Normandia ‘44. Historia opowiedziana na nowo - James Holland - ebook

Normandia ‘44. Historia opowiedziana na nowo ebook

James Holland

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zarówno sam 6 czerwca 1944 roku, jak i 76 dni zaciekłych walk w Normandii, które miały miejsce po inwazji Aliantów w Dniu D, stały się decydującym wydarzeniem II wojny światowej na froncie zachodnim – tematem książek, filmów, seriali telewizyjnych oraz programów dokumentalnych. Jednak wiedza o tym wydawałoby się tak dobrze znanym wydarzeniu w rzeczywistości, jak przedstawia nam James Holland w swojej historii kampanii, nadal jest obciążona wieloma mitami i opiera się na przypuszczeniach. Czerpiąc na nowo z informacji zawartych w rozsianych po całym świecie archiwach oraz z relacji naocznych świadków Autor opowiada o tym, jak niezwykłe planowanie uczyniło zwycięstwo Aliantów we Francji możliwym. Historia tego, w jaki sposób setki tysięcy ludzi oraz niezliczone ilości materiałów przewieziono przez kanał La Manche jest w praktyce takim samym dramatycznym osiągnięciem, jak zmagania na polach bitewnych. Brutalne walki na pięciu plażach oraz późniejsze bitwy w głębi lądu w zaułkach i żywopłotach Normandii, gdzie dzienne straty potrafiły być wyższe niż jakiekolwiek straty w czasie I wojny światowej, opisywane są nie tylko z punktu widzenia dowódców takich jak Eisenhower, Rommel, Montgomery i innych, podejmujących decyzje strategiczne, ale również poprzez wspomnienia spadochroniarza, porucznika Dicka Wintersa z kompanii E; brytyjskiego kaprala i czołgisty Rega Spittlesa; pilota myśliwca „Thunderbolt” Archie Maltbiego; niemieckiego oficera uzbrojenia Hansa Heinzego; jednego z dowódców francuskiego ruchu oporu, Roberta Leblanca, oraz wielu innych.
Obie strony stanęły przed ogromnymi wyzwaniami. Alianci musieli zmierzyć się ze  zdyscyplinowaną, ale jednocześnie rozciągniętą do granic możliwości armią niemiecką, która mimo to zmuszała ich do wprowadzania na bieżąco zmian w taktyce. Ostatecznie decydujące okazały się: pomysłowość, determinacja oraz niezmierzone zasoby materiałowe, którym towarzyszyła błyskotliwość prowadzonych działań operacyjnych.
Normandia ’44 jest poruszającą narracją, której autorem jest wybitny historyk, oferującą ważną i nową perspektywę na jedno z najbardziej dramatycznych starć militarnych w historii, oraz stanowiącą nieoceniony dodatek do już istniejącego bogactwa literatury wojennej.

O Autorze

James Holland jest uznanym na całym świecie i wielokrotnie nagradzanym historykiem, pisarzem oraz dziennikarzem. Autorem wielu bestsellerów historycznych, takich jak: Fortress Malta: An island Under Siege, Battle for Britain, Dam Busters oraz najnowszych, The War in the West i Big Week. Napisał także dziewięć książek historical fiction, w tym powieści, których głównym bohaterem jest Jack Tanner. Jest także współzałożycielem Chalke Valley History Festival, członkiem Royal Historical Society oraz pracownikiem naukowym na uniwersytecie w Swansea. Można go znaleźć na Twitterze jako @James1940.

Opinie

„Mimo że pierwsza faza inwazji pochłania aż połowę książki, James Holland dysponuje sporą rezerwą wiedzy, by móc opisać pełzanie Aliantów wśród żywopłotów, zmagania z czołgami Hitlera pod Caen, genialny przełom Operacji Cobra siedem tygodni po Dniu D oraz usiany trupami odwrót Niemców z kotła Falaise (…) siłą Normandia ’44 jest zarówno poziom szczegółowości, jak i skala przedstawionych wydarzeń (…) Holland efektywnie łączy pokazywanie ludzkich dramatów z wiedzą o wojnie, jaką ówcześnie dysponowali Alianci” – Jonathan W. Jordan, Wall Street Journal.

„Wspaniały opis inwazji, zasługujący na niezliczone pochwały (…) uchwycenie ludzkich dramatów w czasie zmagań w Normandii wymaga zarówno wielkiej wiedzy, jak i wrażliwości. Holland dysponuje dużymi pokładami zarówno jednego, jak i drugiego” – Times.

„Żadna pobieżna analiza przedsięwzięcia o tej skali nie jest w stanie oddać sprawiedliwości imponującemu zbiorowi faktów, danych i szczegółów, ukazanych przez Hollanda (…) każdy element jest skrupulatnie i dokładnie przedstawiony (…) jako opis tego potężnego i żywotnie znaczącego starcia armii obu stron na polach bitew, Normandia ’44 jest równie imponująca, trudna do prześcignięcia” – William Boyd, Times Literary Supplement.

„Opisuje w żywiołowym tempie i szczegółowo, gdzie znalazła cel swojej wędrówki zawartość wszystkich składów zaopatrzeniowych i parków czołgów między początkiem czerwca a końcem sierpnia 1944 roku. Na pierwszy rzut oka brzmi to jak historia, którą słyszeliście i widzieliście już wcześniej, lecz ta wersja – nawet, jeśli jej wynik nie stanowi niewiadomej – zawiera składnik rzadko spotykany w książkach historycznych: jest ekscytująca (…) adrenalina płynie tutaj z ekscytującego poczucia bliskości ludzi podejmujących decyzje, strzelających z broni i będących świadkiem tego, jak zza rogu wyjeżdżają czołgi wroga” – Strong Words Magazine.

„Holland w żwawym stylu bez wysiłku łączy narrację historyczną ze wspomnieniami żołnierzy obu stron, twórczo równoważąc punkt widzenia generała i sierżanta w trakcie codziennych zmagań (…) bardzo czytelna (…) dobrze napisana i zilustrowana, ze świetnymi mapami, książka Hollanda znakomicie pokazuje znaczenie Dnia D na tle zmagań o wyzwolenie Europy i pokonanie nazistowskich Niemiec” – New York Journal of Books.

„Ta sporych rozmiarów, skrupulatnie wyważona historia alianckiej inwazji na północną Francję wykracza poza dobrze znane wydarzenia Dnia D, dzięki drobiazgowym materiałom zebranym przez Hollanda i jego jasnemu spojrzeniu na szerszą perspektywę (…) doskonałe i wciągające nowe spojrzenie na inwazję w Normandii” – Publishers Weekly.

„Holland dokładnie opisuje wydarzenia taktyczne prowadzące oraz następujące po Dniu D, jak również wyzwania, błędy, a także mity otaczające samą bitwę o Normandię. Wspomnienia osobiste oficerów alianckich oraz niemieckich, żołnierzy sił naziemnych i lotników, jak również opisy techniczne uzbrojenia, a także użycia poszczególnych rodzajów broni na polu bitwy zapewniają absorbujący punkt widzenia jednego z najważniejszych wydarzeń historii współczesnej wojskowości. Skrupulatna dbałość o szczegóły w połączeniu z potocznym stylem pisania czynią z tej książki pozycję dostępną dla każdego czytelnika” – Library Journal.

„Ponowna ocena zmagań w Normandii, tym razem autorstwa Hollanda zajmuje należne jej miejsce wśród wcześniejszych klasyków, takich jak Stephen E. Ambrose, Max Hastings i z innymi na czele (…) przedstawia uderzająco osobiste i czasami przerażająco żywe opowieści z pól bitewnych i przerażającej rzezi, będącej efektem walk (…) od plaży Omaha do kotła Falaise – to przemyślana i przejrzyście napisana historia” – Booklist.

„Holland, doświadczony historyk militarny, zna swój fach, lecz nie waha się odejść od ustalonego scenariusza (…) ów zdolny pisarz od czasu do czasu wykonuje woltę, taką jak chociażby łagodna rehabilitacja postawy feldmarszałka Bernarda Montgomery’ego. Nawet współcześni mu ludzie krytykowali jego ostrożne przygotowania i wolne tempo natarć, lecz autor wskazuje, że dawało to maksimum przewagi dysponującym przewagą materialną Aliantom i przyczyniało się do ratowania ludzkiego życia. Nie jest to pierwsza, lecz na pewno jedna z lepszych historii alianckiej inwazji na Europę” – Kirkus Reviews.

„Ważna nowa historia kampanii (…) kompleksowe spojrzenie na mniej sensacyjne lub dramatyczne jej aspekty, takie jak ekonomia i logistyka wojny” – Lenny Picker, Publishers Weekly.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1067

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

The Global Seven Years War 1754-1763

Copyright © Griffon Merlin Ltd 2019

© All Rights Reserved

© Copyright for Polish Edition

Wydawnictwo Napoleon V

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Cezary Domalski

Redakcja:

Rafał Mazur

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Strona internetowa wydawnictwa:

www.napoleonv.pl

Kontakt:[email protected]

Numer ISBN: 978-83-8178-846-5

SPIS MAP

Planowane linie etapowe

Cele bombardowań Aliantów w północnej Francji przed Dniem D

Zadania lotnictwa w Dniu D

Rozmieszczenie sił OB West

Miejsca zrzutu amerykańskich wojsk powietrznodesantowych w Dniu D

Pole bitwy brytyjskich oddziałów powietrznodesantowych

Atak na plażę Omaha w Dniu D

Atak na plaże brytyjskie i kanadyjskie w Dniu D

Plaże brytyjskie i kanadyjskie o północy w Dniu D

Front aliancki, 10 czerwca

Przyczółek aliancki, 13 czerwca

Zdobycie Cherbourga, 23-30 czerwca

Operacja Epsom, 25 czerwca – 1 lipca

Operacja Charnwood, 7-9 lipca

Ataki w dolinie Odon, 10-18 lipca

Bitwa o Saint-Lô, 11-18 lipca

Operacja Goodwood, 18-21 lipca

Operacja Cobra, 25-31 lipca

Front w Normandii, 31 lipca

Operacja Bluecoat, 29 lipca – 6 sierpnia

Przełamanie, 1-13 sierpnia

Operacja Lüttich, 7-9 sierpnia

Operacja Totalize, 7-11 sierpnia

Kocioł Falaise i „korytarz śmierci”, 13-20 sierpnia

Natarcie do granicy Niemiec, 26 sierpnia – 10 września

Mapy

GŁÓWNE POSTACI

AMERYKANIE:

Podpułkownik Mark Alexander zastępca dowódcy 505. Pułku Piechoty Spadochronowej, następnie zastępca dowódcy 508. PPSpad, 82. Dywizja Powietrznodesantowa.

Szeregowy William Biehler kompania K, 3. batalion, 357. Pułk Piechoty, 90. Dywizja Piechoty.

Podporucznik Richard Blackburn kompania A, 121. Pułk Piechoty, 8. Dywizja Piechoty.

Starszy szeregowy Henry „Dee” Bowles 18. Pułk Piechoty, 1. Dywizja Piechoty.

Starszy szeregowy Tom Bowles 18. Pułk Piechoty, 1. Dywizja Piechoty.

Porucznik Joe Boylan pilot samolotu B-26 „Marauder”, 573. Eskadra, 391. Grupa Bombowa, 9. Flota Powietrzna.

Kapral Walter Halloran 165. Kompania Fotograficzna.

Major Chester B. Hansen adiutant generała Omara Bradleya, amerykańska 1. Armia.

Porucznik Archie Maltbie pilot samolotu P-47 „Thunderbolt”, 388. Eskadra Myśliwska, 365. Grupa Myśliwska, 9. Flota Powietrzna.

Ernie Pyle dziennikarz, koncern prasowy Scripps-Howard.

Generał brygady Elwood „Pete” Quesada oficer dowodzący, IX Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego, 9. Flota Powietrzna.

Kapitan John Raaen oficer dowodzący, kompania sztabowa, 5. batalion rangersów.

Sierżant Carl Rambo kompania B, 70. batalion czołgów.

Kapitan John Rogers oficer dowodzący, kompania E, 2. Dywizja Pancerna.

Porucznik Orion Shockley kompania B, 1. batalion, 47. Pułk Piechoty, 9. Dywizja Piechoty.

Sierżant Bob Slaughter kompania D, 1. batalion, 116. Pułk Piechoty, 29. Dywizja Piechoty.

Porucznik Bert Stiles 401. Eskadra Bombowa, 91. Grupa Bombowa, 8. Flota Powietrzna.

Major Dick Turner oficer dowodzący, 356. Eskadra Myśliwska, 354. Grupa Myśliwska, IX Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego, 9. Flota Powietrzna.

Porucznik Dick Winters oficer dowodzący, kompania E, 506. Pułk Piechoty Spadochronowej, 101. Dywizja Powietrznodesantowa.

BRYTYJCZYCY:

Sierżant lotnictwa Klaus „Ken” Adam (ur. w Niemczech) 609. Eskadra, 123. Skrzydło, 2. Taktyczna Flota Powietrzna.

Kapral Arthur Blizzard pluton saperów, 1. batalion, Pułk Suffolk, 8. Brygada, 3. Dywizja Piechoty.

Sierżant Walter Caines kompania łączności, 4. batalion, Pułk Dorset, 130. Brygada, 43. Dywizja Wessex.

Podpułkownik Stanley Christopherson oficer dowodzący, Pułk Nottingham Sherwood Rangers Yeomanry, 8. Brygada Pancerna.

Szeregowy Denis Edwards kompania D, 2. batalion, Pułk Lekkiej Piechoty Oxfordshire and Buckinghamshire, 6. Brygada Szybowcowa, 6. Dywizja Powietrznodesantowa.

Sierżant lotnictwa Ken Handley mechanik pokładowy, 466. Eskadra, Royal Australian Air Force, 4. Grupa Bombowa.

Kapitan Carol Mather oficer łącznikowy, taktyczna kwatera główna 21. Grupy Armii.

Generał porucznik Dick O’Connor dowódca VIII Korpusu.

Kapral Reg Spittles 2. pluton, szwadron A, 2. Pułk Northamptonshire Yeomanry, 11. Dywizja Pancerna.

Kapitan Richard Todd 7. batalion, 5. Brygada Spadochronowa, 6. Dywizja Powietrznodesantowa.

Starszy kapral Ken Tout 1. batalion, 1. Pułk Northamptonshire Yeomanry, 33. (samodzielna) Brygada Pancerna.

Kapitan Robert Woollcombe 7. pluton, kompania A, 6. batalion, Pułk King’s Own Scottish Borderers, 44. Brygada (Lowland), szkocka 15. Dywizja.

Starszy kapral Frank Wright Oddział X, 47. Marine Commando.

Kanadyjczycy:

Porucznik Latham B. „Yogi” Jenson, RCN podporucznik, HMCSAlgonquin, Force J.

Starszy sierżant Charlie Martin kompania A, Pułk Queen’s Own Rifles, 8. Brygada Piechoty, 3. Dywizja Piechoty.

Kapral Eldon „Bob” Roberts kompania B, Pułk North Shore New Brunswick, 8. Brygada Piechoty, 3. Dywizja Piechoty.

FRANCUZI:

Porucznik lotnictwa Pierre Clostermann 602. Eskadra, 2. Taktyczna Flota Powietrzna.

Genevieve Dubosq cywil.

Porucznik Hubert Fauré komandosiKieffera, 4. Commando.

Robert Leblanc dowódcaMaquis Surcouf.

NIEMCY:

Generał porucznik Fritz Bayerlein dowódca Dywizji PancernejPanzer-Lehr.

Kanonier Eberhard Beck 10. bateria, 277. Pułk Artylerii, 277. Dywizja Piechoty.

Strzelec Johannes Börner 15. kompania, 3. batalion, 5. Pułk Strzelców Spadochronowych, 3. Dywizja Strzelców Spadochronowych.

Grenadier Martin Eineg 726. Pułk Grenadierów, 716. Dywizja Piechoty.

Podporucznik Wolfgang Fischer pilot myśliwski, 3. Eskadra (Staffel), 2. Pułk Myśliwski.

Starszy szeregowy Franz Gockel 3. kompania, 1. batalion, 726. Pułk Grenadierów, 716. Dywizja Piechoty.

Podporucznik Hans Heinze oficer ordynansowy, 5. kompania, 2. batalion, 916. Pułk Grenadierów, 352. Dywizja Piechoty.

Major Hans von Luck dowódca 125. Pułku Grenadierów Pancernych, 21. Dywizja Pancerna.

SS-Oberführer Kurt Meyer dowódca 12. Dywizji Pancernej SS Hitlerjugend.

Willi Müller 2. batalion pionierów, 17. Dywizja Grenadierów Pancernych SS Götz von Berlichingen.

Porucznik Martin Pöppel 12. kompania, 3. batalion, 6. Pułk Strzelców Spadochronowych.

Kapitan Helmut Ritgen dowódca 2. batalionu, 130. Pułk Pancerny, Dywizja Pancerna Panzer-Lehr.

Podporucznik Richard Freiherr von Rosen sztab batalionu, 503. Batalion Czołgów Ciężkich SS.

Wiceadmirał Friedrich Ruge doradca do spraw marynarki wojennej Rommla, kwatera główna, Grupa Armii B.

Porucznik Hans Siegel dowódca 8. kompanii, 2. batalion, 12. Pułku Pancernego SS, 12. Dywizja Pancerna SS Hitlerjugend.

Porucznik Cornelius Tauber kompania pionierów, 2. batalion, 736. Pułk Grenadierów, 716. Dywizja Piechoty.

Starszy grenadier Karl Wegner 3. kompania, 914. Pułk Grenadierów, 352. Dywizja Piechoty.

IRLANDCZYCY:

Porucznik Mary Mulry sanitariuszka, brytyjski 101. Szpital Ogólny.

NOWOZELANDCZYCY:

Marszałek lotnictwa Sir Arthur „Mary” Coningham dowódca 2. Taktycznej Floty Powietrznej, RAF.

PRZEDMOWA

Dzień D oraz aliancka inwazja na Francję stanowią prawdopodobnie najbardziej znane wydarzenie II wojny światowej – z pewnością w świadomości większości ludzi z tzw. Zachodu. Stały się tematem niezliczonych książek oraz programów dokumentalnych w telewizji, jak również adaptacji kinowych i seriali. Każdego roku miliony ludzi udają się do Normandii, aby zobaczyć plaże, które były celem inwazji, i cmentarze wojenne, gdzie leżą ci, którzy tam walczyli. Jest to miejsce, w którym Alianci rozpoczęli wyzwalanie północno-zachodniej części Europy i gdzie nazistowskie Niemcy wreszcie zaczęły tracić kontrolę nad terenami, które zdobyły w roku 1940 w wyniku błyskotliwych działań militarnych.

Paradoksalnie właśnie tak wielka popularność miejsca i tematu, jak również ilość materiałów sprowokowały mnie do zmierzenia się z tą kampanią w niniejszej książce. W opowiadane historie wdarły się nieścisłości, zaś spora liczba przypuszczeń została przyjęta jako fakty i zakorzeniła się na stałe w umysłach ludzkich – tymczasem nawet pobieżne badania sugerują, że w najlepszym razie prawda nie jest tak oczywista, a w najgorszym, że przypuszczenia są całkowicie błędne. Zbyt długo temat poruszano z punktu widzenia wyższych szczebli dowodzenia oraz z perspektywy tych, którzy znaleźli się bezpośrednio na linii frontu; jak słusznie zauważył John „JJ” Witmeyer, żołnierz amerykańskiej 79. Dywizji Piechoty, większość młodych ludzi takich jak on w praktyce niewiele wiedziała o przeciwniku ani o tym, co dzieje się dookoła. Z drugiej strony zbyt mało powiedziano na temat mechaniki wojny – poziomu umożliwiającego działanie walczącym stronom i wykonanie wyznaczonych im założeń ogólnych – strategii oraz toczenia zmagań na poziomie taktycznym w sposób najlepiej służący realizacji celów wojny. Tymczasem tym właśnie jest esencja tej ostatniej: zdolnością do produkowania uzbrojenia, do dokonywania przełomów technologicznych, do zaopatrywania milionów ludzi na ziemi, morzu i w powietrzu. To ekonomia i logistyka wojny, i choć ich historia może brzmieć nużąco, z pewnością taka nie jest, ponieważ w ostatecznym rozrachunku na najbardziej podstawowym poziomie to opowieść o ludzkich dramatach – tak samo jak dowodzenie czy walka w czołgu lub samolocie myśliwskim jest opowieścią o niezwykłych ludzkich przedsięwzięciach. Co więcej, zrozumienie poziomu operacyjnego i umiejętne wplecenie go w narrację powoduje, że wyłania się nam nieco inny i bardziej ekscytujący obraz tego, co naprawdę zdarzyło się w Normandii latem 1944 roku. Jest to obraz, który zasługuje na zrozumienie i akceptację dużo bardziej niż dotychczasowy.

Co ciekawe, na przestrzeni ostatnich piętnastu lat w kręgach akademickich dokonała się cicha rewolucja w kwestii sposobu rozumienia II wojny światowej. Oparłem na tym swoje własne badania oraz wnioski i jestem przekonany, że owe zmiany, wynikające z większych możliwości dostępu do archiwów, umożliwią włączenie ich do przyjętej narracji. Mam nadzieję, że niniejsza książka, historia nie tylko Dnia D, lecz całej, trwającej 77 dni kampanii w Normandii, również się do tego przyczyni.

Obszerność tematu powoduje, że jest to opracowanie o pewnym poziomie ogólności. Ogrom materiału nieuchronnie prowadził do tego, że wiele szczegółów musiałem pominąć. Zamiast tego zdecydowałem się przedstawić niesamowity obraz tej brutalnej bitwy oczami garstki ludzi z obu stron i skoncentrować się na najważniejszych wydarzeniach, które miały miejsce, wzbogacając je świeżą analizą tego, dlaczego potoczyły się tak, a nie inaczej.

PROLOG

15 maja 1944 roku, poniedziałek. U ujścia Tamizy w Hammersmith w zachodniej części Londynu marszałkowie polni, generałowie, marszałkowie lotnictwa, admirałowie, jak również król angielski i premier zebrali się w Szkole Świętego Pawła na, jak to określił naczelny dowódca sprzymierzonych, generał Dwight D. Eisenhower, „ostateczny przegląd” planów inwazji na Francję. Był ciepły, słoneczny, dobrze wróżący dzień, kiedy samochody sztabowe cicho zamruczały silnikami u wrót wiktoriańskiego, zbudowanego z czerwonej cegły budynku szkolnego. Strażnicy wyprężali się w postawie na baczność, podczas gdy oficerowie sztabu witali dygnitarzy i prowadzili ich do głównego pomieszczenia, na końcu którego umieszczona była niewielka scena. Przed jej frontem ustawiono wygodne fotele, na których mieli zasiąść brytyjski premier Winston Churchill oraz król Jerzy VI. Za nimi, w raczej wąskich i nieodpowiednich do tego celu ławkach szkolnych siedli szefowie służb armii i marynarki wojennej oraz dowódcy jednostek tego gigantycznego przedsięwzięcia, jak również inni dowodzący, w tym południowoafrykański marszałek polny Jan Smuts, który kiedyś był przeciwnikiem Wielkiej Brytanii, a teraz stał się jej zaufanym przyjacielem i doradcą.

Uczniów szkoły już dawno przeniesiono w inne miejsce – w roku 1940, kiedy Wielkiej Brytanii groziła inwazja – lecz od stycznia tego roku stała się ona kwaterą główną 21. Grupy Armii, dowodzonej przez generała sir Bernarda Montgomery’ego, jej byłego ucznia, który miał jednocześnie zostać naczelnym dowódcą sił lądowych Aliantów w czasie inwazji oraz tygodni bezpośrednio po niej następujących.

Zarówno król jak i Churchill palili, ten pierwszy papierosa, drugi jedno ze swoich cygar; był to wyjątek, gdyż Montgomery jako niepalący zabraniał tego w swojej obecności na własnym terenie – dotyczyło to także generała Eisenhowera, który został ostro potraktowany w czasie pierwszego spotkania tych dwóch panów wiosną 1942 roku. Lecz nawet Monty nie był w stanie zwrócić uwagi premierowi, by zgasił cygaro, nie mówiąc już o robieniu wyrzutów królowi. Było to ponadto niezwykłe spotkanie w nietypowym miejscu, na którego ścianach wisiały informacje, że synowie duchownych mogą zgłaszać się po stypendia. Z tego powodu pewne reguły mogły zostać nieco nagięte.

Na scenie ustawiono gigantycznej wielkości mapę, której Montgomery używał od czasu objęcia dowodzenia planowaniem Operacji Overlord, który to kryptonim nosiła operacja inwazyjna. Najnowsza forma planu nabrała kształtów od chwili przejęcia go przez obecny zespół planistów w grudniu 1943 roku i, mimo przywódczej roli Montgomery’ego, był to wynik wspólnych wysiłków. Główne założenia zostały przedyskutowane najpierw w hotelu St. George w Algierze, kwaterze głównej Aliantów w basenie Morza Śródziemnego, między Montgomerym, ówczesnym dowódcą brytyjskiej 8. Armii we Włoszech, a Eisenhowerem, nowo mianowanym Naczelnym Dowódcą Sprzymierzonych oraz jego szefem sztabu, generałem porucznikiem Walterem Bedell Smithem. Po powrocie do Anglii połączony zespół anglo-amerykański zabrał się do pracy, dostosowując i dopracowując wcześniejsze wersje planów Overlord. Plany szybko nabierały kształtów i 21 stycznia 1944 roku przedstawiono je Bedell Smithowi, który następnie pokazał je swojemu przełożonemu, a ten dał je brytyjskim i amerykańskim szefom sztabów, aby również mogli się z nimi zapoznać.

Kiedy plany te zostały zatwierdzone, rozpoczęto dogrywanie szczegółów, którymi zajęły się sztaby odpowiednich struktur, w zależności od powierzonych im zadań. Celem wyeliminowania nieuniknionych obaw i trudności zorganizowano szereg konferencji. Alianci mieli pod swoimi rozkazami wielkie siły morskie, powietrzne i lądowe, więc koordynowanie ich działań było częstokroć trudne i wywoływało wiele emocji. Do 7 kwietnia zatwierdzono strategię przyjętą dla sił lądowych, co umożliwiło dalsze prace na innych obszarach. Ci, którzy przygotowywali morską część działań, nazwaną Operacją Neptune, mieli dwa miesiące na opracowanie niewiarygodnie kompleksowego schematu transportu drogą morską.

15 maja do inwazji pozostały zaledwie trzy tygodnie. Ostateczny termin był tuż tuż. Atmosfera w szkolnej auli była wyraźnie napięta. Tak wiele zależało od tego ogromnego przedsięwzięcia, w które wszyscy byli zaangażowani. Nie dopuszczano myśli o niepowodzeniu, lecz przerzucenie armii prawie 150 kilometrów morzem, przez wody usiane nieprzyjacielskimi minami oraz lądowanie na plażach bronionych przez wroga, który kilka lat wcześniej zajął większą część Europy, wydawało się zadaniem iście herkulesowym. I takie w praktyce było. Wiele rzeczy mogło pójść źle.

Kwatera główna, w której się zebrali mogła należeć do Montgomery’ego, lecz to naczelny dowódca, Eisenhower, zwołał zebranie i on je rozpoczął. 53-letni „Ike” był zawodowym żołnierzem. Łysy, o przyjaznej twarzy i niewzruszonej minie, był pod wieloma względami mało prawdopodobnym kandydatem do tego wymagającego zadania. Urodzony w Teksasie, dorastał w Abilene w stanie Kansas, niewielkim miasteczku leżącym na równinach Środkowego Zachodu. Mimo tych nieco skromnych początków kariery zdobył miejsce w West Point, akademii oficerskiej Armii Stanów Zjednoczonych, udowadniając wielokrotnie, że jest zdolnym oficerem sztabowym. Miły, lecz stanowczy, trzeźwo myślący, dysponujący zdolnościami dyplomatycznymi, przejął dowodzenie siłami amerykańskimi w Wielkiej Brytanii po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny w grudniu 1941, po czym objął stanowisko naczelnego dowódcy sił alianckich w czasie inwazji na Afrykę Północną w listopadzie następnego roku, a kilka miesięcy później został Naczelnym Dowódcą Sprzymierzonych na Morzu Śródziemnym. Na tym stanowisku był świadkiem zwycięstwa w Afryce Północnej, następnie na Sycylii oraz inwazji na południowe Włochy. Jego podwładni, zarówno amerykańscy, jak i brytyjscy, lubili go i szanowali za doświadczenie na tym teatrze działań wojennych, gdzie wykazywał się dobrą oceną sytuacji oraz nieustanną pracą na rzecz stworzenia atmosfery bliskiej współpracy między sojusznikami.

Było to określenie, które nie do końca odpowiadało rzeczywistości, ponieważ „Alianci” nie do końca byli sojusznikami. Mogli walczyć jeden obok drugiego, zgadzać się ze sobą co do strategii, a nawet dzielić uzbrojeniem i materiałami wojennymi, lecz byli bardziej partnerami w koalicji, zjednoczeni we wspólnym pragnieniu pokonania państw Osi, jednak nie związani formalnym sojuszem. Pod bezpośrednim zwierzchnictwem Eisenhowera znajdowali się bezsprzecznie doświadczeni, wykwalifikowani i utalentowani ludzie, lecz w większości stanowili oni trudne charaktery i zróżnicowane osobowości. Dużą rolę odgrywały też różnice kulturowe, lecz częściej napięcia wywoływane były nie na osi narodowej, a na zróżnicowanym poziomie rozumienia kompleksowości współczesnej sztuki wojennej i jej błyskawicznej ewolucji – zmian, które dramatycznie przyspieszyły z uwagi na konieczność wygrania tego globalnego konfliktu. Byli to ludzie przygotowani do walki we „własnym narożniku”, a siła ich przekonań wynikała często z osobistych doświadczeń oraz świadomości, że od ich działań i decyzji zależeć będą tysiące, a nawet miliony istnień ludzkich. Był to straszliwy ciężar. Utrzymywanie tych odmiennych ludzi na wspólnym kursie, zjednoczonych we wspólnym celu, nie było łatwą sprawą. Napięcia stale rosły. Ciągle ścierały się osobowości. Łatwo dochodziło do rzucania podejrzeń i braku zaufania.

Tego samego ranka w auli Szkoły Świętego Pawła wszyscy jednak śpiewali w przysłowiowym jednym chórze, a Eisenhower chciał utrzymać tę tendencję, szczególnie, że inwazja była coraz bliżej. Wszyscy wielokrotnie konsultowali się na temat planu, każdy miał wystarczającą liczbę okazji do przedstawienia swojego zdania – i to przede wszystkim chciał podkreślić Eisenhower. Nikt ze zgromadzonych tam mężczyzn nie urodził się wczoraj; wszyscy znali stare powiedzenie, że plan przestaje istnieć już przy pierwszym kontakcie z wrogiem, lecz świadomość i jedność stojącego przed nimi celu była nadal potrzebna i to właśnie zamierzano osiągnąć.

Naczelny dowódca stanął przed nimi, ubrany w swoją charakterystyczną nieskazitelną krótką kurtkę wojskową, bazującą na brytyjskim „battledressie”. Zanim przemówił, rozejrzał się po zgromadzonych przed nim ludziach i uśmiechnął – ciepło, z dużą dozą pewności siebie.

„Oto jesteśmy”, powiedział, „w przeddzień wielkiej bitwy, by przedstawić wam plany dostarczone przez różnych dowódców. Chciałbym podkreślić jedno: każdy, kto dostrzeże w tym planie wady, niech jego obowiązkiem będzie powiedzieć nam o tym”. Było to sedno spotkania. „Nie będę sympatyzował z nikim”, kontynuował, „kto nie będzie umiał przyjąć krytyki. Jesteśmy tu, by osiągnąć najlepszy rezultat, i musimy naprawdę współpracować”1.

Wszyscy zgromadzeni znali już treść owych planów i mieli okazję do zakwestionowania propozycji, lecz aby podkreślić wagę spotkania, poszczególni dowódcy raz jeszcze naświetlili działania lądowe, morskie oraz powietrzne: Montgomery w „battledressie” oraz spodniach o marszczonym kroju, admirał Bertram Ramsay, dowódca morskich sił inwazyjnych, a następnie marszałek lotnictwa sir Trafford Leigh-Mallory, dowodzący siłami powietrznymi. Potem zabrali głos: generał porucznik Carl „Tooey” Spaatz, głównodowodzący Strategicznymi Siłami Powietrznymi Stanów Zjednoczonych w Europie (ciężkie bombowce) oraz jego odpowiednik w Dowództwie Lotnictwa Bombowego RAF, marszałek lotnictwa sir Arthur Harris. Od czasu do czasu premier wtrącał się, by wyjaśnić pewne kwestie, lecz ani jedna osoba nie zakwestionowała sporządzonych uprzednio planów.

Nieco później, po obiedzie, Churchill wygłosił krótkie przemówienie. Nie było tajemnicą, że miał spore wątpliwości dotyczące inwazji i jej straszliwych kosztów w ludziach. Teraz jednak jego głos brzmiał optymistycznie i ufnie. „Panowie”, powiedział, „dojrzałem do tego przedsięwzięcia”2.

Nikt jednak nie żywił złudzeń. Stojące przed nimi zadanie było ogromne, a ich plan bazował na przypuszczeniach i zmiennych, nad którymi mieli niewielką kontrolę. Nic więc dziwnego, że czuli gorączkę tego zwiastującego wczesne nadejście lata dnia w Londynie.

CZĘŚĆ IBITWA PRZED DNIEM D

ROZDZIAŁ IWAŁ ATLANTYCKI

W okupowanej przez nazistów Europie niewiele miejsc wyglądało piękniej w maju niż położona w północno-zachodniej części Francji Normandia. Od czasu bitwy o Francję cztery lata wcześniej nie była areną walk i mimo że stanowiła część terytorium kraju znajdującą się pod bezpośrednią okupacją nazistów, a nie władzą vichystowskiego rządu marszałka Pétaina, jej wybrzeże uniknęło najgorszych związanych z tym trudności, co dotyczyło zarówno okupowanych, jak i okupantów. Normandia od zawsze stanowiła obszar w dużej części rolniczy, ze swoim bogactwem gliniastych gleb, bujnych pól oraz sadów; surowo przestrzegane racjonowanie żywności, które tak gnębiło mieszkańców miast, było tutaj dużo mniej odczuwalne. Nawet w piątym roku wojny mogła uchodzić za prawdziwy róg obfitości: mozaiki niewielkich pól, otoczonych bocage, roiły się od krów mlecznych; bardziej otwarte tereny wokół największego miasta regionu – Caen – lśniły rosnącymi tam kukurydzą, owsem i jęczmieniem; jej sady nadal wydawały obfitość owoców. W chwili obecnej, w maju, region wyglądał równie płodnie jak zawsze. Sady wypełniały różowo-białe kwiaty, żywopłoty wypuszczały liście, a sieć dróg i dróżek tętniła życiem. W pewnym sensie Normandia przypominała raj; po całym jej obszarze porozsiewane były stuletnie zagrody i ciche wioski, na jej wybrzeżu ciągnęły się postrzępione klify, a nad migoczącym zachęcająco kanałem La Manche długie złociste plaże.

Wojna zbliżała się jednak w sposób nieunikniony do tego urokliwego regionu. Tego miesiąca Normandia stała się również sceną intensywnych działań natury militarnej, kiedy niemieccy obrońcy Twierdzy Europa przygotowywali się na nieuchronną inwazję Aliantów. Trwał wyścig z czasem, gdyż od stycznia tego roku rozpoczęły się działania, by dotychczasowy wytwór niemieckiej propagandy, nazywany Wałem Atlantyckim, przekształcić w efektywną tarczę przeciwko siłom inwazyjnym nieprzyjaciela. Bez wątpienia feldmarszałek Erwin Rommel, który w grudniu zeszłego roku rozpoczął inspekcje pozycji obronnych na wybrzeżu w tym rejonie, musiał doznać szoku na widok stanu umocnień. Wokół Pas de Calais i innych większych miast znajdowały się baterie nabrzeżne i pozycje obronne, ufortyfikowano również część wybrzeża Danii, lecz w jego opinii istniały w nich wielkie luki, szczególnie w Normandii i Bretanii.

Zaufania nie budzili także żołnierze obsadzający te rejony. Armię niemiecką od zawsze w większej części tworzyły wojska słabo wyposażone i wyszkolone, nawet w chwalebnych czasach Blitzkriegu. Jednak w tej części północno-zachodniego obszaru Francji znajdowało się zdecydowanie zbyt wielu bardzo starych lub niezwykle młodych, oraz niewyszkolonych i mających niskie morale żołnierzy zagranicznych z „batalionów wschodnich”, a także weteranów, którzy trafili tu, by leczyć rany odniesione na froncie, i najwyraźniej traktowali spore ilości zjedzonego sera i wypitego cydru oraz calvadosu jako istotny element swej kuracji.

Jednym z tych, którym ów widok nie zaimponował, był 24-letni podporucznik Hans Heinze, niedawno przysłany do nowo utworzonej 352. Dywizji Piechoty. Heinze był weteranem z frontu wschodniego, któremu udało się umknąć z piekła Stalingradu, gdzie służył jako podoficer. Został tam trzykrotnie ranny w akcji i zanim znalazł się na punkcie opatrunkowym, odmówił zostawienia swoich ludzi. Ewakuowano go dopiero, gdy stracił przytomność. Miało to miejsce w Wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku, pięć tygodni przed kapitulacją niemieckiej 6. Armii; większość tych, którzy zostali w Stalingradzie, zginęła lub dostała się do niewoli.

Po wyleczeniu z ran Heinze został uznany za odpowiedniego kandydata na oficera i wysłany do Waffenschule – szkoły uzbrojenia. W latach przedwojennych oraz na początku wojny oficerowie musieli służyć jako kadeci i dopiero po minimum dziewięciu miesiącach posyłano ich na intensywne i długie szkolenie w Kriegsschule – szkole wojennej. Zrezygnowano jednak z tej procedury ze względu na kurczące się zasoby ludzkie i z konieczności standardy musiały zostać obniżone. Heinze był jednak dobrym materiałem na oficera: z pewnością posiadał doświadczenie i wykazał się talentem dowódczym, nawet jeśli tylko na szczeblu podoficerskim. Teraz znalazł się więc w Normandii, otrzymując stanowisko w 916. Pułku Grenadierów, jednej z nowych jednostek 352. Dywizji.

Chociaż sztab dywizji mieścił się ponad 30 kilometrów na południe od brzegu kanału La Manche, w miejscowości Saint-Lô, Heinze nie tracił czasu i udał się zlustrować obronę wybrzeża w swoim sektorze. Po przybyciu na miejsce wraz z kolegą nie mogli odnaleźć śladów słynnego Wału Atlantyckiego, wreszcie jednak natknęli się na kilka bunkrów otoczonych drutem kolczastym. Opuściwszy pojazd, przebyli bez żadnych problemów zasieki i napotkali zwykłego żołnierza, który powitał ich serdecznie, informując, że stacjonuje w Normandii od 1940 roku. Jeśli Alianci zdecydują się na inwazję – stwierdził – to obrońcy szybko wytoczą swoje działa i nauczą ich, jak odczuwać strach. „Nie znaleźliśmy otuchy w jego słowach”, zauważył Heinze. „Jasne było, że czeka nas mnóstwo pracy”1.

Wkrótce potem Heinze otrzymał dowództwo 5. kompanii i zaczął realizować zadanie doprowadzenia jej do stanu gotowości bojowej. Dywizja dysponowała sporą liczbą doświadczonych oficerów i podoficerów – około trzy czwarte z nich brało udział w walkach, głównie na froncie wschodnim – lecz jedynie co dziesiąty żołnierz miał jakiekolwiek doświadczenie frontowe. Przykładowo pierwszy eszelon kolejowy z rekrutami tworzyli w większości 17-latkowie po trzytygodniowym szkoleniu na terenie byłej Czechosłowacji. Dla porównania, jedynie pojedynczy żołnierze alianccy czekający na rozkaz do przekroczenia kanału La Manche mieli za sobą szkolenie krótsze niż dwa lata. Jedną trzecią wojsk dywizji stanowili rekruci z terenów Alzacji, Polski oraz Związku Radzieckiego. Inne dywizje piechoty w Normandii miały nawet większy odsetek żołnierzy zagranicznych. Poważnym problemem była bariera językowa, a także nierozerwalnie z tym związany brak zaufania; wielu niemieckich oficerów i podoficerów martwiło się, że kiedy dojdzie do walk, mogą równie dobrze dostać kulę w plecy, zamiast w pierś.

Co więcej, owi żołnierze byli słabo wyekwipowani i odziani w przeróżne mundury, stanowiące zbieraninę pozostałości magazynowych z kampanii w Afryce Północnej, z których wiele miało kolor ciemnozielony lub standardowy szary. Broni ledwie starczało, a z pewnością brakowało środków transportu. Przykładowo nie można było rozpocząć szkoleń artyleryjskich, gdyż działa nie posiadałyprzeziernikóworaz odpowiednich uprzęży dla koni, które miały je ciągnąć.

Kolejny problem 352. Dywizji stanowiło niedożywienie. Racjonowanie żywności, szczególnie we wschodniej części Niemiec, było dość surowe, gdyż brakowało owoców, mięsa i produktów mlecznych. Dlatego też sztab dywizji musiał się zmierzyć z wyzwaniem nie tylko odpowiedniego wyszkolenia żołnierzy, ale i ich nakarmienia. Wnioski skierowane do sztabu 7. Armii o zwiększenie przydziału mleka zostały odrzucone, więc dowódca dywizji, generał porucznik Dietrich Kraiss, upoważnił swój sztab do zakupu lub pozyskania za pomocą wymiany towarowej dodatkowych racji mleka, masła, sera i mięsa od lokalnych dostawców. Środki te z pewnością pomogły żołnierzom, lecz standardy żywienia, nawet w Normandii, były dość niskie i większość działań polegała na zakupie jajek oraz innych „luksusów”, by uzupełnić otrzymywane racje. Grenadier Franz Gockel był młodym rekrutem służącym w 1. batalionie 726. Pułku Grenadierów 716. Dywizji Piechoty. Pewnego dnia pomagał w przenoszeniu kotła z zupą z kuchni polowej do swojego nabrzeżnego bunkra. Jego towarzysze zebrali się w szeregu, podczas gdy Gockel wziął chochlę do ręki, aby dobrze zamieszać zupę. Czując jakiś opór na dnie, wyciągnął chochlę wraz zawartością, którą okazały się resztki martwego szczura. W drugim kotle znaleziono kolejne. „Jak to możliwe?” zastanawiał się młody grenadier2.

716. Dywizja była jeszcze gorzej wyposażona niż 352., a na dodatek jej kadry oficerskie i podoficerskie nie miały w ogóle doświadczenia bojowego, gdyż od maja 1941 roku stacjonowała w północnej Francji. Nominalną liczebność dywizji piechoty zredukowano z 16 tysięcy ludzi – co stanowiło standard na początku wojny – do 12 tysięcy, lecz 716. Dywizja dysponowała zaledwie ośmioma tysiącami i do czasu przybycia 352. Dywizji broniła całego wybrzeża Normandii od Carentan do rzeki Orne, czyli frontu o długości prawie 100 kilometrów. Ponadto nie miała do dyspozycji żadnych pojazdów silnikowych; piechota posiadała rowery i podobnie jak w przypadku większości dywizji piechoty w Normandii, w głównej mierze polegała na transporcie konnym.

Wrodzona słabość 716. DP spowodowała, że 352. Dywizji, mimo własnych braków, powierzono zadanie prawdopodobnie przekraczające jej możliwości. 15 marca generał porucznik Kraiss otrzymał bezpośredni rozkaz od Rommla. Jego jednostka miała przejąć większą część linii obronnej od 716. DP, a tę miano rozmieścić w rejonie na północ od Caen. Dywizji Kraissa polecono poprawić pozycje obronne na wybrzeżu, jak również stworzyć takowe w głębi lądu aż do Saint-Lô. W trakcie tych prac miała kontynuować szkolenie żołnierzy.

Były to wygórowane oczekiwania, szczególnie że dywizja musiała być ciągle w gotowości do przeniesienia w inne miejsce – jak sądzili Kraiss i jego sztab, na front wschodni. To z kolei oznaczało, że mogą zachować pod ręką tylko to, co łatwo byłoby przetransportować w razie nagłego przemieszczenia jednostki. Ponieważ obszar, który zajmowała, znacznie się powiększył, w rezultacie marnowano mnóstwoczasu, zasobów ludzkich i paliwa na niekończące się „wycieczki” do składów zaopatrzeniowych LXXXIV Korpusu, do którego była przydzielona.

Niewątpliwie stan gotowości bojowej dywizji powinien zostać odwołany; to, że tak się nie stało, stanowiło objaw typowego bałaganu, w którym znalazła się armia niemiecka. Ujmując rzecz prosto, Niemcy nie mieli już tylu zasobów, by w realny sposób zmienić oblicze wojny. Brakowało im żywności, paliwa, amunicji, dział, pojazdów pancernych, ludzi, medykamentów i wszystkiego, czego wymagało prowadzenie szybko ewoluującej wojny. Wiedzieli, że Alianci spróbują przebyć kanał La Manche i dokonać inwazji, chociaż kwestia tego, gdzie, kiedy i w jaki sposób to nastąpi, stanowiła nadal przedmiot gorących debat. Wał Atlantycki, chroniący Twierdzę Europa, był długi na tysiące kilometrów: Niemcy budowali stanowiska dział nabrzeżnych, bunkry i pozycje obronne od Arktyki do południowego wybrzeża Atlantyku we Francji. Nic więc dziwnego, że te w Normandii i Bretanii wyglądały skromnie; tylko na tyle pozwalały dostępne zasoby ludzkie, cement i stal.

Braki zaopatrzeniowe stanowiły jeden problem, lecz bez wątpienia wyczerpanym dowódcom życie dodatkowo uprzykrzała rozmyta struktura dowodzenia, która prześladowała niemieckie siły zbrojne od grudnia 1941 roku, kiedy Hitler przejął bezpośrednie dowodzenie nimi. Führer pozostawał całkowicie przekonany o swoim geniuszu militarnym, ale kluczowym elementem jego dowodzenia, w pierwszej kolejności niemiecką ludnością, a w ciągu poprzednich dwóch i pół roku armią, była sprawowana żelazną ręką kontrola. Z natury leniwy, obdarzony jednak darem zapamiętywania szczegółów, pozostawiał w rękach innych codzienne sprawy związane z kierowaniem Trzecią Rzeszą, sam zaś często wtykał nos do nieistotnych z punktu widzenia rządzącego całym krajem detali operacji wojskowych. Lubił też działać zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, tworząc równoległe struktury dowodzenia i doprowadzając do tarć między podwładnymi, oraz snuć proroctwa i podejmować decyzje sprzeczne z logiką działań militarnych, które rzadko dawał sobie wyperswadować.

Armia niemiecka pierwszych lat wojny osiągnęła sukcesy w głównej mierze dzięki wypracowaniu metody działania, w której kluczowymi komponentami były zarówno szybkość manewru, jak i skoncentrowane oraz skoordynowane siły. Wiązała się z tym także swoboda dowódców znajdujących się na polu bitwy, którzy mogli szybko podejmować decyzje bez odwoływania się do przełożonych. Teraz jednak niemieckie siły zbrojne okazały się mocno ograniczone i niemal wszystkie kluczowe decyzje wymagały konsultacji z Führerem. OKW – Oberkommando der Wehrmacht, czyli połączony sztab generalny sił zbrojnych, był jedynie rzecznikiem Hitlera i ani feldmarszałek Wilhelm Keitel, szef OKW, ani szef sztabu generał Alfred Jodl nie odgrywali żadnej roli poza wzmacnianiem jego megalomanii. Stwierdzenie, że sam Führer był przeszkodą w realizacji celów wojennych Niemiec, można postrzegać jako znaczne niedopowiedzenie.

Od 15 stycznia 1944 roku do niekończącej się walki z wyzwaniami stawianymi przez problemy z zaopatrzeniem, jak również z bezproduktywnym łańcuchem dowodzenia, stanął nowy dowódca Grupy Armii B, 52-letni feldmarszałek Erwin Rommel. Wojna była dla niego aż do tej pory pasmem niezwykłych zwycięstw, przeplatanych jednak, podobnie jak w przypadku wielu wyższych stopniem dowódców Wehrmachtu, porażkami. Jako dowódca dywizji pancernej szalał we Francji w roku 1940, zdobywając uznanie Hitlera, a dzięki osiągnięciom w błyskawicznych działaniach w Afryce Północnej stał się popularnym „celebrytą” wśród ludności w kraju. Efektem były szybkie awanse i nagrody. W rezultacie latem 1942 roku Rommel został najmłodszym feldmarszałkiem Wehrmachtu, mimo że nigdy nie dowodził siłami, które odpowiadałyby tak wysokiemu stopniowi, ani nie osiągnął niczego, co uzasadniałoby takie wyróżnienie.

Wkrótce potem sprawy przybrały inny obrót. Brytyjczycy poprawili swoją sytuację zaopatrzeniową, a siły lotnicze Aliantów stały się dużo bardziej efektywne. Rommel został dwukrotnie pokonany pod El-Alamein, a Armia Pancerna „Afryka” musiała przeprowadzić odwrót przez Egipt i Libię aż do Tunezji. Tam przeprowadził swoje ostatnie uderzenie, zmuszając w lutym 1943 roku zdezorientowanych i niedoświadczonych Amerykanów do wycofania się z przełęczy Kasserine. Feldmarszałek posunął się jednak zbyt daleko, podobnie jak miało to miejsce pod El-Alamein, nadmiernie rozciągając swoje linie zaopatrzeniowe i wyczerpując w ten sposób impet uderzenia, podczas gdy opór Amerykanów i Brytyjczyków stężał. Chory i pozbawiony złudzeń Rommel opuścił Afrykę na początku marca 1943 roku, tym razem na zawsze.

Po powrocie do zdrowia jesienią tego roku, coraz bardziej przekonany, że wojna jest przegrana, otrzymał dowodzenie siłami niemieckimi w północnych Włoszech. O ile jednak w Afryce Północnej przyćmił swoimi działaniami feldmarszałka Alberta Kesselringa, niemieckiego dowódcę na tym teatrze działań wojennych, teraz to Kesselring okazał się lepszy od niego. Prowadził energiczną i zdecydowaną obronę przeciwko alianckiej inwazji na południowe Włochy we wrześniu 1943 roku, co zmusiło Hitlera do porzucenia wcześniejszych planów wycofania się na północ od Rzymu. Rola Rommla stała się więc z dnia na dzień zbędna. Był to dla niego mocny cios, który wpędził go w depresję. Wkrótce jednak los rzucił mu koło ratunkowe.

Naczelnym dowódcą wojskowym na zachodzie był feldmarszałek Gerd von Rundstedt, który znalazł się w niemieckiej armii osiem miesięcy przed narodzinami Rommla, a obecnie był najstarszym niemieckim feldmarszałkiem w czynnej służbie, podczas gdy ten ostatni najmłodszym. Rundstedt dowodził głównymi siłami uderzeniowymi Grupy Armii A w czasie inwazji na Francję oraz grupą armii w czasie Operacji Barbarossa. Zwolniony następnie ze stanowiska, został ponownie przywrócony do służby jako dowódca Oberbefehl West. W październiku 1943 roku Rundstedt przedstawił raport o stanie Wału Atlantyckiego, z którego jasno wynikało, że nie spełnia on swojej roli, co zmusiło Hitlera i OKW do działania, gdyż byli świadomi faktu, iż w nieodległej przyszłości Alianci przeprowadzą inwazję na kontynent.

Generał Jodl z OKW zasugerował Hitlerowi, aby wyznaczył upokorzonego Rommla do przeprowadzenia inspekcji Wału Atlantyckiego. Ożywiony nowym przydziałem feldmarszałek rozpoczął ją w grudniu tego samego roku, zaczynając od Danii, następnie zaś zmierzając na południe w kierunku Pas de Calais, gdzie kanał La Manche miał najmniejszą szerokość, a pozycje obronne były najsilniejsze. Jego pokłady energii i szybkie opanowanie sytuacji zachęciły von Rundstedta do obsadzenia go w charakterze dowódcy linii obronnych nad kanałem La Manche, gdzie, jak wskazywała logika, nastąpi inwazja. Starzejący się i pozbawiony złudzeń feldmarszałek nie był gotowy do mających nastąpić zmagań. Pozostał bezwzględnie lojalny Hitlerowi, lecz z ulgą przekazał dowodzenie Rommlowi; sam dowodził OB West, jednak w żartach stwierdzał, że praktycznie ogranicza się to do kierowania ochroną jego paryskiej kwatery głównej.

Zatem 15 stycznia 1944 roku Rommel został dowódcą Grupy Armii B, której powierzono zadanie obrony północnej Francji, Belgii i Holandii oraz odparcia nieprzyjacielskiej inwazji. Wkrótce przekonał się, że należy ono do niezwykle trudnych. Stan Wału Atlantyckiego oraz obsadzających go sił przedstawiał się dużo gorzej, niż sugerował von Rundstedt. Rommel był przerażony. Od tego czasu pracował niestrudzenie: musiały powstać nowe linie obronne, musiano zintensyfikować szkolenia oddziałów, ograniczyć biurokrację i zwiększyć dostawy zaopatrzenia. Rommel ciągle pojawiał się na przyszłej linii frontu, zachęcając podwładnych do zapoznania się z jego wizją obrony kontynentu. W międzyczasie błagał, podlizywał się, zawierał układy i zastraszał oficerów sztabu, kwatermistrzów oraz swoich przełożonych. Z tego właśnie powodu 352. Dywizja Piechoty obsadziła długi odcinek wybrzeża, przygotowując jednocześnie obronę urzutowaną w głąb i szkoląc oddziały, w których mieszanina weteranów starała się desperacko przekształcić niedoświadczonych rekrutów i wschodnich „ochotników” w jako takich żołnierzy, którzy będą zdolni odeprzeć atak Aliantów od strony morza. Wymagania były wysokie, lecz alternatywa nie istniała. Należało zapobiec potencjalnej katastrofie.

W drugim tygodniu marca Rommel przemieścił swój sztab na południe do niewielkiego miasteczka La Roche-Guyon, położonego nad brzegami dużego zakola Sekwany. Obszar powierzony feldmarszałkowi był sporych rozmiarów, zaś La Roche-Guyon leżało z jednej strony w miejscu, którym, jak miał nadzieję, nie będą się interesować nieprzyjacielskie samoloty – a z drugiej, w dość bliskiej odległości (niewiele ponad 70 kilometrów na zachód) od Paryża, gdzie stacjonował zarówno sztab von Rundstedta, jak również szefa Reichssicherheitshauptamt, Heinricha von Stülpnagla, dowodzącego siłami wojsk okupacyjnych SS we Francji. Leżące na północy Calais znajdowało się w odległości około 260 kilometrów, Caen 160, a Rennes, główne miasto Bretanii, w przybliżeniu 290. Rommel starał się raczej unikać luksusów, lecz w tym przypadku nie oparł się urokowi renesansowego chateau, położonego w pobliżu ruin średniowiecznego zamku. Oczarowały go elegancka biblioteka oraz duży salon z tarasem z widokiem na Sekwanę. Inną zaletą był system tuneli łączących renesansowy zameczek ze średniowiecznym, który czynił to miejsce idealnym schronem i centrum komunikacyjnym.

Na miejscu Rommel dysponował nielicznym zespołem. Nowym szefem sztabu został generał porucznik Hans Speidel, przybyły w kwietniu na jego prośbę z frontu wschodniego. Poprzedni szef sztabu, generał porucznik Alfred Gause, służył pod rozkazami Rommla w Afryce Północnej i był jego starym przyjacielem, lecz denerwował żonę feldmarszałka, Lucie, która zażądała, aby go odwołał. Zarówno Speidel, jak i Rommel pochodzili ze Szwabii, rejonu w południowo-zachodnich Niemczech, co stawiało ich w opozycji do elitarnej pruskiej arystokracji, dominującej na wyższych szczeblach dowodzenia armii niemieckiej. W czasie poprzedniej wojny przez krótki czas służyli razem, a Speidel miał reputację wysoce inteligentnego i skutecznego oficera sztabowego – w latach dwudziestych obronił pracę doktorską z historii.

Wśród zaufanych ludzi znalazł się również 36-letni pułkownik Hans-Georg von Tempelhoff, szef operacyjny Rommla, który miał Angielkę za żonę. Kluczową rolę w konstruowaniu linii obronnych na wybrzeżu odgrywał generał porucznik Wilhelm Meise, wyróżniający się krzaczastymi brwiami. Adiutant Rommla, kapitan Hellmuth Lang, odznaczony Żelaznym Krzyżem dowódca jednostek pancernych, również pochodził ze Szwabii – podobnie jak czwarty członek tego kręgu, wiceadmirał Friedrich Ruge, doradca ds. działań na morzu. „W tym towarzystwie mówiło się otwarcie i szczerze”, stwierdził Ruge, „gdyż ufaliśmy sobie wzajemnie. Nikt nie nadużywał niczyjego zaufania”3. Mimo że nie było wątpliwości, kto jest w tym gronie szefem, Rommel nie próbował zdominować dyskusji przy posiłkach i zawsze interesował się tym, co inni mają do powiedzenia. „Miał poczucie humoru”, zauważył Ruge, „nawet jeśli sam był tematem żartów”4.

Ruge liczył 47 lat, był zawodowym oficerem marynarki wojennej, jowialnym i dobrym kompanem, a przed dołączeniem do sztabu Rommla we Włoszech dowodził obroną wybrzeża we Francji. Obaj dobrze się dogadywali i wieczorami w La Roche-Guyon często wychodzili razem na spacery do pobliskich lasów, gdzie feldmarszałek mógł całkowicie szczerze mówić o swoich planach oraz przyszłości. Jest pewne, że Rommel żywił coraz mocniejsze przekonanie, iż to do inwazji dojdzie właśnie w Normandii. Przeczucie podpowiadało mu, że nastąpi ona po jednej lub drugiej stronie ujścia Sekwany, choć w marcu OB West oraz OKW przyjęły, że to Pas de Calais stanowi najbardziej prawdopodobny cel.

Rommel był dość nietypowym wyższym dowódcą. Nie walczył do tej pory na froncie wschodnim, lecz miał doświadczenie w zmaganiach zarówno z Brytyjczykami, jak i Amerykanami, i rozumiał, jakie znaczenie ma przewaga w powietrzu. Tymczasem walka z przeciwnikiem dysponującym przytłaczającą potęgą powietrzną była dla weteranów frontu wschodniego czymś nowym. „Nasi koledzy ze wschodu nie byli sobie w stanie wyobrazić, po co się tu znaleźli”5, powiedział Rommel swojemu przyjacielowi z czasów walk w Afryce Północnej, generałowi porucznikowi Fritzowi Bayerleinowi, dowodzącemu obecnie Dywizją Panzer-Lehr. „Nie będziemy mieć tu do czynienia z fanatycznymi hordami pchanymi całą masą naprzód bez oglądania się na straty i wszelkie zawiłości taktyczne; tutaj stoimy naprzeciw wroga, który użyje naturalnych zasobów swojego intelektu oraz całej gamy zasobów technologicznych (…) sama zawziętość i upór nie wystarczą już naszym żołnierzom,Bayerlein”.

Powierzona Rommlowi misja odparcia alianckiej inwazji bez wątpienia przywróciła mu pewność siebie i podjął wyzwanie z ponurą determinacją, mimo braków oraz problemów z zaopatrzeniem, które były efektem nieustannych ataków lotniczych. „Muszę zadowolić się tym, co mam”, zwierzył się Langowi, „i starać się pokonać przeciwników skromnymi środkami. I muszą zostać pokonani, jeśli bolszewizm ma być powstrzymany”6. Obawa przed rozprzestrzenieniem się komunizmu na zachód była dla wielu Niemców realna i z pewnością wpływała na ich wolę kontynuowania walki. „Nawet”, dodał Rommel, „kiedy pokonamy Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, wojna z Rosją nie zakończy się, ze względu na jej ogromne zasoby ludzkie i materiałowe. Możliwe, że wtedy do walki z nią stanie zjednoczona Europa”7. Tak przedstawiała się wtedy jego motywacja. Mimo porażek, odwrotów i chronicznych braków oraz ogromnej przewagi materiałowej Aliantów Zachodnich i Związku Radzieckiego, w maju 1944 roku feldmarszałek nadal wierzył, że warto walczyć i że istnieje jakaś nadzieja.

Rommel był przekonany, że jeśli Aliantom uda się wylądować i stworzyć solidny przyczółek, wszystko będzie stracone. Klucz stanowiła więc obrona wybrzeża. Piechota i fortyfikacje nadbrzeżne miały tworzyć pierwszą linię obrony i z pomocą min oraz pułapek, jak też obiecanych przez Luftwaffe tysięcy myśliwców zatrzymać Aliantów. Wtedy miał nastąpić skoordynowany kontratak znajdujących się we Francji dywizji pancernych. Stanowiły jedyne w pełni wyekwipowane, uzbrojone i co do zasady najlepiej wyszkolone jednostki na froncie zachodnim; były także w większości najmocniej zmotywowane. Na wyposażeniu miały transportery półgąsienicowe, działa szturmowe, czołgi PzKpfw IV oraz Panthery, a nawet Tigery – potwory wyposażone w potężne pancerze i zabójczo skuteczne działa. Rommel był przekonany, że dziesięć dywizji pancernych znajdujących się na zachodzie wystarczy, żeby odepchnąć wroga. Pozwoli to kupić Niemcom czas, gdyż przygotowanie kolejnej inwazji nie nastąpiłoby tak prędko.

W tej teorii tkwił jednak pewien szkopuł. Żeby dało się szybko przesunąć owe dywizje w zmasowanym kontrataku, który Rommel chciał przeprowadzić w dzień lub dwa po inwazji, musiano by – ze względu na alianckie siły lotnicze – trzymać je blisko wybrzeża, w miejscu, gdzie najprawdopodobniej do niej dojdzie. Było to dość ryzykowne, ponieważ żaden z wróżbitów w kwaterze głównej Hitlera nie miał pewności, gdzie spróbują wylądować Alianci. Dla Rommla oznaczało to po prostu ryzyko, które należy podjąć – bardzo duże, aczkolwiek opłacalne. Miał rację, a „dawny” Hitler – ten z roku 1940 – hazardzista, który pobił wszystkich hazardzistów, mógłby się z nim zgodzić. Był jednak rok 1944 i Hitler nie był już tym samym człowiekiem.

Gdyby Rommel był w stanie przekonać von Rundstedta, mogłoby stać się inaczej, lecz stary feldmarszałek nie miał w sobie żyłki hazardzisty, a w owym czasie preferował stawianie bezpiecznych zakładów. Tak samo postąpił generał Leo Freiherr Geyr von Schweppenburg, który krótko po nominacji Rommla na stanowisko dowódcy Grupy Armii B objął dowodzenie Grupą Pancerną „Zachód”, z zadaniem wyszkolenia i skoordynowania działań dywizji pancernych. Geyr był wysoce wykształconym i odznaczonym dowódcą wojsk pancernych. W latach trzydziestych pełnił funkcję attaché wojskowego w Londynie, płynnie mówił po angielsku, częstokroć dowiódł także swoich zdolności na froncie wschodnim jako protegowany Heinza Guderiana, obecnie dowodzącego niemieckimi wojskami pancernymi, którego pod wieloma względami można było określić mianem „ojca Blitzkriegu”. Jednak Geyr, choć bez wątpienia zdolny dowódca pancerny, nie walczył dotąd przeciwko Brytyjczykom i z pewnością nie doceniał efektów działania alianckiego lotnictwa. Według niego dywizje pancerne można było trzymać dalej od wybrzeża, a w razie potrzeby szybko zebrać i przemieścić, przeprowadzając skuteczny kontratak.

Owa różnica zdań ujawniła się dość wcześnie i bez względu na to, jak dużo dyskutowali na ten temat, żaden z nich – Rommel i Geyr oraz w praktyce von Rundstedt – nie był w stanie zmienić zdania. Rommel żądał, żeby Geyr i jego dywizje pancerne podlegały jemu, i aby to on miał decydujące słowo w kwestii ich rozmieszczenia i użycia. Geyr, zajęty szkoleniem swoich czołgistów w obronie przeciwlotniczej oraz nocnych działaniach, był przekonany, że byłby to błąd; sprzeciwiał się oddaniu go pod rozkazy Rommla, a wpływowy Guderian go w tym wspierał.

Jeszcze w marcu Rommel sądził, że kwestia została rozstrzygnięta przez samego Hitlera. 19 marca Führer wezwał go do Berghofu, swojej górskiej rezydencji położonej w Berchtesgaden w Bawarii. Tam po raz pierwszy wyjawił, że jest przekonany, iż cel inwazji stanowią najprawdopodobniej Normandia lub Bretania, a dzień później w poufnej rozmowie w cztery oczy zgodził się dać mu pełną kontrolę nad wojskami pancernymi. Rommel otwarcie chwalił się przed Hitlerem, że Aliantów będzie można wrzucić do morza już pierwszego dnia, potraktował więc jego słowa jako obietnicę. Minęły jednak dni, potem tygodnie, a formalne rozkazy od Hitlera, które miały ją urzeczywistnić, nie nadchodziły. Rommel kontynuował więc naciski. „Gdyby udało nam się wprowadzić do akcji dywizje zmechanizowane już w pierwszych godzinach”, powiedział Jodlowi 23 kwietnia, „jestem przekonany, że wtedy nieprzyjacielski szturm na nasze wybrzeże zostanie zatrzymany tego samego dnia”.

Potwierdzenie nadal jednak nie nadeszło, więc Rommel podjął decyzję bez wiedzy von Rundstedta oraz Geyra i rozkazał przesunąć 2. Dywizję Pancerną w kierunku wybrzeża do Abbeville. 28 kwietnia do La Roche-Guyon przybył rozwścieczony Geyr, a niedługo po nim Guderian.. Ruge zanotował w swoim dzienniku: „Temat: podstawowe kwestie dotyczące rozmieszczenia taktycznego, w szczególności dywizji pancernych”8. Bez względu jednak na różnice zdań Ruge był zadowolony ze spotkania przy kolacji, w szczególności z pozytywnego nastawienia Guderiana i z braku oznak niezgody w kwestiach taktycznych, która od stycznia kładła się cieniem na przygotowaniach do odparcia inwazji. „Należy mieć nadzieję”, pisał tego samego dnia wieczorem, „że podjęta niebawem decyzja o rozmieszczeniu jednostek pancernych zostanie rozstrzygnięta na korzyść Rommla”9.

Nadzieja wkrótce okazała się płonna. 8 maja Hitler przedstawił OB Westswój fatalnie obmyślony plan. Rommlowi powierzono dowodzenie 2., 116. i 21. Dywizją Pancerną, z których ostatnia była jedyną dywizją szybką znajdującą się w Normandii. Na południu Francji miała zostać utworzona nowa Grupa Armii G, której przydzielono 2. Dywizję Pancerną SS oraz nowo sformowane 9. i 11. Dywizję Pancerną. Geyr zachował cztery dywizje: 1. i 12. Dywizję Pancerną SS tworzące I Korpus Pancerny SS oraz Dywizję Panzer-Lehr i 7. Dywizję Grenadierów Pancernych SS. Jednak nikt, nawet Rommel z przydzielonymi mu trzema dywizjami, nie miał prawa użyć ich w skoncentrowanym kontrataku bez osobistego rozkazu Hitlera. Owa nieprzemyślana decyzja oznaczała, że można się pożegnać z szybką koncentracją sił i elastycznością dowodzenia. Hitler, kiedyś niepoprawny hazardzista, rzucający wszystko na jedną szalę, swoim rozkazem uniemożliwił realizację obu tych rzeczy naraz. Chociaż przedtem wielokrotnie mówił różnym ludziom, że Bretania i Normandią są potencjalnym celem inwazji, nie był teraz skłonny zawierzyć swojej intuicji, ani też Rommlowi. Dziesięć dywizji szybkich – które oprócz min i pospiesznie zbudowanych linii obronnych stanowiły jedyny środek powstrzymania Aliantów – miało pozostać rozproszonych.

Rommel zamierzał twardo lobbować na rzecz zwrócenia mu dywizji pancernych i dzień później, w czasie dwudniowej inspekcji w Normandii przeprowadzonej wspólnie z admirałem Ruge, nadal narzekał w jego obecności. Feldmarszałek dowodził dwiema armiami, 15. oraz 7., które miały w swoim składzie źle wyposażone dywizje piechoty o niskiej jakości bojowej – aczkolwiek znajdowały się wśród nich także oddziały spadochroniarzy, posiadające lepszy materiał ludzki i sprzęt. 15. Armia dysponowała dziewiętnastoma dywizjami, rozwiniętymi na wybrzeżach północnej Francji oraz Belgii i Holandii, a dowodził nią doświadczony generał pułkownik Hans von Salmuth. Jak wielu dowódców z frontu wschodniego, miał na rękach krew, pomagał bowiem w organizowaniu działań Einsatzgruppen, które zajmowały się wyłapywaniem i rozstrzeliwaniem Żydów. W roku 1942 jako dowódca 2. Armii na kierunku stalingradzkim wycofał swoje oddziały przed ofensywą sowiecką wbrew woli Hitlera, za co został zwolniony ze stanowiska, lecz wkrótce potem powrócił do czynnej służby i ostatecznie został dowódcą 15. Armii10. Obecnie nienawidził Hitlera i OKW, nie żywił też żadnych złudzeń co do tego, jak zakończy się wojna. Rommel stwierdził, że von Salmuth stał się nieco leniwy.

7. Armia, która zajmowała linię frontu w Normandii i Bretanii, składała się z czternastu dywizji. Dowodził nią generał pułkownik Friedrich Dollmann – człowiek, któryświetnie obrazował, jak zróżnicowane były doświadczenie i umiejętności podkomendnych Rommla i podległych mu jednostek. Dollmann, zawodowy żołnierz i artylerzysta, szybko stał się entuzjastą nazistów oraz Hitlera, od razu orientując się, skąd wieje wiatr, i aktywnie promując narodowy socjalizm w szeregach niemieckiej armii, dzięki czemu dynamicznie awansował w jej strukturach. Od czasu otrzymania dowodzenia 7. Armią w roku 1940 pozostawał na tym stanowisku bez przerwy, głównie odpoczywając, nabierając ciała i ciesząc się pełnią życia na wsi, gdzie stacjonowały podległe mu oddziały. Otyły i leniwy, nie czynił wysiłków, by nauczyć się lub zrozumieć realia współczesnego pola walki. Efektem było jego całkowite oderwanie od rzeczywistości, co czyniło z niego wysoce nieefektywnego dowódcę armii.

Z kolei generał Erich Marcks, dowodzący LXXXIV Korpusem stacjonującym w Normandii, szczupły intelektualista w okularach, stanowił przykład doświadczonego sztabowca i oficera frontowego. W czasie Operacji Barbarossa stracił nogę, lecz przezwyciężył swoją niepełnosprawność z determinacją, która wzbudzała u innych szacunek. Rommel chciał, by to on dowodził 7. Armią, lecz Hitler nalegał, by trzymać Dollmanna na tym stanowisku. Opłacało się być dobrym nazistą.

To właśnie Marcksa zamierzali odwiedzić Rommel i Ruge, gdyż wiedzieli, że otrzymają od niego dokładniejszy i rozsądniejszy raport niż od Dollmanna; w praktyce Rommel po prostu „wyciął” tego ostatniego z łańcucha dowodzenia. Po drodze zatrzymali się, żeby sprawdzić obiekty obronne na wybrzeżu na południe od Sekwany. Z pomocą Meisego Rommel wzmocnił betonowe umocnienia przeszkodami brzegowymi, które biegły w głąb plaży przy niskim poziomie wody. Były to stalowe czworościany i pnie drzew z zamontowanymi na nich minami oraz słupy, które mogły wbić się w kadłub statku – niektóre również wyposażono w miny. Każda plaża dysponowała czterema pasami przeszkód o różnej głębokości. Rommel założył, że Alianci będą lądować u szczytu przypływu, aby wojska mogły szybko wydostać się z plaży, lecz trzeci i czwarty pas uwzględniały także niski stan wody.

Kiedy tak patrzyli na rozmieszczone przeszkody, nastąpił przypływ. „Na tej plaży”, zanotował Ruge, „poziom wody podnosił się o trzy metry na godzinę, więc musieliśmy szybko [ją] opuścić”11. Za nią gęste zasieki z drutu kolczastego oraz pola minowe ciasno opasywały wybrzeże, a kolejne miny kładziono w głębi lądu. Doświadczenia z Afryki Północnej wskazywały Rommlowi, że potrafią one być bardzo skutecznym środkiem opóźniającym i rozpraszającym ataki, szczególnie wojsk pancernych, dając jego słabo wyekwipowanym piechurom czas na przeciwuderzenia. W październiku poprzedniego roku w Normandii rozmieszczono około dwóch milionów min. Teraz ich liczba wzrosła do sześciu i pół miliona. Rommel miał świadomość, że tego typu broń stanowi efektywne wzmocnienie linii obronnych, lecz zgodnie z szacunkami, jakie sporządzili on i Meise, potrzeba było dwudziestu milionów min, aby osiągnąć zakładany przez nich poziom – a taką liczbę trudno było pozyskać.

Po krótkiej przerwie spowodowanej atakiem lotniczym Rommel i Ruge ruszyli w drogę przez Caen. Wielkie obszary na wschód od rzeki Dives oraz doliny rzek u ujścia Douve w rejonie Carentan zostały zalane na rozkaz feldmarszałka; zamknięto szereg znajdujących się tam śluz, co spowodowało podniesienie się poziomu wody. Miało to na celu zarówno utrudnienie planowanego zrzutu spadochroniarzy, jak i skanalizowanie prób przedarcia się w głąb lądu do dróg, które zostały zaminowane i zablokowane. Na większych obszarach Rommel i Ruge odnotowali kolejne elementy przygotowań do odparcia inwazji – na polach wbijano słupy z rozciągniętymi między nimi drutami, aby zapobiec lądowaniu szybowców.

Feldmarszałek i Ruge spotkali Marcksa na polach w pobliżu Caen. Składanie raportu przez jednonogiego dowódcę korpusu odbywało się w blasku słońca. Generał zameldował Rommlowi, że wróg prowadzi intensywny rekonesans lotniczy nad półwyspem Cotentin oraz po obu stronach rzeki Orne. Celem ataków lotniczych stały się pozycje artylerii, jak również skrzyżowania i główne arterie drogowe. Na półwysep Cotentin przybywały właśnie posiłki – 91. Dywizja Piechoty Luftlande, której żołnierze zaczęli się okopywać na 30-kilometrowym froncie, wykorzystując gęste żywopłoty, by ukryć się przed wścibskim wzrokiem wszędobylskich lotników. Marcks wyrażał przekonanie, że będą w stanie zareagować na każdy atak z zachodniego lub wschodniego wybrzeża półwyspu. Generał zameldował także, że zakończono budowę 80 kilometrów przeszkód nabrzeżnych oraz wbijanie 170 tysięcy pali przeciwko lądującym spadochroniarzom.

Po odprawie u dowódcy twierdzy w Cherbourgu oraz dowódcy 21. Dywizji Pancernej, generała majora Edgara Feuchtingera, Rommel i Ruge ruszyli w dalszą drogę. Zatrzymali się na chwilę przy czterech działach nabrzeżnych kalibru 150 mm w Longues-sur-Mer, a następnie w rejonie wybrzeża przy niewielkich portach w Grandcamp i Isigny, po czym zakończyli inspekcję w kwaterze głównej generała Marcksa w Château de la Meauffe w pobliżu Saint-Lô.

Następnego dnia miały miejsce kolejne inspekcje, podczas gdy kwatera w La Roche-Guyon otrzymała informację z OKW, ostrzegającą przed inwazją w okolicach 18 maja. „Niezbitych dowodów w postaci dokumentów oczywiście brak”, głosił meldunek12. „Pierwszy i najważniejszy obszar koncentracji sił: Normandia, drugi: Bretania”. W praktyce jednak nadal nikt nie był pewien niczego.

ROZDZIAŁ II O PANOWANIE NA NIEBIE

22 maja 1944 roku, poniedziałek. Szesnaście myśliwców P-47 „Thunderbolt” z 61. Eskadry Myśliwskiej, prowadzonych przez niewzruszonego podpułkownika Francisa „Gabby” Gabreskiego, podchodziło na pełnej prędkości do znajdującej się w północnej części Niemiec Bremy. Eskadra stanowiła część 56. Grupy Myśliwskiej pułkownika Huba Zemke, która tuż przedtem eskortowała prawie trzysta bombowców ciężkich B-17, atakujących bałtycki port Kilonia, lecz gdy jej misja się zakończyła, otrzymała zadanie przeszukania obszaru północnych Niemiec i zestrzeliwania niemieckich myśliwców oraz niszczenia lokomotyw dostrzeżonych na powierzchni ziemi. Rozpoczęta poprzedniego dnia wielka operacja niszczenia transportu kolejowego została oznaczona nazwą Chatanooga Choo Choo, na cześć słynnej piosenki – beztroskiej i o żywym tempie – była jednak śmiertelnie poważnym zadaniem. Sieć kolejowa stanowiła w praktyce spoiwo łączące wysiłek wojenny nazistowskich Niemiec. Po kurczących się obszarach Trzeciej Rzeszy niemal wszystko i wszystkich przewożono drogami żelaznymi: surowce naturalne, broń, siłę roboczą, wojsko, żywność, Żydów wysyłanych do obozów śmierci. Im więcej węzłów, linii kolejowych i mostów zniszczono, im więcej ostrzeliwano lokomotyw, tym trudniej było Niemcom się poruszać. Największe obawy Aliantów przed inwazją budził skoncentrowany kontratak dziesięciu dywizji pancernych, o których wiedziano, że znajdują się na Zachodzie. Celem tzw. „Planu Transportowego”, jak nazywano całość operacji, było maksymalne utrudnienie przemieszczania owych wojsk, jak również innych oddziałów niemieckich, do Normandii.

Tego dnia Hub Zemke zastosował nową taktykę, którą ludzie szybko nazwali „wiatrakiem Zemkego”. W każdej grupie znajdowały się trzy eskadry po szesnaście maszyn w czterech kluczach, więc aby użyć ich z maksymalnym efektem, w drodze powrotnej pułkownik przydzielił im trzy różne obszary. 62. Eskadrę posłano w rejon Paderborn, 63. nad Hanower, a eskadra Gabreskiego popędziła na południowy zachód nad Bremę.

W odległości około 30 kilometrów na wschód od miasta piloci dostrzegli kilka lokomotyw. W tak piękny i pogodny dzień obłoki pary wydobywające się z ich kominów łatwo przyciągały uwagę, więc Gabreski rozkazał kluczowi „Żółtemu” Evana McMinna zanurkować i je zniszczyć, podczas gdy pozostała dwunastka „Thunderboltów” osłaniała go na wysokości 5 tysięcy metrów. Ledwie rozpoczęli krążenie, gdy Gabreski dostrzegł pod nimi niezbyt dobrze zamaskowaną bazę lotniczą. Chwilę później w radiostacji rozległ się głos McMinna informujący, że widzi kilka startujących myśliwców Focke-Wulf 190.

Rzucając swoją eskadrę w lot nurkowy, Gabreski poczuł znajomy przypływ podniecenia. „Thunderbolt” był potężnym myśliwcem i nie miał sobie równych w nurkowaniu. Wyposażony w karabiny maszynowe kalibru 12,7 mm, mógł zadawać mocne ciosy, sam wytrzymać sporo, a jednocześnie był bardzo zwrotny. Ponadto amerykańscy piloci myśliwców stanowili klasę samą w sobie, jeśli chodzi o umiejętności pilotażu. Większość tych, którzy byli nowi w eskadrze, miała wylatanych ponad trzykrotnie więcej godzin niż ich niemieccy przeciwnicy, a duże zapasy paliwa i spora rotacja pilotów (najczęściej ponad pięćdziesięciu), aby utrzymać liczbę szesnastu maszyn w każdej misji, powodowały, że mieli sporo czasu, by udoskonalać swoje umiejętności wraz z tymi lotnikami, którzy dysponowali większym doświadczeniem. Z kolei chroniczne niedobory paliwa w Luftwaffe sprawiały, że niemieccy piloci latali głównie na misje bojowe. Dlatego większość z nich szybko zestrzeliwano.

Taki los spotkał w tym momencie sporą liczbę Fw-190. Kiedy Gabreski i jego ludzie pędzili w dół, podpułkownik dostrzegł około szesnastu maszyn rozproszonych w poziomą linię. Nieprzyjacielscy piloci znajdowali się na wysokości, na której mogli wykonać zwrot i podjąć walkę, lecz wydawali się nieświadomi sytuacji i nadal lecieli w zwartej formacji, stanowiąc łakomy kąsek dla P-47. Gabreski wziął jedną z maszyn na cel i otworzył ogień. Widział, jak pociski przebijają kadłub i skrzydła niemieckiego samolotu, który obrócił się i zaczął spadać, a w końcu ogarnęły go płomienie. Gabreski usiadł na ogonie kolejnego, zbliżył się do celu i znowu otworzył ogień, ale tym razem pilot zdołał otworzyć kabinę i wydostać się na zewnątrz. Gabreski spojrzał przez ramię. Dostrzegł, że dwa Focke-Wulfy siadają mu na ogonie. Nabrał wysokości, wykonał zwrot i je zgubił. Wtedy jednak zauważył jednego ze swoich ludzi, jak spada w płomieniach w swej maszynie, i kolejnego P-47 ciągnącego za sobą smugę dymu – było to dla niego mocnym ciosem. Gabreski osiągnął pułap 4 tysięcy metrów i rozkazał swoim ludziom przegrupować się nad lotniskiem wroga. Wkrótce wraz ze swoją maszyną miał sześć „Thunderboltów”. Wtedy dostrzegli jakąś dwudziestkę Focke-Wulfów poniżej, ale nagle ostrzelała je własna artyleria przeciwlotnicza. Ktoś wystrzelił zieloną flarę, lecz formacja nieprzyjaciela została rozproszona.

Nie namyślając się, Gabreski rzucił swoich ludzi z powrotem w dół, lecąc na pełnej szybkości za formacją sześciu niemieckich myśliwców. Chwilę później zestrzelił trzeci samolot w tym dniu, lecz za moment dostrzegł, jak z lewej strony skrada się do niego kolejny Focke-Wulf. Gabreski zamknął przepustnicę i szarpnął drążek sterujący, niemal wciskając go w brzuch. Jego „Thunderbolt” nabrał wysokości i zwolnił, prawie tracąc sterowność, lecz dzięki temu ścigający go wróg był zmuszony go wyprzedzić – i nagle to Gabreski znalazł się na jego ogonie. Jednak kończąca się amunicja i pięć kolejnych maszyn nieprzyjaciela z tyłu sugerowały, że czas zbierać się do domu. Po wydaniu rozkazu powrotu samoloty alianckie popędziły na zachód, wpadając na samotnego Focke-Wulfa, który przemykał między chmurami. Gabreski zajął pozycję za jego ogonem i zużył resztkę amunicji, posyłając Niemca w dół. Dzień zakończył trzema potwierdzonymi zestrzeleniami oraz jednym prawdopodobnym.

W sumie on i jego ludzie zestrzelili trzynaście maszyn wroga na pewno, jedną prawdopodobnie, a dwie uszkodzili - wszystko za cenę dwóch straconych własnych. Trzeci z pilotów, Joel Popplewell, szczęśliwie wrócił na lotnisko w Anglii w swoim P-47, w którym naliczono ponad setkę dziur po pociskach. Gabreski, który należał do asów amerykańskiej 8. Floty Powietrznej, wspominał, że była to jedna z najtrudniejszych misji z jego udziałem. Zarazem jednak stanowiła ona potwierdzenie absolutnej dominacji amerykańskich myśliwców w ciągu dnia na froncie zachodnim. Biorąc pod uwagę, że do inwazji pozostało niewiele ponad dwa tygodnie, napawało to optymizmem. Grupa Zemkego zniszczyła sześć lokomotyw, uszkodziła siedem i ostrzelała siedemnaście barek na rzekach. Operacja Chatanooga Choo Choo przebiegała dobrze.

Zaledwie tydzień później, 28 maja, pojawił się kolejny powód do radości – dzień ten stanowił kulminację pięciomiesięcznych zmagań o przewagę w powietrzu nad północno-zachodnią Europą, która stanowiła podstawowy warunek rozpoczęcia inwazji, zajmujący umysły alianckich przywódców od zeszłego lata. Całe lato i jesień 1943 roku amerykańska 8. Flota Powietrzna wraz z dowództwem RAF mozolnie starały się poczynić postępy w tym zakresie, korzystając z rosnącej liczebności maszyn, doświadczenia oraz udoskonalonych pomocy nawigacyjnych. Marszałek lotnictwa sir Arthur Harris, głównodowodzący siłami bombowymi RAF, uparcie twierdził, że nocne bombardowania niemieckich miast przez stale zwiększającą się liczbę ciężkich bombowców wystarczą, by rzucić na kolana nie tylko Luftwaffe, ale całą Trzecią Rzeszę. Tymczasem mijały miesiące, a jego twierdzenie nie znalazło pokrycia w faktach – z kilku powodów. Po pierwsze, Luftwaffe udało się wreszcie wprowadzić w życie wysoce skuteczny system obrony przeciwlotniczej. Po drugie, do obrony Rzeszy wyznaczono dużo więcej maszyn, a w tym samym czasie produkcja samolotów zauważalnie wzrosła. Liczba niemieckich nocnych myśliwców walczących ze strumieniami bombowców Harrisa była większa niż kiedykolwiek przedtem, a co więcej, kierowano je na brytyjskie maszyny wykorzystując fachową współpracę dobrze zorganizowanego wywiadu, kontroli naziemnej oraz radarowej. Dowództwo Lotnictwa Bombowego nadal powodowało wiele zniszczeń, lecz to nie wystarczało, aby zmusić Niemcy do kapitulacji, a załogi bombowców ponosiły w trakcie nalotów koszmarne straty.

Amerykanie rozpoczęli bombardowania Niemiec przy świetle dziennym w przekonaniu, że pozwoli im to na większą precyzję zrzutów, dzięki czemu będą one skuteczniejsze. W tym celu zaprojektowali ciężko uzbrojone czterosilnikowe bombowce, które latały w zwartych formacjach obronnych. Wkrótce jednak przekonali się na własnej skórze, że samotnie lecące bombowce nie są w stanie skutecznie się bronić. Efektem tego – podobnie jak w przypadku Dowództwa Lotnictwa Bombowego – były spore straty.

W kluczowych miesiącach drugiej połowy 1943 roku Alianci, a w szczególności Amerykanie, uznali, że trzeba przemyśleć, w jaki sposób osiągnąć przewagę w powietrzu, co stanowiło priorytet dla bombardowań strategicznych. W styczniu 1943 roku osiągnięto zgodność w tej kwestii, co znalazło wyraz w dyrektywie „Pointblank”, wydanej na początku czerwca tego roku. Powód wskazania Luftwaffe jako celu był dwojaki: bombardowania strategiczne staną się skuteczniejsze, jeśli nieprzyjacielskie myśliwce będą przechwytywane po drodze nad cel, a po drugie, przewaga w powietrzu miała zostać osiągnięta nie tylko w rejonie plaż inwazyjnych, ale na niebie całej Europy Zachodniej, stanowiąc zasadniczy warunek wstępny do rozpoczęcia forsowania kanału La Manche. Siły powietrzne były więc zarówno absolutnie niezbędne przy planowaniu Operacji Overlord, jak też słusznie postrzegane jako klucz do zwycięstwa na ziemi.

W rzeczywistości nawet Hitler rozumiał znaczenie przewagi w powietrzu na froncie inwazyjnym. Dlatego właśnie Luftwaffe starała się zniszczyć RAF, zanim w ogóle wzięto pod uwagę możliwości przerzucenia wojsk przez kanał La Manche w roku 1940. Jednak w przypadku Operacji Overlord przewaga powietrzna miała znaczenie nie tylko w trakcie samej inwazji, żeby wojska mogły wylądować bez przeszkód ze strony lotnictwa wroga; była także potrzebna w czasie natarcia w głąb lądu. W Wielkiej Brytanii zebrano miliony ludzi oraz potężne ilości uzbrojenia i zaopatrzenia, wiedziano jednak, że przepustowość portów i środków transportu ograniczają ich liczbę możliwą do przerzucenia na plaże w Normandii w Dniu D (jak określano pierwszy dzień inwazji) oraz dniach kolejnych. Gdyby Niemcy chcieli zepchnąć cały desant z powrotem do morza, musieliby przeprowadzić skoordynowany kontratak wszystkimi oddziałami mobilnymi tak szybko, jak to tylko możliwe. Raporty wywiadu wskazywały, że na froncie zachodnim znajduje się dziesięć niemieckich dywizji szybkich, było więc sprawą kluczową, aby te jednostki spowolnić, opóźnić i ograniczyć ich możliwości szybkiego dotarcia do Normandii. Istotną rolę miał tu do odegrania francuski ruch oporu, lecz główny ciężar zadania spoczywał na siłach powietrznych, które atakowałyby mosty, lokomotywy, stacje kolejowe oraz wszelkie pojazdy poruszające się po drogach i liniach kolejowych w czasie dziewięciu tygodni poprzedzających Dzień D oraz dni po inwazji. W większości te zadania miały realizować taktyczne siły powietrzne, czyli lotnictwo wspierające operacje lądowe. Składały się na nie szybkie, niewielkich rozmiarów dwusilnikowe bombowce różnych typów, które operowały na niskim pułapie, wspierane przez myśliwce oraz maszyny przeznaczone do ataków naziemnych. Aby jednak dało się prowadzić działania na niskim pułapie, konieczne było oczyszczenie nieba z samolotów nieprzyjaciela. Dlatego też zdobycie przewagi w powietrzu było tak ważne dla Aliantów. Bez tego Operacja Overlord nie mogłaby się nawet rozpocząć.

Do niedawna wydawało się to odległym celem. Dylemat trapiący Aliantów jesienią 1943 roku brzmiał: w jaki sposób zniszczyć Luftwaffe. Same bombardowania nie były bowiem w stanie w stanie zdławić gospodarki Niemiec, zwłaszcza że większość nieprzyjacielskich fabryk znajdowała się głęboko na terenach Rzeszy, gdzie z uwagi na brak osłony myśliwskiej nie mogły dotrzeć ani bombowce latające w dzień, ani nawet brytyjskie bombowce nocne. Potrzebowano dużej liczby myśliwców dalekiego zasięgu. W ostatniej chwili Alianci zorientowali się, że rozwiązanie tkwi tuż pod ich nosem.

RAF miał okazję uczynić z myśliwców „Spitfire” maszyny o większym zasięgu, lecz – głównie na skutek kontynuowania nocnych bombardowań przez Dowództwo Lotnictwa Bombowego oraz przez krótkowzroczność ludzi takich jak Leigh-Mallory czy nawet sir Charles Portal, szef sztabu sił powietrznych - nie zdawano sobie sprawy, że jest to konieczne. Na szczęście wybudowany w poprzednim roku P-51 „Mustang” został wyposażony w silnik Merlin 61 Rolls-Royce’a, zamiast oryginalnego silnika Allison, co poprawiło jego osiągi i zużycie paliwa. Po zamontowaniu dodatkowych zbiorników paliwa, które nie wpływały zbytnio na szybkość i manewrowość „Mustanga”, podobnie jak odrzucane zbiorniki paliwa, Alianci nagle zyskali myśliwiec zdolny przelecieć prawie 2500 kilometrów, i z łatwością udać się w podróż do Berlina i z powrotem. Był to decydujący moment. Niestety, latem 1943 roku potencjał P-51 został przez szefów sił powietrznych Stanów Zjednoczonych jedynie rozbudzony.

Jesienią tego roku nie znano jeszcze odpowiedzi na pytanie, czy wystarczy „Mustangów”, by wywarły decydujący wpływ na przebieg zmagań. Do listopada 1943 roku w Anglii znalazła się 354. Grupa Myśliwska, pierwsza uzbrojona całkowicie w P-51, a w następnym miesiącu rozpoczęła pierwsze loty. Do końca roku pojawiła się kolejna, podczas gdy trzecia, legendarna 4. Grupa Myśliwska, była pod koniec lutego w trakcie przezbrajania z „Thunderboltów”. W marcu i kwietniu 1944 przybyły kolejne jednostki lotnicze wyposażone w „Mustangi”.

Pod koniec listopada, w szczytowym momencie kryzysu jesiennego, wydano nową dyrektywę, „Argument”. Był to plan skoncentrowanej ofensywy skierowanej przeciwko Luftwaffe oraz zakładom produkującym samoloty, którą jednak wstrzymywano ze względu na złe warunki pogodowe nad Wielką Brytanią i Europą, utrzymujące się przez większą część zimy. Aby „Argument” zakończyła się sukcesem, należało wywrzeć wielką presję na wrogu, lecz aż do trzeciego tygodnia lutego 1944 roku pogoda nie uległa poprawie.

W czasie tzw. „Wielkiego Tygodnia” Alianci bombardowali kluczowe fabryki Luftwaffe, zmuszając niemieckie lotnictwo do wzbicia się w powietrze. Była to największa bitwa powietrzna, jaką kiedykolwiek oglądał świat, i mimo że zniszczenia niemieckiego przemysłu lotniczego nie okazały się tak duże, jak zakładano, to o prawdziwym sukcesie „Wielkiego Tygodnia” stanowiły niemieckie straty w pilotach. Tylko w lutym 1944 roku zniszczono 2605 maszyn wszystkich typów, co stanowiło straty niemożliwe do wyrównania. Doświadczeni piloci ginęli, a na ich miejsce przybywały żółtodzioby z coraz mniejszą liczbą wylatanych godzin, których niewielkie umiejętności powodowały, że praktycznie szli na rzeź. W marcu i kwietniu zestrzelono jeszcze więcej maszyn. Niemcy nadal byli w stanie wyprodukować każdego miesiąca tysiące myśliwców, lecz zdolności ich pilotów do efektywnej walki malały z każdym upływającym tygodniem. Tak jak cała reszta nazistowskich Niemiec, Luftwaffe chyliła się ku ostatecznemu upadkowi.