Wybór opowiadań - Allan Edgar Poe - ebook + audiobook

Wybór opowiadań ebook

Allan Edgar Poe

0,0
63,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Twórczość Edgara Allana Poego, amerykańskiego romantyka, zajmuje w kanonie literatury światowej szczególne miejsce. Jego prozatorskie utwory są świadectwem niedościgłej po dziś dzień wyobraźni sprzęgniętej z niesłychanie precyzyjnym, analitycznym intelektem. To prawdziwa mieszanka wybuchowa, która zniewala kolejne pokolenia czytelników.

Edgar Allan Poe (1809-1849), amerykański nowelista, poeta i krytyk literacki, twórca prozy detektywistycznej. Na literaturę światową silny wpływ wywarła jego nowelistyka, mistrzowska w cieniowaniu nastrojów niesamowitej fantastyki grozy, a także w precyzyjnym konstruowaniu zagadkowej intrygi sensacyjno-detektywistycznej („Ligeja”, „Czarny kot”, „Zagłada domu Usherów”, „William Wilson”, „Zabójstwo przy rue Morgue”, „Złoty żuk”).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 297

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pogrzebany żywcem

Miłość do Poego zawdzię­czam ojcu i Tele­wi­zji Pol­skiej.

Na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych tele­wi­zja roz­po­częła nada­wa­nie cyklu opo­wia­dań wiel­kiego Ame­ry­ka­nina w reży­se­rii Geo­rge’a Cor­mana, ze wspa­nia­łym Vin­cen­tem Pri­cem. Sam Price za sprawą tych wystę­pów stał się ikoną kina grozy i gwiazdą Hol­ly­wood jed­no­cze­śnie, co rzadko kiedy cho­dzi w parze. Dla odmiany Cor­man sły­nął z oszczęd­no­ści i bły­ska­wicz­nego tempa reali­za­cji kolej­nych maj­stersz­ty­ków. Maskę czer­wo­nego moru, Zagładę domu Ushe­rów i inne opo­wia­da­nia reali­zo­wał w kilka dni, na impro­wi­zo­wa­nym sce­na­riu­szu i w tych samych deko­ra­cjach. Jakimś cudem powstał cykl kli­ma­tycz­nych, sty­lo­wych fil­mów, które do dzi­siaj sta­no­wią wzo­rzec uda­nej ekra­ni­za­cji. Mało który reży­ser pora­dził sobie z Poem lepiej. Mia­łem jakieś czter­na­ście lat i toną­łem w tych świa­tach, wie­rzy­łem w sztuczne drzewa, pałace z dykty i upiory w szkar­ła­cie. Nie wiem, kim był czło­wiek, który ścią­gnął Cor­mana do pol­skiej tele­wi­zji. Dzię­kuję mu jed­nak szcze­rze za ważne, a nawet for­ma­cyjne prze­ży­cie kul­tu­rowe.

Co było pierw­sze? Tele­wi­zja czy ojciec? Cudow­nym aspek­tem wspo­mnień z okresu dzie­ciń­stwa jest zanik chro­no­lo­gii, ucieczka w bez­czas. Różne wyda­rze­nia funk­cjo­nują nie jedno po dru­gim, lecz krążą w cięż­kiej mag­mie wspo­mnień, kręgu minio­nego życia: tam pierw­szy papie­ros, proca, ten Cor­man, kasety VHS, taśmy z hała­sem, książki Kinga, Master­tona i ojciec prze­ra­żony tym wszyst­kim.

Zanu­rza­łem się w kul­tu­rze popu­lar­nej, dosłow­nie zachły­stu­jąc się kul­turą Zachodu. Ojciec, który sam miesz­kał kie­dyś w Ame­ryce, roz­po­zna­wał to uwiel­bie­nie w kate­go­riach zagro­że­nia. Fascy­na­cja hor­ro­rem wyda­wała mu się niska, głup­ko­wata i nie rozu­miał mnie dokład­nie tak, jak ja nie rozu­miem swo­ich dzieci, oglą­da­ją­cych godzi­nami trans­mi­sje z Mine­cra­fta. Dzie­cię­cego świata nie wolno jed­nak nisz­czyć. W ten spo­sób wyrzą­dzimy krzywdę i tylko krzywdę. W zamian można go wzbo­ga­cić, co świet­nie rozu­miał mój zatro­skany stary, kiedy pod­su­nął mi dwa tomy opo­wia­dań Poego, w pięk­nym prze­kła­dzie Leśmiana, tym samym, który czeka tutaj, obok, już za parę stron.

Spo­dzie­wa­łem się ramoty, jakichś bajań o ame­ry­kań­skiej Świ­te­ziance, dosta­łem naj­praw­dziw­szy hor­ror, zna­ko­mi­cie wyko­nany od strony lite­rac­kiej, wia­ry­godny psy­cho­lo­gicz­nie i po pro­stu prze­ra­ża­jący. Bałem się czar­nego kota, który powraca zza grobu po zemstę, upior­nego jęku waha­dła w kaza­ma­tach inkwi­zy­cji i głu­chego trze­potu serca pogrze­ba­nego pod pod­łogą. Byłem bar­dzo młody, nie­oczy­tany, kocha­łem Master­tona z Kin­giem, czyli solid­nych rze­mieśl­ni­ków. Poe był jed­nak geniu­szem, praw­dzi­wym arty­stą stra­chu, znawcą naj­mrocz­niej­szych sekre­tów czło­wieka. Mam szczerą nadzieję, że ktoś z Was – może Ty, który wła­śnie czy­tasz te słowa – nie zetknął się jesz­cze z jego twór­czo­ścią i prze­czyta te opo­wia­da­nia tak jak ja, wiele lat temu je prze­czytałem. Zazdrosz­czę tego doświad­cze­nia. Chciał­bym prze­żyć je ponow­nie.

Do Poego wra­cam regu­lar­nie, jego twór­czość towa­rzy­szy mi przez całe doro­słe życie i cią­gle odkry­wam w nich coś nowego. Znaj­duję tropy, wpa­dam w sieci zna­czeń, przy­po­mi­nam sobie, jak żywa i piękna to lite­ra­tura. Wspo­mnia­łem o gro­zie zie­ją­cej z tych tek­stów, więc teraz upo­mnę się o kom­po­nent każ­dego praw­dzi­wego hor­roru – o poczu­cie humoru. Opo­wia­da­nia Poego wyróż­niają się bły­sko­tli­wym, choć bar­dzo czar­nym dow­ci­pem. Przy­wo­łam tutaj Hop-Froga, na pozór pro­ściutką przy­po­wiastkę o zemście, z prze­pięk­nym obra­zem moż­nych tego świata, kró­lów, mini­strów i pro­ku­ra­to­rów prze­bra­nych za małpy i pod­wie­szo­nych pod sufi­tem. Maj­tają bez­rad­nie nogami, wrzesz­czą, aż wresz­cie płoną. Dow­cip leży u pod­staw Praw­dzi­wego opisu wypadku z panem Wal­de­ma­rem, gdzie tytu­łowy sta­rzec nie­ocze­ki­wa­nie znaj­duje się w sta­nie zawie­sze­nia pomię­dzy życiem a śmier­cią, prze­po­wia­da­jąc dzi­siej­szą modę na żywe trupy, z żartu wycho­dzi Beczka Amon­til­lada, Król Dżu­miec i Dia­beł na wieży, nie odsu­wa­jąc przy tym grozy. Tu ujaw­nia się praw­dziwa wiel­kość Poego. Żart nie nisz­czy grozy, hor­ror nie ściera z twa­rzy uśmie­chu. Życie jest prze­cież straszne i śmieszne jed­no­cze­śnie.

Sam Poe żył krótko. Ojciec bły­ska­wicz­nie opu­ścił rodzinę, matka zmarła wkrótce potem i przy­szły pisarz dora­stał w rodzi­nie zastęp­czej. Z umiar­ko­wa­nym powo­dze­niem pró­bo­wał kariery woj­sko­wej. Wresz­cie chwy­cił za pióro. Zaist­niał naj­pierw jako kry­tyk lite­racki, dopiero póź­niej jako poeta i autor zna­ko­mi­tych opo­wia­dań – ojciec nie tylko ame­ry­kań­skiego hor­roru, ale i nowe­li­styki. Pró­bo­wał żyć wyłącz­nie z pisa­nia, co w tam­tych cza­sach było zada­niem jesz­cze bar­dziej kar­ko­łom­nym niż teraz. Publi­ko­wał poezję, recen­zje, ogło­sił powieść i sztukę teatralną. Chwy­tał się każ­dej moż­li­wej roboty. Znam ten trud.

Prze­szka­dzał sam sobie i kon­se­kwent­nie dep­tał owoce wła­snych, nie­licz­nych prze­cież suk­ce­sów. Nad­uży­wał alko­holu? Nie, wielki pisarz pił jak smok, przy­cho­dził do pracy urżnięty w dym i awan­tu­ro­wał się na przy­ję­ciach, zra­ża­jąc do sie­bie wszyst­kich, któ­rzy mogliby wes­przeć jego kulawą karierę. Cho­roba alko­ho­lowa pogłę­biła się po śmierci żony. Zna­le­ziono go na uli­cach Bal­ti­more, w głę­bo­kim deli­rium i cudzych ubra­niach. Nie potra­fił wyja­śnić skąd tam się wziął, nie wie­dział nawet jak się nazywa. Lekarz na próżno rato­wał jego życie. Legenda chce, że Edgar Allan Poe w ostat­nich sło­wach bła­gał Boga o litość.

Pisał o demo­nach tak pięk­nie i mądrze, bo miał swoje, z któ­rymi w końcu prze­grał. Żałuję, bo mógł jesz­cze wiele lat . Praw­dziwa sława przy­szła po śmierci. Co nam, bied­nym pisa­rzom po niej? Ale Poe żyje nie­mal dwie­ście lat od zgonu, jest czy­tany, ekra­ni­zo­wany i komen­to­wany, a jego twór­czość sta­nowi nie­słab­nącą inspi­ra­cję dla współ­cze­snych auto­rów grozy. To także jest śmieszne i straszne – tra­giczne, krót­kie życie i piękna nie­śmier­tel­ność.

Łukasz Orbi­tow­ski

Edgar Allan Poe

Edgar Allan Poe

Życie Edgara Poego było jed­nym z tych cichych, żmud­nych i bez­na­dziej­nie bole­snych dra­ma­tów, któ­rych ocenę i odsłonę publiczną rozum­nie i celowo zrze­szone spo­łe­czeń­stwo odsuwa sta­ran­nie na męczeń­ską chwilę przed­wcze­snej śmierci zby­tecz­nego boha­tera, pozwa­la­jąc mu cier­pieć i ginąć samo­pas oraz, pil­nie odwra­ca­jąc oczy od „krwa­wych scen”, gdyż widok ich mógłby nie­po­trzeb­nie zakłó­cić roz­zu­chwa­lony ład zbrod­ni­czej codzien­no­ści – ład, który jest wszakże sumie­niem spo­łe­czeń­stwa. Ponętną ofiarą tego ładu, pota­jem­nym łupem tego sumie­nia był wielki poeta, któ­remu zbra­kło na ziemi tyle nawet miej­sca, ile go zagar­nia żebrak w przy­tułku noc­le­go­wym. Popeł­niono na nim zbrod­nię tym więk­szą, że bez­karną, bo uświę­coną pra­wem, zwy­cza­jem i obo­wiąz­kiem spo­łecz­nym. Zapewne śmierć poety jest dla niektó­rych tym samym, czym dla szczu­rów nik­czem­nych – nie­obec­ność pana w pałacu: rzą­dzą się samo­wol­nie i bez­czel­nie w pustych kom­na­tach i mie­nie pań­skie uwa­żają za praw­nie przy­wró­coną swym kłom i pyskom wła­sność. I nie tyle nawet kły, ile wła­śnie pyski tuczą się na bez­bron­nym chle­bie wzgar­dzo­nego za życia siewcy, prze­dzierz­ga­jąc ów chleb w pod­nie­tliwe sma­ko­łyki dla swych zdrę­twia­łych od nudy pod­nie­bień, lub spie­nię­ża­jąc go umie­jęt­nie na ryn­kach i tar­gach publicz­nych. Dziś – po śmierci Poego – uznano jego geniusz i uwiel­biono jego dzieła, to zna­czy, iż nie­bie­ski prze­pych wywal­czo­nych prze­zeń na ziemi marzeń stał się roz­rywką czy­ta­ją­cych lub oczy­ta­nych fili­strów, oraz źró­dłem dochodu byle jakiego wydawcy lub księ­ga­rza. Wobec tak jaw­nych i nie­od­par­tych zysków czyż wolno mówić o bez­u­ży­tecz­no­ści marzeń, o bez­po­trze­bie sztuki dla sztuki? Czyż wolno twier­dzić, jak to czyni jeden z zoilów Poego, iż musiano go opła­cać mniej od innych, ponie­waż zaży­wał zbyt ponad poziom wybie­ga­ją­cego stylu? Czyż wolno wresz­cie pouczać poetę o tym, iż winien ponie­chać marzeń, stłu­mić snu nad­miar i zby­tek, a zbli­żyć się za to lub powró­cić do życia, i w dodatku do życia w tej postaci, w jakiej raczą je widzieć, postrze­gać i prze­ni­kać zbru­kane try­wial­nym biel­mem codzien­niej tępoty, a zuchwałe śle­pie uspo­łecz­nio­nego recen­zenta? Ode­rwany od życia, poza nim kędyś prze­by­wa­jący marzy­ciel – trwa dotąd, żywotny i nie­śmier­telny, pod­czas gdy wspo­mniani recen­zenci – ludzie „z rze­czy­wi­stego życia, bez­po­średni życia postrze­ga­cze i pochła­nia­cze, poufni jego zausz­nicy i, że tak powiem, zapan­braty – znawcy żywiołu i potrzeb naj­do­nio­ślej­szych ist­nie­nia – zmarli doszczęt­nie na zbyt pośpieszną bez­i­mien­ność i zbyt widoczną bez­ży­wot­ność, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie nawet tych zna­ków i śla­dów, które pozo­sta­wia na ręku komar zgnie­ciony. Kto­kol­wiek swą napaść na sztukę osła­nia prze­bie­głą i obłudną maską tro­skli­wej dla życia „rze­czy­wi­stego” miło­ści, temu w żywe oczy zaprze­czy wywłasz­czony z życia za nad­miar marzeń nędzarz-poeta, który wzbo­ga­cał i wzbo­gaca owo wzbro­nione mu życie bez względu na to, czy oso­bi­stą, czy zbio­rową jest wła­sno­ścią.

W Bal­ti­more, w roku 1813 uro­dził się Edgar Poe z ojca Dawida i z matki Elż­biety Arnol­dówny. Ta ostat­nia była artystką dra­ma­tyczną. Dawid Poe poko­chał ją pło­mien­nie i bez­ro­zum­nie. Poko­chał raz na zawsze. Los chciał, aby Edgar był dziec­kiem nie­po­wsze­dniej i bez­względ­nej namięt­no­ści. Wypadki zmu­siły kochan­ków do ucieczki. Wkrótce Dawid poślu­bił Elż­bietę i – dla tym ści­ślej­szego zgma­twa­nia prze­zna­czeń obojga – sam został akto­rem. Dawi­dow­stwo, prócz Edgara, mieli jesz­cze dwoje dzieci. Wszy­scy troje w mło­dym wieku pozo­stali bez środ­ków do życia, gdyż śmierć nie­mal jed­no­cze­sna ode­brała im rodzi­ców – w Rich­mond.

Bogaty bez­dzietny kupiec, nazwi­skiem Allan – zwró­cił uwagę na nie­zwy­kłość i nie­po­wsze­dniość cza­ru­jąco pięk­nego Edgara. Upodo­bał go sobie i usy­no­wił. Odtąd poeta nazy­wał się Edgar Allan Poe. Zda­wało się, iż przy­pa­dły mu w dziale – dosta­tek i nie­za­leż­ność mate­rialna. Ta ostat­nia jest naj­wyż­szym prze­py­chem poety, który nie potrafi ni­gdy nała­mać się, zasto­so­wać i pokur­czyć aż do poziomu wyma­gań, sta­no­wią­cych waru­nek nie­zbędny pozy­ska­nia choćby względ­nego dobro­bytu lub nawet „małego ubó­stwa”. Waru­nek ów, mówiąc mimo­cho­dem, zawiera jed­no­cze­śnie – nagrodę i zemstę. Spo­łe­czeń­stwo nagra­dza mniej­szym lub więk­szym kęsem trud­nego lub łatwego chleba – nagra­dza według stop­nia upodob­nie­nia mu się duszy, w zasa­dzie odręb­nej. Mści się zaś życie samo, detro­ni­zu­jąc i pozba­wia­jąc skrzy­deł pokur­czoną do wspo­mnia­nego poziomu duszę – mści się za to, iż samo­chcąc lub nie­chcący, stała się gor­szą od sie­bie samej, brzyd­szą od wła­snych prze­zna­czeń, zni­kom­szą od wła­snego lęku o dzień jutrzej­szy.

Przy­brani rodzice Poego udali się z nim razem w podróż po Anglii, Szko­cji, Irlan­dii. Wra­ca­jąc do domu, zosta­wili chłopca w słyn­nej wów­czas szkole dok­tora Bransby’ego, w Stoke-Newing­ton, w pobliżu Lon­dynu. W noweli pt. Wil­liam Wil­son opi­sał Poe swe wspo­mnie­nia i wra­że­nia szkolne.

W roku 1822 powraca Poe do Rich­mond i już tu – w Ame­ryce – kształci się na­dal pod kie­run­kiem naj­wy­bit­niej­szych pro­fe­so­rów. W roku 1825 – jako stu­dent uni­wer­sy­tetu w Char­lot­te­sville – prze­ja­wił Poe inte­li­gen­cję nie­zwy­kłą, zdol­no­ści rzad­kie, a jed­no­cze­śnie wyka­zał pło­mienne zasoby drze­mią­cych dotąd na dnie duszy, a obu­dzo­nych przed­wcze­śnie namięt­no­ści. Te ostat­nie były powo­dem, iż go wkrótce z uni­wer­sy­tetu wyrzu­cono. W tych cza­sach zazna­czyć należy oso­bliwy dar i zapał Poego do fizyki i mate­ma­tyki. Zazna­czyć należy dla­tego, że póź­niej nie­które ze swych kon­cep­cji lite­rac­kich będzie Poe osnu­wał na pomy­słach pozor­nie ści­słych, mate­ma­tycz­nych, aby w ten spo­sób upraw­do­po­dob­nić, uza­sad­nić i tym łac­niej, tym nie­od­par­ciej narzu­cić czy­tel­ni­kowi drogą nie­unik­nio­nej logiki – swe obrazy, swe wizje fan­ta­styczne, nie­rze­czy­wi­ste, a tak tęczowo praw­dziwe, tak sen­nie bli­skie i pokrewne każ­dej głęb­szej zadu­mie ludz­kiej!

Z powodu wyni­kłych pomię­dzy Poem a jego ojcem przy­bra­nym – doraź­nych zresztą – roz­te­rek i nie­po­ro­zu­mień, któ­rych nie dość spraw­dzoną przy­czyną były jakoby drobne, kar­ciane długi Poego, ten ostatni, dzięki zapewne natu­rze gwał­tow­nej i gwoli cał­ko­wi­tego ode­rwa­nia swej osoby od przy­bra­nego ogni­ska, a jed­no­cze­śnie dając ujście swym rycer­skim skłon­no­ściom i fol­gu­jąc fan­ta­zji pło­mien­nej – posta­na­wia nagle zacią­gnąć się do sze­re­gów wojsk grec­kich – w walce z Tur­cją. Był to zamiar doj­rzały, czy też tylko mło­dzień­czy? Czy rze­czy­wi­ście wyru­szył Edgar do Gre­cji? Podobno – tak. Ist­nieje w legen­do­wym skąd­inąd żywo­cie mistrza Twar­dow­skiego – słyn­nego cza­ro­dzieja – okres pełen nie­ja­snych i nie­zba­da­nych wie­ści, które go nagle prze­no­szą do kra­jów prze­róż­nych, ogól­ni­kowo jeno wspo­mi­na­jąc o jego poby­cie i nie poda­jąc szcze­gó­łów wyraź­nych.

Taki sam okres ma w swym życiu Poe, też mistrz i też cza­ro­dziej. Legenda, nie­po­zba­wiona zresztą plo­tek, prze­nosi go naj­pierw do Gre­cji, a potem do Peters­burga, gdzie brak pasz­portu mógł się łatwo stać źró­dłem podej­rzeń, a nawet poważ­nym rodza­jem prze­stęp­stwa, i skąd wresz­cie, za wda­niem się mini­stra ame­ry­kań­skiego, Hen­ryka Mid­dle­tona, wyjęty spod karal­no­ści rosyj­skiej, zhań­biony zapewne bra­kiem pasz­portu i obcią­żony sprawą zapewne za włó­czę­go­stwo – powraca pozba­wiony chwi­lowo „imie­nia i rodu”, lecz słynny skąd­inąd mistrz i cza­ro­dziej Poe na łono swej ojczy­zny. Pisma ame­ry­kań­skie zapo­wia­dały przez czas pewien druk całego sze­regu arty­ku­łów o wspo­mnia­nej ody­sei Poego. Arty­kuły te jed­nak ni­gdy się w druku nie uka­zały. Nie wiem, czy pisma owe były świa­dome odpo­wie­dzial­no­ści nie­mal kry­mi­nal­nej, którą mógł pocią­gnąć za sobą brak pasz­portu, to tylko pewna, że plotki, które wów­czas naprędce kle­cono, zbyt roz­myśl­nie uwła­czały czci i hono­rowi mło­dego poety. Zdaje się, iż całe jego życie było nie­prze­rwal­nym i nie­od­par­tym dowo­dem nie­po­ka­la­nej bez­in­te­re­sow­no­ści aniel­sko-czy­stej i tęczowo-pro­mien­nej duszy. Raczej wro­dzona nie­za­leż­ność i skrzy­dlata bun­tow­ni­czość jego cudacz­nie boskiej natury mogła się pośred­nio lub bezpośred­nio przy­czy­nić do tych lub innych wypad­ków na obczyź­nie. W roku 1829, po powro­cie do Ame­ryki – widzimy go nagle w jed­nej ze szkół mili­tar­nych, gdzie, jak zwy­kle, zwraca na sie­bie uwagę wybitną umy­sło­wo­ścią, lecz jed­no­cze­śnie, nie zno­sząc żad­nych kar­bów i wię­zów, tak dalece zazna­cza swą odręb­ność, nie­za­leż­ność, wła­sną wolę i nie­po­wścią­gli­wość, że po kilku mie­sią­cach wykre­ślono go, ma się rozu­mieć, z listy wycho­wan­ków.

Tym­cza­sem umiera pani Alla­nowa, dla któ­rej Poe czuł przy­wią­za­nie praw­dzi­wie synow­skie. Pan Allan poślu­bia młodą dziew­czynę. Dom Alla­nów staje się odtąd miej­scem nie­sna­sek rodzin­nych, o któ­rych jeno mgli­ście i pobież­nie napo­my­kają bio­gra­fo­wie. Trudno odgad­nąć rodzaj i barwę tych nie­sna­sek – dość, że Edgar zajął, zda się, sta­no­wi­sko wro­gie wzglę­dem pana Allana i jego mło­dej mał­żonki – i dość, że pan Allan, obda­rzony potom­stwem, wydzie­dzi­cza przy­bra­nego syna. Odtąd nędza ściga Poego, utrud­nia­jąc mu – w imie­niu całego spo­łe­czeń­stwa – swo­bodę marzeń i wyko­nań twór­czych i prze­cząc jego lotom tysią­cem prze­szkód – nie­stety – zbyt spo­dzie­wa­nych i zbyt banal­nie bole­snych. W tym cza­sie – wbrew owym prze­szko­dom i trud­no­ściom, wbrew woli swego spo­łe­czeń­stwa – wydaje pierw­szy, szczu­pły tom poezji – poezji tak zaświa­towo przej­rzy­stych, jak gdyby życie nie tknęło go wcale swym pazu­rem, czy też swym łbem, bez­myśl­nie bodli­wym. Mowa tu, ma się rozu­mieć, nie o tym życiu, któ­rego twórcą był Edgar Poe, jeno o tym, które byle pierw­sza z rzędu kwoka rady­kalna, lub smęt­nie zadu­many dzien­ni­karz prze­zy­wają zdła­wio­nym, twar­dym lub po pro­stu rze­czy­wi­sto­ścią i mie­rzą war­tość poety stop­niem zdła­wie­nia lub stward­nie­nia jego duszy, zarzu­ca­jąc jej, iż nie jest dość bie­żącą, a więc dość czynną i boha­ter­ską.

Owo zdła­wione i twarde życie, któ­rym sta­ran­nie ota­czano Poego, zmu­sza go do prze­dzierz­gnię­cia się w żoł­nie­rza, żeby swój byt marze­niowy na ziemi rato­wać żoł­dem zwy­kłego sze­re­gowca. Trwa to wszakże nie­długo. Po pew­nym bowiem cza­sie poeta pozba­wia sie­bie wspo­mnia­nego żołdu i oddaje się w ręce bez­względ­nej nędzy. Praca lite­racka opłaca mu się gorzej niż żoł­nier­ska. Zwy­kłe dzieje brzyd­kiego kaczę­cia, któ­remu tak zaszko­dziło zbyt łabę­dziowe pocho­dze­nie! Nie­za­leż­ność, odręb­ność i bez­pod­dań­czość cha­rak­teru uraża każ­dego, kto­kol­wiek ma kark spo­łecz­nie zgięty i minę kom­pro­mi­sowo układną. Edgar Poe jest wyrzut­kiem spo­łe­czeń­stwa, bez­u­ży­tecz­nym opo­jem, kary­god­nym dar­mo­zja­dem, któ­remu daje się od nie­chce­nia i z pobłaż­li­wym uśmie­chem nie zaro­bek, nie hono­ra­rium, jeno odczep­nego. Pod­czas gdy inni otrzy­mują należ­ność za pracę, Poe dostaje jał­mużnę z rąk sytych i popu­lar­nych łaskaw­ców. Pod­czas gdy innych, według jed­no­myśl­nej i jed­no­zgod­nej opi­nii, trzeba koniecz­nie rato­wać udzie­le­niem sto­sow­nej pracy i sta­no­wi­ska, z Poem, według tej samej opi­nii, nie trzeba liczyć się zgoła. Poe nie ist­nieje. Cokol­wiek dlań się czyni – czyni się za wiele, a w każ­dym razie zadość. Przy­znaje mu się wpraw­dzie talent, jak się przy­znaje komuś ciężką, chro­niczną i nie­ule­czalną cho­robę, ale i owo przy­zna­nie robi się z uśmie­chem pobła­ża­nia lub powąt­pie­wa­nia, lub wresz­cie z oso­bli­wym, a zupeł­nym bez­wy­ra­zem twa­rzy, zdol­nej skąd­inąd do prze­ja­wia­nia uprzej­mych współ­nie­po­ko­jów lub ser­decz­nych zacie­ka­wień. Bau­de­la­ire w przed­mo­wie do prze­kładu dzieł Poego wspo­mina dość, zda się, pojemną księgę jakie­goś autora, poświę­coną wyłącz­nie wyka­za­niu tej smut­nej, czy też rado­snej prawdy, że poeta, praw­dziwy poeta nie może zna­leźć dla sie­bie sta­no­wi­ska w żad­nym spo­łe­czeń­stwie, ani w demo­kra­tycz­nym, ani w ary­sto­kra­tycz­nym, ani w repu­bli­kań­skim, ani wresz­cie w ustroju abso­lut­nej lub umiar­ko­wa­nej monar­chii.

Żad­nego sta­no­wi­ska! Dziwne słowo – pełne dobro­bytu, powagi, try­umfu, speł­nio­nych życzeń, tysią­cz­nych powin­szo­wań, powszech­nego sza­cunku i oso­bi­stego szczę­ścia! Słowo jasne, na wskroś zro­zu­miałe, cał­ko­wi­cie okre­ślone, pozba­wione wszel­kiej tajem­ni­czo­ści, wszel­kiej zadumy, wszel­kiego nie­po­ro­zu­mie­nia!

Ist­nieją roz­ma­ite sta­no­wi­ska na świe­cie. Dobre jest sta­no­wi­sko adwo­kata, ponętne – sta­no­wi­sko dzien­ni­ka­rza, trudne do zdo­by­cia – sta­no­wi­sko pre­zesa Towa­rzy­stwa wza­jem­nego kre­dytu. Do nie­zgor­szych też należy sta­no­wi­sko par­tyjne lub sta­no­wi­sko życiowe, lub sta­no­wi­sko kom­pro­mi­sowe. Zgoła inne jest owo sta­no­wi­sko, które zaj­muje arty­le­ria wzglę­dem wro­giego obozu. Podobne do powyż­szego, a bar­dziej może docho­dowe jest sta­no­wi­sko redak­tora, które ten ostatni zaj­muje też wzglę­dem wro­giego mu obozu. Lecz sta­no­wi­sko, które zaj­muje poeta wzglę­dem świata i ludzi, i sie­bie samego! Cóż za śmieszne i bez­po­ży­teczne sta­no­wi­sko! Któż by opła­cał tego rodzaju tajem­ni­cze, nie­po­jęte i nie­rze­czy­wi­ste sta­no­wi­ska!

Toteż gło­dem przy­mie­rał Edgar Poe, przy­szła chluba swego narodu, przy­szła sława swego spo­łe­czeń­stwa. Przy­mie­rał – mało jesz­cze znany, daleki od sławy i poczyt­no­ści. Zda­wało się, iż nędza już go do końca nie wypu­ści ze swych śmier­tel­nych uści­sków. Atoli uśmiech­nęło mu się szczę­ście nagłe i nie­spo­dzie­wane. Ist­nieje podobno taki oso­bliwy rodzaj kokie­te­ryj­nego szczę­ścia, które się tylko uśmie­cha zaczep­nie i mimo­cho­dem.

Jedno z pism ogło­siło kon­kurs na nowelę i poemat. Poe na chy­bił tra­fił sta­nął do kon­kursu. Zda­rzyło się, iż kali­gra­ficz­nie piękny cha­rak­ter jego pisma pogła­skał oczy i przy­kuł uwagę pre­zesa jury – Ken­nedy’ego. Dzięki temu wła­śnie zbie­gowi oko­licz­no­ści Ken­nedy odczy­tał oso­bi­ście ręko­pisy Poego. Traf chciał, że przy­znano Poemu oby­dwie nagrody – i za poemat, i za nowelę. Ken­nedy wyra­ził życze­nie pozna­nia autora oso­bi­ście. Redak­tor wspo­mnia­nego pisma przy­pro­wa­dził doń Poego. Głę­bo­kie zapewne, a może nawet wstrzą­sa­jące wra­że­nie wywarł na Ken­nedym widok mło­dzieńca ude­rza­jąco pięk­nego, o rysach sub­tel­nych, nie­mal kobie­cych, w przy­odzie­wie z łach­ma­nów, sta­ran­nie i z odru­chem wro­dzo­nej ele­gan­cji zapię­tych aż do ostat­niego guzika. Dumny, z pięt­nem geniu­szu na czole, wytworny gło­do­mór i dar­mo­zjad, wychu­dzony i wynędz­niały sta­nął przed pre­ze­sem jury. Ken­nedy zapo­znał go wkrótce z Toma­szem White’em, redak­to­rem i wydawcą „Southern Lite­rary Mes­sen­ger” w Rich­mond.

W dwu­dzie­stym dru­gim roku życia zostaje Poe redak­to­rem wspo­mnia­nego pisma i zdo­bywa dla niego olbrzy­mie powo­dze­nie, dru­ku­jąc mię­dzy innymi – Przy­godę nie­po­rów­naną ponie­któ­rego Hansa Pfa­alla. Przez dwa lata z rzędu reda­guje Poe z zapa­łem poru­czone mu pismo. Gaża jego redak­tor­ska wynosi 2700 fran­ków rocz­nie: dla takiego jak on nędza­rza – nie­spo­dzia­nie i wyjąt­kowo przy­chylne warunki ist­nie­nia, a raczej marze­nia na ziemi. Poślu­bia w tym cza­sie swoją kuzynkę, cza­ru­jąco powabną, boha­ter­sko szla­chetną Wir­gi­nię Clemm. Wszakże nie­po­ko­nany nałóg pijań­stwa oraz nie­pod­le­głość i poryw­czość cha­rak­teru były zapewne przy­czyną, dla któ­rej White usu­nął Poego z redak­cji. Odtąd włó­czy się bez­na­dziej­nie i roz­pacz­li­wie z mia­sta do mia­sta. Czujne na wszel­kie zja­wi­ska życiowe dzien­niki podają pew­nego razu sen­sa­cyjną wia­do­mość o tym, że Poe i jego żona, dotknięci cho­robą nie­bez­pieczną, mrą z nędzy w For­dha­mie. Wkrótce potem umiera umi­ło­wana przez poetę i na wieki tkwiąca w jego duszy natchnio­nej Wir­gi­nia, zaś Poe pod­lega pierw­szemu ata­kowi deli­rium tre­mens. Tym­cza­sem jeden z dzien­ni­ków obu­rza się i oskarża Poego o pogardę dla ludz­ko­ści, o znie­chętę do życia, o odwró­ce­nie oczu od świata, o zaskle­pie­nie się we wła­snych, zaro­zu­miale upo­rczy­wych snach. Zwy­kłe oskar­że­nia, które w każ­dej epoce spo­ty­kają każ­dego nie­mal poetę, a które – pod kątem szcze­ro­ści – powinny raczej brzmieć tak: „Nie draż­nij nas swoją odręb­no­ścią! Zło­ści nas twoja nie­na­wist­nie skrzy­dlata zdol­ność odlotu w nie­biosa w chwili, gdy my całą śmier­telną roz­cią­głość zasto­so­wa­nego do wyma­gań życia ciel­ska musimy włó­czyć po ziemi, uda­jąc przy tym zado­wo­le­nie z powodu braku skrzy­deł! Jak śmiesz nie tylko być do nas nie­po­dob­nym, lecz – na domiar bez­czel­no­ści – zdo­by­wać cześć i uzna­nie dla owej róż­nicy, która ist­nieje pomię­dzy tobą a nami! Śpie­waj o nas! Utwory twoje peł­nij naszą myślą, naszą tro­ską codzienną! Bądź tym, czym my jeste­śmy – a uwiel­bimy cię wów­czas, nazwiemy rze­czy­wi­stym, i swoim, i swoj­skim i naro­do­wym”.

Poe wszakże two­rzy cały sze­reg utwo­rów, które nie mają nic wspól­nego z ich myślą i z ich tro­ską codzienną. Dla powięk­sze­nia zapewne swych docho­dów, wygła­sza odczyty. W Nowym Jorku odczy­tuje poemat kosmo­go­niczny pt. Eureka – z biciem serca wraca do Rich­mond i mówi o Zasa­dach poezji. W Rich­mond spo­tyka go przy­ję­cie uro­czy­ste, pełne nie­mal entu­zja­zmu. Posta­na­wia więc Poe na stałe osiąść w Rich­mond. Jakaś jed­nak sprawa zmu­sza go do chwi­lo­wego odjazdu z powro­tem do Nowego Jorku. Odjeż­dża czwar­tego paź­dzier­nika, a już szó­stego tegoż mie­siąca w Bal­ti­more, po dro­dze do Fila­del­fii, zatrzy­muje się z powodu złego stanu zdro­wia. Tegoż dnia wcho­dzi do jakiejś obe­rży, aby się trun­kiem pokrze­pić. W obe­rży tej spo­tyka – nie­stety – kilku sta­rych dru­hów i braci po kie­liszku. Naza­jutrz – skoro świt – zna­le­ziono na ulicy jego ciało, w któ­rym życie tliło się jesz­cze drę­twym, nie­po­strze­gal­nym pło­my­kiem. Ciało – bez­i­mienne, gdyż kona­jący poeta nie miał przy sobie nic, co by świad­czyło o jego nazwi­sku. Nie miał też, mówiąc nawia­sem, ani zła­ma­nego sze­ląga przy duszy, którą za chwilę winien był wyzio­nąć. Ciało zanie­siono do szpi­tala. I tam – w szpi­talu poeta zmarł samot­nie na deli­rium tre­mens, siód­mego paź­dzier­nika roku 1849, mając lat 37.

Pokój jego snom cudacz­nym, które na ziemi przy­tułku zna­leźć nie mogły! Cmen­tarz gościn­niej niźli reszta świata przy­jął trupa – przy­błędę, trupa, który po pija­nemu padł w obję­cia śmierci i zasnął, być może snem pija­nym, odręb­nie wie­ku­istym, nie­po­dob­nym do nor­mal­nie wie­ku­istego snu ludzi trzeź­wych i roz­sąd­nych.

Dla trzeź­wych i roz­sąd­nych, dla sytych posia­da­czy sta­no­wisk spo­łecz­nych tra­giczna śmierć genial­nego poety była jeno – sen­sa­cyj­nym skan­da­lem, sma­ko­wi­tym żerem dla roz­pust­nie usłuż­nych dzien­ni­ka­rzy, któ­rych duszyczki bie­żące z nik­czem­nym pośpie­chem roz­pa­sa­nej codzien­no­ści zwę­szyły sen wie­ku­isty poety, aby pijany i bole­sny czar tego snu oświe­tlić sto­sow­nie z wła­snego, dobrze płat­nego sta­no­wi­ska. Cnota miesz­czań­ska miała spo­sob­ność zała­my­wa­nia swych lubież­nie obłud­nych dłoni nad życiem bez­ład­nym, grzesz­nym, a przeto słusz­nie poka­ra­nym. Kat pła­kał nad wła­sną ofiarą nie dla tego, iż czuł wyrzuty sumie­nia, jeno dla tego, iż go do łez roz­czu­lał widok speł­nio­nej prze­zeń, a tak dalece bez­kar­nej, tak dalece uczci­wej i chwa­leb­nej zbrodni! Roz­czu­lała go sama słusz­ność kary. Roz­czu­lało go wresz­cie poczu­cie swej wyż­szo­ści nad zaro­zu­mia­łym opo­jem, który zgi­nął mar­nie przeto wła­śnie, iż za życia – zacho­wu­jąc swą bez­prawną i kary­godną odręb­ność – świe­cił w oczy ludziom porząd­nym domnie­maną nad nimi wyż­szo­ścią.

Prze­czu­wa­jąc zapewne śmierć nagłą i nie­spo­dzianą, pole­cił Poe dwóm „przy­ja­cio­łom” – Gri­swol­dowi i Wil­li­sowi wyda­nie pośmiertne swych dzieł i opa­trze­nie ich życio­ry­sem. Sko­rzy­stał z tego pole­ce­nia Gri­swold, żeby owo wyda­nie pośmiertne poprze­dzić do woli obszer­nym, a peł­nym niskich oszczerstw i kalum­nii arty­ku­łem. Brak talentu i zawiść chęt­nie się przy­tra­czają do imie­nia geniu­szów, aby w ten spo­sób i dla sie­bie pozy­skać nie­śmier­tel­ność. Wil­lis – prze­ciw­nie – zacho­wał w swym arty­kule łagod­ność, tole­ran­cję i ugrzecz­nioną powścią­gli­wość wzglę­dem zmar­łego. John Neal i Geo­rge Gra­ham z obu­rze­niem zapro­te­sto­wali prze­ciwko arty­ku­łowi Gri­swolda. Poeta Long­fel­low, któ­rego Poe bez­li­to­śnie miaż­dżył swym pió­rem, potra­fił jed­nak stwier­dzić nie­zwy­kły artyzm i potęgę duchową Poego, jako pro­za­ika i poety.

Oto – wszystko. Nie, nie wszystko jesz­cze! Ten wzgar­dzony pija­nica, ten wyrzu­tek spo­łe­czeń­stwa, ten nędzarz bez sta­no­wi­ska spo­tkał w swym życiu istotę, która stała się dlań anio­łem – stró­żem. Była nią Maria Clemm, matka Wir­gi­nii, która po śmierci swej córki jakimś cza­ro­dziej­skim zbie­giem zaświa­to­wych oko­licz­no­ści prze­dzierz­gnęła się w natchnioną matkę i jasno­wi­dzącą słu­żeb­nicę ponie­wie­ra­nego skąd­inąd geniu­sza. Miło­ścią samą odga­dła i wyczuła czar i potęgę ducha w chwili, gdy ów duch nie miał jesz­cze uzna­nia. Widziano ją, jak wędro­wała po ludziach w pil­nym poszu­ki­wa­niu zarobku dla uko­cha­nego Edgara. Widziano, jak wysta­wała dum­nie i cier­pli­wie po redak­cjach pism z manu­skryp­tami poety w swej macie­rzyń­sko wytrwa­łej dłoni. – „On jest chory” – oto jedyne słowa, któ­remi uspra­wie­dli­wiała czę­stą bez­płod­ność kapry­śnego twórcy. Tej matce natchnio­nej, tej słu­żeb­nicy geniu­sza poświęca Bau­de­la­ire swój prze­kład Poego. Poświę­ce­nie owo jest jedy­nym czy­nem, na jaki mógł się w swej nie­mocy spo­łecz­nej zdo­być inny nędzarz-poeta, aby tym świę­tem, opie­kuń­czym, nie­po­ka­la­nym imie­niem zapro­te­sto­wać prze­ciwko wszel­kiej krzyw­dzie, obo­jęt­no­ści i wydzie­dzi­cze­niu z życia tych, któ­rzy je two­rzą, bar­wią i pogłę­biają.

Utwory Poego to – sza­leń­cze upraw­do­po­dob­nie­nia zale­dwo pochwyt­nych wizji, w któ­rych gorącz­kowa rów­no­le­głość snów i ock­nień prze­ta­pia atry­buty rze­czy­wi­sto­ści w tęczę marzeń. Marze­nie gra­ni­czy z rze­czy­wi­sto­ścią, rze­czy­wi­stość z marze­niem. Zresztą – róż­nica pomię­dzy nimi znika rado­śnie w chwili, gdy je pochła­nia wiecz­nie zagad­kowa, a nie­po­dzielna całość. Przed­miot i jego odbi­cie zyskuje jed­na­kie prawa na ziemi i jed­na­kie przy­wi­leje w nie­bio­sach. A nie masz tu przed­mio­tów bła­hych i pod­rzęd­nych: wszystko jest zarówno ważne i wieczne, wszystko po pra­wicy, nic po lewicy Boga. Śnić – i widzieć sen wła­sny, i ująć go w bez­wględne karby bez­względ­nego arty­zmu, i wywal­czyć mu cudaczne prawo bytu w dookol­nych obsza­rach – oto czyn jedyny, na który zdo­być się winien poeta.

Tajem­nica śmierci i mil­cze­nia, wyczu­wana i stop­nio­wana drogą nie­po­chwyt­nych szcze­gó­łów zawrot­nie bacz­nej psy­cho­lo­gii, prze­ja­wia się w obra­zach już to aniel­sko oskrzy­dlo­nych, już to potwor­nie strasz­li­wych, już to gro­te­skowo spa­zma­tycz­nych. W świe­cie tym, czy też zaświe­cie, panuje zaraź­liwy kli­mat stra­chu, zgrozy, pożogi, zagłady i wie­ku­istego odro­dze­nia w sobie, przez się i poza sobą.

Demo­nizm i aniel­skość – dłu­gie godziny prze­ra­żeń i prze­lotne chwile roz­rzew­nień nie­biań­skich – nagłe obja­wie­nia i ści­słe wnio­ski logiczne – upadki i wzloty – zemsta i prze­ba­cze­nie – ciem­ność pod­ziemi i świa­tłość nie­bios na oścież roz­war­tych – cała ta czarna i biała magia posłuszna była ski­nie­niu wiel­kiego czar­no­księż­nika.

Two­rzył piękno i pozo­sta­wił je – komu? Czy ist­nieją spad­ko­biercy takich, jak on, nędza­rzy i opo­jów?… Dziś nazwi­sko jego jest chlubą spo­łe­czeń­stwa. Jest nią na pewno ze sta­no­wi­ska tegoż spo­łe­czeń­stwa. Lecz z innego, nie­spo­łecz­nego, bez­praw­nego sta­no­wi­ska jest ono chlubą tej ści­śle i głę­boko pokrew­nej sobie, choć roz­rzu­co­nej po świe­cie rodziny, którą two­rzą wza­jem wszy­scy poeci bez względu na to, jakie spo­łe­czeń­stwo utrud­niało im życie i sta­wiało prze­szkody ich marze­niom twór­czym.

Bole­sław Leśmian

Tom pierwszy

Tom pierw­szy

Wyspa zaklęta

Wyspa zaklęta

Nul­lus enim locus sine genio est.1

Servius

Muzyka – mówi Mar­mon­tel w tych Baj­kach Oby­cza­jo­wych, które nasi tłu­ma­cze, jakby wła­snym isto­tom na urą­go­wi­sko, Baj­kami Oby­czaj­nymi upo­rczy­wie prze­zy­wają – muzyka jest jedy­nym darem, który sam z sie­bie czer­pie swe upo­je­nie; wszyst­kie inne pożą­dają widzów.

Mar­mon­tel gma­twa w tych sło­wach roz­kosz chło­nię­cia dźwię­ków powab­nych z wła­dzą two­rze­nia tych dźwię­ków. Muzyce w tej samej mie­rze, co wszel­kim innym darom twór­czym, brak mocy udzie­la­nia zado­wo­leń cał­ko­wi­tych bez obec­no­ści osoby postron­nej, gwoli oceny doko­na­nych zamia­rów. Zaś owa wła­dza two­rze­nia zja­wów, które peł­nią upo­jeń samot­nika obda­rzają, nie jest jej wyłącz­nym przy­wi­le­jem, lecz i wszyst­kich innych sztuk wspól­notą. Myśl, któ­rej wspo­mniany twórca bajek nie zdo­łał ująć wyraź­niej, lub którą w swym okre­śle­niu poświę­cił naro­do­wym umi­ło­wa­niem skró­tów, nie­wąt­pli­wie zawiera bar­dzo uza­sad­nione twier­dze­nie, że muzyka w stylu naj­wyż­szym udziela się naj­cał­ko­wi­ciej naszym wyczu­ciom wów­czas, gdy jeste­śmy bez­względ­nie samotni. Wnio­sek, w ten spo­sób ujęty, znaj­dzie gościnę przede wszyst­kim u tych, któ­rzy kochają lirę dla samych uko­chań lir­nych i dla jej wnętrz­nych zdo­by­czy. Wśród upo­jeń ist­nieje wszakże jedno, zawsze dosiężne dla zwy­kłego śmier­tel­nika – i, być może, jedy­nie dosiężne – które dla dozna­nia wię­cej nawet niż muzyka, wymaga obwa­ro­wań samot­ni­czych. Mam na myśli szczę­ście doświad­czane w chwili oglą­da­nia kra­jo­brazu. Zaiste – kto pra­gnie oko w oko oglą­dać chwałę Boga na ziemi, winien tę chwałę oglą­dać w samot­no­ści. Dla mnie przy­naj­mniej obec­ność nie tylko życia ludz­kiego, lecz życia pod wszelką inną powłoką, prócz tej, co roz­zie­le­nia roje ist­nień, któ­rymi zie­mia pora­sta, a które są bez głosu – plami kra­jo­braz, jest bowiem w roz­terce z duchem kra­jo­brazu. Tak, zaprawdę, lubię oglą­dać doliny cie­ni­ste i sza­rawe opoki, i wody, które się zacisz­nie uśmie­chają, i bory, które drze­mota nie­ukojna do wes­tchnień przy­na­gla, i wynio­słe a baczne góry, które na wszystko poglą­dają z wysoka. Lubię widzieć w tych dzi­wach to, czym są w isto­cie: olbrzy­mimi strzę­pami prze­stron­nej cało­ści, żywej i czuj­nej. Kształt tej cało­ści (kształt kuli­sty) jest naj­do­sko­nal­szym i naj­po­jem­niej­szym ze wszyst­kich ukształ­to­wań. Jej wędrów­kom towa­rzy­szą inne pla­nety. Jej paziem prze­słod­kim jest księ­życ. Jej wła­dyką współ­za­leż­nym jest słońce. Jej trwa­niem jest wiecz­ność. Jej myśl jest myślą Boga. Jej rado­ścią jest świa­do­mość. Jej prze­zna­cze­nia zatra­cają się w bez­mia­rach. My zaś w jej poję­ciu jeste­śmy tym samym, czym są dla nas nur­tu­jące mózg żyjątka. Istotę ową z naszego sta­no­wi­ska uwa­żamy za bez­duszną i do cna mate­rialną – ocena wielce podobna do tej, którą o nas winny powziąć owe żyjątka.

Tele­skopy nasze i bada­nia mate­ma­tyczne – wbrew obłu­dzie dotknię­tego naj­skraj­niej­szem nie­uc­twem kleru – utwier­dzają nas cał­ko­wi­cie w tym prze­ko­na­niu, że prze­strzeń, a więc i pojem­ność posia­dają donio­słe względy w oczach Wszech­mo­gą­cego. Kręgi, któ­rych śla­dem toczą się gwiazdy, są jak naj­traf­niej zasto­so­wane do zabez­pie­czo­nego od zde­rzeń obrotu moż­li­wie naj­więk­szej ilo­ści ciał. Kształty ciał owych są skut­kiem zmyśl­nego doboru, gwoli sku­pie­nia na danej powierzchni naj­sut­szych zaso­bów mate­rii. Układ zaś samych powierzchni nadaje się do gęst­szego zalud­nie­nia, niźli te same powierzch­nie w innym ukła­dzie. Z zasady nie­skoń­czo­no­ści prze­strzeni nie można wysnuć żad­nego wnio­sku prze­ciw temu twier­dze­niu, że pojem­ność ma wagę w oczach Boga; ku wypeł­nie­niu bowiem tej prze­strzeni przy­pu­ścić należy nie­skoń­czo­ność mate­rii. Ponie­waż tedy wskroś widzimy, że obda­rze­nie mate­rii prze­py­chem życia jest zasadą – a nawet, ile sądzić zdo­łamy, zasadą naj­przed­niej­szą czy­nów Bożych – miałby wobec tego pod­stawy logiczne domysł uwię­zie­nia tej zasady w obrę­bie ułamku, kędy ją oczom naszym powsze­dniość uka­zuje – i wyświe­ce­nia jej z pań­stwa bez­mia­rów? Jeżeli raz po raz bez końca wykry­wamy orbity w orbi­tach, któ­rych zespół wszakże wiruje wokół jedy­nego a nie­skoń­cze­nie dale­kiego ośrodka, przy­rów­na­nego Bóstwu – cóż nam wzbra­nia zga­dy­wać ist­nie­nie w ist­nie­niu – pomniej­sze w donio­ślej­szym – wszyst­kie zaś razem w Duchu Bożym? Sło­wem błą­dzimy sza­leń­czo w swej pysze, rojąc, że czło­wiek w swych docze­snych lub pozgon­nych prze­zna­cze­niach ma wyż­szą rangę we wszech­świe­cie, niźli ta roz­le­gła glina padolna, którą upra­wia, a którą pogar­dza, odma­wia­jąc jej duszy na tej nie­zbyt głę­bo­kiej zasa­dzie, iż nie przy­ła­pał tej duszy na gorą­cym uczynku wido­mego dzia­ła­nia2. Te i tym podobne wnio­ski przy­da­wały zawsze mej zadu­mie wśród gór i lasów, w pobliżu rzek i oce­anów – ów odcień, który ludzie gminni skwa­pli­wie napięt­nują prze­zwi­skiem fan­ta­stycz­no­ści. Czę­ste były, oso­bli­wie cie­kawe, po wie­le­kroć samotne włó­częgi moje błędne wpo­śród takich wła­śnie zakąt­ków. Wzru­sze­nie towa­rzy­szące mym wędro­wa­niom poprzez wię­cej niż jedną dolinę prze­pastną i zamierz­chłą, lub moim wypa­try­wa­niom pod­nie­bia w wielu a wielu prze­zro­czach jezior­nych – nale­żało do rzędu tych wzru­szeń, które wzra­stały nie­po­mier­nie na samą myśl o tym, że błą­dzę samo­pas – że samo­pas wypa­truję. Cóż to za Fran­cuz gada­tliwy, napo­my­ka­jąc o słyn­nym dziele Zim­mer­mana, orzekł: „Samot­ność jest dobrym wyna­laz­kiem, lecz konieczna jest obec­ność kogo­kol­wiek, coby nam powie­dział, że samot­ność jest dobrym wyna­laz­kiem”? Świetny epi­gra­mat, lecz – konieczna jest! Koniecz­ność owa jest czymś, co nie ist­nieje.

Stało się pod­czas jed­nej z mych wycie­czek samot­nych, w kra­inie bar­dzo odle­głej – wzgó­rza, wzgó­rzami zwi­kłane prze­guby rzek melan­cho­lij­nych, jeziora ociem­niałe i senne – stało się, żem zdy­bał pewien ruczaj nie­wielki i wyspę na tym ruczaju. Przy­by­łem tam nie­spo­dzia­nie, w dniach pew­nego czerwca – mie­siąca roz­li­stwie­nia – poło­ży­łem się na ziemi pod gałę­zi­stą osłoną won­nego krzewu, który mi był nie­znany – poło­ży­łem się takim oby­cza­jem, ażeby grą­żą­cemu się w drze­mo­cie zwo­lić oglą­da­nia kra­jo­brazu. Uzna­łem, że tylko w ten spo­sób zdo­łam go oglą­dać nale­ży­cie – tak dalece zda­wał się być – przy­wi­dze­niem.

Od wszyst­kich stron, prócz zachodu, gdzie słońce miało się wkrótce pogrą­żyć, pię­trzyły się zie­le­nie­jące ściany boru. Drobna rze­czułka, czy­niąc nagły zakręt i przeto z oczu pierz­cha­jąc nie­spo­dzia­nie, nada­rem­nie, zda się, usi­ło­wała wyszarp­nąć się ze swej uwięzi; rzekł­byś nato­miast, że od strony wschod­niej wsią­kała w pochłonną zie­leń drzew. Od strony zaś prze­ciw­nej (tak mi się widziało leżą­cemu, jakom się był poło­żył z oczyma utkwio­nymi w nie­bio­sach), spa­dała w dolinę bez prze­rwy i bez hałasu kaskada olśnień – ze złota i pur­pury, wyzio­nięta przez zachod­nie upu­sty nieba.

Nie­mal wpo­środku zwę­żo­nej per­spek­tywy, którą mój wzrok, maja­cze­niem zaprawny, ogar­niał, drobna, okrą­gła wyspa, buj­nie zie­le­nie­jąca, spo­czy­wała na piersi ruczaju.

Brzeg i jego odbi­cie w taki zamęt ści­sły

Zwiały się, jakby wza­jem w powie­trzu zawi­sły.

Woda prze­zro­cza tak się nie­od­par­cie zwier­cie­dliła, że pra­wie nie można było domy­słem nazna­czyć, w któ­rym miej­scu szma­rag­do­wego ukosa poczyna się jej pań­stwo krysz­ta­łowe.

Sta­no­wi­sko moje pozwa­lało mi ogar­nąć jed­nym rzu­tem oka oby­dwa krańce wysepki – wschodni i zachodni – i dostrze­głem w ich pozo­rach róż­nicę, dziw­nie pod­kre­śloną. Zachód był od końca do końca jed­nym jaśnie­ją­cym hare­mem ogro­do­wych prze­py­chów. Żarzył się i szkar­ła­cił pod zezem oka sło­necz­nego i uśmie­chał się eks­ta­tycz­nie całym swym roz­kwie­ce­niem. Murawa była niska, prężna, wonna i asfo­de­lami zatrzę­siona. Drzewa były gib­kie, rado­sne, pro­ste, bujne, smu­kłe i cza­rowne – kształ­tem i uli­stwie­niem wschod­niej roślin­no­ści pokrewne – o korze gład­kiej, poły­skli­wej i róż­no­barw­nej. Rzekł­byś, iż wszędy krą­żyło otchłanne poczu­cie życia i wesela, a cho­ciaż nie­biosa nie tchnęły żad­nego powiewu, wszystko wszakże roiło się pozor­nie, dzięki nie­zli­czo­nej gro­ma­dzie motyli, które w swych zalot­nych pości­gach i zyg­za­kach powietrz­nych mogły się wydać oku – oskrzy­dlo­nymi tuli­pa­nami. Drugi brzeg wyspy – brzeg wschodni – zawie­ru­szył się w cie­niu naj­głęb­szym. Tam – melan­cho­lia ponura, lecz pełna uci­sze­nia i czaru, prze­sła­niała rzecz wszelką. Drzewa barwy czer­nia­wej, żałobne kształ­tem i postawą – tężyły się kur­czowo w widma smętne a uro­czy­ste, sze­rząc zadumę o udręce śmier­tel­nej i o zgo­nie przed­wcze­snym. Głę­boka zamrocz cypry­sowa przy­oble­kała murawę tam­tej­szą, a źdźbła jej bez­sil­nie chy­liły swe koń­czyny. Tam – w roz­pro­sze­niu wid­niała garść pagór­ków przy­ziem­nych, szczu­płych, nie­zbyt wydłu­żo­nych, które mając wej­rze­nia mogił, nie były wszakże mogi­łami, cho­ciaż je po wierz­chu i wokół opeł­zły ruta i roz­ma­ryn. Cień drzewny ocię­żale padał na wodę i – rzekł­byś – sam sie­bie w niej grze­bał, sycąc mro­kiem bez­deń żywiołu. Śni­łem, że cień każdy, w miarę jak słońce sta­czało się niżej, wciąż niżej – z żalem odłą­czał się od pnia, który go stwo­rzył, i zaprze­pasz­czał się w ruczaju, pod­czas gdy inne cie­nie co chwila z drzew wyni­kały, aby zająć miej­sce swych zmar­łych przod­ków.

Myśl ta, zale­dwo owład­nąw­szy moją wyobraź­nią, już ją roz­pło­mie­niła tak bar­dzo, że się natych­miast zapo­dzia­łem w marze­niach. – „Jeżeli wyspa kie­dy­kol­wiek doznała zaklę­cia – rze­kłem sam w sobie – jest nią na pewno ta oto – nie inna. Oto – miej­sce spo­tka­nia kil­korga Wró­żek cza­row­nych, które prze­trwały zagładę swej rasy. Te zie­lone mogiły byłyż by ich mogi­łami? Czyżby się zby­wały swych zwiew­nych ist­nień spo­so­bem czło­wie­czym? Czyli raczej zgon ich jest rodza­jem melan­cho­lij­nego nik­nie­nia? Albo też źdźbło za źdźbłem zwie­wają swój żywot ku Bogu, jako te drzewa zwie­wają swe cie­nie jeden po dru­gim? Cze­muż by życie Wróżki nie miało być tym samym dla chło­ną­cej je śmierci, czym jest drzewo mrące dla wody w chwili, gdy spi­ja­jąc jego cie­nie, mrocz­nieje od żeru, który sama wgar­nia?”

Gdym śnił tak wła­śnie, z oczyma na wpół przy­mknię­tymi, pod­czas gdy słońce zdą­żało pośpiesz­nie ku swemu łoży­sku, a fal roz­kłęby krą­żyły wokół wyspy, uno­sząc na swej piersi prze­stronne, poły­skliwe, białe pier­wo­li­ście, od pni syko­mo­rów ode­rwane – pier­wo­li­ście, które pło­mienna wyobraź­nia, dzięki prze­róż­nym ich na wodzie ukła­dom, mogłaby prze­dzierz­gnąć w przed­miot dowolny – gdym śnił tak wła­śnie, przy­wi­działo mi się, że postać jed­nej z tych samych Wró­żek, o któ­rych marzy­łem – odtrą­ca­jąc się od świe­tla­nych, zachod­nich dzie­dzin wyspy, posuwa się z wolna ku ciem­no­ściom. Wypro­sto­wana w swym nad wyraz kru­chym czół­nie, wid­mem wio­sła zna­glała je do biegu. Dopóki trwała w obrę­bie wpływu cudow­nych, zapóź­nio­nych pro­mieni, dopóty ruch jej zda­wał się zdra­dzać wesele – lecz smu­tek zanie­po­koił jej obli­cze, skoro wstą­piła w pań­stwo cieni. Z wolna prze­brnęła całą jego dłu­gość, krok za kro­kiem oko­liła wyspę i wni­kła ponow­nie w okręg świa­tło­ści.

„Koło błędne, któ­rego przed chwilą dopeł­niła Wróżka – myśla­łem dalej, wciąż oddany snowi – jest krót­kim okre­sem jej docze­snego ist­nie­nia. Prze­szła wskroś swej zimy i swego lata. O rok jeden zbli­żyła się do śmierci – postrze­głem bowiem wyraź­nie, że w chwili wnij­ścia w pomro­cze cień jej ode­rwał się od niej i zaprze­pa­ścił się w wodach zamierz­chłych, któ­rych ciem­nota przeto pociem­niała jesz­cze”.

I znowu łódź drobna uka­zała się wraz z Wróżką, postać jej wszakże zdra­dzała wię­cej tro­ski i nie­pew­no­ści, mniej zasię krzep­kich unie­sień. Żeglo­wała ponow­nie od świa­teł ku ciem­no­ściom, które się co chwila pogłę­biały, i ponow­nie cień jej, ode­rwany od niej, upadł na płynne hebany i zaprze­pa­ścił się w mroku. I jesz­cze kil­ka­kroć oko­liła wyspę, pod­czas gdy słońce na oślep zapa­dało się w swe pod­łoża – i za każ­dym wynu­rze­niem się na świa­tło postać jej coraz bar­dziej sła­bła i nędz­niała, i nie­wi­docz­niała – i za każ­dem wnij­ściem w mroki odry­wało się od niej widmo coraz posęp­niej­sze i grzę­zło w cie­niu coraz głęb­szym. Aż wresz­cie, gdy słońce zni­kło doszczęt­nie, Wróżka – odtąd istne widmo sie­bie samej – zabrnęła wraz ze swą łodzią – biedna nie­ukoj­nica! – w oddale heba­no­wych porze­czy – i, czy wró­ciła stam­tąd kie­dy­kol­wiek – odpo­wie­dzieć nie mogę, gdyż ciem­no­ści padły na wszystko dokoła – i już ni­gdy nie ujrza­łem jej postaci zaklę­tej.

Morella

Morella

Samo w sobie i przez się, w nie­zmien­nej bytu­jące toż­sa­mo­ści.

Plato

Uczu­cie, któ­rego dozna­łem wobec mej przy­ja­ciółki Morelli, było głę­bo­kim, lecz zgoła swo­istym uczu­ciem przy­wią­za­nia.

Odkąd traf – przed lat sze­re­giem – zda­rzył mi ową zna­jo­mość, serce moje od pierw­szej chwili naszego spo­tka­nia zawrzało nie­zna­nym mu dotych­czas pło­mie­niem. Nie od Erosa wszakże ów pło­mień pocho­dził – toteż duchowi memu bole­sną zgry­zotą stało się wzra­sta­jące prze­świad­cze­nie, iż ni­gdy nie zdo­łam okre­ślić nie­zwy­kłych tego pło­mie­nia zna­mion, ani uśmie­rzyć jego błęd­nych roz­ża­rzeń. Tak czy owak – upodo­ba­li­śmy sie­bie nawza­jem i prze­zna­cze­nie połą­czyło nas wobec ołta­rza. Ni­gdy nie mówi­łem o pożą­da­niu, ni­gdy nie marzy­łem o miło­ści. A jed­nak – Morella uni­kała zgiełku świa­to­wego i jej wyłączna do mnie przy­na­leż­ność czy­niła, żem był szczę­śliwy. Jest szczę­ście w zdzi­wie­niu – a we śnie czy­liż zarówno szczę­ście nie prze­bywa?

Morella posia­dała wie­dzę głę­boką. Mam nadzieję, iż złożę dowody nie­po­śled­nio­ści jej talen­tów. Potęga jej umy­słu była nad­ludzka. Nie uszło to mej bacz­no­ści i pod wie­loma wzglę­dami sta­łem się jej uczniem. Wkrótce jed­nak postrze­głem, że Morella ule­ga­jąc pres­bur­skim wpły­wom swego wykształ­ce­nia, olśnie­wała mnie całym sze­re­giem owych dzieł mistycz­nych, któ­rym zazwy­czaj przy­pi­sują war­tość mętów pier­wot­nej lite­ra­tury nie­miec­kiej. Księgi te – dla nie­do­stęp­nych mym zro­zu­mie­niom powo­dów – były przed­mio­tem jej sta­łych i ulu­bio­nych zajęć, a jeżeli z bie­giem czasu stały się tym samym dla mnie, przy­czyn po temu szu­kać należy jedy­nie w nie­za­wi­łym, lecz nie­od­par­tym wpły­wie przy­zwy­cza­je­nia i przy­kładu. Nie pobłą­dzę, jeśli powiem, że umysł mój w całej tej dzie­dzi­nie nie znaj­do­wał żad­nego ujścia swym czyn­no­ściom. Albo zatra­ci­łem już wie­dzę o sobie samym, albo świa­to­po­gląd mój u swo­ich pod­staw był doszczęt­nie wyzbyty ide­ału, i – o ile nie mylę się zasad­ni­czo – ani w mym życiu, ani w mym myśle­niu nie można było wyśle­dzić naj­mniej­szych zaku­sów mistycz­nych, pokrew­nych rodza­jowi mego czy­tel­nic­twa. Prze­ko­nany o tym, pod­da­łem się na oślep przy­wódz­twu mojej żony i wkro­czy­łem bez waha­nia w labi­rynt jej badań. I wów­czas, gdy zato­piony w księ­gach wyklę­tych, czu­łem, jak się we mnie duch wyklęty roz­nie­cał, Morella jawiła się tuż, aby swą chłodną dłoń poło­żyć na mej dłoni i z popio­łów mar­twej filo­zo­fii wygar­nąć kilka zna­cze­nia peł­nych a oso­bli­wych wyra­zów, które mocą swej tre­ści dzi­wacz­nej ryły się w mej pamięci. Naten­czas godzi­nami trwa­łem, marząc u jej boku i chło­ną­łem melo­dię jej głosu, aż do chwili, gdy owa melo­dia, prze­dłu­żona w cza­sie, zapra­wiała się grozą – i cień padał na mą duszę – i bla­dłem – i drża­łem w sobie na odgłos tych zbyt nie­ziem­skich dźwię­ków. I oto – upo­je­nie nice­stwiało nagle od prze­ra­żeń – i wzór piękna sta­wał się wzo­rem grozy, jak ongi dolina Hin­nomu – Gehenną. Za zbędne uwa­żam usta­le­nie dokład­nej poznaki owych zagad­nień, które jako posiew ksiąg wspo­mnia­nych, sta­no­wiły przez czas długi wyłączną nie­mal treść roz­mów moich z Morellą. W lot je pochwycą znawcy owej dzie­dziny, któ­rej można przy­dać nazwę wie­dzy teo­lo­gicz­nej, zaś nie­wta­jem­ni­czeni, tak czy owak, jeno cząstkę maluczką wyro­zu­mieć potra­fią. Dzi­wo­tworny pan­te­izm Fich­tego, Pyta­go­rej­ska odmiana Palin­ge­nezy, a przede wszyst­kim nauka o toż­sa­mo­ści w tym kształ­cie, w jakim ją Schel­ling podaje, dostar­czały zazwy­czaj roz­mo­wom tych zadzierz­gnięć, z któ­rych wyobraź­nia Morelli snuła dla sie­bie naj­wię­cej ocza­ro­wań. Ową toż­sa­mość, mia­no­wi­cie toż­sa­mość jed­nostki, M. Locke, jak mi się zdaje, słusz­nie utwier­dza na wie­ku­isto­ści istoty rozum­nej. O ile pod jed­nostką poj­mu­jemy treść myślącą, obda­rzoną rozu­mem, i o ile ist­nieje świa­do­mość, która nie­ustan­nie myśle­niu towa­rzy­szy, o tyle i przede wszyst­kim świa­do­mość owa pozwala nam być tym, co prze­zy­wamy sobą, odgra­ni­cza­jąc nas w ten spo­sób od reszty istot myślą­cych i udzie­la­jąc nam naszej toż­sa­mo­ści oso­bi­stej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Albo­wiem nie ma miej­sca bez swo­jego ducha (łac.). [wróć]

2. Mówiąc o przy­pły­wach i odpły­wach, Pom­po­nius Mela w swym trak­ta­cie De Situ Orbis twier­dzi: Lubo świat jest olbrzy­miem zwie­rzę­ciem, lubo itd. – E. A. P. [wróć]