Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Los(t) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Los(t) - ebook

Wrzesień 1939 roku na zawsze zmienia świat trzech braci Rachüba, pochodzących z osiadłej od dawna w Polsce rodziny niemieckich kolonistów.

Rzuceni w wir wojny bracia zostają rozdzieleni. Każdy z nich walczy o przetrwanie w inny sposób, ale żadnego z nich nie omijają wydarzenia, które wyryją się w ich pamięci do końca życia.

Jak wojna wpłynie na dalsze losy rodziny i jak ukształtuje serca oraz umysły zagubionych młodych ludzi? Czy Rachübowie poznają prawdę, która ich rozdzieliła? Czy się odnajdą?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-326-3
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POLSKA / MAZOWSZE
ROK 1939

Henryk w porę zrobił unik i pięść przeszła obok jego twarzy. Przeciwnik był znacznie wyższy, silniejszy i starszy. Zgromadzeni wkoło chłopcy obserwowali tę nierówną walkę i co chwilę rzucali niepochlebne epitety w jego kierunku. Czuł się osaczony, brakowało mu sił i wiedział, że przegra. Kolejny cios, tym razem celny, był skierowany w jego podbrzusze. Chłopiec zgiął się wpół i głośno jęknął.

– Dobij go, Ziutek, dobij Szwaba! – krzyczał ktoś z tłumu gapiów.

– Dobrze mu tak! – wtórował inny.

Wymiana ciosów trwała od kilkunastu minut. Tylko dzięki szybkości i sprytowi Henrykowi udawało się jeszcze utrzymywać na nogach. Tym razem silny lewy sierpowy zatrzymał się na kości jarzmowej jego twarzy. Chłopak czuł nieznośne pulsowanie opuchlizny pod okiem. Kolejny celny cios trafił w skroń i zwalił go z nóg. Upadł, skulił się w kłębek i odruchowo zasłonił głowę rękami. Poczuł silne kopnięcia w okolice pleców. Nóg było więcej, więc domyślił się, że do zabawy dołączyli obserwatorzy. Po chwili stracił przytomność.

Obudziło go piekielne swędzenie całego ciała, najsilniejsze w okolicach pośladków. Okazało się, że siedzi bez spodenek oparty o pień sosny w pobliżu leśnego mrowiska. Podniósł się bardzo powoli, cały poobijany, podtrzymując się drzewa. Czerwone mrówki były wszędzie. Z obrzydzeniem próbował z siebie strząsnąć robactwo i dopiero wtedy zorientował się, że w niektórych miejscach ciało ma pokryte klejącą mazią. Miodem. Na prawe oko wciąż nie widział zbyt dobrze. W ustach czuł zastygłą krew. Bolało go wszystko, szczególnie żebra. I jeszcze te mrówki wbijające się wciąż jak igły w jego obolałe ciało. Słońce już zachodziło i nieubłaganie mijał kolejny ciepły dzień wakacji. W głowie pulsowała jedna myśl – jak najszybciej zmyć z siebie to ohydztwo.

– Musiałem parę godzin tutaj siedzieć. Łajzy… bohaterowie… pięciu na jednego – mruknął sam do siebie wściekły.

Gdy dotarł wydeptaną wśród krzaków ścieżką w pobliże rzeki, zobaczył dwie dziewczyny wygrzewające się na osłoniętej od wiatru pobliskiej dzikiej plaży. Łapały ostatnie promienie letniego słońca. Zamknięte w swoich myślach, z przymkniętymi powiekami, skupione na sobie, nie dostrzegły go ani nie usłyszały. Henryk w pierwszej chwili pomyślał, że może powinien się cofnąć i poszukać innego zejścia do wody. Miał już trzynaście lat i nie chciał świecić gołymi pośladkami przed obcymi dziewczynami. Jednak perspektywa ponownego przedzierania się przez zarośnięty, pełen pokrzyw i ostów dziki brzeg rzeki przerażała go. Ponadto decyzję jego determinowały ból i chęć jak najszybszego zmycia z siebie gryzących owadów.

– Trudno – wyszeptał. – Dłużej już nie wytrzymam.

Chłopiec wszedł więc na małą plażę bardzo powoli, lekko kulejąc, i – prawie goły – minął leżące na kocu dziewczyny. Usłyszały go wraz z pierwszym pluskiem wody i widząc jego nagie pośladki, zaczęły piszczeć. On jednak płynął przed siebie, nie przejmując się ich okrzykami.

– Jaka zimna. – Wzdrygnął się, starając nie odwracać głowy w ich stronę.

Podświadomie chciał się przed nimi popisać i zaczął płynąć na środek rzeki. Dopiero teraz, zerkając na nie, dostrzegł, że były ładne i sporo starsze od niego. Za cel obrał wielki, wystający z wody kamień. Wkrótce jednak zaczął opadać z sił i przestraszony postanowił zawrócić.

To już dzisiaj druga porażka – myślał przygnębiony, płynąc w stronę brzegu.

W końcu, gdy tam dotarł, okazało się, że dziewczyny już odeszły, na dzikiej plaży było pusto. Odpoczywał chwilę, leżąc bez ruchu na ciepłym piachu. Łapał oddech, grzejąc się w powoli zachodzącym słońcu i myślał o mijającym dniu. Ostatni dzień wakacji przyniósł mu wstyd, rozczarowanie i samotne lizanie ran na litościwie pustym brzegu.

„Jutro do szkoły. Jak ja się z taką gębą pokażę na rozpoczęciu roku? Dopiero będą mieli ubaw. Nie ma mowy, jutro nie idę do szkoły, powiem mamie, że źle się czuję. Wiem, posiedzę jeszcze trochę w tej zimnej wodzie, to dostanę gorączki i mnie nie puści” – tak myśląc, ponownie wszedł do rzeki po szyję i siedział w niej prawie do zmroku. Słońce, zachodząc, wtapiało się w taflę rzeki, tworząc magiczny obraz.

Z wody wygoniło go szczękanie zębów, było mu zimno. Porwał zakrwawiony podkoszulek i zrobił sobie z niego osłonę na biodra.

– Tego jeszcze brakowało, żebym przed całą wsią z gołym tyłkiem paradował. _Fafluchten tag_!¹ – zaśmiał się gorzko sam do siebie.

*

– Za co? Tato, za co? – Henryk przerażony zasłaniał i tak obolałe pośladki rękami i wciskał się w najdalszy kąt izby, uciekając przed rzemieniem ojca. Był rozpalony, nie wiadomo, czy z emocji i strachu, czy z powodu dzisiejszej kąpieli.

Całej scenie przyglądał się z boku jego brat Edward, który siedząc w kącie, szykował sobie wędkę na ryby. Był starszy od Henryka o trzy lata, silny, mocniej zbudowany. Nieraz go już bronił w wiejskich bijatykach i teraz żałował, że go przy nim zabrakło. Żal mu było młodszego brata, który drobniutki, niewysoki, wyglądał wciąż jak dziecko i jak dziecko często się zachowywał.

– Nie będziesz mi tu na wsi Niemca odgrywał! Zobacz, jak wyglądasz! Koniec z tym szwargotem po niemiecku, zabaw niemieckimi żołnierzykami i wymądrzania się! Źle ci tutaj, to jedź do Rzeszy, szukaj tam swojej rodziny, ale wierz mi, że nikt z nich tam na ciebie nie czeka! – krzyczał ojciec, próbując niezdarnie dobrać się chłopcu do skóry.

Matka, spokojna do tej pory, zerwała się, nie mogąc tego znieść, i próbowała zasłonić syna swoim ciałem.

– _Halt_²! Józef, daj spokój! – krzyknęła, otaczając chłopca ramionami. – Za co go bijesz? Nie widzisz, jak wygląda? Cały rozpalony. On już swoje dzisiaj dostał. Gorączkę chyba ma, wywar mu trzeba zrobić i do łóżka wygonić, a nie bić. To nie jego wina, że niemiecki zna i lubi, tylko twojej matki, świeć Panie nad jej duszą! To ona mu do głowy kładła te głupoty, gdyś ty ze mną w polu robił!

– Wstyd, że na świadectwie w szkole ma z języka polskiego najsłabszą ocenę, a z niemieckiego najwyższą. Wstyd mi przed ludźmi po prostu – rzekł przygnębiony ojciec i zrezygnowany odstąpił od próby karcenia syna.

– Ty się, Józef, swoich dzieci nie wstydź, siebie się możesz wstydzić, że tak się zachowujesz. Bóg nam dał trzech zdrowych synów – powiedziała kobieta. – A ludzie są złośliwi i zawistni. Teraz wszędzie tylko mówi się o wojnie z Niemcami, nazwisko nam nie pomaga. Nic dziwnego, że widzą w nas wroga czy szpiega.

– Kobieto, nasi przodkowie z Saksonii przyjechali do tego kraju już prawie sto lat temu! Nauczyliśmy się żyć ze sobą i obok siebie – stwierdził mężczyzna. – Dzisiaj jesteśmy tutejsi. Nikt już nas za Niemców nie uważa, a on, smarkacz, tym swoim głupim zachowaniem wniwecz wszystko obraca. Szwabów w nas na wsi widzą. Ostatnio stary Maćkowiak, mijając mnie w gospodzie, na ziemię splunął i wymamrotał, żebym się do siebie do Rzeszy z bachorami wynosił, bo tu Polska i nie ma miejsca dla takich jak my! Do siebie! Rozumiesz? Już mu w mordę dać chciałem, tylko mnie Edward powstrzymał.

– I dobrze zrobił, widzisz, masz mądrych synów. My od swoich korzeni nie uciekniemy, a wstydzić się też nie mamy czego – rzekła spokojnie kobieta. – Tylko patrzeć, jak nasz pierworodny Tadeusz od wujostwa z Kresów wróci i jesienią do wojska go wezmą. I zamkniesz usta Maćkowiakowi i mu podobnym. Kolejny Rachüba w polskim mundurze za Polskę będzie walczył. A „wielcy patrioci” mogą tylko w gospodzie dziób w piwie moczyć, na wszystko narzekać i krew innym psuć. Ty zaś panuj nad sobą! O to cię proszę: panuj nad sobą! Zostaw Henryka, bo dość się dziś za nas nacierpiał. Kochaj nas, jak my ciebie kochamy! Pamiętaj, co ojciec twój świętej pamięci mówił, w ciężkich czasach rodzina najważniejsza. Jak widać, Józefie, idą ciężkie czasy – zakończyła i wróciła do pestkowania śliwek.

*

Kurt miał wodę w butach i czuł, że chce mu się rzygać. Był pijany. To już kolejna polska wieś, gdzie nie było żywego ducha. Wszyscy gdzieś się pochowali albo uciekli. Miał dość tej pogoni za Polakami, w końcu poszedł na wojnę, a nie na zabawę w podchody. W chałupie po lewej usłyszał jakiś płacz.

– Ty idź do stodoły, a ja zajrzę do tej chałupy – powiedział do Jörga.

– Dobra – mruknął Jörg.

Delikatnie odsłonił kolorowe sznurki umieszczone na całej szerokości drzwi. Lekko zabrzęczały, jakby ukrywały malutkie dzwoneczki, których Kurt – mimo że ścisnął tkaninę w kilku miejscach – nie wyczuł pod palcami. W izbie na łóżku leżał jakiś dzieciak, obok na zydelku siedziała kobieta. Co jakiś czas przecierała chłopcu czoło wilgotną, przybrudzoną szmatką. Na jego widok zerwała się blada. Nie potrafiła wykrztusić słowa. Kurt spojrzał na nią z zainteresowaniem. Była piękną, dojrzałą kobietą, z jasnymi włosami, w opiętej białej lnianej bluzce z kolorowymi haftami, w ciemnej spódnicy i z bosymi nogami. Ten widok wystarczył, żeby oparł mausera³ o glinianą ścianę izby i rzucił się na nią. Próbowała się bronić, gryźć, drapać, wołała coś. Nawoływała po niemiecku, żeby się opamiętał. Wszystko na nic, bo niczego już nie słyszał. Wystarczyło mu to, co zobaczył i co czuł. Zapach kobiety. O ile jeszcze przed chwilą dochodziły do niego stłumione odgłosy, jakby wydobywające się ze studni, o tyle widok obnażonych bladych piersi ogłuszył go całkowicie. Niczego też nie widział, po omacku przedzierając się przez fałdy spódnicy. W tym momencie nie rozumiał jej oporu, wydał mu się niezrozumiały jak opór dziecka odciąganego od ognia. Chciał jej przyzwolenia, przytaknięcia jego pragnieniu i gdy poczuł, że paznokieć kobiety rozdrapuje mu policzek, zdjął swą rękę z uda, żeby z całej siły uderzyć ją w twarz. Na chwilę straciła energię do obrony. To mu wystarczyło. Nie miała bielizny. Gdy już zsuwał spodnie, poczuł silne uderzenie w tył głowy. Upadł i przygniótł ją swoim ciałem, które teraz mogła wreszcie z ulgą odepchnąć od siebie.

*

Kapitan Ullman nie znosił zmiany planów. Nic tak go nie wytrącało z równowagi jak niespodziewane zakręty na wcześniej obranej drodze. Cenił przewidywalność, a w tej cholernej wojnie z Polakami było jej tak mało. Tym razem zadecydował szybko: kobietę i jej męża, który ośmielił się podnieść rękę na niemieckiego żołnierza, rozstrzelać, a chałupę puścić z dymem. Kapral Kurt po powrocie z frontu dostanie dziesięć dni karceru, a teraz temu idiocie przez tydzień musi wystarczyć służba wartownicza poza kolejnością.

– Najpóźniej za kwadrans ruszamy dalej. I tak jesteśmy już w tyle za trzecią kompanią Meyera. Schulz, pan jest odpowiedzialny za wykonanie rozkazu. Proszę wyznaczyć sześciu żołnierzy do egzekucji. Spotkamy się na rogatkach Pułtuska, gdzie połączymy się z trzecią kompanią. Wykonać! – wykrzyczał Ullman.

– Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział, prężąc się, stary sierżant Schulz.

Schulz już widział okropności Wielkiej Wojny, ale ta kampania miała być inna, lepsza. Na pewno była bardziej dynamiczna, ale w swej ślepej nienawiści biła na głowę wojnę, jaką znał.

Szybko wyznaczył sześciu ludzi i poszedł do chaty, w której wciąż leżał drobny chłopiec, nieświadomy w tej chwili okrucieństwa świata. Sierżant odbezpieczył swojego walthera⁴ i przystawił go powoli do głowy chłopca. Dziecko było rozpalone od gorączki i coś majaczyło. Schulz nachylił się, chcąc usłyszeć z ciekawości, co mówi, i zamarł w bezruchu. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Chłopak w malignie⁵ szeptał po niemiecku. Rozumiał wyraźnie każde jego słowo. Mały prosił ojca, by mu wybaczył i nie gniewał się na niego. Podoficer, patrząc na niego, przypomniał sobie swojego syna. Gdyby żył, miałby pewnie tyle lat, co ten. Greta do dziś nie mogła się pogodzić z jego śmiercią. Strata ich jedynego dziecka, które zmarło wiele lat temu, odcisnęła piętno na ich życiu. Schulzowi po policzku spłynęła łza, machinalnie schował broń i spojrzał na małego. Po policzkach drobnego chłopca też zaczęły spływać łzy. Najwyraźniej coś mu się śniło. Za chwilę wszystko tu spłonie. Sierżant, nie zastanawiając się dłużej, wziął go na ręce i wyniósł z izby, kierując się do wozów. Tam gdzieś powinien być lekarz. Gdy go niósł, mały się ocknął, spojrzał na niego niewidzącymi oczami i zaczął się uśmiechać. Sierżant odwzajemnił ten uśmiech. W tym samym momencie na podwórzu dało się słyszeć krzyk matki chłopca. Potem suche strzały. Schulzowi nawet nie drgnęła powieka, pomyślał tylko o tym, jak życie jest nieprzewidywalne.

– Panie kapitanie, doktorze – zwrócił się do doktora Frantischa. – Proszę go ratować.

– Pan żartuje, sierżancie, to nie przytułek dla polskich sierot, tylko służba medyczna Wermachtu! – fuknął Frantisch.

– To nie polska sierota, tylko od dziś mój syn. Postanowiłem go przysposobić! Jak tylko chłopiec wyzdrowieje, wyślę go do Grety. Gwarantuję panu, że będzie dobrym Niemcem, jeszcze pan zobaczy! Już my go wychowamy! – odpowiedział podniesionym głosem Schulz.

– Pan oszalał, ale ja nie mam lekarstwa na głupotę – zaśmiał się szyderczo lekarz.

– Proszę mu pomóc, doktorze… – wyszeptał Schulz jeszcze raz, tym razem błagalnie.

– Niech go pan położy na tamtym wozie, zajmę się nim w wolnej chwili, ale niech pan wie, że zamelduję o tym incydencie kapitanowi Ullmanowi.

– Dziękuję, wieczorem do niego przyjdę – uśmiechnął się stary sierżant.

*

Edward widział wszystko doskonale. Miał dobry landszaft⁶ na śmierć rodziców. Siedział na wysokiej, starej gruszy rosnącej tuż nad strugą. Można powiedzieć, że życie uratowało mu łakomstwo. Gdy Niemcy weszli do wsi, on objadał się gruszkami. Strach podpowiadał mu, żeby się nie ruszał z drzewa. Teraz, gdy widział śmierć najbliższych oraz dym i płomień nad domem, myślał o Henryku. Martwił się o los młodszego brata, który leżał od kilku dni chory w domu z wysoką gorączką. Czy jeszcze żyje? Edward nigdy nie był zbyt religijny, ale teraz zaczął się żarliwie modlić o pomoc i ratunek dla niego do Najświętszej Panienki. Henryk miał dopiero jutro skończyć trzynaście lat. Jeszcze wczoraj, zasypiając, mówił mu, że marzy o nowej wędce. Edward wiedział, że w tajemnicy ojciec zrobił mu taką z leszczyny. Z mocną żyłką i kolorowym spławikiem z pióra. Kiedyś wieczorem podpatrzył go, jak wyważał spławik na strudze za domem. Ojciec, mimo że srogi, kochał ich wszystkich, jak umiał. Teraz nie było już ojca, nie było matki, może też teraz ginął w płomieniach najmłodszy z braci. Za chwilę nie będzie nikogo, kogo kochał. Wprawdzie gdzieś tam na wschodzie kraju został mu jeszcze starszy brat Tadeusz.

Tylko co z nim? Dlaczego nie wrócił wraz z końcem wakacji z praktyki od wujostwa? Czy w ogóle przyjedzie cały i zdrowy do domu z tej wojennej pożogi? I co on mu wtedy powie? Że siedział schowany na drzewie i żarł gruszki, patrząc na śmierć najbliższych? Że bał się zejść? Wstyd. I kto ich zabił? Niemcy? Żołnierze niemieccy zabili ludzi w domu, w którym mówiło się zawsze po niemiecku. Babcia Rozalia musi się teraz w grobie przewracać. Przecież to ona pielęgnowała w domu kult Niemiec, na złość ojcu, i zmuszała w ten sposób wszystkich do używania tego języka. To ona do końca swego życia demonstracyjnie nie mówiła po polsku, choć wszystko doskonale rozumiała.

Teraz Edward zaczął się wstydzić, że dał się oczarować opowieściom babci. Chłopak poczuł gwałtowną chęć działania. Postanowił walczyć z Niemcami. Nie był tchórzem. Zapłakany, pełen nienawiści zszedł z drzewa i poszedł do stodoły. Tam przed knowiami⁷ zobaczył siekierę wbitą w pień. Chwycił ją, mocno ściskając trzonek, i tak uzbrojony zaczął się kierować w kierunku płonącego domu. Zazgrzytał motocykl, słychać było brzdęk kół wozów gdzieś na bruku za domem. Ogień coraz łapczywiej lizał dach i ściany chaty, powoli wędrując w stronę gołębnika. Edward usłyszał jeszcze warkot silnika, obce głosy, by po chwili zmierzyć się z głuchą ciszą. Wokół rozlegał się tyko trzask strzelającego drzewa z płonącego domu.

„Uciekają?” – pomyślał. – „Nie mogą teraz uciekać!”

Chłopak jak pijany, kiwając się na boki, rzucił się pędem w ich kierunku. Nagle na opuszczonym obejściu pojawili się sąsiedzi. Szybko ustawili się w szereg, podawali sobie w wiadrach wodę ze strugi i próbowali gasić ogień. Ktoś uratował i wypuścił z gołębnika białe gołębie, które wirowały teraz nisko nad podwórzem zdziwione, że na nie nikt nie gwiżdże. Na środku podwórza leżeli wciąż rodzice. Matka miała porozrywaną bluzkę i odsłonięte piersi. Ojciec w miejscu oka miał dziurę, a pocisk oderwał mu kawałek głowy. Koło ich okaleczonych ciał klęczała stara Majerankowa z innymi kobietami i zawodziła okropnie. Edward stanął i patrzył na to jak otępiały, ściskając wciąż w ręku bezużyteczną już siekierę. Następnie zamknął oczy i wydał z siebie krzyk. Po chwili je otworzył i rozejrzał się wokół. Przybywało ciekawskich mieszkańców. Wzrok jego znów padł na okaleczone ciała rodziców.

– Patrzcie, ludzie, Niemce Niemcom zgotowali taki los, ot i boska sprawiedliwość! – Głos pijanego Maćkowiaka w tłumie gapiów wyrwał go z odrętwienia. Chłopiec odwrócił się w jego stronę i nagle poczuł, jak zbiera się w nim gniew. Wiedział, że siekiera czekała cierpliwie na ten moment. Poszukał więc wzrokiem Maćkowiaka i rzucił się w kierunku jego wiecznie pijanej gęby.

*

Uderzenie w twarz było na tyle silne, że Edward natychmiast otworzył oczy. Leżał na łóżku w nieznanej izbie, w powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli. Dopiero po chwili, gdy się rozejrzał, zrozumiał, że jest w sąsiednim domu wuja Wojciecha Pikuły.

– No, dosyć tych ceregieli – krzyknął Wojciech. – Wstawaj! Mało żeś Maćkowiaka nie zabił! Ramię mu rozwaliłeś siekierą porządnie, że ręką długo ruszać nie będzie. Na szycie do miasta go zawieźli. Ciebie jakbym porządnie w łeb nie strzelił, to byś więcej głupot zrobił. Na szczęście stary Pikuła ma jeszcze parę w łapie. – Tu wuj zaśmiał się pod nosem sam do siebie. – Pamiętaj, że ja nie zamierzam się z tobą certolić, wstawaj mi tu migiem, po krowy trzeba iść za strugę, bo ciemnica idzie – dodał, wracając do srogie­­go tonu.

Edward powoli podniósł się z łóżka, po uderzeniu wuja wciąż bolała go głowa. Niespiesznie podszedł do wiadra i chochlą nabrał wody. Pił duszkiem, zalewając ubranie.

– Co z bratem? Żyje? – spytał po chwili.

– Podobno spłonął w chałupie – mruknął Wojciech. – Nikt nie widział, my się pochowali, a potem jak już Niemce odjechali, gasiliśmy, co się dało.

– O Boże! Mordercy! – Edward zaszlochał, ból jednak dławił mu krtań, a łzy nie chciały płynąć.

– Edek, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy i ich dosięgnie miecz sprawiedliwości. Obaczysz – powiedziała siedząca dotąd w kącie izby Marcysia, córka Pikułów. Miała już siedemnaście lat i uważała się za dorosłą. Od zawsze podkochiwała się w jego starszym bracie Tadeuszu, ale bez wzajemności. Po prostu dla niego była za smarkata.

– U nas teraz będziesz mieszkał, dopóki twój starszy brat Tadeusz nie wróci z Kresów. Żona już z Majerankową zajęły się pochówkiem rodziców. Ksiądz dobrodziej zaplanował pogrzeb na jutro. Dzisiaj wieczorem różaniec, tylko patrzeć, jak ludzie zaczną się schodzić. Ja też muszę jeszcze zwierzaki obrobić i się wysztychować, więc leć, Edzik, szybko po krowy, Marcysia ci pomoże. Muszę jeszcze znaleźć miejsce w oborze dla waszej krowy z jałówką. O ziemię się nie martw, nie damy jej zarosnąć i będziemy dbali jak o swoją. W końcu do chrztu cię podawałem, rodziną jesteśmy – uśmiechnął się smutno i podkręcił wąsa.

– Gdzie rodzice leżą? – spytał chłopak zapłakany.

– W letniej izbie, tam też różaniec się odbędzie – rzekł Pikuła i wskazał na przybudówkę w ogrodzie.

– Tatko nie chciał w domu, duchów się boi – zapiszczała żartobliwie Marcysia.

– Boi, nie boi – skrzywił się wuj. – Podobno kto gwałtownie odchodzi, bez ostatniego namaszczenia i komunii, niespokojny po obejściu krąży – mruknął ciszej.

– Zabobony – prychnęła Marcysia.

– Ty mnie nie ucz życia, za smarkata jesteś – stwierdził srogo i zwrócił się do Edwarda: – Jutro, jak dogaśnie pogorzelisko, to pójdziemy razem poszukać. Może wspólnie znajdziemy coś jeszcze w tych zgliszczach, jak ludziska chciwe wcześniej nie wygrzebali. My Henia od razu próbowaliśmy szukać, ale gorąc taki bił, że nie sposób było grzebać – dodał smutno.

– Nie będzie ci z nami źle, tylko pomagać musisz – powiedziała Marcysia. – A teraz chodź, idziemy po krowy.

– Patrzcie, jak rządzi! Po matce taka! – Wuj poczerwieniał z dumy.

– Bóg zapłać, wuju, za serce i dobre słowo. Dziękuję wam za kąt i pomoc przy pogrzebie rodziców. Brata jutro zaraz po wypasie bydła pójdę sam poszukać. Muszę go odgrzebać, choćby kostki znaleźć i w święconej ziemi obok rodziców ułożyć. Nie godzi się, żeby tak bez pochówku wśród popalonych krokwi leżał. A teraz już lecę po bydło z Marcysią – powiedział Edward i pobiegł na łąkę po krowy.

Następnego dnia już od samego brzasku jeszcze dymią­­ce szczapy przewalał – a to wiadro powykręcane znalazł, a to garnek emaliowany, nóż rzeźnicki, łyżki, widelce i jakieś sprężyny. Niestety żadnych śladów po bracie nie było. Każdego dnia wracał na pogorzelisko, wierzył, że coś odnajdzie, choćby medalik komunijny. Wciąż bezskutecznie. Tymczasem z radia płynęły wieści, że naród wciąż walczy. Aż nadszedł dzień, że Warszawa się poddała. Kapitulacja. Od tego momentu dni w gospodarstwie biegły chłopcu monotonnie.

Jak już jesień wsunęła się za próg, na dobre została. Pewnego razu do wsi zawitali dwaj wojskowi. Podobno uciekli z obozu. Jeden z nich był oficerem, drugi podoficerem, na sobie mieli resztki letnich mundurów z dystynkcjami. Przyszli do domu Pikuły jako do sołtysa wsi, żeby im pomógł. Opowiadali różne okropne rzeczy. Od dawna przebijali się z Prus na wschód do swoich domów, klucząc po lasach. Edward zauważył, że jeden ma krótką broń, którą dyskretnie chował. Następnego dnia wuj przeszedł się po wsi i przyniósł im cywilne ubrania.

– Tyle udało mi się zorganizować, panowie, u nas, w Kacicach, ludzie biedni, ale serdeczni. Przebierajcie się, no, migiem, ja gdzieś te wasze wojskowe łachy schowam, a jutro z rana Edward was przez rzekę przeprawi – rzekł wuj, wskazując na chłopca.

– Dziękujemy, gospodarzu, ale czy on da radę? – spytał oficer w randze porucznika, patrząc z powątpiewaniem na Edwarda.

– Da, spokojnie, da – powiedział wuj. – Mało kto tak rzekę zna jak on. Całe życie na rybach. I jeden z niewielu, co łódkę ma. Niemcy kazali wszystkie łodzie oddać do miasta. Ludzie we wsi się bali i karnie oddali. On nie oddał, bo to jest jego ojca świętej pamięci łódź. I nawet jak ją znajdą, to kogo ukarzą? Rodzina zamordowana, w niebie musieliby szukać. My teraz do Prus włączeni, a za rzeką koło Serocka już Generalna Gubernia. Warszawa głodna, zima ciężka idzie, to się szmugluje to i owo. Dziś łódź to skarb. Poza tym sznurek nocą można na rzece zastawić i zawsze jakaś rybka się trafi. Chłopak dobrze ją ma schowaną i dba o nią. Do tego dobrze zna niemiecki.

Bladym świtem w cywilnych ubraniach żołnierze wyszli ze wsi. Gdy oddalili się na tyle, że psy przestały ujadać, usłyszeli warkot silników. Schowali się za przydrożnymi choinkami w młodniaku i z uwagą obserwowali drogę. Na przodzie kolumny jechał motocykl z koszem, za nim _kübelva­­­gen_⁸ i znów dwa motocykle. W koszu siedział jakiś cywil.

– Skąd oni tutaj, do czorta, się wzięli? – wyszeptał porucznik.

– Ten cywil w koszu musiał do miasteczka donieść, że pojawiliśmy się we wsi, panie poruczniku – odpowiedział jego towarzysz.

– Maćkowiak – wyszeptał drżącym głosem Edward.

– Znasz go?

– Aż za dobrze, przed wojną wielki polski patriota, a teraz… Pfu! – splunął z obrzydzeniem.

– Nie znasz jeszcze wojny, kawalerze, młody jesteś, nawet nie domyślasz się, jak zmienia ludzi. Za chwilę porządny sąsiad dla korzyści własnego ojca sprzeda, zobaczysz – wyjaśnił porucznik.

– Pan porucznik ma rację – potwierdził jego towarzysz. – Sam pamiętam, jak w czasie wojny z bolszewikami, gdy czerwoni miasto zajęli, zaraz się taki Szwyncel trafił, co na swego ojca młynarza doniósł, że z polską władzą współpracował. Bolszewicy natychmiast go zastrzelili na oczach syna i młodej żony, jego macochy.

– Na własnego ojca doniósł? – Edward nie dowierzał.

– Na własnego! A sam się za macochę wziął, bo młoda była i ładna. Potem przewodniczącym Rady Ludowej w miasteczku został – rzekł podoficer.

– Czyli jak zawsze o babę poszło – uśmiechnął się pod nosem porucznik.

– Jak polscy kawalerzyści dali łupnia ruskim, to w jednej koszuli na wozie z tą babą uciekał. Tak pędzili, że swoje małe dziecko zostawili z siostrą zamordowanego ojca – opowiadał dalej kolega porucznika.

– I co z tym dzieckiem? – spytał zaciekawiony oficer.

– Rodzina dalsza wychowała, piękna panna z niej wyrosła i najlepsza partia w okolicy, z własnym młynem. – Cmoknął, zamyślając się, żołnierz.

– No dobrze. Niemcy już przejechali, prowadź dalej, kawalerze – wyszeptał porucznik.

Szli w milczeniu koło kwadransa, aż doszli wąską ścieżką do leniwie płynącej szerokiej rzeki. Gdy stanęli na wysokim brzegu, Narew wydawała się im ogromna.

– Prawie jak Dniepr w Kijowie – rzekł porucznik.

Edward poszedł w pobliskie sitowia po długą, zrobioną z jednego pnia drzewa łódź.

– Zmieścimy się? – spytał niepewnie porucznik.

– Musimy – odparł chłopak. – Panowie siadają, ja odepchnę.

Brodził w zimnej wodzie, po czym zwinnie do niej wskoczył i odepchnął ją od brzegu długim pagajem. Łódź zachybotała.

– Czas na modlitwę, panie poruczniku – rzekł blady jak ściana jego towarzysz.

– Co wy tak się boicie? – spytał oficer. – Jak trzeba będzie, to wpław przypłyniemy, wprawdzie rzeka szeroka i wartka…

– I zimna – dodał Edward.

– Tylko ja, panie poruczniku, nie umiem pływać – szepnął żołnierz, spuszczając oczy ze wstydu.

Na łodzi zapadła dwuznaczna cisza. Łódź, sprawnie kierowana przez stojącego na jej rufie Edwarda, powoli zbliżała się do drugiego brzegu. Płynęli z nurtem. Gdy byli już blisko, ciszę co chwilę przerywał krzyk i łopot skrzydeł spłoszonych dzikich ptaków. W końcu czub łodzi wbił się w łachę dzikiej plaży pomiędzy gęstymi krzakami.

– Jesteśmy – rzekł Edward.

Mężczyźni wysiedli. Ten, który nie umiał pływać, głośno odetchnął z radości. Porucznik zwrócił się do chłopca:

– Gdy będziesz, kawalerze, kiedyś w Brześciu, tuż przy piekarni Ludwiczaka na Wileńskiej siedem jest duża zielona kamienica, pytaj tam o porucznika Kotwę. Jana Kotwę. Jak będę mógł, pomogę. Jestem twoim dłużnikiem. Pamiętaj, kawalerze, od teraz, bo mimo że tego jeszcze nie wiesz, nic nie będzie takie samo jak dawniej. Z Bogiem.

Jego towarzysz tylko machnął mu ręką na pożegnanie i zniknęli w zaroślach. Zerwał się północny, jesienny, silny wiatr. „Zima idzie” – pomyślał Edward, stawiając kołnierz palta. Musiał teraz wiosłować pod prąd i zmagać się z podmuchami wiatru. Powrót mu zajął dwa razy więcej czasu i o mały włos nie zniosło go na wielki kamień na środku rzeki. Chłopak podświadomie czuł niepokój, martwił się o to, co zastanie we wsi. Rozmyślał też o słowach porucznika Kotwy. Dla niego wszystko już przestało być jak dawniej w chwili, w której zobaczył obnażoną matkę leżącą pośrodku podwórza. Bezbronną, bez prawa sprzeciwu, wydaną na pastwę przypadkowych spojrzeń.*

Edward schował łódź w trzcinach koło spróchniałej wierzby i poszedł do wsi. Mimo iż było już dobrze po ósmej rano, nie widać było nikogo w obejściu i wkoło zalegała niepokojąca cisza. Postanowił ostrożnie zbliżyć się do zabudowań od strony płynącej za stodołą strugi. Rosnące wzdłuż niej gołe drzewa nie mogły stanowić dla niego osłony, bo w swoim granatowym płaszczu z gimnazjum był widoczny z daleka. Gdy zbliżył się do zabudowań wuja, usłyszał głośne ujadanie psa. Zagwizdał cicho, tak jak go uczył stary Wojciech, lecz nic to nie dało. Za krótko się znali i pies wciąż go traktował jak obcego. Nie okazując jednak strachu, przeszedł dziarskim krokiem koło budy, pamiętał o wskazówkach ojca, że pies zawsze wyczuwa, jak ktoś się go boi. Pochylony obszedł dom dookoła, ukradkiem zaglądał w okna. Brudne szyby nie pozwalały dostrzec zbyt wiele. Wokół było niepokojąco cicho. Postanowił wejść do środka. Delikatnie uchylił drzwi do sieni. Skrzypienie było tak wyraźne, że umarłego by obudziło. Wuj specjalnie nie smarował zawiasów i traktował ich dźwięk jako naturalny sygnał ostrzegawczy. Wewnątrz buchnęło mu w twarz ciepło paleniska. Zmarzł na Narwi. W kuchni nie było żywego ducha. Powoli przeszedł do kolejnej izby, która była sypialnią, i uchylił ciężkie drzwi. W środku, na podłodze, klęczała ciotka z Marcysią przed cudownym obrazem Przenajświętszej Panienki. Kobiety, skupione na modlitwie, nie zwracały na nic uwagi.

– Co się stało? – spytał zdziwiony Edward.

Dopiero teraz odwróciły głowę, chwilę pomamrotały, skończyły pacierz, po czym podniosły się z kolan. Marcysia miała rozbitą i opuchniętą wargę. Ciotka zapłakane oczy.

– Ojca zabrali tak, jak stał, w samych kalesonach. Szukali tych oficerów i ciebie – powiedziała dziewczyna.

– Stary Maćkowiak z nimi był, my mówili, że nic nie wiemy, ale mój durny mąż połaszczył się na mundur, który miał spalić. Jak znaleźli mundur, to się wściekli – objaśniła Pikułowa.

– Powiedziałam, że na raki poszedłeś na strugę, a Maćkowiak strasznie zawzięty na ciebie, uderzył mnie, że kłamię – dodała przerażona Marcysia.

– O ciebie pytali – powiedziała ciotka. – Mówili, że zbiegom z oflagu pomagasz.

– On doniósł – stwierdziła dziewczyna.

– O mój Boże, jacy to podli ludzie – rzekła stara Pikułowa i zaczęła płakać.

– Maćkowiak pytał, gdzie łódź trzymasz – ciągnęła Marcysia. – Tak mi rękę wykręcał, ale na Boga się zaklinałam, że nie wiem. No bo naprawdę nie wiem.

– Całe gospodarstwo splądrowali, chłopa mi zabrali. Co ja teraz sama biedna pocznę? – zaczęła znów zawodzić ciotka.

– I cztery kury, i bańkę samogonu, co za kominem znaleźli – dorzuciła Marcysia, chcąc przedstawić jak najpełniejszy ogrom strat.

– Maćkowiak krzyczał, że nowa władza niemiecka wie wszystko, żebym wskazała, kto jeszcze im we wsi oprócz młodego Rachüby pomagał – opowiadała Pikułowa.

– Oj, Edzik, straszne czasy idą, ten Maćkowiak przed wojną to był nawet porządny chłop. Czy ty musiałeś mu tą siekierą rękę utrącić? Rodziców to nie wskrzesiło – skrzywiła się Pikułowa, przytulając do siebie Marcysię.

Edward nic nie odpowiedział, wzrok miał wbity w podłogę, był przygnieciony poczuciem winy. Kobiety stały tak dłuższą chwilę wtulone w siebie, gdy ktoś zaczął pukać do drzwi. Zaskoczeni spojrzeli w ich kierunku.

– Kto tam? – spytała stara Pikułowa, oczy fartuchem przecierając.

– Fibich. – Padła odpowiedź. – Można?

Fibich był sąsiadem, też kolonistą z niemieckimi korzeniami, jak rodzina Rachübów. Razem się osiedlili w tej wsi nad Narwią. Dobry człowiek, syn jego z Edwardem chodził do gimnazjum w Pułtusku.

– Pochwalony – rzekł, wchodząc do izby i zdejmując czap­­­kę z głowy. – Słyszałem, co to się u was działo. Czy jakoś wam pomóc możemy?

– Dobry z was człowiek, Józefie, ale muszę sama swój krzyż nieść. Diabli nadali nam w tych trudnych czasach żyć. A mój stary to głupi do cna. Mówiłam mu: „Spal mundury, w politykę nie baw. Żyć mamy dla kogo”. A on jeszcze tego sierotę przygarnął. – Tu z wyrzutem spojrzała w stronę Edwarda i znów zaczęła płakać.

– Toć jedyną rodziną jego tutaj jesteście?

– Rodziną, rodziną, ale teraz przez to kłopoty mamy… Maćkowiak nie odpuści, że go siekierą uszkodził i inwalidą zrobił. Powiadają, że do dziś ręką prawą się nie ogoli ani wiadra z wodą nie przyniesie.

Edward nic nie mówił, przysłuchiwał się rozmowie. Poczuł się tutaj niepotrzebny i uznany za przyczynę wszelkich nieszczęść.

– Może panu wywaru z malin podać? – spytała Marcysia.

– Jeśli nie kłopot – odpowiedział Fibich.

– Żaden – rzekła dziewczyna. – I tak miałam Edzikowi zrobić, bo zmarzł. Na dworze już zimę czuć. A u nas ziemniaki jeszcze nie są w kopcu. Mieliśmy dzisiaj od rana robić.

– Wczesna zima idzie – zawyrokował Józef.

– Mama już przestanie płakać, gościa mamy, rozmawiać trzeba, radzić, łzy nic nie dadzą – stwierdziła Marcysia.

Pikułowa jeszcze chwilę popłakiwała, ale wkrótce uspokoiła się i usiadła do stołu.

– Mnie też, córko, podaj wywaru z malin. A i piernika przenieś – rzekła spokojniej.

Jeszcze raz wszystko ze szczegółami opowiedziała staremu Fibichowi. Mężczyzna słuchał bez słowa, kiwał głową, po czym powiedział:

– Maćkowiak musiał donieść Niemcom. Wiedział, że mąż ubrania cywilne po wsi zbierał. Chciał się przypodobać nowej władzy, a wam zaszkodzić. Edward tu nie jest bezpieczny i lepiej dla was i dla niego będzie, jak szybko stąd zniknie.

– Co też mówicie, Józefie? – spytał Edward, po raz pierwszy wtrącając się do rozmowy.

– Czasy są podłe, wrogów masz, że tylko Maćkowiaka ci przypomnę. Wy też – zwrócił się do Pikułowej – łakomym kąskiem jesteście. Gospodarzycie na swoim i Rachübów. To ludzi w oczy kole. Nikt nie lubi, jak komuś się powodzi. Musisz, Edziu, zniknąć, i to szybko. Mówią, że tylko patrzeć, jak wiosną Francuzi uderzą i po Szwabach śladu nie będzie.

– A gdzie ja się podzieję? – spytał zasmucony Edward.

– Na wschód musisz pójść, do wuja w Rudczanach, może tam brata odnajdziesz? Za Ostrołęką, na Narwi stoi teraz granica pomiędzy Sowietami a Niemcami. Tam na przedmieściach miasta mieszka moja kuzynka Irena Kobrzeniecka. Marcysi zaraz podyktuję do niej list. Poproszę w nim, by się tobą zaopiekowała i pomogła ci granicę przekroczyć. Mąż jej jest kolejarzem. Podobno z Prus pociągi cały czas jeżdżą na wschód. Wprawdzie po tamtej stronie już Sowiety, więc niech cię Bóg ma w opiece, choć nikt nie wie, czy On tam zagląda. Dotrzeć do stryja, do Rudczan, już sam będziesz musiał, kieruj się na Lwów. A wiosną, jak z pomocą boską wojna się skończy, to z Tadeuszem razem do domu wrócicie – dodał.

Po chwili stary Fibich zaczął Marcysi list do kuzynki swej dyktować.

– O Panienko Przenajświętsza, jak my teraz same na gospodarstwie damy radę? Zima to zima, ale wiosną! – Ciotka załamywała ręce.

– Wam trzeba parobka wziąć albo z dwóch – rzekł Fibich. – Teraz sporo głodnych ludzi się kręci, szukają na zimę dachu nad głową i strawy. Wystarczy do Pułtuska na targ pojechać i kogoś poszukać. Pomogę wam, jutro siwka zaprzęgnę i z wami pojadę. Wojna jak wysoka woda, nieszczęścia mnóstwo do naszego brzegu przyniosła. Jak opadnie, dopiero człowiek jej bezmiar zobaczy. Mówią, że wówczas nic nie trzeba robić, a trupy naszych wrogów same wypłyną.

– Ale co z moim chłopem będzie? – pytała dalej i biadoliła stara Pikułowa, do której filozoficzne słowa sąsiada najwyraźniej nie przemawiały.

– Jutro, jak będziemy w mieście, to podjedziemy na policję. Ja dobrze po niemiecku mówię, może coś się dowiem. Na mecenasa trzeba grosza szykować, bo proces najpewniej mu zrobią.

– Skąd ja na to wszystko wezmę? Tego mi jeszcze brakowało, żeby ostatni grosz z wiana Marcysi na adwokatów za tego starego durnia wydawać – znów zaczęła zawodzić ciotka. – O ja biedna…

– Trudno, takie czasy – powiedział sąsiad bez większego współczucia, wiedząc, że Pikułowie we wsi do biednych nie należą i zwrócił się do Edwarda: – Tu masz list i adres do mojej kuzynki.

– Panie sąsiedzie, czy to konieczne? Może gdzieś przeczekam? – spytał Edward.

– Gdzie? Teraz, jak nam z Pułtuska zrobili Ostenburg i włączyli nas do Provinz Ostpreußen⁹, spokoju tu nie zaznasz. Jeszcze dziś nocą musisz ruszyć, żeby nikt cię nie widział. Nie mogę cię jutro wozem odwieźć, bo jak widzisz, w naszej wsi ściany mają oczy, nie wiadomo, kto i kiedy doniesie. Musisz kierować się wzdłuż szosy na Pułtusk, a potem Ostrołękę. Nie ufaj nikomu, śpij w lesie, bądź ostrożny. – Mówiąc to, wyjął z sakiewki na piersi dwie złote rublówki.

– Dziękuję – powiedział Edward, patrząc na złote monety. Nigdy wcześniej takich nie widział.

– Carskie, na wschodzie one więcej warte niż polskie papierowe. Mogą się przydać. Jak przeżyjesz, to po wojnie oddasz, teraz tylko dobrze schowaj. I ukryj się gdzieś do nocy, po co mają sąsiedzi widzieć, że do domu wróciłeś. Nie ma co kłopotów szukać – poradził mu stary Józef.

– Racja.

– Pamiętaj, Mario, o słoninie i kiełbasie dla chłopaka. Długa droga przed nim, dziś nie żałuj mu jedzenia, nie wiadomo, kiedy znów będzie mógł się posilić – rzekł Fibich do Pikułowej. Dopił jeszcze malinowego wywaru i wyszedł.

Marcysia ze starą Pikułową ledwo zdążyły przygotować wałówkę na drogę, gdy do drzwi zaczęli bębnić kolejni ciekawscy sąsiedzi. Edward schowany na stryszku czekał, aż się pielgrzymki pocieszenia skończą. Oficjalnie ciotka mówiła, że chłopak poszedł z wojskowymi i nie wrócił. Płakała znów i narzekała na swój trudny kobiecy żywot.

Siedzący na strychu Edward miał czas na rozmyślania nad swoim losem. Niedługo ruszał w świat nieznany, aż pod Lwów, w strony, w których nigdy nie był. Tutaj było niespokojnie, w lasach wciąż chowali się różni ludzie. A tam? Zrozumiał, że być może przez najbliższy czas też przyjdzie mu się ukrywać. Wówczas znów przypomniał sobie słowa porucznika Kotwy: „Teraz nic nie będzie już takie samo jak dawniej”. Późnym wieczorem, gdy ruszył nocą sam w nieznane, wciąż o tym wszystkim myślał. Westchnął głośno, naciągnął gimnazjalną czapkę mocno na uszy i wyszedł w chłód ciemności. Po chwili rodzinna wieś została za jego plecami, otulona mrokiem nocy. Spała.

1 Przeklęty dzień! (niem.)

2 Zatrzymaj się (niem.)

3 Mauser – niemiecki karabin powtarzalny, zaprojektowany przez Paula Mausera w 1895 roku, po modyfikacji powszechnie używany w armii niemieckiej.

4 Walther – pistolet produkcji niemieckiej.

5 Maligna – inaczej: wysoka gorączka.

6 Landszaft – pogardliwie: obraz o małej wartości artystycznej.

7 Knowie – gwarowo: dolna część snopa zboża.

8 Volkswagen typ 82 Kübelvagen – samochód osobowo-terenowy konstrukcji niemieckiej.

9 Od października 1939 roku powiat Pułtusk (Ostenburg) był częścią nowego powiatu rządowego Ciechanów (Zichenau) prowincji Prus Wschodnich.POLSKA / KRESY
ROK 1939

Świst lokomotywy nie oznaczał wcale, że tym razem Tadeuszowi uda się dostać do wagonu. Czekał na dworcu już trzecią dobę, chował się tylko przed nadlatującymi samolotami. Był coraz bardziej głodny, bo nie mógł się za bardzo oddalić z peronu, żeby coś kupić. Bał się, że pociąg znów odjedzie bez niego. Wakacje u stryja, w majątku Rudczany koło Lwowa – to był pomysł na zarobek i naukę. Skończył średnią szkołę rolniczą i złożył dokumenty na studia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Pieniądze były mu potrzebne na utrzymanie w stolicy, a dodatkowo liczył na zaznajomienie się z pracą w nowoczesnym gospodarstwie. Tak duży majątek ziemski nadawał się do tego doskonale. Nie spodziewał się, że pozna tu pannę Urszulę, która obdarzy go uczuciem. Ta niespodziewana wakacyjna miłość, bez przyszłości, była powodem odwlekania powrotu do ostatniej chwili, mimo iż komunikaty wskazywały na zbliżającą się wojnę. Gdy w końcu ostatniego dnia sierpnia zdecydował się ruszyć w kierunku stacji kolejowej, okazało się, że pociąg już odjechał. Wieczór dnia poprzedniego był inny niż poranek dnia następnego. Zresztą od tej pory nic już nie było takie samo. Wybuchła wojna. I tak, ponieważ wstydził się swego gapiostwa, nie wrócił już do Rudczan, tylko koczował od kilku dni na dworcu z tymi, którzy usiłowali wydostać się z Lwowa. Pierwszeństwo miały tabory i pociągi wojskowe zwane specjalnymi. Przybywało ludzi, warunki sanitarne były coraz gorsze. Każdy świst lokomotywy oznaczał dla niego nadzieję.

Tym razem, przepychając się przez tłum z koszykami i tobołkami, postanowił, że się nie podda. Miał tylko plecak, więc było mu łatwiej. Błyskawicznie ruszył wzdłuż peronu, gonił za pierwszym wagonem trzeciej klasy. Po drodze umiejętnie omijał stojących i niezdecydowanych. Gdy już dopadał drzwi, ktoś gwałtownie złapał go za rzemień od plecaka i mocno pociągnął do tyłu. Tadeusz stracił równowagę. Upadając, dostrzegł mężczyznę koło czterdziestki o fizjonomii zawodowego boksera. Człowiek ten wykorzystał jego upadek, minął go błyskawicznie i za chwilę już był na schodkach wagonu.

– Nie poddam się. – Tadeusz zacisnął zęby. – Nie teraz!

Szybko zerwał się na równe nogi i wystartował jak Owens na olimpiadzie w Berlinie. Nawet nie czuł zmęczenia, gdy chwycił poręcz schodków i znalazł się w wagonie. Nie mógł uwierzyć, że może pomieścić się w nim tyle osób. W trzeciej klasie nie było przedziałów, więc wszyscy podróżujący albo siedzieli na drewnianych ławeczkach, albo stali. Nie każdy miał czego się złapać, więc tłum przy każdym hamowaniu falował. Było siwo od dymu tytoniowego, a w powietrzu unosił się zapach potu. Tadeusz rozejrzał się, wzrokiem szukając mężczyzny, który go przewrócił na peronie. Dostrzegł go w końcu wagonu. Niestety było zbyt ciasno i nie miał szans, by się do niego zbliżyć, by powiedzieć mu parę słów do słuchu. Facet też go zauważył i zerkając w jego stronę, bezczelnie się uśmiechał. Pociąg nabrał prędkości, dym z parowozu wdzierał się nieproszony przez otwarte okna.

Potężny huk szarpnął jadącymi. Gwałtowne wybuchy za oknem sprawiły, że w wagonie podniósł się krzyk. Lokomotywa zaczęła gwałtownie hamować. Ludzie wirowali w szalonym tańcu, jak na taśmie w kinematografie. Wśród krzyków, pisków i płaczu dzieci słychać było brzdęk szkła tłuczonego odłamkami pocisków lotniczych. Na oczach Tadeusza chlusnęła krew z szyi kobiety trzymającej dziecko na rękach. Nagłe szarpniecie i olbrzymi huk gniecionej stali oznaczały zakończenie krótkiej podróży.

*

– _Bud` laska, dopomożit` liudy!_ ¹⁰ – Kobiecy głos wydo­bywał się z samego serca popękanego żelastwa, które nie­­­­dawno było jeszcze wagonem. Tadeusz usłyszał go wyraźnie. Sam miał rozciętą głowę i krwawił. Bolała go zraniona noga. Ale żył. I to było ważne, ale ważniejszy w tej chwili wydał mu się ludzki płacz.

Zaczął przez zwałowiska blachy przesuwać się w jego kierunku. Mijał splątane ciała mężczyzn i kobiet, wokół panowała cisza, czasem przerywana jękiem poranionych. Twarze niektórych zastygły bez ruchu, w bólu i bezmiernym zdziwieniu. Tadeusz zaczął odchylać połamaną ławkę, przesunął jakiś kufer podróżny. Pod czymś, co było kiedyś drzwiami wejściowymi do wagonu, słychać było coraz słabszy głos. Przewracające się drzwi oparły się o część ławy do siedzenia i utworzyły przestrzeń, w której leżała kobieta. Zobaczył dłoń upstrzoną pierścionkami. Mężczyzna rozejrzał się wkoło i w tej samej chwili stracił nadzieję, że ktokolwiek byłby w stanie mu pomóc. Każdy, kto wyszedł z tej katastrofy o własnych siłach, leżał na pobliskiej łące albo opiekował się rannymi. Nie było żadnej pomocy z zewnątrz. Informacja o zbombardowaniu składu pociągu chyba nie dotarła jeszcze do pobliskiego miasteczka.

– Halo, proszę mnie słuchać, będę się starał zaraz podnieść te drzwi, nie wiem, na ile mi się uda. Gdybym w trakcie podnoszenia przypadkowo ranił panią, proszę krzyczeć, wtedy przerwę. – Tadeusz zwracał się do niej łagodnie jak do dziecka.

– Dziękuję – wyszeptała z wschodnim zaśpiewem kobieta. – Niech mnie pan ratuje. Proszę!

Mężczyzna szarpnął za drzwi, próbując je unieść. Bezskutecznie. Krew z rozbitej głowy zalała mu oczy, utrudniając widzenie. Nie poddawał się. Podjął kolejną próbę, tym razem zrobił przeciwwagę z metalowej rury, której koniec wsadził pomiędzy ławę i drzwi. Masywne wierzeje drgnęły i uniosły się na tyle, że kobieta mogła się powolutku spod nich wysunąć. Miała zranione czoło, na które spadały kruczoczarne kręcone włosy, ładną twarz i głęboko osadzone, duże, ciemne oczy. Mimo iż była pokrwawiona i miała na sobie poszarpaną odzież, była piękna. Tadeusz wpatrywał się w nią oniemiały. Gdy w końcu wysunęła się spod drzwi, próbowała sama stanąć na nogach, ale zraniona stopa spowodowała, że runęła jak długa, wprost w jego ramiona.

– Drugi raz mi pan ratuje życie – wyszeptała, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Wody, proszę o szklankę wody.

– Spróbujmy najpierw stąd wyjść, później poszukamy wody. Proszę się o mnie oprzeć, spokojnie, nie puszczę pani – rzekł oczarowany mężczyzna.

Po dłuższej chwili udało im się wyjść z tej plątaniny żelastwa. Usiedli na skraju pola wśród innych ocalałych szczęśliwców.

– Proszę zaczekać, postaram się poszukać wody – powiedział Tadeusz i popędził w stronę grupki ludzi.

Za chwilę wrócił z kilkoma dużymi jabłkami.

– Tylko to udało się dostać, pewnie z jakichś bagaży – oznajmił z uśmiechem. – Proszę wybrać, które pani chce.

– Czuję się przy panu jak w raju – uśmiechnęła się ponownie – tylko teraz to pan kusi jabłkiem, a nie Ewa.

– Adam to był pierwszy pantofel, a zarazem szczęśliwiec, który nie miał teściowej.

Roześmiali się. Tadeusz patrzył na tę piękną kobietę, której słowa tak bardzo go onieśmielały, a przecież do­­­­tąd nie było kobiety, której udało się wpędzić go w zakłopotanie. Była wysoka, szczupła, o miłych dla oka kształtach. Wyglądała na ciut starszą od niego, zamożną i pewną swojej urody.

– Wezmę to – rzekła, wybierając najmniejsze. – Największe wraz z podziękowaniem należy się mojemu wybawcy. – Znów się uśmiechnęła, ścierając krew z czoła.

– Nazywam się Tadeusz Rachüba – przedstawił się.

– Lena Mikołajewa – odpowiedziała, śmiało patrząc mu w oczy. – Jechałam do domu, do Lublina…

– Aha – odrzekł mężczyzna.

– Z mężem – zaakcentowała to słowo po pauzie. – Tylko nie wiem, czy zdążył na pociąg – dodała. Słowo „mąż” ukłuło go jak wystający kawałek żelaza.

– Rozumiem – rzekł Tadeusz. – Z mężem…

– Zagubiliśmy się na stacji. Czekaliśmy od wielu godzin na pociąg, ale jak pan wie, ostatnio transporty kursują tylko w jedną stronę. Z Lwowa nic nie wychodziło na zachód, chyba że dalej na wschód: Równe, Łuck, Stanisławów. Mąż poszedł szukać telefonu, żeby zadzwonić do swojego wspólnika, z którym prowadzi handel drzewem, gdy w końcu podstawili pociąg. Ja wsiadłam, ale on nie wiem, czy zdążył.

– Niech pani się nie martwi, może to i dobrze, że nie zdążył – rzekł Tadeusz. – Opatrzę pani głowę i trzeba obejrzeć nogę. – Niewiele myśląc, porwał podpinkę swej marynarki na cienkie pasy i zajął się opatrywaniem głowy kobiety.

– Pan sam ranny – szepnęła, udając, że się broni przed jego kojącym dotykiem.

– Ot, głupstwo – odrzekł, przecierając ręką krew z czoła. – Ważne, że pani mogę pomóc.

– Już mi pan bardzo pomógł – powiedziała zaczerwieniona. – Uratował mi pan życie, panie Tadeuszu.

Z oddali dostrzegli zbliżający się tuman kurzu. W ich kierunku zmierzała kolumna wozów konnych powożonych przez chłopów w asyście kawalerzystów. Nadchodziła pomoc. Siedząca na trawie kobieta oparła głowę o Tadeusza i obserwowała tabor. Mężczyzna czuł jej każdy oddech. Ale ona z mężem tu jest, z mężem… – dzwoniło mu w uszach. Nagle poczuł, jak jej delikatna dłoń obejmuje jego wielką, spracowaną rękę. Tak mocno, że znowu zadzwoniło mu w uszach. Ale nie wiadomo, czy zdążył… może nie zdążył ten mąż… a może wcale nie z mężem…

*

Lwów poddał się dawno temu, a Polacy ze wstydem spuścili głowy. Nad miastem teraz wisiały czerwone sztandary nowych gospodarzy. Tadeusz wynajmował mały pokoik na poddaszu i starał się każdego dnia chodzić do pobliskiego szpitala w odwiedziny do Leny. Okazało się, że rana na jej nodze uległa zakażeniu. Tylko dzięki determinacji mężczyzny jej nie amputowano. Wszyscy w szpitalu traktowali Tadeusza jak jej męża. Sytuacja stawała się niezbyt komfortowa dla samej Leny. W czasie codziennych odwiedzin dużo rozmawiali, więc Tadeusz poznał historię jej życia. Była Ukrainką, pochodziła z okolic Kijowa, skąd wraz z matką uciekły przed rewolucją bolszewicką na wschodnie kresy Polski. Cały ich rodzinny majątek pozostał po tamtej stronie granicy. Lena ze względu na sytuację rodzinną zmuszona była zgodzić się na zaaranżowany przez matkę ślub z dużo starszym, majętnym Rosjaninem – Fiodorem Mikołajewem. Handlował on drewnem na skalę przemysłową i często w interesach całymi tygodniami podróżował po kraju. Mieszkali w Lublinie. Wakacje co roku spędzali w pensjonacie w Zaleszczykach nad Dniestrem. Wybuch wojny zastał ich w drodze powrotnej z urlopu na dworcu kolejowym we Lwowie.

Lena czuła, jak codzienna obecność Tadeusz staje się dla niej coraz ważniejsza. Opieka, szacunek i uczucie – tego wcześniej nie doświadczyła ze strony męża. Łapała się na tym, że czeka z niecierpliwością na czas spędzany z Tadeuszem, i z coraz większą niechęcią myślała o spotka­niu z Fiodorem.

– Może przyniosę ci kompotu z kuchni, a może herbaty? – pytał Tadeusz.

– Nie, bardzo dziękuję. – Lena była wzruszona jego troską.

– Może zjesz owoce? – pytał znów.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

10 Proszę, pomóżcie, ludzie! (ukr.)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: