Życie od nowa - Charlotte Roth - ebook + książka

Życie od nowa ebook

Roth Charlotte

4,3

Opis

Nowa wspaniała powieść historyczna

autorki bestsellerów Charlotte Roth,

osadzona w międzywojennym Sopocie.

Kipi tu radość życia i panuje beztroski nastrój lata. Czworo przyjaciół: Lore, Gundi, Julius i Erik zabawiają turystów skocznymi rytmami i chwytliwymi melodiami, marząc o wielkiej karierze muzycznej. Wkrótce rzeczywiście odnoszą sukces i mogą przemierzać morza na pokładzie luksusowego okrętu Wilhelm Gustloff.

Trudno im jednak zaakceptować to, że czasy bardzo się zmieniły. Gundi zakochuje się w śpiewaku Tadku, ale wtedy właśnie Hitler napada na Polskę i Tadek dołącza do ruchu oporu. Czy oznacza to koniec wielkiej miłości? Po latach młoda Wanda wyrusza na poszukiwanie tego, co zostało z ich marzeń.

Życie od nowa” to porywająca i autentyczna, wzruszająca historia z głębokim wglądem w przeszłość.

Mainhattan Kurier

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 663

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (18 ocen)
9
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneesa

Całkiem niezła

Książka warta przeczytania, choćby ze względu na morał jaki z niej wypływa: w czasie II WŚ nie każdy Niemiec był zły i nie każdy Polak był dobry. Jeśli ktoś się spodziewa, zapowiadanego na okładce romansu Niemki z Polakiem to niestety, poczeka na niego długo. Połowa książki jest nudna, wlecze się strasznie, dopiero ok 200 strony przyspiesza. Nie wydaje mi się też, żeby autorce udało się przenieść klimat przedwojennego Sopotu. Jako wieloletnia mieszkanka tego miasta byłam zawiedziona, moje miasto sprowadzone zostało do plaży, Grand Hotelu, jednej ulicy i jednej willi. Szkoda. Potencjał ta historia ma duży - niestety niewykorzystany
00

Popularność




Część pierw­sza

Część pierw­sza

Wanda

Ber­lin

Jesień 1963

Osiko, twoje liście lśnią biało w ciem­no­ści, Włosy mojej matki ni­gdy nie były białe.

Paul Celan, Osika [przeł. Ryszard Kry­nicki]

1

Stoły w sto­łówce przy­po­mi­nały Wan­dzie twa­rze – nie­które nowe i gład­kie jak powierzch­nia presz­panu, nie­które przy­wle­czone skądś i obce, a nie­które stare i usiane bli­znami.

Sie­działy we trzy przy jed­nym z takich oka­le­czo­nych sto­łów. Helga Land­schulze nie była stąd, Sigi Wit­thuhn stu­dio­wała już od roku, a Wanda zaczęła dopiero przed czte­rema tygo­dniami. Helga w cza­sie swo­jej prze­rwy obia­do­wej jeź­dziła aż na uni­wer­sy­tet poło­żony w dziel­nicy Dah­lem, bo, jak twier­dziła, musiała oszczę­dzać pie­nią­dze prze­zna­czone na kanapki.

– Ile zara­bia ktoś taki jak ja? Mniej niż ci maka­ro­nia­rze w lodziarni. A ojciec żałuje mi każ­dego grama mar­ga­ryny, którą sma­ruję sobie chleb.

Wanda podej­rze­wała, że w rze­czy­wi­sto­ści Helga sma­ruje sobie grubo kanapki smal­cem albo metką i połyka je w dro­dze na uni­wer­sy­tet. Tam spo­ty­kała Wandę, która do sto­lika przy­no­siła pełną tacę wraz z dese­rem. Helga była zawsze głodna.

– To zostało we mnie ze złych cza­sów – powie­działa Wan­dzie. I dodała:

– Nie zro­zu­miesz tego, nie wiesz, co to głód.

Miała rację. Wanda nie znała takiego głodu, jaki dawał się we znaki Hel­dze, dla­tego chęt­nie odda­wała kole­żance tacę z obia­dem przy­słu­gu­ją­cym jej jako stu­dentce – gro­chówkę z kieł­basą i ryż na mleku z palo­nym masłem. I tak nie lubiła potraw nakła­da­nych z bla­sza­nych wia­der. Pach­niały nie­przy­jem­nie, pokry­wał je kożuch i nie pobu­dzały ape­tytu.

Jedze­nie – dla Wandy zaczy­nało się ono od zapa­chu, który w domu przy Alboinstraße wyczu­wała już na klatce scho­do­wej. Gęsie podroby w garnku, ostroż­nie mie­szane przez Matti, kapu­śniak ze świeżo pod­sma­żo­nym bocz­kiem, długi stół, przy któ­rym sia­dały wszyst­kie, i białe tale­rze z nie­bie­skim napi­sem – miały ich aku­rat sześć, przy czym szó­sty, uży­wany tylko na Boże Naro­dze­nie, miał nad­tłu­czony brzeg. Na kuchence zawsze stały garnki, w któ­rych coś się goto­wało – gala­retka z czar­nego bzu albo rosół, a przed świę­tami kości szpi­kowe na kar­pia w gala­re­cie. W cie­płym, wil­got­nym od pary powie­trzu spo­glą­dały na nią cztery twa­rze. Była wyczer­pana i cie­szyła się z powrotu. Helga mogła sobie śmiało zjeść pokrytą kożu­chem gro­chówkę, Wanda z rado­ścią cze­kała na domową kola­cję.

Sigi, córka leka­rza, która stu­dio­wała na trze­cim seme­strze i wzięła Wandę pod swoje skrzy­dła, wyda­wała się w ogóle nie mieć poję­cia, czym jest głód. W swe­trze bia­łym jak mleko spra­wiała wra­że­nie kości­stej. Wzięła do ust łyżkę zupy, po czym ze wstrę­tem odsu­nęła tacę w stronę Helgi.

– Moją też może pani wziąć, jeśli sma­kuje pani coś takiego. To wstyd, że nie­miec­kim stu­den­tom ser­wuje się taką breję, ale nasi przed­sta­wi­ciele w radzie stu­denc­kiej wolą odgrze­by­wać stare brudy, niż zatrosz­czyć się o naj­prost­sze potrzeby.

– Ktoś taki jak ja nie może sobie pozwo­lić na gry­ma­sze­nie – stwier­dziła Helga, przy­cią­ga­jąc ku sobie tacę, po czym łap­czy­wie poły­kała zupę. – U nas je się to, co posta­wią na stole, albo w brzu­chu bur­czy.

– Nie wygląda na to, by czę­sto bur­czało pani w brzu­chu – zauwa­żyła Sigi. Zigno­ro­wała nie­na­wistne spoj­rze­nie Helgi i zapa­liła papie­rosa.

Trudno było sie­dzieć razem przy stole, nie miały ze sobą nic wspól­nego z wyjąt­kiem faktu, że obie przy­jaź­niły się z Wandą. Cho­ciaż Helga uwa­żała, że Wanda jest nie­lo­jalna, skoro nazywa Sigi przy­ja­ciółką. Córkę leka­rza znała prze­cież dopiero od czte­rech tygo­dni, a swoją praw­dziwą przy­ja­ciółkę, Helgę, nie­mal całe życie. Ale taka już była Wanda. Lubiła ludzi i wszę­dzie znaj­do­wała przy­ja­ciół. „Twoja matka była w mło­do­ści taka sama”, mówiła ciotka Lore. „Wystar­czyło, że na kogoś spoj­rzała, a już każdy ją uwiel­biał”.

Matka Wandy, nazy­wana przez Wandę i jej sio­stry nie Mutti, mamą, lecz Matti, rzadko wycho­dziła z domu, nie miała więc wielu oka­zji do nawią­zy­wa­nia zna­jo­mo­ści, ale za to wszy­scy przy­ja­ciele Wandy ją uwiel­biali. Wystar­czyło, że na nich spoj­rzała. „Twoja Matti to praw­dziwy skarb” – mawiała Helga, która czę­sto poja­wiała się w miesz­ka­niu przy Alboinstraße. „Nawet nie wiesz, jakie masz szczę­ście”.

Helga czę­sto to powta­rzała – że Wanda nie wie nawet, jakie ma szczę­ście, bo jej matka to skarb, poza tym ciotka Lore „rów­nież jest bar­dzo miła”, bo nie ma ojca, który prze­pija pań­stwową zapo­mogę i bije, ani wiecz­nie fawo­ry­zo­wa­nego brata, tylko dwie skromne sio­stry, bo może stu­dio­wać, zamiast stać w zatę­chłych opa­rach pralni, aż nogi wcho­dzą w tyłek, i bo każdy ją lubi, choć nie stara się nawet w poło­wie tak bar­dzo jak Helga.

Ow­szem, myślała Wanda, kiedy Helga tak mówiła, ow­szem, wiem, jakie mam szczę­ście, czuję to każ­dego dnia, gdy się budzę i sły­szę, jak Matti gotuje w kuchni her­batę z dzi­kiej róży i nuci przy tym cicho, nie­mal bez­gło­śnie. Ale czuję rów­nież, że cze­goś mi bra­kuje. Byłam dobra w szkole, nauczy­ciele dora­dzali mi stu­dia, ale gdy dyrek­tor zapy­tał mnie, czym chcia­ła­bym się zaj­mo­wać, nie przy­szła mi do głowy żadna odpo­wiedź.

„Czymś zwią­za­nym z muzyką”, wymru­czała i zawsty­dziła się, bo nie grała nawet na fle­cie i nie pocho­dziła z rodziny muzy­ków. W miesz­ka­niu przy Alboinstraße był, co prawda, instru­ment, ale nikt go nie uży­wał. Matti i ciotka Lore nie ceniły muzyki, lecz w prze­ci­wień­stwie do rodzi­ców Helgi, któ­rzy jej ulu­bione pio­senki nazy­wali „muzyką czar­nu­chów” i „cho­rym wyciem”, ni­gdy nie zabra­niały Wan­dzie słu­chać radia. Wręcz prze­ciw­nie. Zaosz­czę­dziły nawet, żeby w domu towa­ro­wym Held wpła­cić zaliczkę na adap­ter, i co pią­tek, gdy ciotka Lore przy­no­siła do domu żółtą kopertę z wypłatą, naj­pierw odli­czały pie­nią­dze na spłatę raty. Nie spy­tały ni­gdy Wandy, czy ta chcia­łaby mieć adap­ter, widziały po pro­stu, co się z nią dzieje, gdy słu­cha muzyki.

Ona sama nie poj­mo­wała, co to dokład­nie jest, ale poja­wiało się przy nie­mal każ­dym utwo­rze, nawet przy kon­cer­tach orkie­stry dętej Armii Zba­wie­nia i banal­nych szla­gie­rach Con­nie Fran­cis. Jej ciało jakby się wtedy elek­try­zo­wało, każde ścię­gno napi­nało, każdy por otwie­rał, by chło­nąć dźwięki. Przy pio­sen­kach Beatle­sów miała wra­że­nie, że cała drży, a przy śpie­wie Édith Piaf, która zmarła tego roku tak młodo, Wanda dosta­wała zawro­tów głowy, bo do tego stop­nia poru­szała ją muzyka.

Padam, padam, padam.

Dziki smu­tek, który tań­czył aż do upa­dłego.

Wanda nie znała się ani na jed­nym, ani na dru­gim, ani na tańcu, ani na smutku, a już naj­mniej na samej muzyce. Posta­no­wiła zatem stu­dio­wać język nie­miecki i histo­rię i zostać nauczy­cielką. Bo do czego innego mogły słu­żyć stu­dia? Rodzina Wandy znała co naj­wy­żej garstkę osób, które je skoń­czyły – ich lokal­nego pastora, domo­wego leka­rza oraz nauczy­cieli, któ­rzy uczyli Ari, Verę i Wandę. Osobą duchowną Wanda nie mogła zostać, a była zbyt słaba z nauk przy­rod­ni­czych, by stu­dio­wać medy­cynę.

Zawód nauczy­cielki nato­miast wyda­wał się moż­liwy. Dyrek­tor poki­wał głową: „Dla­czego nie, świa­dec­twa potwier­dzają pani zdol­no­ści. Mam nadzieję, że wie pani, ile ma szczę­ścia, panno Schar­neck”.

Wanda była jedyną dziew­czyną wśród szes­na­ściorga matu­rzy­stów z jej rocz­nika. Wie­działa, jakie ma szczę­ście, nawet jeśli szczę­ście to było cza­sem cięż­sze do udźwi­gnię­cia niż skó­rzana teczka, którą poda­ro­wały jej Matti i ciotka Lore z oka­zji roz­po­czę­cia stu­diów. „No i kto by pomy­ślał?” – powie­działa ciotka Lore. „Po tym wszyst­kim, co było, jedna z nas dostała się na uni­wer­sy­tet. Jeste­śmy z cie­bie dumne, Wando”.

– Pora­dzi­łaś dziś sobie? – prze­rwała roz­my­śla­nia Wandy Sigi, strą­ca­jąc popiół na tacę Helgi. – Jeśli nie, pytaj śmiało. Chęt­nie wytłu­ma­czę ci wszystko, czego nie zro­zu­mia­łaś.

Po raz drugi uczest­ni­czyły razem w pro­se­mi­na­rium na temat liryki w roman­ty­zmie heidel­ber­skim. Pro­fe­sor prze­ma­wiał ter­ko­czą­cym gło­sem, masze­ro­wał przed pul­pi­tem w tę i we w tę, wyma­chu­jąc rękoma, a na nad­garstku miał dwa zegarki, z któ­rych powodu na pierw­szym wykła­dzie zbesz­tał Wandę. Nie spo­dzie­wała się, że pro­fe­sor zacznie krzy­czeć, aż zrobi się czer­wony. W jego obec­no­ści Wanda tak się nie­po­ko­iła, że miała trud­no­ści ze sku­pie­niem uwagi.

– Co takiego tu robi­cie, co tak trudno zro­zu­mieć? – spy­tała Helga. – Ale ja i tak jestem dla was za głu­pia. Dziew­czyna z pralni Meyer – czym się tu chwa­lić?

Sigi zga­siła papie­rosa i zigno­ro­wała Helgę.

– Wła­ści­wie nie było to dla mnie trudne do zro­zu­mie­nia – stwier­dziła Wanda. – Raczej nudne. Choć jako począt­ku­jąca stu­dentka nie powin­nam tak mówić. Zasta­na­wia­łam się po pro­stu…

Urwała w pół słowa i miała nadzieję, że ktoś się ode­zwie i poru­szy nowy temat. Robiła tak cza­sami, podob­nie jak Matti, i zwy­kle ta metoda dzia­łała.

Ale nie dzi­siaj. Sigi unio­sła brwi, a Helga, która opróż­niła już obie miseczki z gry­si­kiem, spy­tała:

– No, co takiego? Odjęło ci mowę?

– Nie, nie – odparła Wanda, bawiąc się postrzę­pioną tasiemką na nad­garstku, jak zawsze, gdy czuła się nie­pew­nie. – Zasta­na­wia­łam się po pro­stu, co to wszystko ma wspól­nego z nami, te wier­sze o bla­sku księ­życa i szem­rzą­cych fon­tan­nach, dla­czego mamy się tym dziś na­dal zaj­mo­wać. Ale oczy­wi­ście wiem, że to konieczne, jeśli chcę zostać nauczy­cielką nie­miec­kiego.

Brwi Sigi wciąż były unie­sione.

– Naprawdę nie wiem, czemu chcesz nią zostać – wtrą­ciła Helga. – Ale ty zawsze byłaś wyjąt­kowa. Wanda… Kto ma tak na imię? Pamię­tasz jesz­cze, jak było w szkole pod­sta­wo­wej? Z dwu­dzie­stu dziew­czyn w kla­sie osiem miało na imię Helga, ale tobie nauczy­ciel powie­dział, że nawet nie wie­dział, że imię Wanda ist­nieje.

– Osiem Helg? – spy­tała Sigi. – Poważ­nie?

Helga przy­tak­nęła.

– Były dwie Helgi Schulze i do tego ja, Land­schulze. Żaden nauczy­ciel nie zwra­cał się do mnie po imie­niu, zawsze byłam po pro­stu „jedną z Helg Schulze”. – Smut­nym gestem odsu­nęła na bok obie tace i wstała, zbie­ra­jąc się do wyj­ścia. Zaraz jed­nak przy­sta­nęła. – No jasne – wymru­czała. – Gdy muszę już iść, zja­wiają się jacyś przy­stoj­niacy.

Wanda odwró­ciła się. Do ich sto­lika pode­szło dwóch mło­dych męż­czyzn, któ­rych twa­rze wydały się jej nieco zna­jome. O ile dobrze pamię­tała, niż­szego z nich, z ogrom­nymi, odsta­ją­cymi uszami, widziała na jed­nym z wykła­dów. Wyż­szy nie niósł przed sobą tacy z obia­dem, tylko trzy­mał pod pachą wypchaną aktówkę.

– To bar­dzo pro­ste – powie­dział.

– Co jest bar­dzo pro­ste? – wyrwało się Wan­dzie.

– Odpo­wiedź na twoje pyta­nie – odparł. – Dzi­wisz się, co ci wier­szo­kleci ze swo­imi pie­śniami wędrow­ców i cudow­nymi rogami mają wspól­nego z nami, a odpo­wiedź brzmi: nic. Nie mają z nami nic wspól­nego. Choć ich patrio­tyczne zapędy nie są by­naj­mniej tak nie­winne, jak pró­bują nas prze­ko­nać w swo­ich baja­niach o sło­wi­kach i chrze­ści­jań­skim prze­bu­dze­niu.

Sigi jęk­nęła.

– Daruj nam. Jeste­śmy w sto­łówce, a nie na jed­nym z two­ich zebrań.

Helga na­dal gapiła się na tego męż­czy­znę, który tak po pro­stu i bez skrę­po­wa­nia zwra­cał się do Wandy na ty. Był wysoki, o kan­cia­stej twa­rzy, oto­czo­nej nie­ucze­sa­nymi, zbyt dłu­gimi wło­sami.

– Tak w ogóle to jestem Manne – powie­dział niż­szy męż­czy­zna, w poło­wie zasło­nięty przez dru­giego. – A ten pro­stak obok to Andras. Nie bierz­cie mu za złe, że nie widzi potrzeby, by się przed­sta­wić. Dobre maniery nie są jego mocną stroną.

– To żadna nowość – ode­zwała się Sigi, prze­wra­ca­jąc oczami. – Macie coś jesz­cze czy się już stąd zabie­rze­cie i pozwo­li­cie nam zjeść w spo­koju?

– Prze­cież nic nie jesz. – Niż­szy, który przed­sta­wił się jako Manne, uśmiech­nął się i zwró­cił do Wandy, która teraz go roz­po­znała. On także brał udział w semi­na­rium pro­fe­sora z dwoma zegar­kami na ręku. – A gdzie twój talerz? Nie sma­kuje ci nasza lukul­lu­sowa uczta? – Wycią­gnął do niej dłoń. – Ser­decz­nie witamy na Wol­nym Uni­wer­sy­te­cie Ber­liń­skim. Masz na imię Wanda, prawda?

Gdy Wanda nie zare­ago­wała, uniósł ręce.

– Już dobrze. Nie jeste­śmy wcale tacy źli, na jakich wyglą­damy, i zaraz się ulot­nimy.

– Nie, nie! – zawo­łała Wanda. Chło­pak imie­niem Manne wydał się jej miły i podzi­wiała jego pew­ność sie­bie, choć nie mógł być star­szy od niej, a z powodu swo­ich uszu z pew­no­ścią czę­sto bywał obiek­tem drwin. Nie chciała, by ode­szli. Ten drugi – Andras – nie był miły, ale to, co powie­dział o przed­sta­wi­cie­lach roman­ty­zmu heidel­ber­skiego, nie dawało jej spo­koju. – Zostań­cie, pro­szę. Tylko się zamy­śli­łam.

– Ja i tak zostaję. – Andras wal­nął teczką o stół i przy­cią­gnął krze­sło, któ­rego nogi zapisz­czały na pod­ło­dze. Usiadł i oparł łok­cie na kola­nach, a pod­bró­dek na dło­niach. Wpa­try­wał się w Wandę inten­syw­nie, można by powie­dzieć wręcz nie­przy­zwo­icie. Jego oczy miały nie­zwy­kły kolor, ciem­no­nie­bie­ski albo ciem­no­szary, nie­pa­su­jący ani do czar­nych wło­sów, ani do bla­dej cery. – Cho­dzisz na pro­se­mi­na­rium Raimunda Kran­ke­manna, tego z dwoma zegar­kami, prawda? Achim von Arnim i Cle­mens Bren­tano, dwóch leśnych ptasz­ków, któ­rzy prze­cież tylko opie­wali przy­rodę, więc nikomu nie wolno powie­dzieć o nich złego słowa.

Jego spoj­rze­nie wywo­ły­wało w niej nie­po­kój. Nie potra­fiła dłu­żej sie­dzieć bez ruchu, zaczęła szu­rać nogami i sku­bać wstą­żeczkę na nad­garstku. Ta skła­dała się już tylko z kilku jedwab­nych pase­mek i jeśli Wanda by nie prze­stała, musiała się zerwać – tasiemkę tę nosiła nie­mal tak długo, jak się­gała pamię­cią.

– Nie zaprzą­taj sobie głowy gada­niną Andrasa – powie­działa Sigi. – Mówi­łam ci prze­cież nie­dawno, że cały ten poli­tyczny cyrk to jego sieć, którą zarzuca na każ­dego, a o swo­ich stu­diach dawno już zapo­mniał.

Andras nie zwra­cał na nią uwagi, tylko ujął nad­gar­stek Wandy owi­nięty wstą­żeczką.

– Zostaw – powie­dział. – Jeśli chcesz się tego pozbyć, przy­niosę ci nożyczki.

– Nie chcę się tego pozbyć! – zakrzyk­nęła Wanda.

– Tak wła­śnie myśla­łem. – Wciąż uważ­nie się jej przy­glą­dał. – Co to takiego?

– To… – zaczęła Wanda i puściła nie­bie­ską tasiemkę. – To od mojej matki.

Nosiła ją, odkąd się­gała pamię­cią. Matti dała jej tę wstą­żeczkę, gdy Wanda razem z Verą i dziećmi z sąsiedz­twa bawiła się na podwórku w rabu­siów i żan­dar­mów. Zro­bili z paty­ków pisto­lety i strze­lali do sie­bie. Tra­fiony musiał upaść na zie­mię i uda­wać mar­twego. Nie na zawsze. Gdy poli­czył do stu, mógł ożyć, ale licze­nie do stu wyda­wało się Wan­dzie ciężką jak ołów wiecz­no­ścią.

Nie lubiła tej zabawy. Bawiła się tylko dla­tego, że wszy­scy inni ją uwiel­biali. Cią­gle się kłó­cili i gdy ktoś za wcze­śnie wsta­wał, krzy­czeli przez podwórko: „Liczy­łeś za szybko, na­dal nie żyjesz!”.

Wanda miała dopiero sześć lat, nie­dawno się wpro­wa­dziła i nie umiała liczyć do stu. Dała jakoś radę do dwu­dzie­stu, co i tak było trudne. Po ostat­niej licz­bie pod­sko­czyła. „Hej, ty!” – zawo­łał któ­ryś z uczest­ni­ków zabawy. „Nie można tak łatwo ożyć. Jeśli nie umiesz liczyć, zosta­niesz mar­twa na zawsze!”. Wanda rzadko pła­kała i ucho­dziła za pogodne, miłe dziecko, ale tego dnia zalała się łzami.

Matti stała w kuchni przy otwar­tym oknie i nasłu­chi­wała, co robią dzieci. Zbie­gła dwa pię­tra na dół i popę­dziła przez podwó­rze tak szybko, że nie dogo­niłby jej żaden spor­to­wiec. Na wło­sach miała kwie­ci­stą chu­stę, a spód­nicę i bluzkę zakryte czy­stym far­tu­chem. Uklę­kła przed Wandą na bruku i wzięła ją w ramiona. Żadne dziecko, pomy­ślała Wanda, żadne dziecko na świe­cie nie ma matki, która byłaby rów­nie piękna jak Matti.

Wanda nie chciała, żeby Matti krzy­czała na pozo­sta­łych. Była tu prze­cież nowa, musiała dopiero wywal­czyć sobie miej­sce. Ale Matti nie krzy­czała na dzieci. W ogóle nie zwra­cała na nie uwagi, patrzyła tylko na Wandę.

– Już dobrze, mój pie­rożku, mój bąbelku, pora­dzimy sobie z tym.

– Nie chcę być mar­twa, Matti. Wtedy jest ciemno. Nie chcę być mar­twa tak długo, aż nauczę się liczyć.

– Wiem, pie­rożku, wiem. Nikt by tego nie chciał.

– A jeśli będę tak długo nie żyć, może wcale już się nie obu­dzę! – Wanda ponow­nie zalała się łzami, choć sama sie­bie nie rozu­miała. Co takiego było w tej zaba­wie, że wzbu­dzało taki płacz? Co mogło się stać i skąd Wanda wie­działa w swoim cie­płym, jasnym życiu, że śmierć jest ciemna?

– Popatrz – powie­działa Matti i pod­cią­gnęła Wan­dzie rękaw kurtki. – W dzie­ciń­stwie też się w to bawi­li­śmy, ale kto chciał nas zabić, musiał naj­pierw zabrać nam tasiemkę życia. – Zajęło jej to chwilę i wycią­gnęła z wła­snego rękawa jasno­nie­bie­ską wstą­żeczkę, którą zawią­zała Wan­dzie luźno wokół nad­garstka. – Każdy liczył do stu i potem ją odda­wał. Kto miał swoją tasiemkę życia, temu nikt nie mógł wma­wiać, że jest mar­twy, i tobie też już nikt tak nie powie. Po pro­stu upad­nij i uda­waj mar­twą – masz prze­cież swoją wstą­żeczkę i wiesz, że na­dal żyjesz.

Wanda popa­trzyła na swój nad­gar­stek i ode­tchnęła, pocią­ga­jąc nosem.

– Już lepiej?

Ski­nęła głową.

– Moje dzie­ciątko z mgły. – Bar­dzo rzadko nazy­wała tak Wandę, tylko wtedy, gdy były same. – Jeśli nie chcesz się już bawić na podwórku, chodź ze mną do środka. Zro­bię nam kakao, a klu­ski z makiem też zaraz będą gotowe.

Ale Wanda nie chciała iść do domu. Lubiła ludzi, chciała zna­leźć przy­ja­ciół, i dla­tego musiała cza­sami wziąć udział w nie­lu­bia­nej zaba­wie. Nie była ona zresztą taka zła, teraz, z nie­bie­ską wstą­żeczką. Pokrę­ciła głową, jesz­cze raz pocią­gnęła nosem i wytarła go wierz­chem dłoni.

Nie musiała się już bać. Gdy Matti poszła, roz­su­płała kokardkę na nie­bie­skiej wstą­żeczce i zawią­zała ją na nad­garstku dwoma moc­nymi węzeł­kami. Może i będzie musiała poli­czyć pięć albo dzie­sięć razy do dwu­dzie­stu, a inni będą myśleć, że umarła, ale ona popa­trzy wtedy na swoją wstą­żeczkę i będzie mieć pew­ność, że wciąż żyje.

Wie­czo­rem węzeł­ków nie dało się roz­wią­zać, następ­nego dnia także nie i tak zostały do dziś. Wan­dzie to odpo­wia­dało, nawet jeśli od dawna nie bawiła się już na podwórku i nie wie­rzyła, że nie­bie­skie jedwabne tasiemki chro­nią przed śmier­cią. Mimo to dobrze było przez te wszyst­kie lata czuć wstą­żeczkę na pul­sie niczym zaświad­cze­nie, które można oka­zać, by udo­wod­nić, że ma się prawo do życia.

Męż­czy­zna o imie­niu Andras pogła­dził dłu­gim pal­cem naj­bar­dziej postrzę­pione miej­sce.

– Tasiemka życia, tak?

– Też się pan w to bawił? – zdzi­wiła się Wanda.

– Bawi­łeś – popra­wił Andras. – Czy też się w to bawi­łeś. Zwra­ca­nie się do sie­bie per pan i pani jest reak­cyjne – tak jak wier­sze, które ten nazi­sta Kran­ke­mann każe wam czy­tać.

– Prze­stań zgry­wać waż­niaka – prze­rwała mu Sigi. – Sta­rego czło­wieka, który nosi zega­rek na pamiątkę po zmar­łym przy­ja­cielu, oplu­wasz jako nazi­stę, roman­tyczne wier­sze są według cie­bie reak­cyjne, ale każ­dego zale­wasz tym bło­tem, w któ­rym sam się grze­biesz. A prze­cież to już prze­szłość, tak samo jak tek­sty Arnima i Bren­tano, i nikt nie chce tego słu­chać.

– Dla­tego muszę o tym naokoło trą­bić – odparł Andras. – Bo nie chcą słu­chać, ale muszą. Przede wszyst­kim wy, któ­rzy chce­cie zostać nauczy­cie­lami. Chce­cie nauczać przy­szłe poko­le­nia histo­rii, a jeste­ście zbyt tchórz­liwi, by zmie­rzyć się z wła­sną?

– Dla­czego niby jeste­śmy zbyt tchórz­liwi? – wyrwało się Wan­dzie. Od małego uwiel­biała histo­rię – kate­dry i zamki, które przy­po­mi­nały pałace z bajek, mia­sta han­dlowe z oka­za­łymi kamie­ni­cami, miej­skie bramy, zakony rycer­skie i sejmy Rze­szy. W dzie­ciń­stwie wypo­ży­czała z biblio­teki albumy z ilu­stra­cjami, które ją urze­kały – były obce i tajem­ni­cze, ale nie­groźne. Nie miały nic wspól­nego z jej wła­snym życiem, a mimo to w tajem­ni­czy spo­sób nale­żały do niej.

Przy­naj­mniej tak wie­rzyła. Jeśli cza­sami ogar­niały ją wąt­pli­wo­ści, jakiś rodzaj nie­po­koju, Wanda pospiesz­nie kie­ro­wała uwagę na inny temat.

– Prze­szłość to nie baśniowy las pełen błę­kit­nych kwia­tów – powie­dział Andras i pod­su­nął jej teczkę. – To cmen­tarz pełen duchów.

– Ha – ode­zwała się Helga. – Co to ma niby zna­czyć?

– Nic! – zakrzyk­nęła Sigi. – Andras Gold­farb się popi­suje, i tyle. – Helga zmie­rzyła ją wzro­kiem.

– Szkoda, że muszę już iść – wymru­czała. – Zawsze, gdy robi się cie­ka­wie.

Wanda mimo woli dotknęła tasiemki na nad­garstku. Jed­no­cze­śnie pomy­ślała: Andras Gold­farb. Takie piękne nazwi­sko.

– Ten tchórz Win­kler karmi was świe­tla­nymi obraz­kami – rzekł męż­czy­zna o pięk­nym nazwi­sku. – Ja nato­miast chcę otwie­rać groby i wycią­gać zwłoki z piw­nic. Wydo­być prze­szłość na świa­tło dzienne, ponie­waż wcale nie minęła, tylko kipi pod powierzch­nią i czeka na kolejny wybuch.

Przez chwilę wszy­scy mil­czeli, a odgłosy skrzy­pią­cych krze­seł, stu­ka­nia sztuć­ców i szmer roz­mów w tle zlały się w jedno. Wresz­cie ode­zwał się Manne:

– Zostaw to już, Andi. Walisz pro­sto z mostu, ale w kogo tak naprawdę celu­jesz?

Andras odwró­cił się do niego, jed­nak mil­czał i tylko prze­glą­dał zawar­tość swo­jej aktówki, z któ­rej wycią­gnął wresz­cie cienką, czarną ksią­żeczkę. Otwo­rzył ją i poło­żył przed Wandą.

– Pro­szę – powie­dział. – Skoro zaj­mu­je­cie się prze­szło­ścią, czemu nie prze­czy­ta­cie tego?

Sigi chciała odsu­nąć ksią­żeczkę na bok, ale Wanda już poło­żyła na niej dłoń. Bez zasta­no­wie­nia przy­cią­gnęła tomik do sie­bie i zaczęła czy­tać:

Osiko, twoje liście lśnią biało w ciem­no­ści,

Włosy mojej matki ni­gdy nie były białe.

Mle­czu polny, zie­leni się Ukra­ina.

Moja jasno­włosa matka nie wró­ciła.

Desz­czowa chmuro, zwle­kasz u studni?

Moja cicha matka pła­cze nad wszyst­kimi.

Dreszcz prze­biegł jej ciało. Gwał­tow­nie ode­pchnęła książkę.

– Co to jest?

– Paul Celan – odparł Andras. – Żydow­ski poeta, któ­rego rodzice zgi­nęli w obo­zie pracy przy­mu­so­wej na Buko­wi­nie. – Wziął tomik i prze­czy­tał ostat­nie cztery wersy:

Krą­gła gwiazdo, zaci­skasz swoją złotą pętlę.

Serce mojej matki zra­nił ołów.

Dębowe drzwi, kto was wywa­żył z zawia­sów?

Moja łagodna matka nie może przyjść.

Przez uła­mek sekundy Wan­dzie wyda­wało się, że widzi przed sobą Matti. Jej palce chwy­ciły nie­bie­ską tasiemkę życia i zaczęły cią­gnąć, aż zerwała się ostat­nia nić. Dłoń Wandy zesztyw­niała. Spoj­rze­nie zawi­sło nie­ru­chomo na roz­dar­tym mate­riale.

– Nie wie, jak dokład­nie zgi­nęli – powie­dział Andras. – To wła­śnie mia­łem na myśli – po co mamy czy­tać zaśle­pio­nych roman­ty­ków, skoro nasze poko­le­nie nie wie nawet, kto zabił ich rodzi­ców. Albo kogo oni zabili?

– O rany – ode­zwała się Helga. – Ale się straszno zro­biło. Lepiej już wrócę do mojej pralni, ktoś taki jak ja nie może sobie pozwo­lić, by wyrzu­cili go z pracy.

Ode­szła, a Sigi także wstała.

– Musimy iść na wykład – powie­działa. – Następ­nym razem znajdź­cie sobie inne ofiary. Wanda jest tu nowa, to może zro­bić na niej wra­że­nie.

Manne wziął Andrasa pod ramię.

– No, chodź już. Prze­cież to nie ma sensu.

Andras jed­nak wciąż wpa­try­wał się w Wandę, jakby decy­du­jące było to, co ona teraz zrobi.

– Nie – usły­szała swój głos, a jej palce przy­trzy­my­wały końce tasiemki. – Niech pan nie idzie. Pro­szę mi wyja­śnić, co miał pan na myśli, mówiąc, że nie wiemy, kogo zabili nasi rodzice.

Ujął jej dłoń i zdjął z niej nie­bie­ską wstą­żeczkę.

– Napra­wię to – powie­dział. – Mam talent do takich rze­czy. A myśla­łem o tym, że nasze poko­le­nie musi zdo­być się na odwagę, by sta­nąć przed swo­imi rodzi­cami i zadać pyta­nie: co robi­li­ście mię­dzy 1933 a 1945 rokiem?

2

Wanda wró­ciła do domu pie­szo. Było zimno, nie wia­domo kiedy zro­biło się ciemno, a drogę miała daleką. Zwy­kle jeź­dziła auto­bu­sem, dziś jed­nak czuła, że nie zdoła spoj­rzeć w twarz żad­nemu obcemu czło­wie­kowi, nawet kon­tro­le­rowi, który spraw­dzał bilety. W dziel­nicy Ste­glitz widziała jesz­cze ludzi spie­szą­cych z biur i skle­pów do swo­ich domów, ale w Tem­pel­hof ulice były jak wymarłe. Znaj­do­wało się tu nie­wiele lokali, jedy­nie wło­ska lodziar­nia, o tej porze już zamknięta, i kilka naroż­nych knaj­pek, z któ­rych przez pożół­kłe story sączyło się mętne świa­tło.

Zaczął padać deszcz. Cien­kie, ledwo wyczu­walne kre­ski prze­ci­na­jące czerń.

Wanda znała na wylot senną oko­licę wokół Albo­in­platz, park z kamien­nym bykiem, na któ­rego cokół wspi­nała się w dzie­ciń­stwie, pral­nię i sklep spo­żyw­czy pana Ecka. Zanim poszła do gim­na­zjum, poło­żone o nie­cały kwa­drans drogi na pie­chotę od jej domu, rzadko kiedy opusz­czała swoją dziel­nicę, a gdy już do niej wra­cała, po cichu oddy­chała z ulgą. Było tu pięk­nie! Miały wła­sny dom, gdzie mogły zamknąć za sobą drzwi i schro­nić się przed wszel­kimi nie­szczę­ściami.

Zresztą żadne nie­szczę­ścia się nie zda­rzały. Życie Wandy pły­nęło gładko, nie­mal bez zakłó­ceń, a mimo to myśl, że miesz­ka­nie sta­nowi jej twier­dzę, wypeł­niała ją spo­ko­jem. Za drzwiami z tabliczką „Leh­wald/Schar­neck” cze­kały cie­pły kaflowy piec, świa­tło kuchen­nej lampy i otwarte ramiona. Har­mo­nia, którą Matti i ciotka Lore pie­lę­gno­wały tak jak inni ludzie domowe rośliny. Jeśli Wanda i Vera się pokłó­ciły, Matti przy­tu­lała je obie i mówiła: „Pro­szę, nie w naszym domu. Dość jest tam na zewnątrz kłótni i ludzi, któ­rzy wzbu­dzają w nas strach”.

Wanda ni­gdy nie widziała, żeby matka kłó­ciła się ze swoją sio­strą. Matti i Lore – to była jed­ność, nie potrze­bo­wały nawet słów, by się rozu­mieć. Aby oduczyć bliź­niaczki kłótni, Matti sadzała je obie przy poma­lo­wa­nym na biało kuchen­nym stole i sta­wiała przed nimi wszystko, co tylko zna­la­zło się w garn­kach, sło­ikach i pusz­kach: pączuszki w cukrze pudrze, kar­me­lowe cukierki, grube pajdy bia­łego chleba z musem grusz­ko­wym lub uwiel­biane przez wszyst­kich klu­ski z makiem.

– Macie, smacz­nego. Kto ma słodko w buzi, nie może być dla nikogo kwa­śny.

Wanda i Vera obja­dały się, a ona przy­go­to­wy­wała już coś nowego, rzecz zaś, o którą się pokłó­ciły, odcho­dziła w zapo­mnie­nie. Wszyst­kie przy­smaki Matti robiła sama i nic, co dało się kupić, nie mogło się z nimi rów­nać.

– Dla­czego Matti nie została kucharką? – spy­tała kie­dyś Wanda. – U niej wszystko sma­kuje o wiele lepiej niż u pani Behse ze szkol­nej sto­łówki.

Ciotka Lore spoj­rzała na Matti sto­jącą przy kuchence i sma­żącą cien­kie nale­śniki (zwane „Komm mor­gen wie­der”), które póź­niej miała napeł­nić far­szem z wczo­raj­szych resz­tek. Była to ulu­biona potrawa Wandy.

– Ludzie się zmie­niają – odparła ciotka. – W mło­do­ści twoja matka nie tknę­łaby warzą­chwi.

– Goto­wa­nie dla obcych to żadna przy­jem­ność – stwier­dziła Matti po chwili mil­cze­nia. – Gdy­bym nie miała was, z pew­no­ścią bym się tym nie zajęła, ale każda matka lubi goto­wać dla swo­ich dzieci.

W każ­dym razie Matti to lubiła. Odkąd zamiesz­kały przy Alboinstraße, nie było dnia, by na stole nie stał cie­pły posi­łek, a w spi­żarce nie cze­kało coś słod­kiego.

Prze­pro­wa­dziły się tu w 1950 roku ze swo­jego tym­cza­so­wego lokum. Wanda słabo przy­po­mi­nała sobie, jak z nie­do­wie­rza­niem bie­gała po wszyst­kich pomiesz­cze­niach. Wcze­śniej znała tylko zastęp­czą kwa­terę, w któ­rej musiały dzie­lić wszystko z innymi rodzi­nami, a oto miały dwa pokoje tylko dla sie­bie – sypial­nię dla Matti i ciotki Lore oraz pokój dzie­cięcy dla Wandy i jej sióstr, przy czym cicha Ari miała aż pięt­na­ście lat i w zasa­dzie nie była już dziec­kiem. Do tego kuch­nia z dużym sto­łem, któ­rego spę­ka­nia ciotka Lore zama­lo­wała na biało i przy któ­rym razem jadły albo grały w swo­jego ulu­bio­nego remika. Kuch­nia była ser­cem całego miesz­ka­nia. Wycho­dziło się z niej na mały bal­kon, na któ­rym ciotka Lore upra­wiała gera­nie i ogórki na prze­twory. Miały tu nawet wła­sną łazienkę z pie­cem, w któ­rym pod­grze­wało się wodę, by napeł­nić nią ema­lio­waną wannę.

Wanda była zmar­z­lu­chem. Lecąca z kranu gorąca woda, od któ­rej uno­siła się para, to dla niej naj­wspa­nial­sza rzecz w całym miesz­ka­niu. Na­dal uwiel­biała w zimowe wie­czory po powro­cie do domu wziąć cie­płą kąpiel. Mydło pach­niało, jakby nade­szły już święta, ciotka Lore pod­grze­wała ręcz­niki na dud­nią­cym grzej­niku, a w kuchni stała Matti i parzyła her­batę.

„Jeste­ście trzema roz­pusz­czo­nymi panien­kami” – mawiała Helga i miała cał­ko­witą rację. Wanda i jej sio­stry były roz­piesz­czane niczym księż­niczki. Gdy tylko któ­rąś z nich zaczy­nało dra­pać w gar­dle, Matti robiła mio­dowe dropsy i goto­wała rosół, który ciotka Lore nazy­wała „żydow­skim lekar­stwem na wszystko”. Jeśli jedna z nich miała uro­dziny, mogła zapro­sić do sie­bie tyle dzieci, ile tylko chciała, a każdy gość był czę­sto­wany klu­skami z makiem, ser­ni­kiem, kakao z bitą śmie­taną i mógł zabrać do domu kolo­ro­wankę. Wkrótce w pobliżu Albo­in­platz nie było dziecka, które nie chcia­łoby otrzy­mać zapro­sze­nia na przy­ję­cie do sióstr Schar­neck. Vera i Wanda były bliź­niacz­kami, ale ponie­waż Wanda przy­szła na świat tuż przed pół­nocą, a Vera godzinę póź­niej, każda obcho­dziła uro­dziny osobno i przy­ję­cia dla dzieci odby­wały się przez dwa dni.

– Czy twój ojciec był jakimś waż­nia­kiem? – spy­tał kie­dyś Horst Pahlke z miesz­ka­nia od frontu po ósmych uro­dzi­nach Wandy. – Albo Ame­ry­ka­ni­nem? Bo chyba śpi­cie na pie­nią­dzach, skoro może­cie sobie pozwo­lić na takie rze­czy.

Ojciec Wandy nie był ani nikim waż­nym, ani Ame­ry­ka­ni­nem, jak zapew­niła ciotka Lore. Jego foto­gra­fia stała na kre­den­sie w kuchni, uśmiech­nięta męska twarz w wybla­kłej czerni i bieli, obra­mo­wana żałob­nym wień­cem. Nie wró­cił z wojny, jak wielu innych. Vera i Wanda go nie znały, a Ariane nie pamię­tała. Wanda ni­gdy nie inte­re­so­wała się zbyt­nio zdję­ciem, stało tam podob­nie jak zegar, nie­uży­wany instru­ment muzyczny i pudełko po cukier­kach, w któ­rym trzy­mały klu­cze. Na Boże Naro­dze­nie ciotka Lore sta­wiała przed foto­gra­fią świecę i gałązkę jodły, ale poza tym rodzina nie poświę­cała jej uwagi.

Helga z kolei zachwy­cała się zdję­ciem: „Zmarły ojciec jest lep­szy od nie­któ­rych żywych. A ten jest taki śliczny, że wzię­ła­bym go żywego czy mar­twego”.

Ani na pyta­nia Hor­sta Pahlke, ani na wywody Helgi nikt ni­gdy nie reago­wał, a już na pewno nie wyja­śniano, kim był ów ojciec. Ani waż­nia­kiem, ani Ame­ry­ka­ni­nem, tylko tyle wie­działa Wanda. Ni­gdy jej to nie prze­szka­dzało, aż do teraz, gdy szła przez poprze­ci­nany desz­czem mrok i nie była już pewna, czy miesz­ka­nie przy Alboinstraße na­dal jest jej domem. Ale jeśli nie, to gdzie się on znaj­do­wał?

Nikt ni­gdy nie pytał, gdzie się uro­dziła. Ona sama też o nic nie pytała. To był tylko wyraz w jej akcie uro­dze­nia, tak samo jak jej nazwi­sko, o które prze­cież też nikt ni­gdy nie pytał.

Schar­neck, Wanda Erne­stine

uro­dzona w Zop­pot, 1 listo­pada 1944 roku

Gdzie­kol­wiek by to było, nie miało z nią nic wspól­nego, bo prze­cież miesz­kała tutaj. Przy Alboinstraße, za malut­kim skle­pem pana Ecka, gdzie ciotka Lore sie­działa przy kasie. Dostały to miesz­ka­nie wła­śnie dla­tego, że zna­la­zła tę pracę. W przy­padku innych dzieci, któ­rych ojco­wie nie wró­cili z wojny, matki pra­co­wały, a dzieci po powro­cie ze szkoły musiały prać, robić sobie kanapki i opie­ko­wać się rodzeń­stwem. Matti nato­miast zawsze była w domu, cze­kała z przy­szy­ko­wa­nym posił­kiem i zro­bio­nym pra­niem, nasłu­chu­jąc przez okno, aż Wanda i Vera przy­bie­gną przez podwó­rze.

W dzie­ciń­stwie Wanda myślała, że są bogate. W dro­dze do szkoły mogły zaj­rzeć do pana Ecka i poże­gnać się z ciotką Lore, pan Eck zaś czę­sto­wał je wiśnio­wymi liza­kami. Ciotka Lore zara­biała tyle, że Matti mogła zostać w domu, a jej dzieci dosta­wały wszystko, czego zapra­gnęły.

To, że ciotka Lore przy­no­siła do domu w żół­tych koper­tach nie­zbyt duże kwoty, a Matti musiała na zaku­pach liczyć się z pie­niędzmi, Wanda pojęła dopiero w gim­na­zjum. Jej klasa wybie­rała się na wycieczkę do Fran­ko­nii, a Wanda nie mogła poje­chać.

– Przy­kro nam, dzie­wuszko. Chcia­ły­by­śmy, ale to, co zara­biam, nie wystar­czy nie­stety na opła­ce­nie wyjazdu. – To ciotka Lore ją o tym poin­for­mo­wała, pod­czas gdy Matti stała przy kuchence i pła­kała bez­gło­śnie.

– Nie szko­dzi! – zawo­łała Wanda, pod­bie­gła do Matti i objęła ją. – I tak nie chcia­łam jechać, nie ma sprawy.

Matti odwró­ciła się i poło­żyła dłoń na twa­rzy Wandy.

– Jesteś wyjąt­kowa, pie­rożku. Ktoś taki jak ty zasłu­guje na rodzi­ców, któ­rzy mogą zapew­nić dziecku wszystko – podróże do dale­kich kra­jów, przy­gody, czer­pa­nie z życia całymi gar­ściami.

Przy każ­dym jej sło­wie Wanda czuła to, co rzadko kiedy przed sobą przy­zna­wała: jest ulu­bie­nicą Matti. Jej dzie­ciąt­kiem z mgły. Matti była uro­dzoną matką, kochała i chro­niła wszyst­kie swoje dzieci, ale z Wandą łączyło ją coś wię­cej. Wanda uści­skała Matti tak mocno, aż zatrzesz­czały kości.

– Nie chcę żad­nych innych rodzi­ców. Nie chcę głu­piej szkol­nej wycieczki, która dopro­wa­dza cię do pła­czu. Chcę tylko cie­bie.

Wcze­śniej tego ranka cie­szyła się jesz­cze na wyjazd i snuła plany z przy­ja­ciół­kami, ale gdy leżała nocą w łóżku, doszła do wnio­sku, że myśl o podró­żach wcale nie spra­wia jej przy­jem­no­ści. A co, jeśli wróci, a życie przy Alboinstraße nie będzie już takie samo, jakie znała? Albo jeśli pod­czas jej nie­obec­no­ści coś się wyda­rzy? Wie­czo­rami modliła się. Daw­niej ciotka Lore śpie­wała z dziew­czyn­kami na dobra­noc Müde bin ich, geh zur Ruh, „Jestem zmę­czona, odpocznę teraz”, ale odkąd były już na to za duże, Wanda modliła się po swo­jemu. Tego wie­czora mówiła: „Dobry Boże, pro­szę, spraw, żeby­śmy zawsze miesz­kały przy Alboinstraße, Matti, ciotka Lore, Ari, Vera i ja, i żeby wszystko zostało tak, jak jest”.

Gdy Ari osią­gnęła peł­no­let­ność, Wanda przez cały rok oba­wiała się, że star­sza sio­stra może poznać jakie­goś męż­czy­znę i znik­nąć z miesz­ka­nia i z ich życia. Teraz Ari miała już pra­wie trzy­dzie­ści lat, na­dal odzy­wała się za rzadko, by nawią­zać jakieś zna­jo­mo­ści, i wciąż była w domu. W sieni urzą­dziła sobie kącik, gdzie wsta­wiła łóżko i regał na swoje powie­ści miło­sne. Gdy Matti chciała roz­sta­wić dra­binę, by dostać się do schowka na antre­soli, żeby wyjąć pudło z bożo­na­ro­dze­nio­wymi ozdo­bami albo zimowe płasz­cze, musiała wcho­dzić na łóżko Ari. Ale to jej nie prze­szka­dzało.

– Dopóki dzieci mają się dobrze, matka nie zwraca uwagi na takie rze­czy.

Taka była Matti. Taki był świat, który znała Wanda. Teraz jed­nak szła przez czarny, mokry od desz­czu wie­czór i nie wie­działa już, na jakich fila­rach ten świat się wspiera. Jakby z każ­dym kro­kiem zie­mia usu­wała się jej spod stóp. Było późno, o wiele póź­niej niż zwy­kle, gdy wra­cała do domu. Kola­cja wysty­gła, reszta rodziny już od wielu godzin była na miej­scu, a Matti i ciotka Lore na pewno odcho­dziły od zmy­słów. Ari i Vera ni­gdy się nie spóź­niały, a gdy zda­rzało się to Wan­dzie, bo chciała pospa­ce­ro­wać z przy­ja­ciół­kami albo pójść do kawiarni, dzwo­niła wtedy do sklepu pana Ecka, by ten powia­do­mił ciotkę Lore.

Dziś też mogła do niego zadzwo­nić. Przed loka­lem stała budka tele­fo­niczna, a pan Eck był miłym męż­czy­zną, który szedł nawet na górę do ich miesz­ka­nia, gdy ktoś dzwo­nił do jego kasjerki po godzi­nach pracy. Pań­stwo Eck nie mieli dzieci.

– Po tylu latach jest pani dla nas nie­jako czę­ścią rodziny – powie­dział pan Eck do ciotki Lore.

Ale Wanda nie zadzwo­niła. Sie­działa w dziw­nej, ponu­rej piw­nicz­nej knajpce, słu­chała dziw­nej, ponu­rej muzyki i zasta­na­wiała się, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek zadzwoni do domu, czy w ogóle wie, gdzie jest jej dom.

– Chyba tracę zmy­sły – powie­działa do męż­czy­zny, który miał na imię Andras i który zacią­gnął ją do tego miej­sca. Przy czym słowo „zacią­gnął” nie było zgodne z prawdą. Poszła z nim z wła­snej woli.

– Spa­damy? – spy­tał, gdy sym­pa­tyczny Manne poże­gnał się już pod jakimś pre­tek­stem. – Znam lokal, gdzie jest przy­jem­niej. Nie­da­leko stąd.

– Lokal?

– Klub. Knajpka z muzyką. Jak wolisz.

– Dla­czego mia­ła­bym pójść z panem do jakiejś knajpki?

Pyta­nie nie paso­wało do Wandy. Nie lubiła kom­pli­ko­wać sobie życia i nie zwra­cała się per pan do nikogo, kto mówił do niej na ty.

– Bo chcę z tobą poroz­ma­wiać – odparł Andras.

Wanda też tego chciała. Poroz­ma­wiać z nim. Dowie­dzieć się, co zna­czą wiersz o matce, która nie mogła już przyjść, doku­menty w aktówce i to pyta­nie, które pobrzmie­wało w jej gło­wie: „Co robi­li­ście mię­dzy 1933 a 1945 rokiem?”.

Jed­no­cze­śnie czuła strach. Ale z jakiego powodu mia­łaby bać się pójść z kolegą ze stu­diów do knajpki, by tam poroz­ma­wiać? Wstała ocię­żale. Uprzej­miej­szy męż­czy­zna wziąłby od niej torbę albo przy­naj­mniej zacze­kał, ale Andras Gold­farb po pro­stu ruszył przo­dem.

Droga do lokalu oka­zała się jed­nak daleka, wio­dła przez cały kam­pus, przez połowę dziel­nicy Dah­lem, a potem jesz­cze przez połowę Ste­glitz. Zapadł zmierzch i w mgnie­niu oka zro­biło się bar­dzo zimno. Wanda wtu­liła się w swój zimowy płaszcz, pod­szyty przez ciotkę Lore. Andras nato­miast, który poza koszulą miał na sobie tylko coś w rodzaju sza­rego, cien­kiego pro­chowca, nie dawał niczego po sobie poznać.

Tym wspa­nial­sze było cie­pło, które buch­nęło na nich z wnę­trza knajpki. Mie­ściła się w piw­nicy wypeł­nio­nej po brzegi ludźmi, ich odde­chem, roz­mo­wami i zapa­chami. Gdzie mamy się zmie­ścić, prze­cież nie ma tu ani skrawka wol­nego miej­sca! – prze­mknęło Wan­dzie przez głowę.

Mimo to wie­działa już, że za nic się stąd nie ruszy. To nie cie­pło kazało jej zejść kilka stopni niżej, tylko muzyka. Jakiś męż­czy­zna śpie­wał po angiel­sku przy akom­pa­nia­men­cie gitary. W pierw­szej chwili uznała, że musi to być rock’n’roll, któ­rego Helga nie mogła słu­chać w swoim domu, dla­tego przy­no­siła płyty do miesz­ka­nia rodziny Schar­neck. Wanda lubiła muzykę Helgi, ale to nie była jej muzyka. Wanda pod­cho­dziła do wszyst­kiego z otwar­to­ścią i wciąż poszu­ki­wała, choć nie umia­łaby nazwać tego, czego szu­kała. Jeśli cho­dzi o Beatle­sów miała wra­że­nie, że jest bli­ska celu, przy Édith Piaf jesz­cze bliż­sza, ale osta­tecz­nie pozo­sta­wało prze­ko­na­nie, że musi ist­nieć coś wię­cej. Coś, co należy do Wandy. Tak bar­dzo, jakby sama to stwo­rzyła.

Gdy prze­ci­snęła się przez wej­ście, a dźwięki popły­nęły ku niej niczym meta­liczne perły, poczuła, jak napina się każdy mię­sień jej ciała. Nie zauwa­żyła nawet, że prze­pchnęła się obok Andrasa i bram­ka­rza, a potem przy­sta­nęła na scho­dach pro­wa­dzą­cych do ciem­nego, zatło­czo­nego pomiesz­cze­nia. To jest bar­dzo podobne do muzyki Helgi, myślała przez sekundę, ale potem: nie. To co innego. Nie ma nic wspól­nego z Helgą. Tylko ze mną.

Wanda uczyła się w szkole angiel­skiego i jak ze wszyst­kich przed­mio­tów i z angiel­skiego miała przy­zwo­ite oceny, ale dopiero teraz naprawdę zro­zu­miała, co ozna­cza okre­śle­nie „język obcy”. Obcość. Drzwi, do któ­rych na próżno się dobi­jała. Z tek­stu utworu docie­rały do niej jedy­nie ułamki, które jed­nak spra­wiały, że tym usil­niej pra­gnęła zro­zu­mieć całość. Męż­czy­zna śpie­wał o desz­czu, o cięż­kim desz­czu, który spad­nie, a Wanda unio­sła ramiona, jakby poczuła już jego ude­rze­nia. Potem bard wyda­wał się zwra­cać do jakie­goś dziecka, „swo­jego” dziecka, które nazy­wał „swoim dro­gim mal­cem”.

Śpie­wał o smut­nych lasach, które prze­mie­rzał, o otchłani cmen­ta­rza, w któ­rego śro­dek wszedł na tysiące mil. Słowa pomię­dzy tymi frag­men­tami pozo­stały bez zna­cze­nia. Ale Wanda musiała dowie­dzieć się, co ozna­czały, musiała zro­zu­mieć, co chce prze­ka­zać jej ta muzyka! Szu­ka­jąc pomocy, odwró­ciła się do Andrasa. Stał dwa stop­nie wyżej i deba­to­wał z bram­ka­rzem. Wresz­cie wycią­gnął z kie­szeni jakiś papier i poka­zał go roz­mówcy. Mówili po angiel­sku, jak ze zdu­mie­niem stwier­dziła Wanda. W tym samym momen­cie zauwa­żyła, że we wrza­wie gło­sów, która mie­szała się z muzyką, rów­nież domi­no­wał język angiel­ski.

Męż­czy­zna oddał Andra­sowi doku­ment i cof­nął się. Andras wepchnął świ­stek z powro­tem do kie­szeni i zwró­cił się do Wandy.

– Coś nie tak?

– Ta muzyka – powie­działa Wanda. – Co to jest?

– Facet ze Sta­nów – odparł Andras. – Bob Dylan, warto zapa­mię­tać to nazwi­sko. Jest nie­wiele star­szy od nas, nie­dawno stał się znany w Gre­en­wich Vil­lage.

– Gre­en­wich Vil­lage? Gdzie to jest?

– W Nowym Jorku – powie­dział Andras. – Dziel­nica arty­stów. Ten lokal też się tak nazywa, bo spro­wa­dzają do Ber­lina naj­now­sze płyty, które są popu­larne w Vil­lage. Dla G.I.

– G.I.?

– Ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. – Wska­zał na salę, a Wanda dostrze­gła, że więk­szość męż­czyzn, któ­rzy się w niej tło­czyli, jest w mun­du­rach. – To klub dla ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy.

– Ale pan… – zaczęła Wanda. – Pan nie jest prze­cież Ame­ry­ka­ni­nem?

Pokrę­cił głową.

– Mój ojciec pra­cuje dla Ber­lin Bri­gade, ame­ry­kań­skiej armii oku­pa­cyj­nej. Jako apro­wi­za­tor. Znają mnie tu. Mia­łem teraz pro­blem z Jakiem tylko dla­tego, że nie uwie­rzył mi, że jesteś peł­no­let­nia.

– Bo nie jestem! – zawo­łała Wanda prze­stra­szona. Miała dzie­więt­na­ście lat i ni­gdy wcze­śniej nie była w lokalu dla osób peł­no­let­nich. Ale nie chciała z niego wycho­dzić. Żeby nie stra­cić tej muzyki, nie teraz, gdy wła­śnie ją zna­la­zła.

Meta­liczny głos męż­czy­zny śpie­wał o dobo­szach z pło­ną­cymi dłońmi i o szep­czą­cych tłu­mach, któ­rych nikt nie słu­chał.

– Hej – rzu­cił Andras i poło­żył jej dło­nie na ramio­nach. – Już w porządku, Jake nie będzie wię­cej robił pro­ble­mów. Powie­dzia­łem, że jesteś moją kuzynką, i poka­za­łem mu jakiś list od ojca. Mój ojciec to tutaj znana figura. Możesz być spo­kojna.

Jego dło­nie wyda­wały się palić jej napięte ramiona.

– To ta muzyka – wymam­ro­tała Wanda, wbi­ja­jąc wzrok w zaku­rzone schody. Nagle jed­nak przy­szło jej do głowy, w jaki spo­sób może wytłu­ma­czyć to Andra­sowi: – Nie rozu­miem, o czym on śpiewa, mój angiel­ski na nie­wiele się tu zdaje. Ale jed­no­cze­śnie mam wra­że­nie, jak­bym rozu­miała wszystko. Tak jak w przy­padku tego wier­sza, który mi pan poka­zał. Nie wiem, o co w nim cho­dzi, ale czuję się tak, jak­bym wie­działa. Jakby ta wie­dza była we mnie, tylko nie potra­fię do niej dotrzeć.

Urwała bez­rad­nie i zwie­siła ramiona.

– Chodź – powie­dział Andras, wymi­nął ją i pocią­gnął za sobą. – Usiądźmy.

– Ale ni­gdzie nie ma miej­sca.

– Znajdę jakieś.

Wanda bez­wol­nie pozwo­liła pocią­gnąć się przez tłum. Sala nie miała okien. Od gło­śnej muzyki wibro­wała pod­łoga. Przy ścia­nie stały gęsto usta­wione wąskie sto­liki, naj­wy­żej dwu­oso­bowe. Andras pod­szedł do jed­nego, przy któ­rym sie­działa, trzy­ma­jąc się za ręce, jakaś para, dziew­czyna o blond wło­sach uło­żo­nych w loki, męż­czy­zna w mun­du­rze. Zamie­nili kilka słów po angiel­sku, po czym para wstała i zosta­wiła sto­lik Andra­sowi i Wan­dzie.

– Usiądź. Przy­niosę nam coś do picia.

– Nie może pan tak po pro­stu prze­ga­niać innych ludzi z ich miejsc.

Andras wzru­szył ramio­nami i poło­żył teczkę na stole, która zakryła cały blat.

– Mark to mój przy­ja­ciel. Wie, że i ja wyświad­czył­bym mu taką przy­sługę.

Odwró­cił się i prze­ci­snął przez tłum w kie­runku baru. Wanda usia­dła, nie wie­dząc, co ze sobą począć. Wyda­wało się, że muzyka ponow­nie nara­sta, całą ją ota­cza. Znowu była mowa o ogniu, o mło­dej kobie­cie, która pło­nęła. Wanda miała na zawsze zapa­mię­tać imię i nazwi­sko barda – Bob Dylan. Przed nią leżała na stole teczka. Wystar­czy­łoby unieść klapę, ale na samą myśl o tym palce Wandy się zaci­snęły. Czego się bała? Stosu papie­rów, słów, które wcale jej nie doty­czyły?

Andras wró­cił, trzy­ma­jąc w dłoni za szyjki dwie brą­zowe butelki. Wolną ręką zdjął teczkę ze sto­lika i posta­wił napoje.

– Piwo?

Ski­nął głową.

– Coun­try Club. Malt Liquor.

Wanda nie wie­działa, czy lubi piwo, i miała ochotę na coś cie­płego. Jeśli nie kakao, w tym miej­scu wyda­wa­łoby się ono dzie­cinne, to kawę, kufe­lek, jak mawiała Matti, dużą fili­żankę, o którą mogłaby ogrzać dło­nie. Gdy unio­sła wzrok, zoba­czyła, że Andras rów­nież mar­z­nie, blada skóra na kościach policz­ko­wych była zaczer­wie­niona, usta drżały. Spo­dzie­wała się, że znowu odej­dzie, by przy­nieść szklanki, ale on usiadł naprze­ciwko niej, wsu­nął teczkę pod stół i upił z butelki.

– Wie­dza jest w tobie – stwier­dził. – Wiesz, o co cho­dzi w wier­szu Celana, wiesz dużo wię­cej albo przy­naj­mniej mogła­byś wie­dzieć. Nie możesz do tej wie­dzy dotrzeć dla­tego, że rodzice odma­wiają ci dostępu. Mówią, że nic tam nie ma, odwróć się i grzecz­nie żyj dalej swoim małym życiem, żeby było ci lepiej niż nam. Ale tobie nie jest lepiej. Nawet jeśli z pozoru wszystko lśni czy­sto­ścią i usu­nięto wszyst­kie gruzy. W głębi duszy czu­jesz, że coś jest nie tak, i to cię drę­czy.

– Wystar­czy – prze­rwała mu Wanda. – Dla­czego mówi pan o mnie takie rze­czy? Wcale mnie pan nie zna, a już na pewno nie moich rodzi­ców.

Pio­senka dobie­gła końca. Wanda bez­wol­nie zło­żyła dło­nie, jakby chciała przy­trzy­mać coś, co utra­ciła.

– Nie – odparł Andras. – Oczy­wi­ście, że nie. Nie mia­łem na myśli cie­bie i two­ich rodzi­ców. Tylko nas wszyst­kich. Dzieci z ruin, któ­rym od małego wpa­jano do głowy: patrz naprzód. Byle nie wstecz. Uprząt­nij wszystko, kładź kamień na kamie­niu i nie pytaj, dla­czego uro­dzi­łeś się wśród ruin.

– Non­sens – stwier­dziła Wanda. – Oczy­wi­ście, że to wiemy. Uczy­li­śmy się o tym w szkole, sły­sze­li­śmy, jak było to złe, ale teraz już dość tego, bo co nam da zadrę­cza­nie się dalej tym wszyst­kim?

Tak powie­działa ciotka Lore. Wtedy, gdy w szkole oma­wiali temat wojny i Wan­dzie przy­śnił się kosz­mar: jechała pocią­giem przez tunel, poczuła coś zna­jo­mego, ale tam, gdzie chciała wysiąść, pociąg się nie zatrzy­mał. Z krzy­kiem waliła w drzwi z całych sił, prze­ko­nana, że na ostat­niej sta­cji czeka na nią coś strasz­nego, ale na nic się to zdało. Z krzyku i dzi­kiego stra­chu obu­dziła się wtedy, gdy pociąg wypadł z ciem­no­ści tunelu na rów­nie ciemny dwo­rzec i zoba­czyła męż­czyzn w czar­nych płasz­czach, któ­rzy cze­kali przy wszyst­kich wyj­ściach i siali śmierć.

Krzy­czała i pła­kała tak bar­dzo, że nie mogła zaczerp­nąć odde­chu i nie zauwa­żyła nawet, że już nie śpi, że ciotka Lore sie­dzi przy jej łóżku i koły­sze ją w ramio­nach. Ciotka Lore. Nie Matti.

– Już dobrze, mój cukie­reczku, mój pączu­siu, to wszystko prze­cież minęło i już nie może cię zabo­leć.

Ale Wanda nie potra­fiła się uspo­koić. Do dziś pamię­tała szloch, który wstrzą­sał wtedy jej cia­łem, aż wresz­cie nad ranem opa­dła bez sił i zasnęła. Ciotka Lore wzięła wolne u pana Ecka i poszła do szkoły, by zwol­nić Wandę z lek­cji histo­rii, dopóki temat wojny świa­to­wej nie zosta­nie prze­ro­biony.

Wie­czo­rem poin­for­mo­wała o tym Wandę, która prze­spała więk­szość dnia i czuła się już dobrze. Wsty­dziła się swo­jego noc­nego wybu­chu i nie rozu­miała, skąd się wziął. Jesz­cze bar­dziej wsty­dziła się wizyty ciotki Lore u nauczy­ciela i jej inge­ren­cji.

– Skoro wszy­scy muszą się tego uczyć, nie chcę być trak­to­wana spe­cjal­nie. Czemu mia­ła­bym prze­stać cho­dzić na histo­rię tylko dla­tego, że wczo­raj przy­śnił mi się ten głupi sen?

Ciotka Lore, która zwy­kle była zrów­no­wa­żona, pod­sko­czyła na te słowa i cisnęła przy­bory do szy­cia na zie­mię.

– Bo już dość tego – zawo­łała, tak jak Wanda powie­działa wła­śnie do Andrasa. – Cier­pie­li­śmy, wciąż cier­pimy, ale co to da, jeśli nasze dzieci też będą cier­pieć? A po nich nasze wnuki i pra­wnuki – czy ni­gdy nie nastąpi koniec?

Matti upu­ściła warzą­chew, pod­bie­gła do sio­stry i objęła ją.

– Prze­stań, Lorinko, moja wspa­niała, uspo­kój się i sia­daj do stołu. Ugo­to­wa­łam dla cie­bie fasolkę, doda­łam dużo sło­niny, tylko spró­buj.

Wanda przy­glą­dała się im zafa­scy­no­wana. Ni­gdy wcze­śniej nie oka­zy­wały sobie czu­ło­ści, a ich słowa brzmiały jak tajny język sióstr, któ­rego Wanda i Vera nie znały. Matti zaczęła nucić jakąś melo­dię, którą cza­sami mru­czała ran­kiem w kuchni, ale ciotka Lore napięła ramiona i uwol­niła się z objęć.

– Prze­stań, od tej pio­senki nie­do­brze mi się robi, rozu­miesz?

Matti natych­miast prze­stała, pode­szła do kuchenki, by zamie­szać fasolkę, i ni­gdy wię­cej już o tym nie roz­ma­wiały. Teraz zaś Wanda sie­działa z obcym męż­czy­zną, a gdy unio­sła wzrok, napo­tkała jego spoj­rze­nie. Pochmurne oczy niczym desz­czowe niebo. Ame­ry­kań­ski śpie­wak zaczął nowy utwór.

– Musimy się tym dalej zadrę­czać, ponie­waż to nie minęło – powie­dział Andras. – Nie znik­nie tylko dla­tego, że będziemy mil­czeć jak grób. W ogóle nie znik­nie. Jest zawsze przy nas, we wszyst­kim, co robimy.

3

Deszcz się nasi­lił, zaci­nał, ude­rzał Wandę w twarz. Jej oczy łza­wiły od wia­tru, szła na ślepo, bie­gła niczym ści­gana.

– Od tego nie można uciec – powie­dział Andras. – To ucieka wszę­dzie razem z nami.

Ciężko oddy­cha­jąc, dotarła do domu numer cztery, otwo­rzyła drzwi i puściła je za sobą z trza­skiem. Przy­sta­nęła w wyso­kiej, pustej bra­mie domu fron­to­wego i oparła się o ścianę. Jako dziecko zawsze od razu zapa­lała tu świa­tło, bo w ciem­no­ści tań­czyły groźne cie­nie, i rów­nież gdy doro­sła, za każ­dym razem spie­szyła przez przej­ście, jakby gonił ją dia­beł. Dziś jed­nak przy­sta­nęła w ciem­no­ści. Wbrew lękowi, który ści­skał jej serce, nie chciała włą­czać świa­tła. Zamiast jak zwy­kle pobiec przez podwó­rze i po scho­dach w bocz­nym skrzy­dle do miesz­ka­nia, stała cicho i wsłu­chi­wała się w swój oddech, a minione godziny owład­nęły jej myślami.

– Twoja przy­ja­ciółka na przy­kład – powie­dział Andras. – Helga Schulze. Myślisz, że naprawdę nie wie, dla­czego poza nią jesz­cze sie­dem innych dziew­czyn w kla­sie miało na imię Helga?

– Skąd mia­łaby to wie­dzieć? – odparła Wanda z uczu­ciem, że broni się przed czymś rękami i nogami, ale to i tak się nad nią zbiera. – Nie może prze­cież zaj­rzeć do głów innych rodzi­ców, by spraw­dzić, dla­czego spodo­bało im się imię Helga.

Andras pochy­lił się ku niej i powie­dział cicho, gło­sem szorst­kim jak głos ame­ry­kań­skiego śpie­waka:

– Nie­miec­kie matki, poda­ruj­cie dziecko Führerowi.

Oddech Andrasa oblał jej skórę.

– Helga było ulu­bio­nym imie­niem Führera.

Wanda cof­nęła się prze­stra­szona.

– Czyim ulu­bio­nym imie­niem?

– Hitlera – odparł Andras. – Jeśli jakaś dziew­czyna w naszym wieku ma na imię Helga, możesz być pewna, że jej rodzice byli w stu pro­cen­tach oddani i nadali córce imię niczym ety­kietę. Wszyst­kie te małe Helgi i mali Hor­sto­wie zostali spło­dzeni jako pre­zent dla Führera.

– Mówi pan, że rodzice Helgi…

Wanda prze­rwała, a Andras poki­wał głową.

– A jest jesz­cze Sie­glinde – cią­gnął. – Jak sądzisz, jacy ludzie ochrzcili córkę tym imie­niem? Ten sam rodzaj, nawet jeśli sza­nowny dok­tor Wit­thuhn ukrywa się lepiej niż ojciec two­jej przy­ja­ciółki Helgi Schulze, który jest praw­do­po­dob­nie bar­dzo pro­stym czło­wie­kiem. Ma prze­cież wię­cej do stra­ce­nia i wie, jak to się robi. Taki ktoś to posia­dacz per­si­lo­wego zaświad­cze­nia, które wszystko może wybie­lić. Swoje nazbyt pospiesz­nie nazwane złote dziecko woła teraz nie­win­nie Sigi.

Już w sto­łówce Wanda wyczuła napię­cie panu­jące mię­dzy Sigi a Andra­sem. Chłodna, wynio­sła Sigi wyda­wała się zaśle­piona i ostrze­gała Wandę:

– To jego sieć. Zarzuca ją na każ­dego.

Co się mię­dzy nimi wyda­rzyło, czemu Andrasa inte­re­so­wał ojciec Sigi i dla­czego mówił o nim z taką pogardą?

Popa­trzyli na sie­bie w mil­cze­niu.

– Wanda nie jest ger­mań­skim imie­niem – ode­zwał się wresz­cie Andras.

– Nie? – Nie chciała, by mówił dalej, by powie­dział jej, jakim imie­niem jest Wanda.

– Gdzie się uro­dzi­łaś? – spy­tał. – Skąd pocho­dzą twoi rodzice?

– Dla­czego mnie pan o to wypy­tuje? – par­sk­nęła. – Dla­czego pró­buje pan wzbu­dzić we mnie strach swoją gada­niną, dla­czego cho­dzi pan za mną z teczką pełną paskud­nych wier­szy, co takiego panu zro­bi­łam? Nawet pana nie znam. Tak, pamię­tam, prze­ma­wiał pan na wie­czo­rze zapo­znaw­czym zor­ga­ni­zo­wa­nym przez radę stu­den­tów, ale razem z Sigi wyszły­śmy wcze­śniej i nie mamy prze­cież ze sobą nic wspól­nego!

Wyda­wał się prze­ra­żony. Wypro­sto­wał się gwał­tow­nie.

– Wcale tego nie chcia­łem. Wzbu­dzać w tobie strach. – Jego dłoń prze­su­nęła się nad sto­łem. Gdy poło­żył ją na dłoni Wandy,

ta nie wie­działa, kogo Andras chce uspo­koić, ją czy sie­bie samego. – Wzbu­dzać w pani strach, jeśli tak pani woli. Nie wymy­ślam też żad­nych rze­czy na temat pani rodziny, a w teczce mam doku­menty do mojego pro­jektu. Tomik Celana tylko mię­dzy nimi leżał, ponie­waż jestem od niego uza­leż­niony i wszę­dzie go ze sobą zabie­ram. Czy naprawdę uważa pani, że ten wiersz jest paskudny?

– Jest prze­ra­ża­jący – odparła Wanda. Przez kilka sekund miała wra­że­nie, że Bob Dylan swoim gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym chro­po­waty metal wyśpie­wuje począ­tek utworu:

Osiko, twoje liście lśnią biało w ciem­no­ści,

Włosy mojej matki ni­gdy nie były białe.

– Moim zda­niem jest czuły – stwier­dził Andras. – I smutny. Myślę, że Paul Celan bar­dzo kochał swoją matkę.

– Oczy­wi­ście – wyrwało się Wan­dzie.

Nagle wydało się jej, że w smu­gach dymu dostrzega Matti, któ­rej włosy nad czo­łem i na skro­niach były białe niczym pył. Matti, która stała przy kuchence i odwró­ciła się, gdy Wanda weszła do kuchni. Zoba­czyła uśmiech, który poja­wił się na zmę­czo­nej twa­rzy Matti, i usły­szała, jak mówi „pie­rożku, mój pie­rożku”, tak cicho, że było to prze­zna­czone tylko dla nich dwóch, dla Matti i Wandy. Na chwilę dopu­ściła do sie­bie myśl, że mogłaby stra­cić Matti, głę­boko się prze­ra­ziła – i miała wra­że­nie, że wresz­cie poj­muje, o co w tym cho­dzi.

Mle­czu polny, zie­leni się Ukra­ina.

Moja jasno­włosa matka nie wró­ciła.

– Nawet jeśli się pani boi, pro­szę nie odcho­dzić – powie­dział Andras. Się­gnął do kie­szeni pro­chowca, wycią­gnął jej zerwaną wstą­żeczkę życia i zaczął roz­plą­ty­wać nitki na koń­cach, aż znowu była dość długa, by móc ją zawią­zać. Owi­nął wstą­żeczką nad­gar­stek Wandy i zro­bił supe­łek.

– Pro­szę – powtó­rzył. – Wszy­scy wciąż odcho­dzą. Wszy­scy chcą patrzeć naprzód, nie słu­chać wię­cej, nie widzieć wię­cej – ale co ma zro­bić ktoś taki jak Celan? On nie może odejść. Wszę­dzie nosi ze sobą swoją zmarłą matkę. I nie może zacząć żyć od nowa, dopóki się nie dowie, co się wyda­rzyło, jak zmarła – i przede wszyst­kim dla­czego.

Zamilkł, odwró­cił się i patrzył na falu­jącą masę ludzi. Nie zwró­ciw­szy nawet na to uwagi, Wanda zaci­snęła dłoń na jego dłoni.

– Mogę wypić pani piwo, jeśli pani ono nie sma­kuje? – spy­tał.

Wanda potak­nęła. Andras upił łyk z butelki.

– Moja matka też umarła – powie­dział.

– Pań­ska matka… – Nie wie­działa, jak to nazwać, nie potra­fiła zna­leźć wła­ści­wych słów. – Nie wró­ciła z wojny? – spy­tała wresz­cie, mówiąc tak jak ciotka Lore o ojcu Wandy lub pole­głych ojcach innych dzieci.

Andras pokrę­cił głową.

– Nie – odparł. – Choć w pew­nym sen­sie tak. To cie­kawe wyra­że­nie: „nie wró­ciła z wojny”.

– Moja ciotka zawsze tak mówi. „On już nie wró­cił”.

– Podoba mi się to – uznał Andras. – Bo niczego nie upięk­sza. Nie można prze­cież w jakiejś chwili prze­stać być mar­twym i zacząć żyć od nowa. Nawet jeśli wie­rzy­li­śmy w to jako dzieci i chcie­li­by­śmy okła­my­wać się tak przez kolejne lata. – Dotknął tasiemki, którą zawią­zał wokół jej ręki. – Gdy moja matka zmarła, od wojny minęło już osiem lat, ale w pew­nym sen­sie to prawda. Została na woj­nie, a wojna w niej. Miała wrzód, który dosłow­nie wyżarł jej żołą­dek, ponie­waż nie potra­fiła wyrzu­cić wojny z sie­bie.

– Przy­kro mi – wymam­ro­tała Wanda.

Andras ści­snął jej dłoń.

– Strach – powie­dział. – Gniew. Smu­tek. Dla innych to było już lata temu. Ale dla mojej matki nic nie prze­mi­nęło. Mał­żeń­stwo moich rodzi­ców tego nie wytrzy­mało. Matka uwa­żała, że ona i ojciec powinni zostać razem ze względu na mnie, ale cza­sami myślę, że czuła ulgę, gdy mogła wresz­cie umrzeć.

– A pań­ski ojciec?

Andras uśmiech­nął się smutno.

– Miał mnie na karku. A ja jego. Ale jakoś się doga­du­jemy. Przy­naj­mniej na tyle, na ile to moż­liwe w przy­padku dwóch face­tów z taką histo­rią.

– Nie cie­szy się, że pana ma? – Matti stale wpla­tała to stwier­dze­nie w swoje wypo­wie­dzi, gdy ktoś wspo­mi­nał śmierć jej męża, trudne czasy, biedę w pierw­szych latach. „Cie­szy­łam się, że was mam” albo „Mia­łam prze­cież was, wszystko inne dało się jakoś znieść”.

– Ni­gdy się nie cie­szył – powie­dział Andras. – Sądzę, że nie­na­wi­dził matki za to, że koniecz­nie chciała mieć dziecko. Spło­dził mnie tylko dla­tego, że uwa­żał, że nie może jej odmó­wić, skoro musiała z jego powodu zre­zy­gno­wać nie­mal ze wszyst­kiego, do czego w innych oko­licz­no­ściach mia­łaby prawo.

Wanda poczuła, jakby dostała obu­chem w głowę. Co miała na to odpo­wie­dzieć? To nie było w porządku. Zupeł­nie obcy ludzie, któ­rzy nawet nie darzyli się sym­pa­tią, nie pro­wa­dzili prze­cież takich roz­mów, nie zwie­rzali się sobie z tego rodzaju szo­ku­ją­cych spraw.

Ale mimo to wyda­wał się jej sym­pa­tyczny! A ona sama była Wandą, otwartą na ludzi, lubiącą cały świat! „Lubisz każ­dego” – narze­kała zawsze Helga, a pew­nego razu Vera, cicha sio­stra Wandy, która wra­cała wtedy z nimi ze szkoły do domu, wtrą­ciła gniew­nie:

– Tak, nie­stety, lubi. W prze­ciw­nym razie nie zada­wa­łaby się z oso­bami takimi jak ty i nie zacią­gała ich wciąż do naszego miesz­ka­nia.

Vera czę­sto się wyco­fy­wała, gdy w kuchni zbie­rały się przy­ja­ciółki Wandy, ale fakt, że wła­śnie Helga, która w grun­cie rze­czy stała się już jed­nym z domow­ni­ków, budzi w niej taką wście­kłość, prze­ra­ził Wandę. Dopiero tego wie­czora zwró­ciła uwagę na to, że Vera ni­gdy nie przy­pro­wa­dzała nikogo do domu, ani kole­ża­nek z klasy, ani dziew­cząt, które poznała na prak­ty­kach w dro­ge­rii. Vera roz­kwi­tała, gdy zosta­wały same w swoim gro­nie, gdy było wia­domo, że przez cały wie­czór nikt nie zadzwoni do drzwi. Wtedy na stole poja­wiały się karty do remika, a ona znów była Verą, jakiej nikt z zewnątrz nie znał – dow­cipną i bły­sko­tliwą, nie­kiedy nawet hała­śliwą.

Głos Andrasa ponow­nie spra­wił, że Wanda się wzdry­gnęła. Czemu była taka bojaź­liwa, w dodatku tutaj, w tłu­mie ludzi, któ­rzy cie­szyli się wie­czo­rem i słu­chali muzyki?

– Pro­szę pytać – powie­dział Andras.

– Co takiego?

– Jeśli chce pani coś o mnie wie­dzieć, niech pani nie stara się tego domy­ślić. Tylko pyta. Powiem pani.

– Dla­czego opo­wiada pan obcej oso­bie te rze­czy o swo­ich rodzi­cach? – spy­tała Wanda.

– Może dla­tego, że od lat cze­kam na to, by ktoś chciał o tym wie­dzieć – odparł. – Może dla­tego, że nie jest mi pani obca. Może z obu tych powo­dów.

Wanda wpa­try­wała się w niego, widziała potar­gany lok tań­czący nad jego czo­łem, cięż­kie powieki, a pod nimi oczy, które były zmę­czone, a zara­zem nie­zwy­kle pobu­dzone. Nie wydaje mi się sym­pa­tyczny, uznała. Wydaje mi się piękny. Chcę, żeby odszedł, i chcę, żeby został.

– Nie chcia­łem prze­jąć pani stra­chem, tylko panią poznać – zapew­nił. – Bła­ga­łem Man­nego, który cho­dzi z panią na jakieś semi­na­rium, by nas sobie przed­sta­wił.

– Nas? Pana i mnie? Ale dla­czego?

Uniósł głowę. To był pierw­szy raz, gdy zoba­czyła u niego uśmiech, który jed­nak natych­miast znikł.

– Jak to dla­czego? Dla­tego że chcia­łem panią poznać.

– Mnie?

Ski­nął głową.

– Nie chcia­łem też napa­dać na panią, mówiąc o swo­jej spra­wie. Ale Manne naj­wy­raź­niej ma rację – jestem nie­po­prawny. Już wtedy, gdy ta pani Helga Schulze zaczęła mówić o swoim imie­niu, nie mogłem się powstrzy­mać. A kiedy w dodatku zapy­tała pani o semi­na­rium tego prze­klę­tego nazi­sty Kran­ke­manna…

Prze­rwał, jak czę­sto zda­rzało się to Wan­dzie. Pozwo­lił, by słowa uci­chły, i naraz sam rów­nież spra­wiał wra­że­nie uci­szo­nego. Zagu­bio­nego. Wanda patrzyła na niego, gdy tak sie­dział przed nią ze spusz­czo­nymi ramio­nami i z doj­mu­ją­cym smut­kiem w oczach, i miała nie­mal wra­że­nie, że ni­gdy jesz­cze żaden czło­wiek nie był jej tak bli­ski. Jakby patrzyła w lustro, tyle że obraz po dru­giej stro­nie lustra żył.

Chciała powie­dzieć coś zupeł­nie innego, coś nie­wy­po­wia­dal­nego.

– Pro­fe­sor Kran­ke­mann nie jest prze­cież nazi­stą – stwier­dziła zamiast tego. – Nazi­stów już nie ma. To zaka­zane. A już na pewno nie na uni­wer­sy­te­cie.

– I pani w to wie­rzy? – Wsparł głowę na dło­niach i na­dal szu­kał spoj­rze­nia Wandy. – Że nazi­stów już nie ma, bo to zaka­zane? A już na pewno nie na uni­wer­sy­te­cie i nie w szko­łach, sądach, urzę­dach i w rzą­dzie… Naprawdę pani w to wie­rzy? – Nabrał powie­trza. – Lubię panią, Wando. Już od tego dnia, gdy sie­działa pani na wie­czorku zapo­znaw­czym obok tej zawsze i wszę­dzie obec­nej Sigi i rzu­ciła naraz: „Dla­czego wła­ści­wie tu jeste­śmy? Dla­czego wszy­scy prze­ma­wiają i nikt nie wyja­śni nam, dla­czego tu jeste­śmy?”. Chcia­łem to pani wyja­śnić, ale Sie­glinde, przed­sta­wi­cielka rasy panów, zarzą­dziła, że obie musi­cie pospiesz­nie opu­ścić salę.

Teraz Wanda to sobie przy­po­mniała. „Spa­dajmy stąd” – powie­działa Sigi. „Ten waż­niak uga­nia się za wszyst­kimi spód­nicz­kami. Wydaje mu się, że dziew­czy­nom podoba się ta poli­tyczna farsa”.

– Co to za sprawa? – spy­tała. – Ta, kiedy nie chciał pan na mnie napa­dać?

– Mój pro­jekt. – Ski­nie­niem głowy wska­zał pod stół, gdzie odsta­wił teczkę. – Moja obse­sja. Sigi Wit­thuhn ma rację. Zawa­li­łem stu­dia i to z panią też zawalę, bo zwy­czaj­nie nie potra­fię sobie odpu­ścić. Chcia­łem posie­dzieć tu z panią, posłu­chać Boba Dylana, powie­dzieć pani, że ma pani naj­wspa­nial­szy głos w tym oto­czo­nym murem pół­mie­ście – albo przy­naj­mniej zapro­sić panią na piwo, ale nawet to schrza­ni­łem.

– Pro­szę mi o tym opo­wie­dzieć – odparła Wanda. – Co jest w teczce?

Andras wstał.

– Naj­pierw przy­niosę pani coś do picia. Choć nie ma tu wiel­kiego wyboru. Whi­sky nie będzie pani odpo­wia­dać bar­dziej niż piwo, prawda? Ale pew­nie dostanę coca-colę.

Wanda pokrę­ciła głową.

– Chcę wie­dzieć, co to za sprawa, z któ­rej robi pan taką tajem­nicę, choć wspo­mina pan o niej w każ­dym zda­niu. – Nie znała u sie­bie takiej zawzię­to­ści, ale roz­pa­lona muzyką, zasta­na­wiała się, czy w ogóle zna samą sie­bie.

Schy­lił się po teczkę, po czym ponow­nie opadł na sto­łek.

– Auschwitz – powie­dział.

W mil­cze­niu sły­chać było, jak gitara Boba Dylana grzmi niczym ude­rze­nia gradu, na tyle sil­nego, by wybić kra­ter. Wanda wzięła butelkę piwa, wciąż do połowy pełną, i wypiła.

– Przy­niosę nam coś jesz­cze. – Chciał ponow­nie wstać.

– Nie. Co jest w aktówce?

– Dowody – odparł. – Drobne ślady, któ­rych wypa­truję niczym jastrząb, by się na nie rzu­cić. Ja i garstka innych ludzi. W grud­niu zaczyna się pro­ces, zostało jesz­cze tylko sześć tygo­dni. Jeśli do tej pory nie zbie­rzemy wystar­cza­ją­cego mate­riału dowo­do­wego, możemy stra­cić jedyną szansę, która nam została.

– Jaki pro­ces?

– Auschwitz – powtó­rzył. Jego usta uło­żyły się w słowo, o któ­rym Wanda była prze­ko­nana, że nie potra­fi­łaby go wypo­wie­dzieć, nie krzy­cząc przy tym jak Ari, gdy w wie­czór przed Bożym Naro­dze­niem pró­bo­wały kar­pia w gala­re­cie. W wie­czór przed Bożym Naro­dze­niem, który jako dzieci nazy­wały „Wigi­lia”, a nie „Weih­nacht­sa­bend”, nie było wyboru. Nale­żało koniecz­nie spró­bo­wać wszyst­kich potraw, w sumie dwu­na­stu, w prze­ciw­nym razie można było spro­wa­dzić nie­szczę­ścia na Nowy Rok. Ari, która zwy­kle była bar­dzo dzielna, na widok gala­re­to­wa­tej masy ota­cza­ją­cej rybę zale­wała się łzami. A kiedy wzięła ją do ust, zaczy­nała pluć, krzy­czeć i dła­wić się, jakby wal­czyła o życie. Tak wła­śnie czuła się teraz Wanda. Za nic w świe­cie nie utrzy­ma­łaby tego słowa w ustach.

– Po pra­wie dwu­dzie­stu latach mor­dercy z Auschwitz wresz­cie staną przed nie­miec­kim sądem – powie­dział Andras. – Wal­czył o to nie­stru­dze­nie praw­nik Fritz Bauer, który sam był więź­niem obozu kon­cen­tra­cyj­nego.

– A pan? – spy­tała Wanda. – Dla­czego pan wal­czy?

– Bo muszę – odparł Andras. – Naprawdę pani tego nie wie?

– Skąd mia­ła­bym wie­dzieć?

– Wszystko kryje się w imie­niu i nazwi­sku – stwier­dził. – U Helgi Schulze tak samo, jak i u ger­mań­skiej boha­terki Sie­glindy. A w przy­padku Gold­farba w ogóle nie można mieć wąt­pli­wo­ści, prawda? Mój ojciec jest nie­miec­ko­ję­zycz­nym Węgrem. Stu­dio­wał w Ber­li­nie, tu się oże­nił i haro­wał w przed­się­bior­stwie Bor­siga w dziale zaopa­trze­nia. Aż mu tego zabro­niono. Potem zaczęto naci­skać na moją matkę, żeby się z nim roz­wio­dła, a w końcu i jej zabro­niono haro­wać. Była chi­rur­giem. Ojciec pró­bo­wał ją prze­ko­nać, ale ona mimo to się z nim nie roz­wio­dła i stra­ciła posadę w kli­nice. Stra­ciła przy­ja­ciół. Kogoś takiego jak ona nikt nie chciał już dotknąć, choćby obcę­gami. Ale jej mąż prze­żył. Jako jedyny ze swo­jej rodziny. Zawsze coś.

Jego ojciec był Żydem. Nagle wszystko stało się jasne, a Wanda poczuła się jak idiotka. Słowo „Żyd” miało w sobie coś zaka­za­nego, tak jak słowo „Auschwitz”. Gdy tylko ktoś je wypo­wie­dział, głosy mil­kły, głowy się odwra­cały. Wanda ni­gdy jesz­cze nie spo­tkała żad­nego Żyda. Może jakaś jej część wie­rzyła, że za tym strasz­nym sło­wem nie kryje się żadna rze­czy­wi­stość.

– Teraz chyba rozu­miesz, dla­czego mam pro­blem z ludźmi takimi jak Raimund Kran­ke­mann i Adal­bert Wit­thuhn – powie­dział Andras. – Dla­czego skręca mnie na samą myśl, że im się upie­kło. Nadobna córka Wit­thuhna zarzuca mi, że nie potra­fię prze­stać, i ma rację. Ona ma bab­cię, wujka i trzy kuzynki. Ja nie mam nikogo i nie potra­fię prze­stać zasta­na­wiać się, czy jej ojciec krzy­czał „hurra”, gdy moja babka, mój wuj i kuzynki umie­rali, char­cząc, w komo­rze gazo­wej.

Gala­reta w ustach Wandy zgęst­niała i zatkała gar­dło. Muzyka w jej uszach uło­żyła się w echo słów Andrasa: „umie­rali, char­cząc”.

Zanim zakrę­ciło się jej w gło­wie, chwy­cił ją za ramiona.

– Prze­pra­szam – szep­nął. – Nie może pani na to nic pora­dzić, a ja nie mam prawa zarzu­cać pani tym wszyst­kim. Ale chciał­bym mieć prawo. Chciał­bym zmu­sić każ­dego, kto cho­dzi na ten uni­wer­sy­tet, by spy­tał swo­ich rodzi­ców: co robi­li­ście w tym cza­sie? Jak mogę zada­wać się nor­mal­nie z kimś, kto tego nie wie? Jak mogę zja­wić się w domu u kogoś z kwia­tami dla jego matki, jeśli nie wiem, czy nie była straż­niczką w obo­zie? Czy trzy­mała pałkę, którą zagnała moją babkę Huldę do gazu?

Wanda krzyk­nęła, ale nikt jej nie usły­szał. Nikt oprócz Andrasa. Wciąż trzy­mał ją za ramiona.

– Prze­pra­szam – wymru­czał ponow­nie. – Już prze­staję. Gdy tylko poczuje się pani lepiej, przy­niosę nam piwo i poroz­ma­wiamy o pani semi­na­riach. Swoją drogą, ten Kran­ke­mann to bli­ski przy­ja­ciel dok­tora Wit­thuhna i naprawdę jest nazi­stą. Tę bajkę o zegarku, który nale­żał do ich trze­ciego przy­ja­ciela, Adolfa Klinga, i który sta­nął, gdy ten boha­ter­sko poległ za ojczy­znę, obaj opo­wia­dają wszyst­kim naokoło, ale mil­czą na temat tego, co robił ów przy­ja­ciel, kiedy dosię­gła go boha­ter­ska śmierć. To nie przy­pa­dek, że każe wam czy­tać Arnima i Bren­tano. Zamiast tego mógłby prze­cież zapro­po­no­wać wam Eichen­dorffa, który jest nie mniej roman­tyczny, ale nie napawa się nie­miec­ko­ścią i nie wsz­czyna nagonki na Żydów.

– Pań­ska babka Hulda – powie­działa Wanda ze ści­śnię­tym gar­dłem. – Kochał ją pan?

Drgnął.

– Nie wiem. Byłem bar­dzo mały. Sma­żyła pla­stry jabłek w cie­ście, a ja ska­ka­łem dookoła, bo nie mogłem się docze­kać, aż zdej­mie je z patelni.

– Tak jak u nas – wymru­czała Wanda. – Gdy Matti robi pie­rogi albo nale­śniki.

Uniósł wzrok, ale zaraz ponow­nie spu­ścił głowę.

– Wię­cej nie pamię­tam. Pew­nego dnia znik­nęła.

– A pan… – Wanda wska­zała ręką, którą Andras na­dal przy­trzy­my­wał, na teczkę. – Szuka pan dowo­dów na tych ludzi, przez któ­rych pań­ska babka… – Nagle znie­na­wi­dziła ten swój nawyk, by nie wypo­wia­dać zdań do końca, gdy bra­ko­wało jej słów, a głos sta­wał się ochry­pły.

– Na tych, któ­rzy ją zabili – dokoń­czył zamiast Wandy. – Na mor­der­ców z sąsiedz­twa, zacnych i porząd­nych, któ­rzy żyją dalej tak, jakby nic się nie stało. Tych, któ­rzy teraz dalej nauczają, kie­rują, rzą­dzą i zasia­dają w nie­miec­kich sądach. I są chro­nieni. Gdy zaczy­nasz zada­wać pyta­nia, natra­fiasz na mur mil­cze­nia. Jedyne, co usły­szysz, to: „Trzeba już z tym skoń­czyć” albo „Czy nie dość wycier­pie­li­śmy?”. Nie­dawno ktoś rzu­cił mi pro­sto w twarz: „Dla­czego wy, lewi­cowcy, cią­gle burzy­cie się z powodu tych sta­rych spraw, a nie z powodu tego muru hańby, któ­rym Rosja­nie prze­cięli nasze mia­sto, albo z powodu czę­ści Nie­miec, którą zagar­nęli sobie Polacy?”.

– Polacy?

Andras ski­nął głową.

– Począt­kowo na takie słowa odpo­wia­da­łem pyta­niem: a dla­czego Pome­re­lia jest teraz pol­ska, dla­czego Niemcy są podzie­lone? Ale to nie ma sensu. Ludzie chcą o tym wszyst­kim zapo­mnieć, chcą, żeby minęło. Tylko że to ni­gdy nie minie, dopóki nie zosta­nie wydo­byte na świa­tło dzienne i uniesz­ko­dli­wione, a teraz nabrzmiewa w ciem­no­ści, kipi i ponow­nie się roz­ra­sta.

– Pome­re­lia – powtó­rzyła Wanda. Jej serce łomo­tało.

– „Kra­ina nad morzem” – powie­dział Andras. – Pocho­dzi pani stam­tąd?

– Ja? – Prze­ra­ziła się do szpiku kości. – Skąd to panu przy­szło do głowy?

– Z powodu spo­sobu, w jaki pani mówi – powie­dział. – Jesz­cze ni­gdy nie sły­sza­łem tylu zdrob­nień u kogoś, kto nie pocho­dziłby z Prus Zachod­nich. Wyma­wia pani dźwięczne „r”, swo­jej matki nie nazywa „Mutti”, mamą, a ta nie­na­zy­wana „Mutti” matka robi pie­rogi i nale­śniki, „Flin­sen”, które my, ber­liń­czycy, nazy­wamy „Eier­ku­chen”. – Urwał, szu­ka­jąc jej wzroku. – No i co? Zga­dza się?

Serce Wandy napięło się tak mocno, jakby włókna mię­śniowe miały się zerwać. Zanim zdo­łała się powstrzy­mać, wyrwały się jej nie­wia­ry­godne słowa:

– Nie wiem.

Puścił jej ramiona, pogła­dził ją po rękach.

– Prze­cież wie pani, gdzie się uro­dziła. Ile ma pani lat? Dzie­więt­na­ście? A zatem rocz­nik czter­dzie­sty czwarty.

Ski­nęła głową.

– W moim akcie uro­dze­nia wpi­sano miej­sce zwane „Zop­pot”. Ale nie wiem, gdzie to jest.

Andras wykrzy­wił usta, ale nie uśmiech­nął się.

– W Pome­re­lii. Koło mia­sta Dan­zig. Nad morzem.

4

Obie­cała mu, że zapyta Matti i ciotkę Lore. Teraz stała w ciem­nym przej­ściu i mar­zła. W uszach bęb­niła jej pio­senka Boba Dylana o cięż­kim desz­czu, który spad­nie, ale sylaby tek­stu ukła­dały się w jedno słowo: „dla­czego, dla­czego, dla­czego?”.

Dla­czego nikt nie powie­dział mi, że miej­sco­wość, w któ­rej się uro­dzi­łam, dzi­siaj leży w Pol­sce? Dla­czego nikt ni­gdy nie wspo­mi­nał o tym miej­scu, dla­czego ni­gdy nam o nim nie opo­wia­da­ły­ście, skoro w tym zamknię­tym, odle­głym kraju leży nasza ojczy­zna?

Pomo­rze. „Kra­ina nad morzem”.

Nie da się tam poje­chać, tak powie­dział Andras, w każ­dym razie nie bez poko­na­nia ogrom­nych trud­no­ści. Przed dele­ga­cją, którą chciał wysłać sąd we Frank­fur­cie, by na miej­scu w Auschwitz zebrała pil­nie potrzebne dowody, pię­trzyły się pro­blemy, ponie­waż Pol­ska i Repu­blika Fede­ralna nie utrzy­my­wały sto­sun­ków dyplo­ma­tycz­nych. Nie były poko­jo­wymi sąsia­dami, tylko wciąż zacie­kłymi wro­gami. Zostały na woj­nie.

Wanda zatrzę­sła się z wście­kło­ści.

Dla­czego nie powie­dzia­ły­ście nam, że w tej woj­nie, która ni­gdy się nie skoń­czyła, cho­dzi o kraj, gdzie przy­szły­śmy na świat? Dla­czego zacho­wy­wa­ły­ście się tak, jak­by­śmy pew­nego dnia spa­dły całą naszą piątką z nieba i wylą­do­wały w tym­cza­so­wej kwa­te­rze? Jakby nasze życie zaczęło się dopiero na Alboinstraße? I dla­czego, dla­czego, dla­czego przez dzie­więt­na­ście lat wam wie­rzy­łam?

Wście­kłość na­dal wstrzą­sała jej cia­łem z gwał­tow­no­ścią, z którą Wanda ledwo sobie radziła. Ze zdu­mie­niem zauwa­żyła, że łka, gło­śno i nie­po­wstrzy­ma­nie jak małe dziecko, jak wtedy, gdy się bała, że Matti mogłaby znik­nąć. Jej Matti, jej dom, gra­nica jej świata.

Nie potra­fiła prze­stać. Tak jak Andras nie potra­fił prze­stać szu­kać dowo­dów, Wanda nie potra­fiła prze­stać pła­kać. Pod koniec ponow­nie zaczęli zwra­cać się do sie­bie na ty. Bez wcze­śniej­szego uzgod­nie­nia. Zapewne dla­tego, że dość już mieli obco­ści.

– Mój przy­ja­ciel Manne van Bon­tjes należy do tych, co potra­fią prze­stać – powie­dział Andras. – Ten gre­en­horn, który wzbra­nia się przed zasła­nia­niem uszu, wygląda jak kla­sowy bła­zen, a przy tym jest cho­ler­nie sil­nym face­tem. Anga­żuje się, jest zna­czą­cym gło­sem w Socja­li­stycz­nym Związku Nie­miec­kich Stu­den­tów, ale nie jest opę­tany. Potrafi zapro­sić piękną dziew­czynę na piwo i nie wpa­dać w szał z powodu nie­ży­ją­cych matek i nie­po­msz­czo­nych mor­dów. Może jest tak silny, ponie­waż jego rodzice przez cały ten czas zacho­wali siłę. Jego ojciec jest Holen­drem, matka Niemką, oboje ucie­kli do Fran­cji i dzia­łali tam w ruchu oporu. Z wie­dzą, że wal­czyło się po wła­ści­wej stro­nie i w końcu wygrało, można żyć, ale ludzie tacy jak Claas i Rieke van Bon­tjes to rzad­kość. Więk­szość z nas ma rodzi­ców, któ­rzy dzielą się na ofiary i spraw­ców.

Ofiary i spraw­ców.

Wanda na­dal nie mogła się uspo­koić. Wresz­cie ruszyła się z obawy, że ktoś mógłby wejść do domu i zacząć zada­wać pyta­nia. Sta­nie w miej­scu niczego nie roz­wią­zy­wało i niczego nie napra­wiało. Gdy prze­cho­dziła przez podwó­rze, na pię­trze otwarło się okno. Okno kuchenne. Żółte zasłony zało­po­tały i uwol­niły wiązkę świa­tła, w któ­rym zami­go­tał deszcz. Matti nie wołała. Krzy­czała. Wanda szła dalej, nie uno­sząc wzroku. Weszła do bocz­nego skrzy­dła i wdra­py­wała się po scho­dach z uczu­ciem, że musi wcią­gać swoje sta­wia­jące opór ciało, przy­trzy­mu­jąc się balu­strady. Przy­naj­mniej szloch już zamarł, choć z powodu zatka­nego nosa pra­wie nie mogła oddy­chać.

Ledwo dotarła na podest scho­dów na pierw­szym pię­trze, gdy otwarły się drzwi i na progu sta­nęła wdowa Bader – w różo­wym szla­froku frotté i z ufar­bo­wa­nymi na blond lokami, upię­tymi na czubku czymś przy­po­mi­na­ją­cym kla­merkę do pra­nia.

– Nie wstyd ci? Włó­czysz się, a twoja biedna matka, która zro­bi­łaby dla cie­bie wszystko, zamar­twia się na śmierć.

Wyżej, na dru­gim pię­trze, drzwi dawno już były otwarte. Po pierw­szych sło­wach wdowy Bader Matti zbie­gła na dół, w poń­czo­chach, w codzien­nym far­tu­chu, włosy przy­trzy­my­wała opa­ska nad czo­łem, twarz miała zaczer­wie­nioną i błysz­czącą od potu.

Wdowa odwró­ciła się i zaczęła traj­ko­tać do Matti:

– Pani prze­cież też została sama z bacho­rami, też była ucie­ki­nierką, któ­rej nikt nie pomógł. Nikt nas tu nie witał. Jakby to był nasz wybór, żeby stra­cić swoją ojczy­znę. Ale dzi­siej­sze dzie­ciaki nie mają o tym poję­cia, bo zawsze je przed wszyst­kim chro­ni­ły­śmy. Ni­gdy nie gło­do­wały, nie mar­zły i nie wie­dzą, co to strach.

Matti jed­nym sko­kiem zna­la­zła się na pode­ście i ode­pchnęła ją od Wandy.

– Niech pani zostawi moje dziecko w spo­koju! – naka­zała wyż­szej od sie­bie kobie­cie. – Moje dziecko nie powinno pani inte­re­so­wać, jasne?

Obu­rzona odpo­wiedź sąsiadki dotarła do Wandy jak przez watę, ponie­waż Matti przy­cią­gnęła ją do sie­bie i ukryła jej głowę w swo­ich ramio­nach. – Jesteś wresz­cie, mój pie­rożku, o Boże, o Boże, dobrze, że już jesteś z powro­tem!

Przy­ja­ciele, któ­rzy przy­cho­dzili do ich miesz­ka­nia, wspo­mi­nali o tym, ale Wanda nie roz­my­ślała nad tym za wiele. Teraz uświa­do­miła to sobie, dosłow­nie wpa­dło jej to w uszy: Matti nie mówiła tak jak inni ludzie. Uży­wała słów, któ­rych Wanda nie sły­szała ni­gdzie indziej, a wypo­wia­dane przez nią zda­nia miały nie­zwy­kłą melo­dię. Uwol­niła się szarp­nię­ciem. Nie mogła cze­kać, aż znajdą się w miesz­ka­niu na górze, nie mogła cze­kać już ani sekundy dłu­żej.

– Dla­czego nie wiem nic o tym, że pocho­dzimy z Pol­ski? Co się takiego zda­rzyło w tym miej­scu w Pol­sce, że nie wspo­mi­nasz o nim ani sło­wem?

Matti wydała z sie­bie jakiś dźwięk. Jej ręka się gwał­tow­nie wypro­sto­wała i dłoń zasło­niła usta Wandy. Potem Matti opa­no­wała się.

– To prze­cież nie­ważne, pie­rożku, to było dawno temu i wszy­scy już o tym zapo­mnieli. Chodźmy na górę i zjedzmy cie­płą Bul­le­wupp, kar­to­flankę, posie­dzimy sobie razem miło. Jesteś już z powro­tem i tylko to się liczy.

– W takim razie rób­cie sobie, co chce­cie – wtrą­ciła się wdowa. – Ni­gdy nie była pani jedną z nas i nic dziw­nego, że dziew­czyna nie wie, skąd jest. Pani ze swoją sio­strą zawsze uwa­ża­ły­ście się za coś lep­szego.

Matti nie zwra­cała na nią uwagi, tylko ponow­nie objęła Wandę i weszła z nią po scho­dach. Wanda bez­wol­nie pozwo­liła pocią­gnąć się na górę.

– A te pani dziew­czyny, niby kim takim zostały? – zawo­łała za nimi wdowa Bader. – Jedna jest maszy­nistką w szpi­talu, druga prak­ty­kantką w dro­ge­rii, i to ma być powód do dumy? Chwalę sobie moją Ulrike, któ­rej Rudi jest urzęd­ni­kiem, to przy­naj­mniej stała posada.

Matti i Wanda szły dalej, aż drzwi za nimi zamknęły się z trza­skiem.

– Zmo­kłaś – wyszep­tała Matti. – Okropna pogoda. Zro­bię kakao, roz­grzeje cię.

W progu miesz­ka­nia cze­kała ciotka Lore.

– Wando – ode­zwała się. – Na Boga, dziecko, gdzie się podzie­wa­łaś?

– Na mie­ście – odparła Wanda. Potem uwol­niła się z objęć Matti. – Nie chcę kakao. Chcę prawdy.

– Jakiej prawdy? – spy­tała ciotka Lore.

– Zacze­kaj z tym – popro­siła Matti. – Wejdźmy naj­pierw do cie­pła, na zewnątrz jest paskud­nie.

Pocią­gnęła Wandę za ramię, ale ta stała jak przy­ro­śnięta.

– Chcę wie­dzieć, dla­czego pocho­dzimy z Pol­ski – powie­działa. – Dla­czego nikt mi ni­gdy o tym nie mówił. I co robi­ły­ście mię­dzy 1933 a 1945 rokiem, gdy były­ście w Pol­sce.

Palce Matti wbiły się w jej przed­ra­mię. Wanda unio­sła wzrok i zoba­czyła, jak z jej twa­rzy odpływa cały kolor. Stała się blada jak popiół. Jak foto­gra­fia, która bled­nie w mgnie­niu sekundy.

– Uczy­cie się tego na uni­wer­sy­te­cie? – spy­tała ciotka Lore. – Że Gdańsk był pol­ski, a nasz nie­miecki Dan­zig, to nasze piękne mia­sto z dacho­wymi ryn­nami, latar­niami, kutymi bra­mami i wszyst­kimi tymi wie­życz­kami i figu­rami ni­gdy nie ist­niało?

Wanda zawa­hała się. Źle się wyra­ziła, wie­działa oczy­wi­ście, że Gdańsk nie zawsze był pol­ski. Nie wie­działa jed­nak, że Gdańsk, Dan­zig – to mia­sto, któ­rego syl­wetka zda­wała się jawić przed nią jak przez mgłę – miał coś wspól­nego z nią samą, że miej­sco­wość Zop­pot, Sopot, wpi­sana w jej akcie uro­dze­nia, leżała obok Gdań­ska.

– Nie pyta­łam o to – odpo­wie­działa wcze­śniej Andra­sowi.

– Nie wie­rzę – odparł. – Dzieci zawsze pytają o takie sprawy, cie­kawi je wszystko, co doty­czy ich samych. Ale jeśli ze swo­imi pyta­niami wciąż natra­fiają na ścianę mil­cze­nia, w końcu prze­stają je zada­wać.

My naprawdę ni­gdy nie pyta­ły­śmy, pomy­ślała Wanda. Ariane, Vera i ja. Nie pamię­tam, żeby któ­ra­kol­wiek z nas choć raz zapy­tała o nasze pocho­dze­nie.

– Nie cho­dzi o to, czego się uczymy – powie­działa teraz do ciotki Lore. – Tylko o to, co przed nami prze­mil­cza­ły­ście.

– Zasta­na­wiam się nad tym w przy­padku każ­dej osoby, która mil­czy – stwier­dził Andras. – Dla­czego mil­czy? Co takiego ma do prze­mil­cze­nia?

– Chcę wie­dzieć, skąd pocho­dzę – jąka­jąc się, zaczęła ponow­nie Wanda. – Kto był moim ojcem. Dla­czego tu jeste­śmy.

Ciotka Lore jed­nak wyda­wała się nie słu­chać dłu­żej. Nie patrzyła na Wandę, tylko na Matti, która stała jak spa­ra­li­żo­wana, z pustym spoj­rze­niem i twa­rzą białą jak wapno.

– Myszko. – Lore rzu­ciła się ku niej, tak jak wtedy do Wandy, gdy ta uczyła się w szkole o woj­nie i przy­śnił się jej straszny sen o pociągu. Odcią­gnęła Matti od Wandy i objęła ją. – Ach, moja myszko, to nic takiego. Nie bierz sobie do serca tej głu­piej gada­niny.

– To nie jest głu­pia gada­nina! – zawo­łała Wanda ura­żona. Jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło się, żeby ciotka czy Matti okre­śliła to, co mówiła Wanda, jako głu­pie lub w inny spo­sób umniej­szała jej słowa. – Mam prawo dowie­dzieć się, kim jestem i co uczy­niła moja rodzina.