Star Wars. Wielka republika. Wyprawa do zaginionego miasta - George Mann - ebook

Star Wars. Wielka republika. Wyprawa do zaginionego miasta ebook

Mann George

4,0

Opis

Na długo przed wojnami klonów i nastaniem Imperium, we wczesnym okresie Wielkiej Republiki, w odległej galaktyce trwała era eksploracji… To czas ekscytacji i odkryć.

Odważni piloci wytyczają nowe trasy nadprzestrzenne, podczas gdy dzielni Zwiadowcy nawiązują kontakty ze światami pogranicza, aby zachęcić je do przyłączenia się do Republiki. Kiedy odnaleziony zostaje uszkodzony droid łącznościowy jednego z zespołów Zwiadowców, dryfujący bezradnie w kosmicznej pustce i nadający tajemniczą wiadomość, mistrzyni Jedi Silandra Sho i jej padawanka Rooper Nitani otrzymują misję odszukania jego zaginionych towarzyszy. Śledztwo prowadzi je na Gloam, spustoszony świat, o którym mówi się, że nawiedzają go mityczne potwory. Ale sytuacja na Gloamie jest bardziej skomplikowana i przerażająca, niż się wydaje. Badacz nadprzestrzeni, imieniem Spence, i jego syn Dass utknęli na planecie i w bolesny sposób przekonali się, że legendarne stworzenia są bardzo realne – a także bardzo, bardzo niebezpieczne. Spence’owi udaje się aktywować boję alarmową i nadać wezwanie o pomoc, ale mężczyzna obawia się, że zostało im bardzo niewiele czasu – potwory są coraz bliżej. Czy Jedi zdołają odnaleźć zaginionych Zwiadowców, uratować Dassa i Spence’a oraz rozwikłać zagadkę tajemniczych stworów? Odpowiedzi należy szukać w mieście ukrytym pod powierzchnią planety…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WPROWADZENIE

CHRONOLOGIA STAR WARS

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Droid dry­fo­wał od wielu dni.

Wokół niego roz­cią­gała się atra­men­towa czerń kosmosu, zimna i surowa. Prze­ra­ża­jąco pusta.

Jeśli kie­dyś miał jakieś ozna­cze­nie, to już go nie pamię­tał. Nie był też pewny celu swo­jej podróży ani nawet tego, czy wciąż podąża we wła­ści­wym kie­runku. Wszyst­kie te myśli znik­nęły, wyma­zane przez tę samą burzę aste­roid, która uszko­dziła jego sil­niki. Zacho­wane jesz­cze wspo­mnie­nia wyda­wały się mgli­ste – sta­no­wiły wiru­jącą jak w kalej­do­sko­pie sekwen­cję obra­zów: migawki innych świa­tów, innych cza­sów.

Był sam – i był zagu­biony.

Pod­czas dłu­giego, trud­nego lotu widział różne rze­czy… Umie­ra­jącą gwiazdę, prze­kształ­ca­jącą się w jasnego czer­wo­nego olbrzyma, poże­ra­ją­cego krą­żące wokół niego pla­nety niczym wście­kłe kule ognia. Ogromną ławicę pur­r­gi­lów, ele­gancko prze­my­ka­jącą pośród ście­ra­ją­cych się ze sobą księ­ży­ców. Wspa­niały blask sztucz­nych świa­teł, któ­rymi migo­tał zamiesz­kany wodny świat…

I potwory.

Widział też potwory.

A może to wyda­rzyło się wcze­śniej? Wtedy, gdy mistrz Rok i pozo­stali wyru­szyli na Gloam? Przed długą podróżą pośród gwiazd…?

Czy to było po eks­plo­zji statku?

Droid nie miał pew­no­ści. Wszystko mu się mie­szało. Gma­twało. Wyda­wało się kom­plet­nie pozba­wione sensu.

Dry­fo­wał więc dalej, być może wyczu­wa­jąc gdzieś głę­boko w swo­ich uszko­dzo­nych obwo­dach, że kie­dyś, dawno temu, myślał o jakimś celu – o wia­do­mo­ści, którą powi­nien dostar­czyć.

Być może…

Dass Lef­fbruk ni­gdy nie wiódł życia, jakie inni uzna­liby za typowe. Nie mógłby nazy­wać domem żad­nego wiej­skiego obej­ścia ani miesz­ka­nia w mie­ście, nie odbył prak­tyk na far­mie ani w fabryce, nie cho­dził do szkoły, nie nale­żał do żad­nej spo­łecz­no­ści i nie miał przy­ja­ciół. To zna­czy, poza małą grupką dzieci poszu­ki­wa­czy, na które od czasu do czasu wpa­dał na sta­cjach kosmicz­nych. Nie sądził jed­nak, aby to naprawdę się liczyło.

Odkąd pod­rósł na tyle, aby pod­ska­ki­wać na kola­nach ojca – jego matka zgi­nęła w wypadku promu, gdy był jesz­cze dziec­kiem – Dass prze­by­wał pośród gwiazd, pro­wa­dząc noma­dyczny tryb życia. Wiecz­nie w dro­dze z miej­sca na miej­sce, z mia­sta do mia­sta, ze świata na świat. Prze­miesz­czali się swoim sta­rym, wier­nym stat­kiem poszu­ki­waw­czym o nazwie „Srebrna Smuga” – tylko Dass i jego ojciec, w dodatku nie pozo­sta­wali ni­gdzie dłu­żej niż przez kilka dni. Prze­cze­sy­wali gra­nice w poszu­ki­wa­niu nowych, nie­zba­da­nych szla­ków nad­prze­strzen­nych, odgry­wa­jąc swoją rolę w czy­nie­niu galak­tyki nieco bar­dziej przy­stęp­nym, lepiej zna­nym obsza­rem.

Pod wie­loma wzglę­dami wie­dli szczę­śliwe życie – i Dass już dawno nauczył się nim cie­szyć. Gwiazdy były dla niego niczym wierni dru­ho­wie. Nie­wiele rze­czy kochał bar­dziej niż sta­nie pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem w zimną, bez­chmurną noc, w oto­cze­niu pustki i ze świa­do­mo­ścią, że on i jego tata są jedy­nymi ludźmi na całym świe­cie.

Naprawdę warto spoj­rzeć na wszystko z odpo­wied­niej per­spek­tywy i uświa­do­mić sobie, jak wiel­kim jest się szczę­ścia­rzem. W ciągu swo­jego dotych­cza­so­wego, krót­kiego dwu­na­sto­let­niego życia wiele zoba­czył: kry lodowe dry­fu­jące na różo­wych morzach, burze ogniowe, roz­świe­tla­jące hory­zont niczym blask nowego świtu, światy opa­no­wane przez tru­jące rośliny, chcące go pożreć… Sta­ro­żytne, zapo­mniane świą­ty­nie na dawno opusz­czo­nych księ­ży­cach, dżun­gle, pusty­nie, bez­kre­sną, tęt­niąca życiem tun­drę pełną nie­zna­nych gatun­ków zwie­rząt. Tak wiele gatun­ków! I… raj. Widział też raj.

A teraz zna­lazł się tutaj.

Dass wes­tchnął ciężko. Jak wła­ści­wie do tego doszło? Porzu­ceni…

Nie wie­dział nawet, jak nazywa się ta pla­neta, ale wie­dział, że jej nie­na­wi­dzi. Nie było tu kom­plet­nie nic. Nic poza cią­gną­cymi się w nie­skoń­czo­ność pasmami ciem­nych, poszar­pa­nych skał, skry­wa­ją­cych kałuże kwa­śnej wody, poza kilo­me­trami tuneli zasie­dlo­nych przez wiel­kie, brzyd­kie chrząsz­cze, zda­jące się uwiel­biać smak ludz­kiego mięsa, i burzami. Nie­koń­czą­cymi się burzami, roz­świe­tla­ją­cymi niebo pio­ru­nami, dud­nią­cymi jak okrutne grzmoty odle­głej wojny.

Takiej jak ta pusto­sząca pla­nety Eiram i E’ronoh, która spo­wo­do­wała tak wiele zawi­ro­wań w całym sek­to­rze. Zamknięto szlaki nad­prze­strzenne. Racjo­no­wano żyw­ność i zasoby. Wśród gwiazd dry­fo­wały szczątki wra­ków, znisz­czo­nych pod­czas strasz­li­wych kosmicz­nych bitew. Dass i jego ojciec utknęli nawet raz pod­czas blo­kady, wsku­tek czego przez kilka dni byli uwię­zieni na swoim statku i prze­słu­chi­wani przez tak zwane służby bez­pie­czeń­stwa. A potem musieli ucie­kać przed gan­giem pira­tów, wyko­rzy­stu­ją­cych owe zawi­ro­wa­nia do plą­dro­wa­nia spo­koj­nych sek­to­rów.

Dla­czego te pla­nety nie mogły się po pro­stu ze sobą doga­dać?

Chło­piec pod­niósł wzrok. Miał taki zwy­czaj, że zawsze szu­kał odpo­wie­dzi na nur­tu­jące go pyta­nia w gwiaz­dach. Ale tym razem przez grubą war­stwę smogu, skry­wa­jącą niebo niczym skłę­biony koc, nie mógł dostrzec żad­nej z nich.

O tak – nie­na­wi­dził tego miej­sca.

Czuł to jesz­cze zanim dowie­dział się o… rze­czach, które przy­cho­dziły nocą.

O potwo­rach.

Ale nie chciał o tym myśleć.

W tej chwili musiał się sku­pić na upo­lo­wa­niu kola­cji. Dass stał się eks­per­tem w łapa­niu małych jasz­czur­ko­po­dob­nych stwo­rzeń, cza­ją­cych się w szcze­li­nach mię­dzy ska­łami. Tego dnia został ugry­ziony tylko trzy razy.

Jego ojciec, Spence, prze­by­wał w ich pro­wi­zo­rycz­nym obo­zie, pra­cu­jąc nad boją awa­ryjną, którą wspól­nie budo­wali. Kilka dni wcze­śniej Spence uszko­dził sobie nogę pod­czas wyprawy na jeden ze sta­rych wra­ków stat­ków gór­ni­czych, poroz­rzu­ca­nych na ska­łach w oko­licy. Upadł i mocno ją skrę­cił, gdy pró­bo­wał pod­wa­żyć poszy­cie kadłuba – i od tego czasu był zmu­szony trzy­mać się bli­sko obozu, na wypa­dek gdyby…

Dass potrzą­snął głową. Czuł, jak strach kipi w jego wnę­trzu, czuł jego zimny ucisk w klatce pier­sio­wej.

„Nie myśl o potwo­rach. Skon­cen­truj się na czmy­cha­czach”.

Wziął głę­boki oddech, a następ­nie wbił włócz­nię – drew­nianą, zaostrzoną gałąź – w szcze­linę w skale. Usły­szał pisk czmy­cha­czy, ale stwo­rze­nia były zbyt szyb­kie i coraz spryt­niej­sze. Musiał ruszać dalej i spró­bo­wać zna­leźć inną kolo­nię. Szu­ka­jąc poży­wie­nia, każ­dego dnia zapusz­czał się coraz dalej i dalej. Dalej od obozu i od ojca.

Spoj­rzał w górę, wyczu­wa­jąc jakiś ruch, i zamarł.

Rozej­rzał się po oko­licy. Ale to był tylko wiatr, mierz­wiący jego kędzie­rzawe włosy.

Tylko wiatr.

Tam, w mroku, coś wyło, długo i żało­śnie. Dass poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. Ści­snął trzon włóczni tak mocno, że aż pobie­lały mu knyk­cie.

Czy to znów tylko wiatr gwiz­dał mię­dzy dwoma gra­niami?

A może to wła­śnie one?

Dass nie zamie­rzał ryzy­ko­wać. Odwró­cił się i puścił bie­giem przed sie­bie. Były tam, skryte w cie­niu. Obser­wo­wały. Cze­kały.

Stopy Dassa ude­rzały ryt­micz­nie o skały, gdy śpie­szył z powro­tem do obozu.

Tam będzie bez­pieczny.

Na razie…

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Cóż, Amos, jestem kom­plet­nie sko­ło­wany. Nie wiem, co o tym myśleć. To nie do wiary – powie­dział Kam, stu­ka­jąc iry­tu­jąco stopą w meta­lową kratkę. – To zna­czy, brak mi słów.

– Na to wygląda. – Amos prze­wró­cił oczami. Mógłby przy­siąc, że w kost­nych wypust­kach na skro­niach czuł dziwne mro­wie­nie – nie­chybny znak, że coś tu było nie tak.

Dwóch tech­ni­ków łącz­no­ści stało obok sie­bie w ładowni ich małego promu, spo­glą­da­jąc na zde­ze­lo­wa­nego dro­ida, któ­rego wła­śnie wcią­gnęli na pokład za pomocą zdal­nych holow­ni­ków. Kam, rutiań­ski Twi’lek o bla­do­nie­bie­skiej skó­rze i dłu­gich gło­wo­ogo­nach prze­rzu­co­nych przez ramiona, zało­żył ręce na piersi i skrzy­wił się kwa­śno. Otwo­rzył usta, jakby chciał dodać coś jesz­cze, ale naj­wy­raź­niej zmie­nił zda­nie i zamknął je z kłap­nię­ciem.

Amos wymam­ro­tał tym­cza­sem prze­kleń­stwo w swoim ojczy­stym the­eliń­skim i przy­kuc­nął, aby dokład­niej przyj­rzeć się uszko­dzo­nej maszy­nie.

To był jeden z nie­zwy­kle wytrzy­ma­łych, małych modeli EX, uży­wa­nych do komu­ni­ka­cji na pogra­ni­czu po tym, jak wyne­go­cjo­wano nowe trak­taty i wyty­czono nowe szlaki han­dlowe. Miały dostar­czać łącz­no­ściow­com prośby o uru­cho­mie­nie boi prze­kaź­ni­ko­wych, pozwa­la­ją­cych coraz więk­szej licz­bie pla­net pozo­sta­wać w kon­tak­cie z Repu­bliką. Zazwy­czaj towa­rzy­szyły one gru­pom Zwia­dow­ców na przy­gra­niczne światy, wcho­dząc w skład zespo­łów, które odkry­wały nie­znane wcze­śniej, inte­li­gentne rasy lub poma­gały im, jeśli te potrze­bo­wały pomocy.

To ozna­czało zaś, że ów mały droid nale­żał do któ­rejś z dru­żyn doko­nu­ją­cych zwiadu, a także, że powi­nien w tej chwili prze­by­wać gdzie indziej, prze­ka­zu­jąc wia­do­mość innemu zespo­łowi łącz­no­ści.

Nie był też w szcze­gól­nie dobrym sta­nie.

– To nie jest droid, któ­rego się spo­dzie­wa­li­śmy, prawda? – spy­tał Kam. – 9B ma wró­cić dopiero za kilka mie­sięcy.

EX-9B, droid typu EX, został przy­dzie­lony do zespołu Zwia­dow­ców, z któ­rym Kam i Amos zwy­kle pra­co­wali, skła­da­ją­cego się z dwóch Jedi – mistrzyni Silan­dry Sho i pada­wanki Rooper Nitani – a także pilotki i medyka. Ale Kam miał rację. Zespół EX-9B dopiero co wyru­szył na nową misję.

– A jeśli to nie Silan­dra i Rooper go przy­słały…

– …to kto? – mruk­nął Kam, jak zwy­kle koń­cząc myśl Amosa. Zda­rzało im się to bar­dzo czę­sto i praw­do­po­dob­nie wyni­kało z tego, że współ­pra­co­wali bar­dzo ści­śle przez zbyt długi czas, ale Amos nie miał nic prze­ciwko temu. W zasa­dzie to nawet mu się to podo­bało. Na pogra­ni­czu samot­ność cza­sem porząd­nie dawała się we znaki. Nic dziw­nego, że się do sie­bie zbli­żyli.

– Lepiej spró­bujmy się tego dowie­dzieć – powie­dział Amos, pod­no­sząc to, co zostało z dro­ida. Bra­ko­wało mu dwóch nóg, a jego uszko­dzone sil­niki manew­rowe nie nada­wały się do naprawy. Soczewka foto­re­cep­tora była pęk­nięta, a zewnętrzna powłoka pokryta dziu­rami i osma­le­niami. – Wygląda na to, że wpadł w małe tara­paty.

– Małe?!

Kam podą­żył za Amo­sem do sta­no­wi­ska robo­czego w jed­nym z bocz­nych pomiesz­czeń głów­nej ładowni promu. Było tam tro­chę cia­sno – lecz nie wyni­kało to z małej prze­strzeni, ale z ogrom­nej liczby spię­trzo­nych w sterty róż­nych kom­po­nen­tów, poroz­rzu­ca­nych wszę­dzie narzę­dzi i poło­wicz­nie zmon­to­wa­nych boi.

Kam zrzu­cił ze sta­no­wi­ska robo­czego część zaśmie­ca­ją­cych je rze­czy, zwa­la­jąc je na pod­łogę – tak gwał­tow­nie, że aż zako­ły­sały mu się gło­wo­ogony.

Amos ostroż­nie poło­żył uszko­dzo­nego dro­ida na bla­cie.

– Ma dziurę w obu­do­wie – zauwa­żył, wska­zu­jąc Kamowi poszar­paną wyrwę w powło­kach maszyny. – Wygląda na to, że pamięć i obwody nawi­ga­cyjne zostały uszko­dzone. Mimo wszystko te EX to solidne maleń­stwa. Więk­szość dro­idów nie dotar­łaby tak daleko, zwłasz­cza bez kap­suły ochron­nej sil­nika manew­ro­wego.

– Spró­buj go uru­cho­mić – popro­sił Kam.

Amos otwo­rzył klapę z tyłu przy­po­mi­na­ją­cego dysk cen­tral­nego modułu dro­ida. Wsu­nął palec do środka i naci­snął przy­cisk. W głębi socze­wek foto­re­cep­to­rów zami­go­tały świa­tła, niczym odle­głe bły­ska­wice. Cała powłoka zadrżała, jedyna pozo­stała noga drgnęła, ale potem maszyna znów się wyłą­czyła przy akom­pa­nia­men­cie głu­chego rzę­że­nia. Amos pod­chwy­cił wzrok Kama.

– Myślisz, że możemy zary­zy­ko­wać pod­łą­cze­nie go do sys­te­mów statku?

– Chyba nie mamy zbyt wiel­kiego wyboru – odpo­wie­dział Twi’lek. Wycią­gnął kabel spod warsz­tatu i podał jeden koniec Amo­sowi. Drugi wetknął do gniazda w ścia­nie, tuż pod sze­re­giem moni­to­rów. The­elin pod­łą­czył dro­ida.

– Bee-dee-bid­dle-boop! – Gdy jego obwody ożyły, droid nie­mal natych­miast zaczął wyda­wać z sie­bie prze­ni­kliwe, pod­eks­cy­to­wane dźwięki. – Bipp-bipp-bid­dle-wheee.

– Tak, tak, już dobrze – zapew­nił go Amos, pstry­ka­jąc kil­koma prze­łącz­ni­kami wewnątrz obu­dowy maszyny. – Nie rozu­miem ni w ząb, co mówisz.

– Myślę, że nawet on sam nie wie, co chce powie­dzieć – zauwa­żył Kam. – To jakiś strasz­liwy beł­kot!

– Prze­ślę to na ekran. Może w ten spo­sób uda nam się odcy­fro­wać to, co pozo­stało w jego bazie danych. – Amos wci­snął kolejny przy­cisk i na wyświe­tla­czach zaczęły się prze­wi­jać migo­czące stru­mie­nie liter i cyfr.

– Och – bąk­nął Kam i przez chwilę wpa­try­wał się w odczyty w mil­cze­niu. – Nie jest dobrze, Amos – pod­jął wresz­cie. – To 8C. Należy do eks­pe­dy­cji Dwa-Pięć-Dwa, wysła­nej na Zewnętrzne Rubieże.

– To zespół Zwia­dow­ców mistrza Burana – przy­po­mniał sobie Amos. – Ale czy oni nie powinni być przy­pad­kiem…?

– …na pla­ne­cie Auba­das w sąsied­nim sek­to­rze? – dokoń­czył Kam, spo­glą­da­jąc na powłokę EX-8C, roz­be­be­szo­nego na bla­cie warsz­tatu, a potem prze­no­sząc wzrok z powro­tem na moni­tory. – Sądząc po tym, co tu widzę, coś poszło nie tak. Są tu jakieś zapisy na temat eks­plo­zji, potwora i… Zaraz! – Urwał gwał­tow­nie. – Mam część wia­do­mo­ści. Spójrz, ta zapę­tlona sekwen­cja. Chwi­leczkę. – Zaczął stu­kać z oży­wie­niem w kla­wia­turę na ścia­nie – jego palce tań­czyły spraw­nie nad zuży­tymi przy­ci­skami. – To powinno wystar­czyć. – Wci­snął kolejny przy­cisk i gło­śniki statku obu­dziły się do życia.

Począt­kowo roz­brzmie­wały jedy­nie trza­skami zakłó­ceń. A potem roz­le­gło się coś wię­cej:

– …sabo­taż. Zosta­li­śmy… w zasadzkę… Maliq i inni, oni… a teraz jestem… uwię­ziony… Gloam. Jest tu coś nie­bez­piecz­nego. Wysy­łam… was odna­leźć. Niech Moc będzie…

Kam odwró­cił się do Amosa i spoj­rzał mu w oczy.

– To był Rok.

Mil­czeli przez chwilę, roz­wa­ża­jąc w myśli to, co usły­szeli.

Zasadzka. Sabo­taż. Coś nie­bez­piecz­nego. I… gdzie wła­ści­wie znaj­do­wał się ten cały Gloam? Czy nie mieli przy­pad­kiem prze­by­wać na Auba­da­sie? Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące było to, co stało się z Mali­qiem – pada­wa­nem Roka – i resztą zespołu. Galak­tyczne pogra­ni­cze czę­sto oka­zy­wało się nie­bez­pieczne, ale to…? To wszystko brzmiało zde­cy­do­wa­nie kiep­sko. Rok nale­żał do najbar­dziej doświad­czo­nych mistrzów Jedi na Zewnętrz­nych Rubie­żach. Pro­wa­dząc żywot na pogra­ni­czu, był w swoim żywiole – wyru­sza­jąc na nowe światy, spo­ty­ka­jąc nowe istoty, cie­sząc się tym, że ni­gdy nie wie­dział, co przy­nie­sie nowy dzień. A jeśli miał kło­poty…

Amos potarł kciu­kiem jeden ze swo­ich krót­kich the­eliń­skich rogów na skroni. W gło­wie wiro­wało mu tysiące myśli, ale żadna nie zwia­sto­wała niczego dobrego.

– Będziemy musieli skon­tak­to­wać się z Silan­drą i resztą, prawda?

Kam powoli poki­wał głową.

– Są naj­bli­żej. W tym sek­to­rze nie ma nikogo innego, kto byłby na tyle nie­da­leko, aby móc go wezwać na pomoc. Nie wiemy nawet, ile czasu minęło, odkąd Rok nagrał tę wia­do­mość. – Kam wycią­gnął wtyczkę z tyl­nej czę­ści obu­dowy EX-8C. Drga­jąca spa­zma­tycz­nie noga dro­ida natych­miast znie­ru­cho­miała, a stru­mień tek­stu na moni­to­rach zami­go­tał i zgasł. – Musimy dzia­łać szybko – teraz, zaraz.

– Pójdę uru­cho­mić łącz­ność dale­kiego zasięgu – powie­dział Amos. – Ty w tym cza­sie…

– …obierz kurs na Auba­das – dopo­wie­dział Kam, przy­ta­ku­jąc. – Już się robi. – Odwró­cił się i szyb­kim kro­kiem wyma­sze­ro­wał z warsz­tatu.

Amos patrzył przez chwilę w ślad za nim, a potem spoj­rzał z powro­tem na mil­czą­cego, uszko­dzo­nego dro­ida, leżą­cego na bla­cie.

– Mam tylko nadzieję, że ktoś z nas dotrze tam na czas – mruk­nął pod nosem.

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Dotar­cie na miej­sce zabrało zespo­łowi Zwia­dow­ców mistrzyni Sho nie­cały dzień.

– Dwie pla­nety?

Pada­wanka Jedi Rooper Nitani spoj­rzała przez przedni panel wido­kowy „Umber­falla” na maja­czące w dole światy. Na przej­rzy­stej trans­pa­sta­lo­wej powierzchni ilu­mi­na­tora wid­niało jej odbi­cie, wpa­tru­jące się w nią sze­roko otwar­tymi ze zdu­mie­nia oczami. Kosmyk dłu­gich, ciem­nych wło­sów opa­dał jej na poli­czek. Dmuch­nęła, aby go odsu­nąć sprzed oczu, ale z mar­nym skut­kiem.

Bliź­nia­cze pla­nety były podob­nej wiel­ko­ści – małe, jak na galak­tyczne stan­dardy, led­wie odro­binę więk­sze od księ­ży­ców – ale widziane z orbity nie mogłyby się bar­dziej od sie­bie róż­nić. Pod­czas gdy jedną pokry­wały roz­le­głe błę­kitne oce­any i lądy poro­śnięte szma­rag­do­wo­zie­loną roślin­no­ścią, druga zda­wała się być przy­kryta grubą war­stwą czar­nego smogu. W jej gór­nych war­stwach atmos­fery kłę­biły się wiry zanie­czysz­czeń, roz­świe­tlane raz po raz roz­bły­skami pio­ru­nów i sku­tecz­nie prze­sła­nia­jące Rooper wszystko znaj­du­jące się poni­żej ich gru­bej pokrywy. Co jakiś czas uda­wało jej się coś dostrzec, ale widziała jedy­nie jałowe skały – i prze­peł­niało ją to uczu­ciem głę­bo­kiego nie­po­koju. To miej­sce miało w sobie coś… zło­wiesz­czego.

– Tak – potwier­dziła Die­trix, sie­dząca w fotelu pilota po lewej stro­nie Rooper. – To… dość wyjąt­kowe i nie­zwy­kłe miej­sce. Według 9B oba światy krążą wokół sie­bie, podob­nie jak ich gwiazdy. To jak skom­pli­ko­wany taniec, pełen ruchów prze­pla­ta­ją­cych się ze sobą niczym pasemka w pada­wań­skim war­ko­czyku.

Rooper spoj­rzała na pilotkę, która uśmie­chała się, wyko­nu­jąc w powie­trzu okrężne ruchy rękami. Odwza­jem­niła uśmiech.

Odno­siła wra­że­nie, że Die­trix bez­u­stan­nie try­ska entu­zja­zmem, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Dostrze­gała jasne strony każ­dej nowej sytu­acji i rze­czy – zwłasz­cza, jeśli miało to jakiś zwią­zek ze stat­kami, ich sil­ni­kami lub napra­wami. Była pilotką „Umber­falla”, ale jako że oka­zała się zale­d­wie sześć lat star­sza od czter­na­sto­let­niej Rooper, szybko się ze sobą zaprzy­jaź­niły. Poza tym miała jedną z naj­fan­ta­stycz­niej­szych fry­zur, jakie pada­wanka kie­dy­kol­wiek widziała – pasmo wło­sów we wszyst­kich kolo­rach tęczy, ster­czące niczym wachlarz na środku jej ogo­lo­nej po bokach głowy. Już samo prze­by­wa­nie w jej towa­rzy­stwie spra­wiało, że na twa­rzy Rooper samo­ist­nie poja­wiał się uśmiech. Cza­sami żało­wała, iż bra­kuje jej odwagi, aby wyra­żać sie­bie tak śmiało jak Die­trix – nie żeby miała pew­ność, co mogłoby to ozna­czać w prak­tyce. Miesz­kańcy rodzin­nej pla­nety Rooper, Rohma, cza­sami uży­wali kolo­ro­wych tuszy do ryso­wa­nia skom­pli­ko­wa­nych wzo­rów na policz­kach, ale ona nie prak­ty­ko­wała tej tra­dy­cji, zde­cy­do­wa­nie woląc swoją twarz o śnia­dej kar­na­cji w wer­sji pozba­wio­nej nanie­sio­nych farbą zna­ków. Ale włosy…?

Może po tej misji prze­far­buje je na jaskrawą czer­wień? Zasta­na­wiała się, co powie­dzia­łaby na to mistrzyni Sho.

– Która z nich to Auba­das? – zapy­tała, sku­pia­jąc się ponow­nie na pla­ne­tach w dole.

– Domy­ślam się, że ta, która wygląda, jakby miała przy­ja­zną isto­tom żywym atmos­ferę – odpo­wie­działa Die­trix. – Cho­ciaż na odpra­wie nie wspo­mniano nic o bliź­nia­czych świa­tach.

– Na odpra­wie nie udzie­lono nam zbyt wielu infor­ma­cji na jaki­kol­wiek temat – zauwa­żyła Rooper. – Powie­dzieli tylko tyle, że ekipa Roka Burana została wysłana na Auba­das jako for­poczta zespołu nego­cja­cyj­nego Repu­bliki po tym, jak Kati­ko­oto­wie popro­sili o pomoc – i że od tam­tej pory nie dali znaku życia. A potem, pół sek­tora dalej, poja­wił się nagle ich droid z tym znie­kształ­co­nym woła­niem o pomoc. Jedyne, co możemy zro­bić, to udać się do ich ostat­niej zna­nej loka­li­za­cji na Auba­dasie i zoba­czyć, co zdo­łamy zna­leźć.

Die­trix odchy­liła się na opar­cie fotela pilota.

– Tro­chę się nad tym wszyst­kim zasta­na­wia­łam – powie­działa. – I w zasa­dzie… nie wia­domo, czego możemy się spo­dzie­wać tam na dole. Kry­zysu dyplo­ma­tycz­nego? Zakład­ni­ków? Kata­strofy?

Rooper pró­bo­wała stłu­mić cisnący jej się na usta uśmiech. Cho­ciaż żywiła nadzieję, że nikt z zespołu Roka nie został ranny, była pod­nie­cona per­spek­tywą prze­ży­cia przy­gody. W końcu mogła zro­bić coś eks­cy­tu­ją­cego. Bo czy to wła­śnie nie tym mieli zaj­mo­wać się tam, na obrze­żach Zewnętrz­nych Rubieży? Eks­plo­ro­wać nowe, nie­zba­dane światy? Poma­gać isto­tom w potrze­bie? Zaże­gny­wać kry­zysy, odkry­wać?

Jak dotąd jed­nak jedy­nym, co kazała dziew­czy­nie robić jej mistrzyni, Silan­dra Sho, było ćwi­cze­nie walki na mie­cze świetlne, medy­ta­cja i szko­le­nie się w niu­an­sach dyplo­ma­cji. Każde miej­sce, które odwie­dziły, oka­zy­wało się albo gołą skałą, albo maleńką pla­cówką, gdzie Rooper mogła co naj­wy­żej spraw­dzać, jakie nie­zwy­kłe lokalne owoce są sprze­da­wane na tam­tej­szych tar­go­wi­skach. Dziew­czyna bar­dzo sza­no­wała swoją mistrzy­nię – być może bar­dziej niż kogo­kol­wiek innego, kogo kie­dy­kol­wiek spo­tkała w życiu – ale chciała, żeby Silan­dra tro­chę jej odpu­ściła i prze­stała być taka sztywna. Jasne, Jedi mieli swoje obo­wiązki. Na ich bar­kach spo­czy­wało brze­mię olbrzy­miej odpo­wie­dzial­no­ści. Rooper to rozu­miała. Ale to wcale nie zna­czyło, że musieli się wiecz­nie nudzić. Jaki był sens prze­by­wa­nia w danej oko­licy, skoro nie mogli cie­szyć się tym, co ofe­ro­wała?

Wyglą­dało jed­nak na to, że sytu­acja już wkrótce ule­gnie zmia­nie.

– To może być pułapka – zastrze­gła, być może odro­binę nieco zbyt entu­zja­stycz­nie. – Albo… cokol­wiek.

– I wła­śnie dla­tego powin­ni­śmy uni­kać spe­ku­la­cji i sku­pić się na fak­tach – dobiegł zza jej ple­ców kar­cący głos. Gdy pada­wanka się odwró­ciła, zoba­czyła Silan­drę Sho wcho­dzącą do kok­pitu.

Silan­dra była wysoką, szczu­płą kobietą o gęstych brą­zo­wych wło­sach upię­tych z tyłu głowy. Nie­ty­powo jak na Jedi, nosiła dużą tar­czę w kształ­cie dysku, przy­piętą do uprzęży na ple­cach – srebrną meta­lową obręcz z prze­ci­na­ją­cym ją w poprzek ele­men­tem, na któ­rym umiesz­czono uchwyt. Pustą prze­strzeń po obu jego stro­nach po akty­wa­cji wypeł­niało roze­dr­gane pole pla­zmy. Silan­dra rzadko z niej korzy­stała pod­czas ich sesji spa­rin­go­wych, ale Rooper wie­działa, że to sym­bol głę­bo­kiej wiary jej mistrzyni w kodeks Jedi, a zgod­nie z nim człon­ko­wie zakonu uży­wali broni tylko w obro­nie wła­snej lub innych. Mistrzyni Sho czę­sto powta­rzała swo­jej pada­wance, że woli być tar­czą niż mie­czem – że zawsze woli stać na straży i chro­nić, niż wal­czyć. Nie ozna­czało to, że ni­gdy nie uży­wała mie­cza świetl­nego – nale­żała do naj­spraw­niej­szych wojow­ni­czek, jakie Rooper kie­dy­kol­wiek widziała – po pro­stu pre­fe­ro­wała tar­czę, chyba że sytu­acja wyma­gała zgoła innego podej­ścia.

Silan­dra była cichą, wiecz­nie zamy­śloną osobą, a Rooper bez­u­stan­nie zazdro­ściła jej umie­jęt­no­ści zacho­wy­wa­nia spo­koju w każ­dej sytu­acji. Zwy­kle wie­działa też dokład­nie, o czym myśli Rooper – cza­sem nawet jesz­cze zanim pada­wanka zdą­żyła o tym pomy­śleć.

– Mistrzyni Sho – powie­działa dziew­czyna. – Wła­śnie…

Silan­dra uci­szyła ją gestem.

– Wiem. Nie możesz się docze­kać, żeby spraw­dzić swoje umie­jęt­no­ści. Ale musimy pamię­tać o naszych głów­nych celach. Nawią­żemy kon­takt i spo­tkamy się z mistrzem Bura­nem i jego zespo­łem. Następ­nie wypeł­nimy ich pier­wotną misję, nio­sąc każdą pomoc, jaką zdo­łamy zaofe­ro­wać miej­sco­wej lud­no­ści. – Poło­żyła dłoń na ramie­niu uczen­nicy. – Bez względu na oko­licz­no­ści. – Jej wyraz twa­rzy nie zdra­dzał żad­nych emo­cji, choć Rooper wie­działa, że Silan­drę i Roka łączyła wie­lo­let­nia przy­jaźń i że jej mistrzyni z pew­no­ścią musiała być tak samo zanie­po­ko­jona tą całą sytu­acją, jak wszy­scy inni – i bez dwóch zdań zale­żało jej głów­nie na upew­nie­niu się, że męż­czy­zna jest cały i zdrowy.

Rooper ni­gdy nie spo­tkała tego Jedi, ale miał on repu­ta­cję pra­wie tak wytrzy­ma­łego i nie­złom­nego, jak dro­idy typu EX. Cokol­wiek się tam wyda­rzyło, ist­niała cał­kiem spora szansa, że nic mu się nie stało. Wie­rzyła, że to samo doty­czy jego pada­wana, Maliqa. Ni­gdy nie byli ze sobą jakoś spe­cjal­nie bli­sko, ale znała go i sza­no­wała, podob­nie jak więk­szość pada­wa­nów w podob­nym wieku. Przy­po­mi­nał cha­rak­te­rem Die­trix – która zawsze wyda­wała się być uśmiech­nięta, nie­za­leż­nie od sytu­acji.

– Czy pró­bo­wa­łaś nawią­zać łącz­ność? – spy­tała Silan­dra, kie­ru­jąc te słowa do Die­trix.

Pilotka potwier­dziła.

– Zero odpo­wie­dzi. Ani od dru­żyny Roka, ani od Kati­ko­otów. Zapę­tli­łam wia­do­mość, ale jak dotąd albo ją igno­rują, albo coś jest nie tak z ich łącz­no­ścią.

Silan­dra ski­nęła głową.

– W takim razie zro­bi­li­śmy wszystko, co w naszej mocy, aby uprze­dzić ich o naszym przy­by­ciu. Spro­wadź nas na dół.

Die­trix pstryk­nęła serią prze­łącz­ni­ków, po czym chwy­ciła obu­rącz stery statku. Widok za przed­nim ilu­mi­na­to­rem uległ zmia­nie. Rooper sta­rała się nie sku­piać zanadto na kłę­bią­cym się w jej wnę­trzu poczu­ciu nie­po­koju, który ogar­niał ją za każ­dym razem, gdy spo­glą­dała na ponury bliź­nia­czy świat Auba­dasa, spo­wi­ja­jący jej umysł dziwną, ciemną mgłą.

„Umber­fall” zaczął powoli opa­dać ku nie­zna­nemu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Gdzie, na Błę­kitne Słońce, podziało się to drań­stwo?

Die­trix zmarsz­czyła brwi, pochy­la­jąc się nad ste­rami, prze­su­wa­jąc wzrok z odczy­tów kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego na ekran i z powro­tem. Znaj­do­wali się już nisko w atmos­fe­rze Auba­dasa, prze­la­tu­jąc nad cią­gną­cymi się w dole bagnami i mokra­dłami. W oczach Rooper pla­neta wyglą­dała jak dzi­kie, piękne miej­sce, otu­lone płasz­czem mgły. O kadłub statku bęb­nił deszcz. Ale ni­gdzie nie mogli dostrzec ani śladu mia­sta!

– Jesteś pewna, że masz wła­ściwe współ­rzędne? – spy­tał Obik, sto­jący tuż przy drzwiach. Był medy­kiem ich zespołu, nie­zwy­kle wyso­kim Miria­la­ni­nem o zie­lo­nej skó­rze. Nosił cha­rak­te­ry­styczny, biało-gra­na­towy mun­dur repu­bli­kań­skich Zwia­dow­ców, któ­rzy nie nale­żeli do zakonu Jedi, a jego policzki i grzbiet nosa zdo­bił sze­reg mister­nych, syme­trycz­nych tatu­aży, sta­no­wią­cych zapis dotych­cza­so­wych osią­gnięć męż­czy­zny. Nad jego lewym ramie­niem uno­sił się w powie­trzu ich droid typu EX, EX-9B.

– Te same, które Kati­ko­oto­wie dostar­czyli poprzed­niemu zespo­łowi – powie­działa Die­trix. – Ale jak widać na załą­czo­nym obrazku – mach­nęła ręką w stronę ilu­mi­na­tora – nic tu nie ma.

– Może to była pułapka? – zasta­no­wiła się na głos Rooper. – Powin­ni­śmy zacho­wać ostroż­ność…

– Beee-broo-deet! – zarzę­ził ner­wowo EX-9B.

– Spo­koj­nie, Nibs – powie­dział Obik. – Damy radę.

– Who­ooo – zabu­czał w odpo­wie­dzi droid, nie spra­wia­jąc wra­że­nia prze­ko­na­nego.

– Zawrócę i zro­bię jesz­cze jeden prze­lot – powie­działa Die­trix, przy­cią­ga­jąc do sie­bie drą­żek ste­row­ni­czy. „Umber­fall” gwał­tow­nie prze­chy­lił się na bok, a potem pode­rwał w górę i wypry­snął naprzód przy akom­pa­nia­men­cie grom­kiego ryku sil­ni­ków, gdy pilotka obró­ciła go, zawra­ca­jąc w stronę, z któ­rej przy­byli. Rooper poczuła gwał­towny skurcz żołądka i chwy­ciła się kon­soli, aby nie spaść z fotela. – Tym razem zejdę tro­chę niżej, na wypa­dek, gdy­by­śmy coś prze­oczyli – poin­for­mo­wała ich Die­trix.

Po chwili sta­tek powró­cił do jed­no­staj­nego lotu, sunąc nisko nad pofał­do­wa­nym kra­jo­bra­zem. Teraz Rooper dostrze­gała sieć wąwo­zów i dolin pośród wzgórz, ale nie widziała nic, co choć odle­gle przy­po­mi­na­łoby mia­sto. Żad­nych upraw. Prawdę powie­dziaw­szy, to miej­sce wyglą­dało na tak samo nie­za­miesz­kałe, jak więk­szość innych świa­tów, które odwie­dzili w ostat­nich mie­sią­cach.

– Die­trix? Zwol­nij – popro­siła Silan­dra. Stała za fote­lem Rooper, ale aż do tej pory zacho­wy­wała się tak cicho, że pada­wanka pra­wie zapo­mniała o jej obec­no­ści.

Sta­tek posłusz­nie zmniej­szył pręd­kość, gdy Die­trix zre­du­ko­wała ener­gię kie­ro­waną do sil­ni­ków manew­ro­wych. Silan­dra pode­szła bli­żej i zatrzy­mała się obok swo­jej pada­wanki, a potem przy­kuc­nęła, aby móc spoj­rzeć jej w oczy.

– Rooper? – zagad­nęła. – Roz­snuj wici Mocy. Powiedz mi, co czu­jesz.

– Tak jest, mistrzyni. – Rooper ski­nęła głową. Zawsze była dobra w wyczu­wa­niu obec­no­ści istot żywych poprzez Moc, ale ostat­nio razem z mistrzy­nią ćwi­czyła roz­sze­rza­nie zasięgu zmy­słów, eli­mi­nu­jąc jed­no­cze­śnie wszel­kie zakłó­ce­nia, aby mogła się­gać coraz dalej, poza gra­nice swo­jego jeste­stwa.

– Pamię­taj o twoim szko­le­niu. Jestem pewna, że dasz radę – powie­działa Silan­dra pokrze­pia­ją­cym tonem.

Rooper przez chwilę przy­gry­zała dolną wargę, ale w końcu usa­do­wiła się wygod­niej, uspo­ko­iła oddech i zamknęła oczy. Roz­sze­rzyła postrze­ga­nie swo­ich zmy­słów poza ryt­miczne łomo­ta­nie wła­snego serca, poza kok­pit – w któ­rym reszta jej zespołu zda­wała się świe­cić jak błysz­czące, wiru­jące spi­rale świa­tła – poza „Umber­fall” i jesz­cze dalej, aż kra­jo­braz poni­żej ożył.

Rooper zawsze postrze­gała Żywą Moc jako tygiel mie­nią­cych się kolo­rów, a każde ist­nie­nie – nie­ważne, jak duże czy małe – miało swój wkład w ten więk­szy, ogólny wzór, lśniący naj­ja­śniej­szym bla­skiem. To była sieć, roz­cią­ga­jąca się jak galak­tyka długa i sze­roka, łącząca ze sobą wszyst­kie istoty żywe. Teraz Rooper widziała całą paletę jej barw: róże i fio­lety, zie­le­nie i czer­wie­nie, żół­cie i ochry. Powierzch­nia Auba­dasa tęt­niła życiem. A tam, w oddali, pośród dolin i wąwo­zów, w głębi wzgórz… coś mie­niło się feerią barw tak jasną, że nie­mal ośle­pia­jącą. Ogromne sku­pi­sko życia.

– Tam – powie­działa, uno­sząc rękę i wska­zu­jąc źró­dło świa­tła. Oczy wciąż miała zamknięte. – W wąwo­zie.

Znów poczuła dłoń Silan­dry na ramie­niu.

– Świet­nie – pochwa­liła ją mistrzyni. – Dobra robota, Rooper.

Pada­wanka otwo­rzyła oczy, oddy­cha­jąc głę­boko. Kra­jo­braz w dole był taki sam jak przed­tem – poła­cie zie­leni i pod­mo­kłe tereny. Sto­jąca obok niej Silan­dra uśmie­chała się od ucha do ucha.

– Posadź nas jak naj­bli­żej, Die­trix – powie­działa. – Resztę drogi będziemy musieli prze­być pie­szo.

– Się robi – potwier­dziła Die­trix. – Tam­ten skalny występ wygląda wręcz ide­al­nie.

– Pójdę po swój ple­cak – zako­mu­ni­ko­wał Obik. – Na wypa­dek, gdyby potrze­bo­wali pomocy medycz­nej, gdy ich znaj­dziemy. Chodź, Nibs.

Rooper wciąż wpa­try­wała się w sieć wąwo­zów, które prze­ci­nały powierzch­nię kra­jo­brazu przed nimi. Czy Kati­ko­oto­wie naprawdę zbu­do­wali całe mia­sto wśród tych pęk­nięć w nagiej skale?

Cóż, przy­pusz­czała, że wkrótce się o tym prze­kona.

Rooper zsu­nęła się po pokry­tym piar­giem zbo­czu, cią­gnąc za sobą zwał luź­nego żwiru.

– Spo­koj­nie, pada­wanko – zmi­ty­go­wała ją scho­dząca za nią Silan­dra.

Rooper zama­chała ramio­nami, aby utrzy­mać rów­no­wagę, czu­jąc mro­wiący opór Mocy, gdy przy­zwała ją, aby pomo­gła jej zwol­nić tempo. Dotarła do stóp zbo­cza i się zatrzy­mała. Wie­działa, że nie powinna dać się tak ponieść. W końcu była Jedi. Ale znie­cier­pli­wie­nie, spo­wo­do­wane chę­cią odna­le­zie­nia mia­sta Kati­ko­otów, nie­mal roz­pie­rało ją od środka niczym cie­pła, pul­su­jąca jasnym bla­skiem potrzeba, prze­ni­ka­jąca całe jej ciało.

To było to! Wła­śnie dla­tego tu się zna­la­zła, pośród gwiazd. To dla­tego została wybrana do wypeł­nie­nia tego zada­nia: aby słu­żyć z mistrzy­nią Sho na pogra­ni­czu. Z powodu jej wiecz­nej nie­chęci do sta­gna­cji, potrzeby bycia gdzieś, tam – byle dalej, gdzie­kol­wiek! Robie­nia cze­goś – cze­go­kol­wiek! Wciąż innego, nowego. W końcu miała udo­wod­nić Silan­drze, że dys­po­nuje odpo­wied­nimi umie­jęt­no­ściami. Że można jej zaufać. Że jest gotowa pod­jąć się praw­dzi­wych misji, takich jak ta. Zamie­rzała spra­wić, aby mistrzyni była z niej dumna.

Spoj­rzała w górę zbo­cza. Pozo­stali – Silan­dra, Die­trix, Obik i ich wytrzy­mały droid astro­me­cha­niczny GT-11 – szli za nią, pod­czas gdy EX-9B uno­sił się gdzieś po lewej, ska­nu­jąc oko­licę w poszu­ki­wa­niu jakich­kol­wiek oznak cywi­li­za­cji.

Gdy pod­chwy­ciła wzrok Silan­dry, mistrzyni Jedi ski­nęła jej głową w geście zezwo­le­nia na prze­pro­wa­dze­nie zwiadu w pierw­szym wąwo­zie. Rooper odpo­wie­działa tym samym. Czyżby dostrze­gła, jak usta Silan­dry uło­żyły się w uśmie­chu?

Powoli pod­kra­dła się do miej­sca, w któ­rym postrzę­pione kra­wę­dzie skały wzno­siły się po obu stro­nach, two­rząc ujście wąwozu. Na szczę­ście prze­stało padać, ale Rooper i tak nacią­gnęła kap­tur swo­jej szaty na głowę. Jej dłu­gie, czarne włosy były gładko zacze­sane i sple­cione w cia­sny war­kocz, grub­szą wer­sję cien­kiego pada­wań­skiego war­koczyka, opa­da­ją­cego jej na ramię zza lewego ucha. Mie­cze świetlne spo­czy­wały bez­piecz­nie w kabu­rach u jej pasa, a do ramion i nóg przy­tro­czyła pasami kilka małych sakw, do któ­rych scho­wała zabrany z pokładu statku nie­zbędny sprzęt i pro­wiant. Jej strój polowy w niczym nie przy­po­mi­nał cere­mo­nial­nych szat noszo­nych w świą­tyni, ale został zapro­jek­to­wany do innego rodzaju dzia­łań: do życia w tere­nie, gdzie liczyły się prak­tycz­ność i umie­jęt­ność prze­trwa­nia w każ­dych warun­kach. Poza tym świą­tynne szaty były szorst­kie i sztywne. Rooper uwiel­biała to, jak swo­bod­nie czuła się, mogąc nosić swój strój polowy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki