Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To nie kraj, to ludzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2022
Ebook
47,90 zł
Audiobook
53,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
47,90

To nie kraj, to ludzie - ebook

Początek marca. Pierwszy tydzień wojny. Zmierzch. Oglądam serwis za serwisem. Nie mogę się oderwać od informacji. Już nie ma łez. Mały chłopczyk nagrany w pociągu powtarza: „Mój tata to bohater, on teraz pomaga żołnierzom w Kijowie walczyć z naszymi wrogami. Ja z mamą wyjeżdżamy”. Serce pęka.

Dzwonek telefonu. Joasia Ziędalska-Komosińska, bliska mi bardzo, cudowna dziewczyna. „Joasiu, potrzebny ktoś, kto pojechałby na granicę. Znasz kogoś? Nie wiem – może dziennikarz, który zobaczy, co się tam dzieje i opisze. Powie o tym światu. Ilona błaga o pomoc. Mówi, że to armagedon”. Ilona Puszek – pedagożka z poradni w Hrubieszowie. Wolontariuszka, koordynatorka pomocy. Hrubieszów… Boże, moje strony. Rodzinny dom przy Zamojskiej.... Myśli pędzą z szybkością światła. Igor… praca… dom… pies… Asia coś jeszcze tłumaczy. Głos dobiega jak zza szyby. „Ja pojadę – słowa mówią się same – jestem stamtąd. Moje miejsce jest przy granicy”. Odkładam słuchawkę. Dzwonię do Ilony. Nie znamy się jeszcze, a gadamy jak koleżanki z liceum.

„Czego potrzeba?” „Wszystkiego. Przyjedź, zobaczysz. Tu jest tłum ludzi, małe dzieci. Malutkie. Trzeba pieluch, jedzenia, leków, środków czystości. I przywieź też jakiegoś psychologa. Nie radzimy sobie. Państwo? Jakie państwo? Tu nikogo nie ma. Tylko ludzie. Opadamy z sił, Joasiu. Nie pamiętam, kiedy spałam. Pomóż”.

Wiem, jacy to ludzie. Znam tych urodzonych przy granicy. Są jak armia pospolitego ruszenia. Jeśli trzeba – nie do zdarcia. Ale wojna – to nawet dla nich zbyt wiele. Ogłaszam zbiórkę na grupie „Kobiety mocy”, to samo na Instagramie, Facebooku, wśród znajomych. Przy recepcji bloku, w którym mieszkam, rośnie góra darów. Muszę mieć większy samochód. Nie zmieszczę wszystkiego. Znajomy podstawia mi dużego SUV-a. Jest pełen po dach. Zawieszenie trochę siada, ale to przecież misja. Damy radę! Jesteśmy stamtąd.

Joanna Racewicz

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-306-8
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Do 24 lutego 2022 roku my, Polacy, nie myśle­li­śmy o sobie zbyt dobrze. To nasza „naro­dowa” cecha. Nie umiemy doce­nić tego, co mamy, co zbu­do­wa­li­śmy, co osią­gnę­li­śmy, jak jeste­śmy silni, wytrwali, pra­co­wici i nie­złomni. Sygnał o tym, jacy jeste­śmy wspa­niali, musi przyjść z zewnątrz. Dopiero wtedy jeste­śmy w sta­nie, choć nie bez podejrz­li­wo­ści, w to uwie­rzyć. Nasza, pol­ska siła nie opiera się na kształ­to­wa­nej przez bała­mut­nych poli­ty­ków idei „wsta­wa­nia z kolan”, nie jest uro­je­niem zakom­plek­sio­nych osił­ków scho­wa­nych za bru­natną, neo­fa­szy­stow­ską fasadą, nie wyraża się przez pseu­do­ki­bi­cow­ską kse­no­fo­bię i zaścian­ko­wość. Nasza, pol­ska, spo­łeczna siła – co udo­wod­ni­li­śmy wio­sną 2022 roku – opiera się na wraż­li­wo­ści, na nie­zgo­dzie na nie­spra­wie­dli­wość oraz na nie­sie­niu pomocy tym, któ­rzy tego naj­bar­dziej potrze­bują.

Kilka tygo­dni po wybu­chu wojny w Ukra­inie, kiedy pomo­gli­śmy kilku milio­nom uchodź­ców – głów­nie kobie­tom i dzie­ciom – któ­rzy w amoku, stra­chu i nie­pew­no­ści pako­wali swoje życie w dwie walizki i ucie­kali na zachód, do Pol­ski, dotarło do nas, co mówi „świat”. A świat nas chwa­lił, zachwy­cał się nami. Zachodni, wygodny, syty, odgro­dzony men­tal­nie i fizycz­nie od ofiar wojny świat nie mógł się nadzi­wić, że przy­ję­li­śmy do sie­bie tyle ucie­ki­nie­rek i ucie­ki­nie­rów. Pytał, gdzie są nasze obozy dla uchodź­ców? Nie mógł wyjść z podziwu dla naszego ogól­no­na­ro­do­wego zaan­ga­żo­wa­nia i róż­no­rod­no­ści pomocy. I wtedy dotarło do nas – zmę­czo­nych, utru­dzo­nych poma­ga­niem, zalęk­nio­nych nie­pewną przy­szło­ścią, wydre­no­wa­nych z emo­cji i tęsk­nią­cych za snem i spo­ko­jem – milio­nów Polek i Pola­ków, że ktoś nas chwali, kom­ple­men­tuje za to, co wyda­wało nam się nor­malne, co było czy­stym odru­chem serca. Odru­chem, w któ­rym nie było czasu na myśle­nie o kon­se­kwen­cjach. Dzięki tym pocho­dzą­cym z zewnątrz pane­gi­ry­kom choć na chwilę uwie­rzy­li­śmy w to, że my, Polacy jeste­śmy nie­sa­mo­wici.

Na tę glo­ry­fi­ku­jącą nas falę od razu wsko­czyli popu­li­styczni poli­tycy, któ­rzy w sytu­acji naj­więk­szej potrzeby, kiedy każda para rąk była na wagę złota, nie wyściu­bili nosa ze swo­ich pała­ców i strze­żo­nych willi. Wyle­wali kro­ko­dyle łzy, foto­gra­fo­wali się z moż­nymi świata i mówili: „Pol­ska zdała egza­min. Pol­ska pomo­gła. Pol­ska ura­to­wała”. I mówiąc „Pol­ska”, mieli na myśli głów­nie sie­bie. Mówiąc „Pol­ska”, zapo­mi­nali o tym, że to nie rząd, nie cen­tralne insty­tu­cje, a Polki i Polacy – sami, skrzy­ku­jący się dzięki por­ta­lom spo­łecz­no­ścio­wym – uczy­nili to piękno. To nie rząd, a Polki i Polacy robili i roz­da­wali setki tysięcy kana­pek przy­jeż­dża­ją­cym do Pol­ski uchodź­com, przyj­mo­wali ich do wła­snych domów, szu­kali pracy, poma­gali w urzę­dach, znaj­do­wali lekar­stwa, opła­cali trans­port, orga­ni­zo­wali zbiórki pie­nię­dzy i darów. Zro­bi­li­śmy to nie dzięki rzą­dowi, ale w pierw­szych tygo­dniach nawet wbrew niemu.

Kiedy 24 lutego 2022 roku wystar­to­wa­li­śmy w tym mor­der­czym biegu, nie spo­dzie­wa­li­śmy się, że będzie to mara­ton, a nawet ultramara­ton. Więk­szość z nas była przy­go­to­wana tylko na sprint. Poma­ga­li­śmy, jak mogli­śmy, na tyle, na ile było nas stać.

Wła­snymi siłami zaże­gna­li­śmy jeden z naj­więk­szych kry­zy­sów migra­cyj­nych w naj­now­szych dzie­jach Europy. Poka­za­li­śmy, w jak wspa­niały spo­sób jeste­śmy w sta­nie zjed­no­czyć się w słusz­nej spra­wie. Jak mądrze potra­fimy poma­gać i zmie­niać świat.

Warto byłoby, żeby­śmy – w chwi­lach zwąt­pie­nia, poli­tycz­nej próby, pogłę­bia­ją­cych się podzia­łów ide­olo­gicz­nych – pamię­tali o tym, jak nie­sa­mo­wi­tym jeste­śmy spo­łe­czeń­stwem i że zjed­no­czeni możemy prze­no­sić góry.

Świat będzie o tym pamię­tał bar­dzo długo. Pamię­tajmy i my, bo „nasz naród jak lawa”.

Tomasz Sobie­raj­skiWSTĘP

WSTĘP

Gigan­tyczne, pospo­lite rusze­nie – tak wyglą­dało pol­skie poma­ga­nie w pierw­szych dniach wojny. Jego skala prze­ro­sła wszyst­kie wyobra­że­nia. Ruszy­li­śmy w stronę gra­nicy ze wszyst­kich stron kraju, bo wła­śnie tam trzeba było rzu­cić „wszyst­kie ręce na pokład”. Nie było żad­nego „kie­row­nic­twa”, nikt nikim nie mode­ro­wał, nie wyda­wał roz­ka­zów. Swoją moc poka­zały media spo­łecz­no­ściowe – to tam skrzy­ki­wali się wolon­ta­riu­sze, tam ogła­szali zbiórki albo apele: „Zbie­ram kon­wój w stronę Kijowa, mamy już cztery samo­chody, ktoś chce dołą­czyć?”

To był czas pora­ża­ją­cych kole­jek na przej­ściach gra­nicz­nych. Czas stra­chu, nie­pew­no­ści i tra­ge­dii. Ukra­ińcy nie musieli wołać o pomoc – pomoc przy­cho­dziła spon­ta­nicz­nie. Być może odży­wały spo­pie­lałe rodzinne wspo­mnie­nia, może górę brała zwy­kła ludzka empa­tia.

W Zosi­nie, Hre­ben­nym, Dołho­by­czo­wie, Kor­czo­wej, Kro­ścienku, Medyce i Doro­hu­sku – jeden po dru­gim – wyra­stały namioty, a w nich – stoły z kanap­kami, zupą, sto­sami pie­luch i środ­ków czy­sto­ści. Pierw­szy kon­takt z „nor­mal­no­ścią” dla spo­nie­wie­ra­nych i upo­ko­rzo­nych ucie­ki­nie­rów. Tro­ska w naj­czyst­szej postaci. Czu­łość na dru­giego czło­wieka – jakby wyjęta z noblow­skiej mowy Olgi Tokar­czuk. Słowo stało się cia­łem. Ludzie ruszyli ławą. Mocar­stwowa obse­sja jed­nego czło­wieka wyzwo­liła w set­kach tysięcy uśpioną potrzebę poma­ga­nia. Przy­schnięte zia­renko dobroci. Nie, nie chcę udo­wad­niać, że wojna ma sens. Nie ma.

Zabi­ja­nie nie­win­nych ludzi i ruj­no­wa­nie ich domów może wyzwa­lać w obser­wa­to­rach anioły, ale też bestie. Ide­ow­ców goto­wych oddać ostat­nią koszulę albo szmal­cow­ni­ków, któ­rzy nie zawa­hają się sprze­dać brata za garść monet. Życie.

Chcia­łam je poka­zać. Zare­je­stro­wać, opi­sać, zapa­mię­tać. Poje­cha­łam na wschód, bo taka była moja potrzeba. Bo jestem stam­tąd.

Joanna Race­wiczŁóżko obok łóżka. Jak w woj­sku. Rzędy i sze­regi. Od okien do try­bun. Od jed­nej bramki do dru­giej. Hala Hru­bie­szow­skiego Ośrodka Sportu i Rekre­acji wypeł­niona po brzegi. Polówki stoją nawet na miej­scach dla kibi­ców. Tłok. Teraz na pewno jest tu wię­cej niż pół tysiąca ludzi. W miej­scu, które ni­gdy nie było prze­wi­dziane na gigan­tyczne przy­tu­li­sko dla wojen­nych ucie­ki­nie­rów.

Pod ścianą na polo­wym łóżku sie­dzi chło­piec. Ma jakieś jede­na­ście, może dwa­na­ście lat. Ciemne włosy, szara bluza z kap­tu­rem. Wygląda, jak zwy­kły nasto­la­tek. Jest sam. Rysuje. Prze­cho­dzę obok, spo­glą­dam mu przez ramię. Dom. Spa­dzi­sty dach, okna z firan­kami, na para­pe­tach chyba doniczki z kwia­tami. Drzwi, klamka. Dróżka, przy niej płot i kot na pło­cie. Dym z komina. Kilka moc­nych ruchów dło­nią, raz koło razu. Krzyż. Nary­so­wał krzyż tuż obok domu. Przy­sia­dam przy nim.

– Masz ochotę na coś do picia? – pytam.

Uśmie­cha się nie­śmiało. Upew­niam się, czy mnie rozu­mie. Kiwa głową. Dookoła nikogo doro­słego. Zasta­na­wiam się, gdzie jego mama? Nie pytam. Nie jestem pewna, czy chce roz­ma­wiać. Czy ktoś mu towa­rzy­szy? Tak, jest z bab­cią. Poszła spraw­dzić, jak mogą się dostać do Ber­lina. Tam mieszka jego cio­cia, sio­stra mamy. Przy sło­wie „mama” chłopcu szklą się oczy. Uważne, smutne, nad wiek doj­rzałe. Odwraca głowę, rękaw wędruje w oko­lice twa­rzy. Długa cisza. Cze­kam. Mogę mu teraz tylko towa­rzy­szyć.

Trza­skają drzwi. Chło­pak w sekundę zwija się w kłę­bek, kur­czowo łapie mnie za rękę. Kredki roz­sy­pują się po pod­ło­dze. Tur­lają we wszyst­kie strony.

– Spo­koj­nie. To drzwi, tylko drzwi. Ktoś zamknął je za mocno, to przez nie­uwagę i prze­ciąg. Już dobrze.

Co się mówi dziecku, które ucie­kło przed wojną i boi się każ­dego gwał­tow­nego odgłosu? Mija chwila, zanim uścisk osłab­nie. Chło­pak pro­stuje plecy, łapie oddech. Sta­ran­nie wygła­dza zmięty rysu­nek.

– Jestem Anton – mówi. – Anton z Żyto­mie­rza.

Wraca bab­cia. Drobna, szczu­pła, w żół­tym bez­rę­kaw­niku. Zmę­czona dłoń, szczu­płe, spra­co­wane dło­nie. Ciężko siada na łóżku obok.

– Polaki dla nas takie dobre. – Podaje mi przy­nie­sioną w papie­ro­wym kubku her­batę . Miłe. Prze­cież nie miała poję­cia, że przy posła­niu poza Anto­nem będzie ktoś jesz­cze.

– Już piłam, dzię­kuję. Może Anton ma ochotę?

„Żyto­mierz” – odtwa­rzam w myślach mapę i ostat­nie donie­sie­nia z wojny. Kilka dni temu, na początku marca, mia­sto było bom­bar­do­wane. Rakiety spa­dły na bazę lot­ni­czą, szpi­tal i kilka domów. Zgi­nęły cztery osoby, wśród ofiar było dziecko.

– Tata Antona poszedł do armii. Dostał powo­ła­nie na samym początku. Nawet gdyby nie dostał i tak by poszedł. – Cichy głos star­szej pani wyrywa mnie z odrę­twie­nia. – Bar­dzo pła­kał, gdy – to było jesz­cze w lutym – cho­wali synka Sier­hieja, kolegi z pracy. Rodzice nie powinni cho­wać dzieci. Dzieci, takie małe, nie powinny grze­bać rodzi­ców.

Słowa znów grzę­zną w gar­dle. To nie koniec tej histo­rii.

– Sie­dzie­li­śmy we troje z Leną w piw­nicy u sąsia­dów. Oni wyje­chali, oddali nam klu­cze. Każ­dego dnia dołą­czali kolejni ludzie. Była młoda dziew­czyna z malutką córeczką. Mała miała może kilka mie­sięcy. Taka była grzeczna, spo­kojna. Cały czas spała. Nawet alarm jej nie budził. Tylko ta jej mama cią­gle cho­wała się w kąt i pła­kała. Nic nie chciała mówić, tylko pła­kała. Lena chciała jej pomóc, poroz­ma­wiać. Nie chciała. Któ­re­goś dnia zapy­tała, czy ktoś ma jakieś jedze­nie dla nie­mow­ląt, bo jej się skoń­czyło. Skąd jedze­nie dla nie­mow­ląt w schro­nie? Lena powie­działa: „Ja pójdę, przy­niosę. Wiem, gdzie jest otwarty sklep”. Zabili ją. Ni­gdy się nie dowiemy jak. Mówią, że odła­mek rakiety. Nie wiem. Moja córeczka nie żyje.

Anton wtula się w bab­cine kolana. Mocno, aż bie­leją kostki na dłoni. Star­sza pani sie­dzi bez ruchu, jak kamienny posąg.

– Polaki dla nas takie dobre – powta­rza za bab­cią Anton. Dzie­cinny gło­sik, stłu­miony, jesz­cze przed muta­cją. Bar­dziej domy­ślam się wypo­wia­da­nych słów, niż je sły­szę.

Chwila, kiedy zatrzy­muje się czas. Żadne słowo nie prze­cho­dzi przez gar­dło. Sie­dzi przede mną matka, która stra­ciła córkę. Syn, któ­remu zabrano mamę. Dziecko ogra­bione z domu, rodziny, bez­pie­czeń­stwa, rado­ści. Z poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, mami­nych uści­sków i ojcow­skich poła­ja­nek. Zabrano mu dzie­ciń­stwo, szkolną ławkę, kole­gów, spo­tka­nia na podwórku. Sie­dzi przede mną dziecko, któ­remu zafun­do­wano kosz­mar. Ale nie wiem jesz­cze wszyst­kiego.

– Cho­wa­li­śmy Lenę na podwórku, w nocy, zaraz przed drogą. – Bab­cia Antona poka­zuje zdję­cie w tele­fo­nie. Led­wie widać zarys kamie­nicy, grupka ciem­nych postaci. Tylko krzyż odbija się wyraź­niej na tle jaśniej­szej ściany. Drew­niany, zbity z dwóch desek. Taki nary­so­wał Anton. Takie sta­wiano w War­sza­wie, kiedy trzeba było szybko grze­bać ofiary Powsta­nia. – Zie­mia była twarda jak skała. A ja kopa­łam grób dla mojej Leny.

Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. Jakby to był zły film, kosz­mar i zaraz się zbu­dzimy. Anton poma­gał ubie­rać mamę. Sam chciał. Bar­dzo pro­sił. Mówił, że tak się chce z nią poże­gnać. Mie­li­śmy w schro­nie tylko parę jej rze­czy. Nie było w czym wybie­rać. Dali­śmy Leniu­szy zie­loną sukienkę w kwiaty. Lubiła ją. Była w niej na uro­dzi­nach Antonka. Tych ostat­nich, na któ­rych był tata i tort. Pamię­tasz?

Bab­cia mocno przy­tula wnuka. Drob­nymi ramion­kami wstrząsa szloch. Krótki oddech. Chło­piec z tru­dem łapie powie­trze. Tulę go mocno, nie­wiele młod­szego od mojego synka. Nie spo­sób zebrać myśli.

– Pomóc? – Mocny męski głos. – Mogę pomóc? – pyta jesz­cze raz.

Star­sza pani uśmie­cha się led­wie dostrze­gal­nie.

– Znam tego czło­wieka – mówi w moją stronę – Marek, to on nas tu przy­wiózł.

Wysoki, postawny młody czło­wiek w mun­du­rze stra­żaka z naszywką OSP Kowa­lewko. Pogodna twarz, jasne oczy, kil­ku­dniowy zarost. W gór­nej kie­szeni bluzy kilka liza­ków. Wyciąga dwa, daje Anto­nowi. Męskim gestem dotyka ramie­nia. Domy­ślam się, że te sło­dy­cze mają szcze­gólne zna­cze­nie.

– Marek. – Uścisk nie­mal miaż­dży mi rękę. Pro­szę o roz­mowę. Chyba jest zasko­czony.

– Ze mną? – pyta. – O czym?

– O podróży do Żyto­mie­rza. Na począ­tek.

To była wtedy linia frontu. Marek uśmie­cha się nie­pew­nie. Nie wygląda na wylew­nego. Sia­damy na try­bu­nach z wido­kiem na morze ludzi. Tłum wygnań­ców. Za oknem zapar­ko­wany stary auto­bus. Auto­san. Nie do zdar­cia. Pol­ska kon­struk­cja, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia. Stra­żacy z Kowa­lewka dostali go od kole­gów ze służby wię­zien­nej w Wej­he­ro­wie. Jeź­dził w szkole kade­tów na ćwi­cze­nia, teraz służy do rato­wa­nia życia. Nie, nie jest pan­cerny. Nie ma wzmoc­nio­nych szyb. Z przodu pęk­nię­cie. Spora rysa. Ślad po odłamku.

Z Żyto­mie­rza – poza Anto­nem i bab­cią i trzy­dzie­ścior­giem uchodź­ców – jechało jesz­cze dwóch ukra­iń­skich żoł­nie­rzy. Byli powo­łani w pierw­szych dniach wojny do obrony Kijowa. Obaj ciężko ranni. Tra­fili do szpi­tala, bez kon­taktu ze świa­tem, bez tele­fo­nów komór­ko­wych. Rodziny dawno temu dostały wia­do­mość, że pole­gli. I wła­śnie się zna­leźli. Mie­siąc póź­niej. Chcą wra­cać do domów, do Wło­dzi­mie­rza. Wsia­dają do pol­skiego auto­busu i opo­wia­dają histo­rię wartą filmu.

– Wiesz, czego mi szkoda? Że nie zoba­czę twa­rzy ich bli­skich, gdy staną w progu. Cud zmar­twych­wsta­nia.

Dla­czego jeź­dzi tam, gdzie świsz­czą poci­ski? W imię zasady: „Bogu na chwałę, ludziom na ratu­nek”. To słowa ze stra­żac­kiej przy­sięgi . Zło­żył ją pięć lat temu. Od pię­ciu jest jej wierny. Teraz też nie zasta­na­wia się – działa. Nie jeź­dzi sam, ma kole­gów z jed­nostki, choć przy­znaje, że dalej – do Irpie­nia, Buczy i Char­kowa, i Mariu­pola – wybiera się bez ich towa­rzy­stwa. To jego trasa. Trzeba było tylko szybko uak­tu­al­nić pasz­port. Długo nie był potrzebny. Urząd woje­wódzki w Byd­gosz­czy się posta­rał. Cztery dni wystar­czyły na for­mal­no­ści.

Marek Koń­czew­ski, stra­żak, ratow­nik medyczny:

– Nie wie­rzy­łem, że wojna wybuch­nie. Tak, sły­sza­łem o kon­cen­tra­cji wojsk rosyj­skich przy gra­nicy, o manew­rach i poli­go­nach, ale jak chyba więk­szość byłem prze­ko­nany, że to tylko próba sił, blef gościa, który chce zostać carem, ale ni­gdy się do tego nie posu­nie. Aż tu przy­cho­dzi dwu­dzie­sty czwarty lutego, czwar­tek. Szok. Pierw­sza myśl? Zawsze lubi­łem czy­tać o woj­nie. Wspo­mnie­nia boha­te­rów, opisy bitew i stra­te­gii. W histo­rycz­nych książ­kach. Ale nie na bie­żąco, w inter­ne­cie. Kom­pletny absurd. Nie mogłem się z tym zgo­dzić. Nie mie­ściło mi się w gło­wie. Byłem prze­ko­nany, że ruscy roz­jadą Ukra­inę w dwa, trzy dni, a tu nie­spo­dzianka. Za nami tydzień za tygo­dniem, a Ukra­ina wal­czy. Decy­zja o przy­jeź­dzie na gra­nicę zapa­dła bar­dzo szybko. Co mie­li­śmy do roboty w swoim powie­cie nakiel­skim? Sie­dzieć na tyłku i cze­kać na „alarm dla jed­nostki”? Można, ale nasz komen­dant, były żoł­nierz GROM-u, uznał, że tu jeste­śmy bar­dziej potrzebni. I miał rację. Naj­pierw przy­je­cha­łem sam jako ratow­nik. Dwu­dzie­stego siód­mego lutego byłem na gra­nicy. I to był kosz­mar. Nie dzia­łało nic poza ludz­kimi odru­chami. Ława ludzi po obu stro­nach szla­banu, kolejki po dzie­sięć kilo­me­trów. Nie­ludzki mróz. Szlag mnie tra­fiał. Cho­dzi­łem po gra­nicy, dwa­na­ście, osiem­na­ście godzin każ­dego dnia, z ple­cacz­kiem w moich fluo ciusz­kach, w czapce i ręka­wicz­kach od wolon­ta­riu­szy, bo wła­snych nie wzią­łem, i zasta­na­wia­łem się, gdzie, do cho­lery, jest pań­stwo? Gdzie kraj, ci faceci w roz­pię­tych koszu­lach, któ­rzy wystę­po­wali na okrą­gło w tele­wi­zji i mówili, że „rząd robi wszystko, żeby pomóc”. Komu, pytam? Byłem tam i żad­nej pomocy nie widzia­łem. Widzia­łem za to ludzi z odmro­żo­nymi sto­pami i rękami, któ­rym trzeba było udzie­lać pomocy pod gołym nie­bem. Dosłow­nie. Wtedy nie było namio­tów. Nie było nawet pro­wi­zo­rycz­nych wiat. Spró­buj oczy­ścić rany po odmro­że­niu, głę­bo­kie, pra­wie do kości i zało­żyć opa­tru­nek przy zaci­na­ją­cym śniegu, na wie­trze, pod kępą zaro­śli. Nie było innego schro­nie­nia. Hre­benne było w tam­tych dniach wiel­kim poli­go­nem prze­trwa­nia. Gdyby nie ludzie, byłaby tra­ge­dia. Musia­ła­byś mówić o ofia­rach kole­jek na pol­sko-ukra­iń­skich przej­ściach, a nie ofia­rach ostrza­łów i bom­bar­do­wań. Udało się na szczę­ście oczy­ścić stopy temu chło­pa­kowi, posma­ro­wać, czym trzeba, owi­nąć dokład­nie. Jego buty były całe mokre, zdarte, widać, że prze­szedł w nich kawał drogi. Któ­ryś z kole­gów z miej­sco­wej straży pobiegł do domu. Miał podobny roz­miar, przy­niósł wła­sne. Tak to dzia­łało. W życiu nie widzia­łem takiego czynu spo­łecz­nego. Nie było dyry­genta, sztabu, jakie­goś kie­row­nic­twa. Wystar­czyło powie­dzieć: „Idzie matka z nie­mow­lę­ciem”, a już ktoś leciał do domu i grzał kaszkę, żeby dać coś cie­płego. Ktoś biegł z okry­ciem, ktoś pytał, czy może pomóc ponieść malu­cha.

Spo­ty­ka­łem wolon­ta­riu­szy z każ­dego krańca Pol­ski, przy­jeż­dżali ze świata. Psia­krew, nawet mnie ści­snęło parę razy za gar­dło.

– Kiedy naj­moc­niej?

– Chyba wtedy, gdy star­sza pani z Char­kowa pode­szła do mnie i ze łzami w oczach powta­rzała: _dia­kuju, dia­kuju, dia­kuju_. Łamał się głos i jej, i mnie. Wtedy poczu­łem, że takie _dia­kuju_ zna­czy dużo wię­cej. Podzię­ko­wa­nie od kogoś, komu naprawdę ratu­jesz życie, waży znacz­nie wię­cej niż takie, które sły­szysz, gdy komuś pomo­żesz zdjąć kota z dachu. Nie chcę try­wia­li­zo­wać. W sytu­acjach skraj­nych słowa zna­czą coś cał­kiem innego niż w codzien­nym życiu.

– Kiedy zaczą­łeś jeź­dzić w głąb Ukra­iny?

Gdy przy­je­cha­łem drugi raz, na początku marca. Z trzema kum­plami z jed­nostki. Spa­ko­wany w dwa ple­caki. W jed­nym sprzęt do ratow­nic­twa medycz­nego, w dru­gim moje rze­czy. Tak, zga­dłaś. Ten mniej­szy to moje oso­bi­ste graty. Ten więk­szy jest do pracy. Komen­dant dał nam auto­bus i kazał robić co trzeba.

Auto­bus w funk­cji domu na kół­kach. Na sie­dze­niach zaraz za kie­rowcą rze­czy­wi­ście leżą dwa ple­caki. W mniej­szym bluza, bie­li­zna, mała kosme­tyczka. Ma wystar­czyć na co naj­mniej dwa tygo­dnie. W więk­szym sterta ban­daży, pla­strów, wenflo­nów, leków. Bez­cenne na fron­cie. Jeste­śmy sami. Marek wciąż opo­wiada o kole­gach, ale w oko­licy nie widzę żad­nego.

– Wyje­chali kilka dni temu. Ja też cza­sem wra­cam do domu na kilka dni. Prze­pa­ko­wać się, prze­prać, zła­pać dystans. I wra­cam. Dla­czego sam? Nie wszy­scy decy­dują się zapusz­czać tam, gdzie strze­lają. Nie dziw się. Ktoś mnie już pytał, dla­czego ryzy­kuję. Mam pro­stą kal­ku­la­cję. Spójrz na mnie, nie mam rodziny, żony, dzieci. Nie­wiele ryzy­kuję. Za nikogo poza sobą nie odpo­wia­dam. Nikt za mną nie tęskni. W razie sku­chy nie skrzyw­dzę nikogo tak, jak­bym skrzyw­dził, będąc głową rodziny. Ja jeden i pięć­dzie­siąt miejsc w auto­bu­sie. Pięć­dzie­siąt ist­nień do oca­le­nia. Nie pro­wa­dzę jakiejś zaan­ga­żo­wa­nej buchal­te­rii, ale sza­cuję, że do tej pory mogłem przy­wieźć z Ukra­iny około tysiąca osób. To mój prze­licz­nik. Jeden do tysiąca. Tysiąc do jed­nego. Nie ma co sobie strzę­pić języka po próż­nicy. I żeby była jasność, to nie ma nic wspól­nego z potrzebą adre­na­liny w życiu. Ona wydziela się, jak by to powie­dzieć, przy oka­zji. Czy się boję? Pew­nie, że tak. Strach pomaga uni­kać głu­pich błę­dów. Gdyby coś się stało i tak było warto. Byle tylko salwę na koniec równo strze­lili.

Dystans i czarne poczu­cie humoru. Cały Marek.

– Pamię­tasz bom­bar­do­wa­nie bazy w Jawo­ro­wie?

Pora­nek, 13 marca. Rosyj­skie poci­ski spa­dają na poli­gon w Jawo­ro­wie i bazę woj­skową we wsi Sta­rzy­ska. W pro­stej linii nie­całe osiem­na­ście kilo­me­trów od gra­nicy w Medyce. Suk­ces Rosjan. Komu­ni­kat Kremla brzmiał: „W tych obiek­tach kijow­ski reżim roz­mie­ścił cen­trum szko­le­niowe i koor­dy­na­cyjne dla zagra­nicz­nych najem­ni­ków oraz maga­zyn broni i sprzętu woj­sko­wego pocho­dzą­cych z zagra­nicy. W wyniku ude­rze­nia uni­ce­stwiono do stu osiem­dzie­się­ciu zagra­nicz­nych najem­ni­ków oraz dużą par­tię zagra­nicz­nej broni”.

Kijów potwier­dził śmierć trzy­dzie­stu pię­ciu ludzi, wyłącz­nie ukra­iń­skich żoł­nie­rzy.

– Byli­śmy wtedy bar­dzo bli­sko. Dzień wcze­śniej przy­je­cha­łem do Lwowa po grupę ludzi do ewa­ku­acji. Było wcze­śnie rano. Wyje­cha­li­śmy o świ­cie wła­śnie po to, żeby unik­nąć ostrzału, który naj­czę­ściej zaczy­nał się wie­czo­rem albo około połu­dnia. Wtedy pierw­szy raz poczu­łem, jak to jest, kiedy „trzę­sie się zie­mia”. Musia­łem zatrzy­mać auto­bus, bo nie było wia­domo, z któ­rej strony lecą poci­ski i ile jesz­cze ich spad­nie. Ludzie krzy­czeli. Mia­łem auto­bus pełen ucie­ki­nie­rów, któ­rzy już nie chcieli sły­szeć wojny, a my byli­śmy bar­dzo bli­sko pie­kła. Może cztery kilo­me­try od tej bazy i poli­gonu. To nie był czas na dywa­ga­cje. Musia­łem jechać. Jedyna moja myśl wtedy brzmiała tak: „do rucho­mego celu jed­nak trud­niej się strzela”. To pru­łem do przodu, pró­bu­jąc tylko omi­jać dziury w dro­dze i leje po bom­bach.

Albo Czer­ni­hów. Kilka dni póź­niej. Kawa­łek za Kijo­wem. Niby „tylko” sześć­set kilo­me­trów od gra­nicy, ale trzeba było jechać w jedną stronę ponad sie­dem­na­ście godzin. Ruscy pro­wa­dzili atak na sto­licę, pró­bo­wali okrą­żać mia­sto także od pół­nocy. Drogi były w ruinie, wiele z nich zami­no­wa­nych, o poru­sza­niu się po nich zapo­mnij. Trzeba było tele­pać się bokiem i objaz­dami. W Ukra­inie poję­cie „droga” jest względne. Teraz zde­cy­do­wa­nie względne. Mało bra­ko­wało, a wyle­ciał­bym w powie­trze. Omi­ja­łem wła­śnie potężną dziurę w dro­dze, trzeba było tro­chę zje­chać na pobo­cze. A tu mina. Leżała ot tak na asfal­cie. Duży, „wąsaty” kawa­łek żela­stwa. Omi­ną­łem z hono­rami, poma­lutku. Powia­do­mi­łem kogo trzeba. To dla­tego jazda potrafi tyle trwać. Musie­li­śmy zostać na noc w mie­ście, w schro­nie. Piw­nica w jed­nym z domów, która pew­nie od dawna już rato­wała ludzi. Na ścia­nach rysunki, na pod­ło­dze mate­race, koce, śpi­wory. Na szaf­kach pod ścia­nami tro­chę kon­serw, pokro­jony w pajdy chleb. Pozory życia w nie­nor­mal­nych cza­sach. W nocy kolejny nalot. Niech nikt mi nie mówi, że cho­dziło o cele woj­skowe. Piw­nica, w któ­rej sie­dzie­li­śmy, była na osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Rakiety waliły zaraz obok. Modli­łem się, żeby auto­bus oca­lał, bo bez niego cała akcja nie mia­łaby sensu. Tynk sypał się na głowę. Może to i naiwne, ale do tej pory myśla­łem, że takie sceny to tylko w fil­mach o woj­nie. A tu wszystko dzieje się naprawdę. To ani film, ani ćwi­cze­nia. Mia­łem umó­wio­nych ludzi do zabra­nia na rano. Zadzia­łali wolon­ta­riu­sze i koor­dy­na­to­rzy z obu stron gra­nicy. Znowu ludzie. Sieć, która powstała, bo była taka potrzeba. Prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców Żyto­mie­rza, Lwowa czy Czer­ni­howa nie ewa­ku­uje prze­cież „pań­stwo”, tylko czło­wiek. Ma twarz, imię i nazwi­sko. Jest jed­nym z wielu, któ­rym świat nie postawi pomnika.

Pięć­dzie­siąt osób, dokład­nie tyle mogę zmie­ścić w auto­bu­sie. To nawet tro­chę ponad normę. Jest ścisk. Przy­szło tro­chę wię­cej. Wiesz, jak to jest spoj­rzeć w twarz tym, któ­rzy już się nie zmie­ścili? Nie wiem, jak bym sobie z tym pora­dził, gdyby nie asy­sta żoł­nie­rzy ukra­iń­skich. Oni spraw­dzali listę tych, któ­rych mam zabrać. Byli umó­wieni. Dla kil­ku­na­stu osób zabra­kło miejsc. Mam ich twa­rze przed oczami. Cho­lera. Każde słowo jest bez sensu. Musie­li­śmy cze­kać na zgodę na wyjazd. Kole­dzy z woj­ska mówią: „Nie masz co ruszać, droga roz­wa­lona, trzeba przy­go­to­wać”. Cze­kamy. Kilka godzin po naszym wyjeź­dzie na Czer­ni­hów znów spa­dły bomby. Nie mogłem pozbyć się myśli – czy zgi­nął ktoś z ludzi, któ­rych zosta­wi­łem? W życiu nie sądzi­łem, że będę miał takie obse­sje. Pró­buję do tego nie wra­cać. Naj­chęt­niej zasło­nił­bym szyby, żeby ci, któ­rzy się zmie­ścili, nie musieli patrzeć na kra­jo­braz za oknem. Z daleka widzia­łem cywilne auto na pobo­czu. Jeśli kto­kol­wiek w nim był, nie miał szansy prze­żyć. Znam się na tym, nie­raz jeż­dżę do wypad­ków. To nie był wypa­dek. To total­nie irra­cjo­nalne. Wyobraź sobie – mijasz samo­chód porwany na strzępy. A kiedy koń­czy się dzień i się­gasz po inter­net, czy­tasz, że na dro­dze z Czer­ni­howa do Kijowa ruscy gra­nat­ni­kiem RPG roz­wa­lili oso­bówkę, którą ucie­kała rodzina z Soko­łówki. Matka i dwoje dzieci. Wszy­scy zgi­nęli. Nie byli dla nikogo groźni. Chcieli tylko prze­żyć ten zły sen.

Dzwoni tele­fon Marka. Igor, ofi­cer służby bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny. To on zawia­duje potrze­bami, wyjaz­dami, bez­pie­czeń­stwem. Jest łącz­ni­kiem mię­dzy potrze­bu­ją­cymi pomocy a tymi, któ­rzy mogą pomoc ofia­ro­wać. Ma kon­takty w całej Euro­pie. Jak to działa? Tak jak teraz. Igor mówi: „Potrzeba zabrać ze Lwowa parę osób. Możesz?”. Marek dzwoni do swo­jego komen­danta. Zgoda jest for­mal­no­ścią. Tan­kuje auto­bus, pakuje po dach pomoc huma­ni­tarną z zaple­cza HOSiR-u i jedzie. Kiedy potrzebny jest sprzęt woj­skowy – hełmy, kami­zelki, mun­dury – jedzie do Piotr­kowa Try­bu­nal­skiego. Nie, nie ma tam żad­nych pań­stwo­wych maga­zy­nów z mili­ta­riami. Jest czło­wiek, który opra­co­wał wzór mun­duru polo­wego, któ­rego nie chciała pol­ska armia, a który teraz może się przy­dać armii ukra­iń­skiej. Cza­sem przed i za auto­busem Marka jedzie uzbro­jona obstawa. Chłopcy z ukra­iń­skiego woj­ska, spe­cjalni wysłan­nicy od Igora. Jeśli to konieczne. Na miej­scu Marek wyła­do­wuje jedze­nie dla tych, któ­rzy zostają. I zabiera tych, któ­rzy chcą wyje­chać. Ot, cała filo­zo­fia. Puz­zle, które ide­al­nie do sie­bie pasują. Cza­sem któ­ryś wypa­dał. Tak było, kiedy Marek wra­cał z jed­nego z kur­sów z pomocą huma­ni­tarną. Auto­bus wyjeż­dżał z kraju zatan­ko­wany do pełna, z zapa­sem dwu­stu trzy­dzie­stu litrów paliwa w kani­strach. Na wypa­dek, gdyby w Ukra­inie nie było szans na nie­usz­ko­dzoną sta­cję ben­zy­nową.

Szczę­śli­wie zapas nie był potrzebny i kani­stry wró­ciły w bagaż­niku nie­tknięte. No i się zaczęło. Pol­ska służba celna na przej­ściu w Zosi­nie uznała, że to prze­myt. Nie pomo­gło poka­zy­wa­nie doku­men­tów i fak­tur potwier­dza­ją­cych zakup paliwa w Pol­sce.

– Sza­nowna pani, jestem stra­ża­kiem, jeż­dżę z pomocą huma­ni­tarną, zro­bi­łem tym auto­bu­sem ponad trzy­dzie­ści tysięcy kilo­me­trów po Ukra­inie, prze­myt mi nie w gło­wie. Jestem gotowy oddać baniaki do eks­per­tyz, żeby można było stwier­dzić, czy zawar­tość jest z pol­skich rafi­ne­rii, czy pocho­dzi z Ukra­iny.

– Bez dys­ku­sji. Pro­szę wje­chać na kanał, jest pan podej­rzany o nie­upraw­nione wwo­że­nie do kraju Wspól­noty nie­le­gal­nego paliwa. Musimy spraw­dzić, co jesz­cze jest w pana samo­cho­dzie.

Stra­szyli man­da­tem za dwa tysiące, skoń­czyło się na sied­miu­set zło­tych. Potem trzeba było raz jesz­cze prze­kro­czyć gra­nicę i zosta­wić dodat­kowe paliwo po ukra­iń­skiej stro­nie. W prze­ciw­nym razie trzeba by ure­gu­lo­wać rachu­nek za poda­tek i akcyzę, które już raz były opła­cone przy zaku­pie na sta­cji w Hru­bie­szo­wie.

– Wiele było we mnie żalu. Nie mogłem pogo­dzić się z oskar­że­niem o prze­myt w sytu­acji, gdy jecha­łem z pomocą, a nie wizją szyb­kiego zarobku.

Samo­chód tra­fił do bazy pojaz­dów uży­wa­nych do nie­le­gal­nego han­dlu. Trudno to wyma­zać. Trudno też wyma­zać z pamięci obrazy z Buczy wyzwo­lo­nej spod rosyj­skiej oku­pa­cji.

– Poje­cha­łem tam na początku kwiet­nia. Mia­łem na pokła­dzie kil­ka­set czar­nych wor­ków na ciała. Leżały na ulicy. Widok, któ­rego nie spo­sób zapo­mnieć. Moim zada­niem było dostar­czyć worki żoł­nie­rzom z miej­sco­wej jed­nostki. Tylko tyle. Ale nie dało się zamknąć oczu. Powiem wprost – trzeba było kilka razy zatrzy­mać auto­bus, wysiąść i prze­cią­gnąć mar­twego czło­wieka na pobo­cze. Każdy miał zwią­zane z tyłu ręce i nogi. To naprawdę wyglą­dało, jak gigan­tyczna egze­ku­cja, wście­kły, zwie­rzęcy akt zemsty. Co czuję? Mam powie­dzieć prawdę? To nie nadaje się do druku, uwierz mi.

Chcesz wie­dzieć, jakie to uczu­cie dowie­dzieć się o śmierci kum­pla? Opo­wiem ci. Wita­lij był tuż przed czter­dziestką. Wysoki, postawny facet. Jeź­dził ze mną w kon­wo­jach. Cza­sem był moim nawi­ga­to­rem. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się. Jak prze­ży­jesz z kimś ostrzał rakie­towy i nie­jedną noc w mokrej piw­nicy – wiesz o nim wszystko. Tym razem jecha­li­śmy na dwa samo­chody. Ja mia­łem mieć kurs do Izium, on – do Char­kowa. Tuż przed roz­wi­dle­niem dróg dostaję infor­ma­cję od naszego koor­dy­na­tora, Igora: „zmiana pla­nów – ty do Char­kowa, Wita­lij do Izium”. OK, roz­kaz to roz­kaz. Zawio­złem swój trans­port gdzie trzeba. I też było zamie­sza­nie, bo mia­łem doje­chać do cen­tral­nego maga­zynu, a skie­ro­wali mnie do mniej­szego, na przed­mie­ściach. OK, roz­kaz to roz­kaz, powtó­rzy­łem. Następ­nego dnia dowia­duję się, że ten duży skład, w któ­rym mia­łem być, został zbom­bar­do­wany. „Dziecko szczę­ścia” – myślę bez­czel­nie. I przy­cho­dzi druga infor­ma­cja – Wita­lij nie żyje. Dostał pod­czas bom­bar­do­wa­nia maga­zynu w Iziu­miu, do któ­rego ja mia­łem jechać. Jak to nazwać? Prze­cież to wygląda jak gotowy sce­na­riusz do filmu z cyklu „oszu­kać prze­zna­cze­nie”. Ktoś bar­dzo nie chce, żeby mi zagrali _Aniel­ski orszak_, co?

– Na to wygląda.

– Pod­czas tego kursu do Char­kowa towa­rzy­szył mi Wik­tor, wete­ran z Don­basu z dwa tysiące czter­na­stego roku. Miał co naj­mniej szcze­ść­dzie­siąt lat, ale bar­dzo chciał wal­czyć. Mówił, że się przyda, że jest sape­rem, a na wscho­dzie wszyst­kie drogi zawa­lone minami. Dosko­nale go rozu­miem. Nie dys­ku­tuję z potrzebą obrony ojczy­zny. Dojeż­dżamy do Char­kowa. „Zatrzy­maj się na chwilę” – prosi Wik­tor. Wypa­trzył wielki rów wyko­pany w ziemi. Zbio­rowy grób. Ukra­iń­scy żoł­nie­rze wrzu­cali do niego ciała pole­głych ruskich. Wiele z nich było już w sta­nie znacz­nego roz­kładu. Wiesz, co mnie powa­liło? Oni wszy­scy byli w sta­rych, meta­lo­wych heł­mach. Ktoś mi poka­zuje: „Patrz, w środku wybita data 1943”. Ich łby chro­niły hełmy z II wojny. Wyobra­żasz sobie? Może to i lepiej, łatwiej było ubić drani.

Wra­cam do roz­mowy z Mar­kiem kilka razy. Wciąż po nowe histo­rie. Jego życie od nie­mal pół roku to nie­ustanne wyjazdy, cią­głe nara­ża­nie się, balans na kra­wę­dzi. Teraz szy­kuje trans­port łóżek do szpi­tala psy­chia­trycz­nego w Łucku.

– Tra­fiają do niego żoł­nie­rze… żoł­nie­rze po kastra­cjach. Nowy sowiecki „sport” upra­wiany na jeń­cach. Obci­na­nie geni­ta­liów nożycz­kami albo noży­kiem do papieru. Chło­paki są po czymś takim wra­kami. O ile prze­żyją. Szlag… Od kiedy o tym usły­sza­łem, zawsze mam przy sobie gra­nat. I mam plan. Jakby mnie dopa­dli – wyj­muję zawleczkę. Klę­kam na ziemi, ręce w górę. Pozwa­lam im podejść na dwa metry i zabie­ram ze sobą. Taki mam plan.

Czy śnią mi się te obrazy? Na szczę­ście nie. Wra­cam zmę­czony, padam na twarz, nic się nie śni. To może płyt­kie, po pro­stu wyłą­czam się. Czas na prze­ży­wa­nie przyj­dzie. Ale jesz­cze nie teraz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: