bodaj najbardziej wnikliwy zachodni badacz „myśli Mao”, Stuart Schram, ujął to jeszcze inaczej: „Przewodniczący Mao jako lider uważał się za upoważnionego przez historię do misji nauczania chińskiego narodu i prowadzenia go ku komunizmowi. Przez całą swą karierę, od gór Qinganshan (gdzie rozpoczynał swą rewolucyjną działalność) poprzez Yan’an (gdzie narzucił swój kult) aż po lata 60., Mao Zedong traktował demokrację i centralizm jako dwa nierozłącznie powiązane ze sobą elementy procesu politycznego, a żaden spośród nich nie mógł być odseparowany od drugiego. W latach „rewolucji kulturalnej” (1966–1976) narodziły się dwie odrębne koncepcje. Demokracja została zastąpiona przez „rebelię”, a centralizm przez zhong, czyli osobistą lojalność wobec wielkiego lidera i sternika”.

Dzisiejsze władze chińskie, począwszy od ich ojca duchowego Deng Xiaopinga, największy kłopot miały właśnie z „późnym Mao”, tym z okresu „wielkiego skoku” (1958–1960) oraz „rewolucji kulturalnej”. Kraj popadł wówczas, jak to się powszechnie głosi, w „lewackie odchylenie”. W oficjalnej wykładni, jaką stanowi „Rezolucja o historii KPCh” z 1981 roku, zarzucono mu, że „zadał największy, sięgający najgłębiej cios, jakim było zainicjowanie ‘rewolucji kulturalnej’, która była wielkim nieszczęściem dla partii i narodu”. Później ujmowano to tak: Mao w 70 proc. czynił dobrze, a w 30 proc. popełniał błędy. Naturalnie, szczególnie w końcówce swego życia.

Ta oficjalna wykładnia obowiązuje do dziś. Wiedza na temat Mao, jaką obecnie posiadamy, znacząco ją podważa. Po rewelacjach, znanych i w Polsce, najpierw dra Li Zhisui, osobistego lekarza Mao, a następnie dewastującej w swej wymowie biografii wodza pióra Jung Chang i Jona Hallidaya, wiemy, że tych „błędów i wypaczeń” Mao znalazłoby się o wiele więcej, tak w jego życiu osobistym, jak też publicznym i politycznym. Był to tyran i wschodni despota, jakich mało. W istocie przez kilka dekad rządził on komunistycznymi z nazwy Chinami jak starożytny cesarz i zarządzał nimi jak własnym folwarkiem. Nie mylili się hunwejbini wymachujący „Czerwonymi książeczkami”, czyli cytatnikiem z jego dzieł, stanowiącym wówczas katechizm, widząc w nim „czerwone słoneczko”, czyli źródło inspiracji, wiary oraz – co chyba najważniejsze – źródło niebywałej siły. Nie był to jednak wódz o kryształowym życiorysie, a mimo to dla Chińczyków, także wiedzących już teraz coraz więcej, pozostaje on nadal ważnym punktem odniesienia. Wygląda na to, że chociaż w oczach wielu był zbrodniarzem, wszedł już do chińskiego kanonu, zajął miejsce w tamtejszym panteonie. Obawiam się, że nikt go stamtąd nie wykurzy.

Sam byłem świadkiem przezabawnego wydarzenia. Oto gromada sprzedawców-domokrążców obległa grupę Amerykanów wysiadających z autokaru. Czasu mało, okazja niepowtarzalna. Poszło w ruch wszystko, co było na podorędziu: stare monety, rękodzieło, tkaniny, starodruki, porcelana, kopie chińskiego tradycyjnego malarstwa. Handel nie szedł jednak dobrze. Turyści okazali się dość oporni i odporni na zaklęcia sprzedawców. Wtedy jeden z handlarzy, oferując porcelanowe statuetki Mao, zdesperowany brakiem powodzenia, łamaną angielszczyzną krzyczał: „Kupuj Pan podobiznę Przewodniczącego Mao. Prawdziwa, z epoki Ming…”.

Tak oto Mao trafił do historycznego dziedzictwa narodu, stał się cenionym „antykiem”. W wymiarze społeczno-obyczajowym ten dzisiejszy, powierzchowny kult Mao przybiera formy bazarowo-odpustowe. Różni się on zasadniczo od kultu poprzednio obowiązującego, opartego na ideologicznym ferworze i strachu. „Myśli Mao” pozostają oficjalną ideologią państwową, ale bardziej jako obowiązująca mantra do mechanicznego powtarzania aniżeli konieczność stosowania jej zapisów w życiu codziennym. „Idee Mao” – nadal – celebruje partia, nie uchylając się przy tym przed kłamstwem i niedomówieniami, naród jednak coraz częściej chodzi własnymi ścieżkami. To dwa niekoniecznie przystające do siebie światy. Mamy więc do czynienia z sytuacją nie do pomyślenia w klasycznym, nieznającym sprzeciwu, alternatyw i odmiennych dróg marksizmie-leninizmie-maoizmie.

Zarówno Mao, jak i maoizm, stają się powoli historycznymi symbolami, którymi operuje się stosownie do bieżących potrzeb. Bierze się to, co wygodne. A ponieważ spuścizna po Mao jest duża, jest z czego czerpać. Jak można przewidywać, dalsze losy Mao i maoizmu będą zależały od tego, co się z Chinami stanie. Czy obecne reformy powiodą się i nadal na ich czele będzie stała KPCh, czy też dojdzie do jakiegoś – teraz niemożliwego do przewidzenia – załamania? W przypadku pierwszego, aktualnie bardziej prawdopodobnego scenariusza, jest pewne, że Mao, już oddzielony od marksizmu i starannie odseparowany od codzienności, pozostanie symbolem „ojca-założyciela” Chin nie tyle komunistycznych (bo ideologie mogą się zmieniać), co Chin samodzielnych i suwerennych (bo Chiny mają być jedne i wielkie). Ponieważ samo pojęcie komunizmu, o czym będzie tu mowa jeszcze nie raz, traci swój pierwotny wymiar, Mao – co bardziej prawdopodobne – może zamienić się w model przywódcy, który odbudował chińską jedność i nadał państwu należny prestiż i rangę na arenie międzynarodowej, jak też w wymiarze historycznym. I tak oto Przewodniczący będzie nie tyle źródłem marksizmu, ile chińskiego nacjonalizmu, a to już przecież zupełnie inna bajka.

„SOCJALISTYCZNA GOSPODARKA RYNKOWA”

Mao Zedong narzucił Chinom swoją wolę, osobowość oraz komunistyczną utopię i wiarę. Do dziś Państwo Środka nie może się od nich uwolnić. Do chińskich realiów jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej przystają słowa naszego innego znakomitego analityka marksizmu, Andrzeja Walickiego, który w swym wybitnym dziele Marksizm iskok do królestwa wolności napisał o klasykach tego nurtu: „Niezależnie od intencji Marksa i Engelsa, ich komunistyczna utopia stała się źródłem najpotężniejszej i najbardziej niebezpiecznej świeckiej wiary czasów nowożytnych. Wiara ta jest dziś martwa (przynajmniej w zasięgu kultury europejskiej), ale konsekwencje jej wciąż nam towarzyszą”. Czy chińska wiara w komunizm-maoizm też jest już martwa? Czy komunizm w Chinach nadal żyje, czy jest tam tylko i wyłącznie celebrowany?

Spróbujmy dokonać wiwisekcji tego problemu, posługując się teorią najwybitniejszego bodaj znawcy komunizmu i „realnego socjalizmu” w jego nie tyle ideowym, filozoficznym czy światopoglądowym wydaniu (tu i Kołakowski, i Walicki są niezbędni), lecz w jego faktycznym działaniu i funkcjonowaniu. Teorię tę sformułował węgierski ekonomista János Kornai. Wypracował on model, zgodnie z którym partie marksistowsko-leninowskie, w tym maoistowska KPCh, działały w oparciu o pięć bloków przyczynowo-skutkowych, w ramach których można znaleźć elementy czysto gospodarcze, wymieszane z – ważniejszymi z punktu widzenia funkcjonowania i trwania systemu – czynnikami politycznymi i ideologicznymi. Poczynając od pomniejszych aż do najważniejszych, poustawiane przez Kornaiego „bloki” przedstawiają się następująco:

– wymuszony wzrost, gospodarka niedoboru, stały deficyt pracy i ukryte bezrobocie, specyficzna rola handlu zagranicznego (w Chinach powiedzielibyśmy – autarkii);

– planowanie gospodarcze, zła jakość, paternalizm, słabe oddziaływanie cen i miękkie ograniczanie budżetu (to pojęcie Kornaiego, podobnie jak „gospodarka niedoboru” weszły na stałe do światowej literatury fachowej);

– przewaga koordynacji biurokratycznej w funkcjonowaniu państwa i gospodarki;

– wiodąca rola gospodarki państwowej i quasi-państwowej;

– niepodzielna władza partii komunistycznej oraz obowiązująca ideologia państwowa.

Spójrzmy na pomaoistowskie, reformatorskie Chiny z tej właśnie, „kornaiowskiej” perspektywy. Chiny po rozpoczęciu reform, tzn. po 1978 roku, jak powszechnie wiadomo, kroczą drogą szybkiego wzrostu gospodarczego, sięgającego zwykle liczb dwucyfrowych, co jest ewenementem na skalę światową. Wzrost jest więc nadal, jak najbardziej, „wymuszany”, jak chce Kornai, tyle, że to wymuszanie jest już zupełnie innego rodzaju niż poprzednio. To nie (tylko) państwo, jego wola i widzimisię, lecz (także) rynek dyktuje warunki rozwoju.

A ponieważ wzrost ten odnotowuje się w państwie liczącym ponad miliard mieszkańców, jest to czynnik nie tylko wewnątrzchiński, lecz mający globalny, strategiczny wymiar. Można na ten temat toczyć spory, jednak nie da się zakwestionować faktu, że Chiny wyrosły w minionych trzech dekadach reform na jedno z ważniejszych (drugie – po USA?, trzecie? czy czwarte? – oto sedno tego sporu) mocarstw gospodarczych na świecie. Co więcej, jak przewidują różne szacowne instytucje, od Goldman Sachs po Bank Światowy, nie mówiąc już o chińskich specjalistach, do których jeszcze wrócimy, w przypadku utrzymania się notowanych ostatnio trendów, już w 2020 r. Chiny mogą wyprzedzić Stany Zjednoczone i stać się pierwszą gospodarką świata, oczywiście licząc w liczbach absolutnych, a nie per capita. Jeśli więc, jak na razie, z własnej ścieżki szybkiego wzrostu Chiny nie zboczą – ich gospodarcze znaczenie będzie stale rosło. Tego faktu nie podważa nikt. A percepcja ta umocniła się silnie po wielkim kryzysie na światowych rynkach w latach 2008–2009, z którego Chiny, jak wszystko na to wskazuje, wyszły obronną ręką i nadal znajdują się w fazie wysokiego wzrostu.

Ten wzrost opiera się na zmianie mechanizmów i otwartym przejściu na gospodarkę rynkową. Przy czym z tym „rynkiem” trzeba, jak to zwykle w Chinach, postępować ostrożnie. Formalnie pojęcie rynku, a raczej „socjalistycznej gospodarki rynkowej” (co w naszych uszach brzmi jak kwadratura koła) wprowadzono do Konstytucji po jej nowelizacji w marcu 1993 roku, a więc dopiero w dwadzieścia pięć lat po zainicjowaniu programu reform. Funkcjonowanie reguł rynkowych, chociaż było wtórne w stosunku do inicjatyw władz (bo cały chiński program reform, przecież nie tożsamy z gospodarką, jest sterowany odgórnie, a nie przez mechanizmy rynkowe), bardzo szybko odsunęło w cień i niedobory w życiu wewnętrznym (u schyłku epoki Mao żywność, opał, a nawet odzież racjonowano na kartki), i autarkię w handlu zagranicznym. Gospodarka chińska w sensie kontaktów ze światem i uzależnienia od rynków obcych jest dzisiaj o wiele bardziej otwarta od – przez tyle dziesięcioleci stawianej za wzór – gospodarki japońskiej. Podczas gdy udział eksportu w PKB Japonii wynosi 31 proc., w Indiach – 40, Rosji – 56, a Wielkiej Brytanii – 64, to w znacznie przecież większych Chinach udział handlu (eksport i import) sięga ostatnio 75 proc. PKB (2008), podczas gdy u progu reform było to zaledwie 9,8 procenta.

Walka o pomaoistowskie oblicze Chin rozgrywa się właśnie, jak dotąd, przede wszystkim na polu walki o rynek. Nic dziwnego. Przecież w ramach klasycznego modelu komunistycznego, by zacytować raz jeszcze Andrzeja Walickiego: „Rynek uznany został za […] ucieleśnienie ślepych, niekontrolowanych sił natury, krzyżujących ludzkie plany i czyniących ludzi niewolnikami ich własnych wytworów. Nie ma żadnej przesady w twierdzeniu, że z punktu widzenia marksistowskiego komunizmu paradygmat rynku był paradygmatem radykalnej dehumanizacji człowieka, zniewolenia gatunkowej (wspólnotowej) istoty człowieczeństwa przez rozbicie ludzkości na izolowane i egoistyczne jednostki, powiązane siecią wyobcowanych stosunków ekonomicznych”. Inaczej i prościej ujmując, z punktu widzenia marksistowskiej – i maoistowskiej – ortodoksji, rynek to grabież, tortura i śmierć (nie tylko proletariuszy).

Przywódcy chińscy epoki „reform” i „otwarcia na świat” musieli się dużo nagłowić i natrudzić, by odwrócić kota ogonem i wstąpić ponownie w tę „zdehumanizowaną” sferę. Mieli łatwiej o tyle, że – jak dowodziły sondaże – nawet ten przywracany stopniowo i powoli, ale konsekwentnie rynek, cieszył się wysokim poparciem społecznym. Robiono to jednak ostrożnie, na zaproponowanej przez przekonanego reformatora, premiera w latach 80., Zhao Ziyanga, zasadzie „przechodzić na drugi brzeg rzeki, czując kamienie pod stopami” (wu zhe shitou guo he). Kiedyś mówiono, że porzucanie rynku w państwach komunistycznych było jak gotowanie zupy rybnej ze świeżo złowionych ryb. Ci, co rynek przywracali, stanęli przed zadaniem odwrotnym i o wiele trudniejszym: jak z zupy rybnej przyrządzić świeżą rybę? Wśród specjalistów panuje wyjątkowo duża zgodność co do tego, że chińscy reformatorzy po 1978 roku nie mieli jednego wielkiego, strategicznego planu, szukali nieco po omacku, eksperymentowali, no i w efekcie tworzyli hybrydy o dziwnie brzmiących (na Zachodzie) nazwach, jak „socjalizm o chińskiej specyfice” czy „społeczna gospodarka rynkowa”. Ważne jest jednak to, że nie stracili azymutu – konsekwentnie szli z powrotem ku rynkowi.

Naturalnie, wraz z rynkiem, ceny przestały być sztucznie, odgórnie i biurokratycznie ustalane, a pieniądz nabrał rzeczywistej wartości. „Miękkie ograniczenia budżetowe”, czyli polityczne, a nie ekonomiczne z natury kształtowanie budżetu też odeszło do lamusa. Innymi słowy: w sensie gospodarczym Chiny w minionych trzech dekadach „reform” (gaige)oraz„otwarcia na świat”(kaifang), stanowiących dwa podstawowe pojęcia określające obecną rzeczywistość, niemal całkowicie odżegnały się od metod i form gospodarowania charakteryzujących gospodarkę socjalistyczną.

W wyniku niezwykle skomplikowanego i żmudnego procesu Chińczycy doszli nawet do zagwarantowania praw własności, w tym indywidualnej, co z punktu widzenia maoistowskiej ortodoksji jest totalną herezją. Tam, gdzie była własność prywatna, tam był i koniec komunizmu. Albowiem, jak to ujął Andrzej Walicki, „w koncepcji Marksowskiej socjalizm równoznaczny był (nawet w swej początkowej fazie) z całkowitym zniesieniem gospodarki rynkowej”. Oczywiście, dokładnie tak samo było w przypadku ortodoksyjnego maoizmu, w ramach którego pełnej komunizacji – gospodarki i życia społecznego – dokonano w końcu lat 50. ubiegłego stulecia. Wzniesiono wówczas „trzy czerwone sztandary”, a jednym z nich były „komuny ludowe” (renmin gongshe), mające – w oczach władz – stanowić prawdziwy dowód wkraczania do komunistycznego Eldorado, czego wyrazem było propagowane wówczas hasło (przypisywane szefowi tamtejszej bezpieki, Kang Shengowi): „Komunizm to raj, a komuny ludowe to most do niego wiodący”. W praktyce były one natomiast dowodem całkowitego pozbawienia praw jednostek, ubezwłasnowolnienia ich, skoszarowania i wręcz militaryzacji życia gospodarczego.

Mimowolnie dowodził tego na przykład centralny organ partyjny „Renmin Ribao”(Dziennik Ludowy), pisząc w październiku 1958 r., czyli wtedy, gdy komuny wprowadzano: „Niektóre z ‘komun ludowych’ działają na zasadzie ‘siedmiu gwarancji’, a niektóre na zasadzie ‘dziesięciu gwarancji’, na mocy których członkowie komun mają zagwarantowane: posiłki, odzienie, zakwaterowanie, naukę, opiekę zdrowotną, pochówek, postrzyżyny, pokazy teatralne, pieniądze na ogrzewanie oraz pieniądze na ślub. Ten system […] zaspokaja potrzeby i prowadzi do dalszego rozwoju (jednostki) na drodze ku pozbyciu się (przez nią) ‘egoizmu’. W tym sensie jest to przedsięwzięcie ze sfery komunizmu i dowód jego należytego szerzenia się”. Wszystko miało należeć do kolektywu – od bielizny po myśli.

Pożegnanie z państwową własnością, ostoją komunizmu, wcale nie było łatwe – i nie jest bynajmniej zakończone. Poważne kontrowersje w tej sferze nadal istnieją. Największym przedmiotem sporów jest ciągłe utrzymywanie się, dość istotnego, sektora państwowego, współistniejącego z działającymi całkowicie na zasadach rynkowych małymi i średnimi przedsiębiorstwami. W tym pierwszym, jak przypomina w swym cennym tomie Understanding and Interpreting Chinese Economic Reform („Rozumienie i interpretacja chińskiej reformy gospodarczej”) ceniony ekspert, prof. Wu Jinglian, ciągle istnieje pokusa powrotu do cesarskich jeszcze tradycji, kiedy to „cesarz i jego urzędnicy mieli ogromny wpływ na dystrybucję środków. Stąd też w tradycyjnej chińskiej kulturze biznesowej podstawą sukcesu były standardowe praktyki, na mocy których urzędnicy rządowi dokonywali transakcji, łącząc wpływy i pieniądze”. Stąd, jakże uzasadniona, obawa przed powrotem „handlowców odzianych w szaty wysokich rangą urzędników”.

Klasyczny model maoistowski, choć nie był czysto marksistowsko-leninowski, w wymiarze gospodarczym wyglądał dokładnie tak, jak opisywał ten drugi Andrzej Walicki: „Była to w istocie wizja społeczeństwa totalnie administrowanego; społeczeństwa, w którym ‘niewidzialna ręka rynku’ zastąpiona będzie ‘widzialną ręką’ władz publicznych i racjonalnym porządkiem jednolitej, systematycznej organizacji”. Dla chińskich reformatorów podstawowy problem w zmaganiach z maoizmem polegał właśnie na podważaniu „porządku” i „organizacji”, jakie klasyczny maoizm zaproponował w latach „lewackiego odchylenia”. Zakwestionowali je następcy Mao, a przynajmniej pragmatyczni odszczepieńcy od tego nurtu, a więc Deng, Zhao Ziyang czy Hu Yaobang (pierwszy szef partii okresu reform). Zrobili to świadomie i z premedytacją, ale – zdając sobie sprawę z płynących stąd konsekwencji – „odwracali kota ogonem” ostrożnie i rozłożyli ten proces na etapy.

Dlatego, pomni poprzednich, gorzkich doświadczeń ze schyłkowego okresu maoizmu, obecni władcy w Pekinie dają do zrozumienia, że myślą tak: potrzebna jest niewidzialna ręka rynku, ale jeszcze bardziej potrzebna jest jak najbardziej widzialna ręka państwa, by zaproponować społeczeństwu „harmonijny rozwój”, przez kilka lat stanowiący hasło-zaklęcie prezydenta Hu Jintao i premiera Wen Jiabao, przywódców do 2012 r. Nadal istnieje więc pewnego rodzaju dwoistość, współistnieją ze sobą sektor państwowy z dużą dozą interwencjonizmu i sektor prywatny, „pływający na otwartych wodach”. Nie trzeba chyba dodawać, że to niemal proste zaproszenie do korupcji i nie dziwota, że co pewien czas w trakcie reform wybucha kolejny skandal, a władza wszczyna kolejną antykorupcyjną kampanię, o czym będzie tu jeszcze niejednokrotnie mowa.

W trakcie bezprecedensowych reform, zamiast starych problemów, pojawiły się zupełnie nowe, albo też stare, tyle że w nowym opakowaniu, jak chociażby ogromne bezrobocie, związane z uwolnieniem siły roboczej i odrzuceniem poprzedniej filozofii „żelaznej miski ryżu”, czyli dożywotniego, bezpiecznego zatrudnienia. „Komuny ludowe” stopniowo, ale zdecydowanie usunięto z życia już u zarania reform, w początkach lat 80. ubiegłego stulecia. Przestały obowiązywać reguły państwa socjalnego, zastąpione przez żelazne reguły rynku i ostrą, bezpardonową konkurencję, zmuszającą ludzi do mobilności i stałego wysiłku. Czasami odnosi się wrażenie, że właśnie te czynniki – wysiłek i walka – to jedyne slogany Mao, które przetrwały i mają nie mniejsze, choć odmienne w charakterze, znaczenie niż wcześniej. Wszystkie inne, włącznie z tak podstawowymi jak walka z „indywidualizmem” czy „ekonomizmem”, a więc bodźcami ekonomicznymi, zostały wywrócone do góry nogami.

Jest dokładnie odwrotnie niż było. Mao macha dłonią z pomników, patrzy z portretu zawieszonego w bramie Tiananmen, ale wzrok ma pusty, a jego gesty – i słowa – straciły swą magię; stracił ideologiczny żar, a wiara weń się wypaliła. Dla dzisiejszej młodzieży, niepamiętającej jego czasów, jest już raczej maskotką zawieszaną przy szybie taksówki czy machającym dłonią wisiorkiem, takim Tomciem Paluchem umiejscowionym jako wskazówka w sprzedawanych na bazarach budzikach i zegarkach. Strach się ulotnił, „moc struchlała”.

PALETA WYZWAŃ

Leszek Kołakowski podziwiał Mao jako manipulatora mas, a nie za intelektualną i teoretyczną głębię, której – jego zdaniem – chiński przywódca był pozbawiony. A jego następcy? Ci też nieźle manipulują. Wiedzą, że wiara w komunizm wyparowała, najpóźniej podczas krwawych wydarzeń wokół placu Tiananmen wiosną 1989 roku. Została naga prawda – i władza. Trzeba ją jakoś uwiarygodnić i legitymizować. Sama siła już nie wystarcza. Szuka się nowych sposobów, na przykład – odrzuca stare hasła w rodzaju „jednostka zerem”, i każe obywatelom wierzyć w siebie. To jednak niebezpieczna ścieżka, prowadząca wprost do odbudowy nacjonalizmu, a chiński szowinizm nie jest czymś, z czym zewnętrznemu światu byłoby wygodnie. Pozostaje więc inne rozwiązanie: szybki wzrost i budowa dobrobytu całego społeczeństwa. Mówiąc brutalnie: społeczna lojalność jest kupowana. Za ciężkie grosze (w Chinach są to feny) i jeszcze cięższy wysiłek – milionów.

Jak to wygląda? Pisała o tym niedawno znająca Chiny z autopsji dziennikarka Alexandra Herney w wydanej i u nas książce Chińska cena. Prawdziwy koszt chińskiej przewagi konkurencyjnej. Doszła do słusznego wniosku: „(Chińskie) fabryki przez ostatnie dziesięć lat działały właściwie wbrew regułom ekonomii, korzystając z niezmiennie niskich kosztów pracy, obfitości ziemi na wybrzeżu i praktycznie nieskończonych zasobów siły roboczej. Działania rządu, m.in. dopłaty do prądu czy zwolnienia od podatków, uniemożliwiły działanie normalnych sił rynkowych. Niskie ceny, które udało się uzyskać dzięki opisanym czynnikom, pozwoliły Chinom zająć godną pozazdroszczenia pozycję największego światowego producenta mnóstwa artykułów. Ale ten szczęśliwy zbieg nie do końca przypadkowych okoliczności nie mógł trwać w nieskończoność. ‘Sielanka już się kończy’ – twierdzi Arthur Kroeber, dyrektor zarządzający Dragonomics, ośrodka badawczego i doradczego specjalizującego się w chińskiej gospodarce”.

Kończy się etap tak przejmująco ujęty w – także dostępnym na naszym rynku – kanadyjskim filmie dokumentalnym Sfabrykowany krajobraz, gdzie pracujące za grosze (feny) w świątek i piątek, stłoczone w internatach i praktycznie nieznające wypoczynku, napływające z zapadłej prowincji jednostki zamieniono w trybiki wielkiej machiny mającej przynosić zysk: nie im, ich właścicielom. To rzeczywistość taka, jak ze stron Dickensa, z wczesnego okresu wilczego kapitalizmu. Tak, prawdziwe jest zawołanie wybitnego eksperta gospodarczego, wykładającego w Stanach Zjednoczonych Yasheng Huanga: „Chiny przywróciły niewolniczą pracę”. Nie łudźmy się jednak, taki stan rzeczy nie mógł i nie może istnieć w nieskończoność. W końcu dojdzie do buntu – albo zmiany.

Jeden z rzucających się w oczy nowych fenomenów, to szacowana na 150–200 mln osób armia tzw. ludności wędrującej (dosłownie: „płynącej” – liudong renkou), czyli uwolnionych na wsi wolnych rąk do pracy, szukających swych szans i możliwości w wielkich miastach. Nawet w specjalnym rządowym raporcie z grudnia 2008 roku przyznaje się, że pod koniec 2005 roku (bo tylko do tego czasu istnieją dane pozwalające wnikliwie zbadać tę kwestię) było tej ludności ponad 145 mln. To potężna armia ludzi niosących ze sobą nowe wyzwania i problemy. Wyludnienie wsi oraz uderzająca w oczy, błyskawiczna urbanizacja: to bodaj najbardziej charakteryzuje dzisiejsze Chiny. W ślad za nimi mamy błyskawiczną stratyfikację społeczną: na zwycięzców i przegranych reform. Państwo, szermując hasłami o „harmonijnym rozwoju”, zauważalnie dba o to, by tych drugich było jak najmniej, a przede wszystkim o to, by się nie buntowali. A jednak – jak wykazują statystyki, także te rodzime – liczba notowanych w kraju demonstracji, buntów i aktów niezadowolenia stale rośnie. Nie wszyscy w Chinach są szczęśliwi, chociaż całe społeczeństwo jest i bogatsze, i coraz bardziej z siebie zadowolone, co wykazują tak sondaże socjologiczne, jak też badania opinii publicznej.

Jest tak mimo tego, że wraz z przeprowadzanymi reformami Chiny mają do czynienia z całą paletą nowych wyzwań. Najważniejsze z nich to:

– masowa migracja – głównie ze wsi do miast i z regionów biedniejszych do bogatszych;

– stratyfikacja społeczna i regionalna;

– dywersyfikacja dochodów i rozwarstwienie;

– korupcja, głównie w wydaniu urzędników, no i niejako tym samym – przedstawicieli partii;

– nadużycia ze strony aparatu władzy, tak partyjnego, jak policji i sił bezpieczeństwa;

– związane z głębokimi przemianami poczucie niepewności, rodzące zagrożenia bezpieczeństwa – tak publicznego, jak osobistego – z jednej strony, a ideologicznej wiary – z drugiej.

Dochodzą do tego tak ważne, a społecznie bolesne kwestie, jak spektakularna degradacja środowiska naturalnego, pazerne zagarnianie nowych ziem pod inwestycje, niebywała energochłonność gospodarki z wszystkimi negatywnymi tego skutkami, marnotrawstwo przyrody i jej zasobów. Reformy zapełniają kieszenie niemal wszystkim, tyle że nie po równo. Niosą też ze sobą poczucie ideologicznej pustki, konfuzji i zachwiania systemu norm i wartości. Świat stanął na głowie. To, co było poprzednio ważne, straciło znaczenie, a to, co było piętnowane, stawia się na piedestał – na przykład Konfucjusza, za Mao wręcz wywrotowca odsądzanego od czci i wiary, a ostatnio znowu szanowanego rodzimego klasyka filozofii, z którego należy być dumnym.

Gospodarka pozostała planowa, ale tylko w części. Rynek uzupełnia plan. Jak to ujął w tytule głośnej pracy jeden z najwybitniejszych znawców gospodarki chińskiej Barry Naughton, „wyrosła ona z planu”, wyszła poza jego ramy. Wraz z ograniczeniem roli planowania spadło też znaczenie biurokracji, szczególnie tej w sferze gospodarczej. Dyrektorzy coraz częściej wyłaniani są w drodze prawdziwych konkursów, są oceniani za swe menedżerskie umiejętności, a nie za wierność partii. W ich pracy liczy się skuteczność i efekt, a nie ideologiczne przekonania czy wiara. Partia jeszcze nie wyszła z zakładów pracy, jej komórki nadal tam są, tyle że zakładowi sekretarze już nie rozdają kart w takim stopniu, jak niegdyś rozdawali. Liczy się tylko zysk, dochód i wzrost, a nie maoistowskie slogany czy nawet „cztery podstawowe zasady” Deng Xiaopinga.

„DEMOKRACJA UPORZĄDKOWANA”

Patrząc na Chiny z punktu widzenia kryteriów Kornaiego, widać jak na dłoni, że w sensie materialnym i gospodarczym Państwo Środka utraciło niemal wszystkie atrybuty klasycznego modelu komunistycznego. Pozostały do rozważenia jeszcze trzy, bodaj najważniejsze, kwestie, zawarte w jego rozbudowanym modelu: biurokratyczna koordynacja, wiodąca rola partii oraz obowiązująca ideologia państwowa. Z tej perspektywy więcej w Chinach klasycznego modelu leninowskiego niż zmian. Partia trzyma się mocno, uwłaszczenie nomenklatury rozwija się w najlepsze, a wiara w komunizm co prawda wyparowała, lecz formalnie nadal obowiązuje – jest nauczana w szkołach, celebrowana w mediach i na oficjalnych uroczystościach. Jednakże przy tak wielkim parciu na reformy, także i w tych dziedzinach zachodzą zmiany. Jakie?

Zacznijmy od partii, bo też w Chinach nadal wszystko się od niej zaczyna. To ona inicjuje – lub hamuje – reformy, to ona nadaje ton, nakazuje, wymusza lub grozi tym, którzy jej nie słuchają. Niedawno zbadał tę kwestię jeden ze znakomitych zachodnich sinologów i politologów David Shambaugh. W świeżo wydanej książce nt. KPCh dowodzi, że partia ta z jednej strony ulega atrofii, ale z drugiej umiejętnie adaptuje się do szybko zmieniającej się rzeczywistości. Z bogatej kwerendy chińskich materiałów wynika, że KPCh głęboko przestudiowała przyczyny upadku KPZR i rozpadu Związku Radzieckiego.

Chińscy komuniści, którym w latach 50., gdy uczęszczali do szkół, mocno wbito w pamięć ówczesne hasło: „Związek Radziecki dziś, to nasze jutro”, walcząc o własną przyszłość, wyciągnęli daleko idące wnioski z rozpadu sąsiada na północy. Dlatego w wielu tamtejszych studiach atakuje się dogmatyzm, formalizm, obstrukcję i arbitralność kadr, wymieniając je jako podstawowe powody upadku wiary w partię. Z kolei z analizy wewnętrznych dokumentów partyjnych wyłaniają się takie oto wnioski, mające zapobiec pójściu w ślady rosyjskich komunistów: priorytet w postaci materialnego i gospodarczego wzrostu i rozwoju; zwalczanie korupcji i partyjna dyscyplina; rozwój wewnątrzpartyjnej demokracji; stała rotacja kadr oraz podnoszenie jej kwalifikacji przy obniżaniu wieku; korzystanie z pozapartyjnych ekspertyz; elastyczne podejście do kwestii ideologicznych i stałe dostosowywanie ich do zmieniających się okoliczności.

Równocześnie, jak wynika z tych dokumentów, chińscy komuniści wiele uwagi zwracają na „wywrotowe tendencje” płynące z Zachodu, szczególnie ostro zwalczając koncepcje tzw. pokojowego przejścia i ewolucji. Ich zdaniem Chiny nie mogą skopiować zachodniej demokracji, ponieważ – jak twierdzą – wszędzie tam istnieją skorumpowani politycy i urzędnicy zdolni do kupowania głosów i manipulowania opinią publiczną. Jak to ujął jeden z ekspertów, Li Junru: „Wybory nie gwarantują (uczciwej) konkurencji”. W zamian Chiny chcą zbudować „własny model demokracji”, którego podstawą miałyby być „rządy prawa w socjalistycznej otoczce”. Innymi słowy, tak rozumiana chińska demokracja ma być „uporządkowana” (yongxu minzhu). Też wrócimy do tego tematu.

To podejście znalazło zresztą oficjalne usankcjonowanie. Obecny przywódca partii i państwa, Hu Jintao, we wrześniu 2004 roku na sesji z okazji 50. rocznicy powołania Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych (parlamentu) stwierdził dobitnie: kopiowanie zachodniego systemu wielopartyjnego oraz koncepcji trójpodziału władzy „zaprowadziłoby Chiny w ślepy zaułek”. Nawiązał tym samym do głośnego hasła swego poprzednika, Jiang Zemina, który mówiąc o przyszłym ustroju państwa, przedstawił formułę „pięciu nie”, zakazującą wprowadzenia systemu wielopartyjnego, trójpodziału władzy (na wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą), odpolitycznienia publikatorów i armii oraz wprowadzenia wolnych wyborów.

Chińscy przywódcy odrzucają zachodni model liberalnej demokracji. Toteż z naszego punktu widzenia tamtejsze debaty na temat politycznych reform, o czym będzie jeszcze tu mowa, często sprawiają wrażenie mentalnego chaosu. Na Zachodzie pisane są książki i sążniste artykuły, odliczające czas, jaki pozostał do prawdziwej demokratyzacji Chin. O dziwo, Chińczycy też mówią o „demokratyzacji”, tyle że rozumieją ją po swojemu, zupełnie inaczej niż my. Co więcej, najwyraźniej w swoje teorie wierzą; uważają, że stosowaną dotąd metodą, tzn. ostrożnym posuwaniem się krok za krokiem, powolnym eksperymentowaniem na skalę lokalną przed wprowadzeniem nowych mechanizmów w całym kraju, odgórnym sterowaniem i coraz lepiej wykształconą, także na Zachodzie, elitą, unikną „latynizacji”, której wyraźnie się obawiają, jak też odrzucą zachodni liberalizm, ostatnio zresztą jakby znaczniej mniej modny.

Władze w Pekinie nawet nie kryją, że chciałyby zbudować sterowany odgórnie model na wzór Singapuru: ze światłą elitą, jedną dominującą partią, surowym przestrzeganiem prawa i gospodarką rynkową. Warto dodać, że „ojciec” singapurskiego cudu, Lee Kuan-yew, niemal od początku obecnych reform był w Chinach celebrowany jako jedna z najważniejszych osobowości; jest on tam powszechnie szanowany i stawiany za wzór. Mówiąc krótko: totalitaryzm – nie, autorytaryzm – jak najbardziej.

Chcąc „singapurski model” zbudować, partia o charakterze leninowsko-maoistowskim musi się przeobrazić. Co do tego istnieje już spore wewnętrzne przekonanie. Spory – zawzięte, a u nas mało znane – toczą się właśnie o to, w jakim kierunku iść, co zachować, a co odrzucić. Tak naprawdę odnosi się na ich podstawie wrażenie, że bezdyskusyjny jest tylko jeden aksjomat: zachować władzę. Natomiast wszystko inne wydaje się być przedmiotem debaty, przetargu, a przynajmniej wnikliwej analizy. Dlatego wspomniany wyżej David Shambaugh konkluduje, będąc w opozycji do innych ekspertów, że Chiny nie są skazane na klęskę prowadzonych eksperymentów i przepoczwarzającego się modelu. Twierdzi, że zachodnia liberalna demokracja nie zostanie w Chinach przyjęta, a następnie pisze: „Pomimo różnych trudności, na jakie napotyka państwo partyjne, szczególnie na obszarach wiejskich, szanse, że model ten roztopi się, a reżim upadnie, są dalekie od spełnienia. Nie można też twierdzić, że Chiny znalazły się już ‘na ostrzu brzytwy’, grozi im oddolna rewolucja lub demokratyczny przełom narzucony odgórnie […] Partia pozostaje organizacją o narodowym zasięgu, posiadając znaczny prestiż i władzę”.Pozostaje też jedyną znaczącą siła polityczną w państwie – dodajmy od siebie.

Tak pisze w początkach 2008 roku jeden z największych zachodnich autorytetów, a nie jakiś chiński propagandzista. Czy Shambaugh jest w swych tezach odosobniony? Nie bardzo. Oto funkcjonujący w USA naukowiec z Chin (jest takich coraz więcej), Suisheng Zhao, zebrał niedawno w jednym tomie chińskie debaty nt. reform politycznych, których rzekomo w Chinach nie ma. Okazało się, że powstał fascynujący tom, jako że spory, które się tam teraz toczą, są żywe i pasjonujące. Powszechnie rośnie świadomość, że KPCh może utracić monopol, jeśli nie będzie się adaptować do nowych okoliczności. Jak to ujmuje świetny specjalista z Hongkongu, Willy Wo-lap Lam: KPCh w swych dążeniach reformatorskich „znajduje się już w niedoczasie”, jest mocno spóźniona. Samo życie nakazuje, by dotychczasowe mechanizmy i formuły zmieniać. Co charakterystyczne, debaty te bardziej oscylują wokół budowy państwa prawnego (o czym szerzej w trzecim podrozdziale), aniżeli reform politycznych sensu stricte.

Z tezą, że Chiny najpierw muszą zbudować państwo prawa, wystąpił chiński badacz Pan Wei. Powołuje się on na wzorce wypracowane w Hongkongu i w Singapurze, a więc również – co nie bez znaczenia – wypracowane przez Chińczyków. Autor ten twierdzi: „Najważniejsza różnica polegała na tym, że Hongkong i Singapur importowały brytyjski legalizm, podczas gdy Chiny – sowiecki komunizm. Na chińskiej ziemi łatwiej przejść od komunizmu do legalizmu niż do demokracji […] Wolne wybory bez państwa prawa mogą doprowadzić albo do tyranii, albo nieładu […] W mojej ocenie, porządek oparty na zasadach prawa to nie strategia przyszłego rządu, lecz azymut dalszych politycznych reform. Chodzi nie tyle o wartości, ile o procesy wywoływane wydarzeniami i prowadzące do konkretnych rozwiązań”.

Tu właśnie wydaje się tkwić istota obecnych chińskich dylematów. Cały proces reform, nie dość, że narzucany odgórnie, a więc podtrzymujący biurokratyczne sterowanie, jest na dodatek do szpiku kości przesiąknięty praktycyzmem i pragmatyzmem. Wartości odeszły w cień. Niechęć do zachodniej liberalnej demokracji, też odgórnie podsycana, wydaje się być dość szeroko akceptowana, ale innego, powszechnie przyjętego wzorca nie ma, podczas gdy wiara w komunizm wyparowała. Brakuje systemu wartości, a bez nich – rodzi się cynizm, dekadencja, ideowe, a nawet moralne zagubienie. Nie ma w dzisiejszych Chinach łagodności i życzliwości, wytrzebionych już w latach maoizmu, a w latach reform i otwarcia, gdy na piedestał postawiono bezpardonową walkę o byt i osobisty sukces, ostra konkurencja odsunęła na bok wszelkie inne zachowania. Nie ma też w dzisiejszych Chinach litości, współczucia czy szacunku. Mamy tam wilczy kapitalizm i wilcze prawa, co musi stwierdzić każdy, kto wnikliwiej obecne tamtejsze realia śledzi.

Stąd – jak najbardziej świadome – acz niebezpieczne w swym dalekosiężnym wymiarze, próby zaradzenia takiemu stanowi rzeczy ze strony władz. Postanowiły one grać na nacjonalistycznej nucie i chętnie rzucają społeczeństwu hasła „powrotu do źródeł”, do wzorców ze starej chińskiej cywilizacji, począwszy od konfucjanizmu – poręcznego, bo paternalistycznego, nakazującego posłuszeństwo wobec przełożonych. Przecież, co się podkreśla i mocno eksponuje, Lee Kuan-yew też go stosował! Wzywa się więc, na wzór Singapuru, do moralnej i narodowej solidarności, do zespolenia się w imię nacjonalistycznych ideałów.

Świadkami takiej kampanii, zakrojonej na wiele tygodni i wręcz niebezpiecznej w tonach, byliśmy w początkach 2008 roku, w związku z wydarzeniami w Tybecie. Posługiwanie się sformułowaniami typu „klika Dalajlamy” nie było – z punktu widzenia świata zewnętrznego – najzręczniejsze, za to w rękach władz stało się skutecznym i poręcznym narzędziem. Niestety, po raz kolejny wzniesiono nacjonalistyczne sztandary, potem znowu widoczne, chociaż nie w takim stopniu, podczas maratonu znicza olimpijskiego po świecie i samych Igrzysk Olimpijskich. Niebezpieczna to gra.

SAME PARADOKSY

Patrząc na obecne Chiny z punktu widzenia wzorcowego modelu państwa socjalistycznego, wypracowanego przez Jánosa Kornaiego, widać jak na dłoni, że aktualna chińska rzeczywistość jest już od niego bardzo daleka. Oficjalna ideologia, czyli marksizm-leninizm, a raczej maoizm wymieszany z „dengizmem”, nadal istnieje i jest przez władze promowana – tyle, że mało kto już w nią wierzy, straciła moc sprawczą. Od dawna wiadomo, że nie ma totalizmu bez bezustannej ofensywy ideologicznej, a ta jest w obecnych Chinach nadwątlona. Nie ma natomiast wątpliwości, że leninowska z charakteru i maoistowska z wyglądu KPCh nadal szczyci się niepodzielną władzą. W istocie przypomina ona jednak teraz bardziej partię władzy, a nie partię opartą na ideologicznej mocy i wierze. Strach, choć nadal istnieje, też już jest mniejszy, co łatwo stwierdzić w bezpośrednich rozmowach z Chińczykami. Poszerzyła się prywatna sfera wolności, co w Chinach Mao było nie do pomyślenia. Po cichu, bez rozgłosu, komunistyczna tyrania została pokojowo rozbrojona. Wróciła jednostka, nazwana kiedyś przez klasyka Majakowskiego „zerem” i „bzdurą”, a dla Mao – jak zgodnie twierdzą bodaj wszyscy jego, już rozliczni, biografowie – mająca znaczenie co najwyżej statystyczne. Jak pisał jeden z nich, najpierw osobisty doktor, a potem (zgryźliwy) biograf, Mao żył jak wyrzutek, osamotniona jednostka, „bez Boga i bez prawa”, co doprowadziło go pod koniec życia, w czasach „lewackiego odchylenia”, do zupełnego braku moralności i współczucia wobec cierpień innych, które z wyjątkową dozą sadyzmu zadawał nawet najbliższym, począwszy od wieloletniego towarzysza walki, a potem premiera Zhou Enlaia. Niestety, ten cynizm dobrze zaszczepił całemu społeczeństwu.

W epoce pomaoistowskiej szybko pojawiło się niebywałe zróżnicowanie, niczym podczas krótkiego, a tragicznie zakończonego ruchu „stu kwiatów” (w 1957 roku). W pierwszej chwili ruch zdawał się być oddolny i przybrał symboliczny wymiar „ściany demokracji”, czyli muru „gazetek wielkich hieroglifów” (da zi bao) na jednej ze ścian przy pekińskiej alei Xidan. Gdy „ojciec reform” Deng Xiaoping zorientował się, co się święci, szybko przykręcił ideologiczną śrubę, a dwóch najgłośniejszych dysydentów, Wei Jingshenga (domagającego się, przypomnijmy, „piątej modernizacji – demokratyzacji”) i Ren Wandinga (domagającego się praw człowieka), szybko umieścił w więzieniu. Zalążkowy ruch dysydencki zrodzony pod ścianą Xidan, który tak wnikliwie i przekonująco opisał brytyjski dyplomata Roger Garside, szybko zszedł do podziemia, chociaż nadal z różną mocą się tlił, o czym będzie jeszcze tu mowa.

Ale nawet bez otwarcie występujących dysydentów atmosfera życia kulturalnego i intelektualnego, choć nie politycznego, uległa głębokiej zmianie. Znakomicie dokumentuje to zjawisko tom One China, many paths