Wiersze pisane w Warszawie - Piotr Otrębski - ebook

Wiersze pisane w Warszawie ebook

Piotr Otrębski

0,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tytus Brzozowski, architekt, malarz:

Przed Państwem niezwykły zapis namiętności wielbiciela i znawcy Warszawy. Piotr Otrębski przedstawia zbiór swych doświadczeń i emocji poruszając się wśród zdarzeń, które choć często dotyczą nas wszystkich, nie każdego dotykają z równą mocą. Autor zaprasza do podróży przez niuanse warszawskiej duszy.

Prof. dr hab. Elżbieta Wichrowska:

Zbiór Piotra Otrębskiego to miejsce niezwykłego spotkania warszawskiego flaneura, miłośnika malarstwa, z warszawskimi, a jakże, wedutami na pierwszym planie, literaturoznawcy, dziennikarza, wreszcie poety, czerpiącego obficie z wielu źródeł, by zbudować własną oryginalną przestrzeń poetycko-artystyczną.

Prof. dr hab. Artur Grabowski, literaturoznawca, poeta:

Warszawa miasto symboliczne, Warszawa miasto naznaczone – tu historią, tam stygmatami. Warszawa, która zapamiętała słowa poetów, obrazy malarzy. Warszawa zdeptana codzienną bieganiną i dumnie nosząca ślady nieśpiesznego przechodnia. Warszawa jest poematem? Do tego chyba chce przekonać czytelnika poeta. Jeżeli to jest rozpisany na wiersze przewodnik po mieście, to dlatego że Warszawa rezonuje w pamięci i w legendzie, bo Piotr Otrębski gra na wielu instrumentach polskiej poezji, słychać tutaj oniryczny liryzm Baczyńskiego i twardy rytm Awangardy. Z tą poezją można się zaprzyjaźnić… Nawet jeżeli jest się z Krakowa.

Dr Bartosz Łukaszewski, socjolog:

Piotr Otrębski posiada cechę unikalną - otwiera dyskusję, posiada w niej własne zdanie, które artykułuje i po zakończeniu dyskusji... pozostawia dyskusję otwartą. Intelekt nie pozwala mu na brutalną kropkę wśród tematów niebanalnych, szczególnie, że banalnych nie porusza (choćby nawet twierdził inaczej). Jako poeta prowadzi zatem swój osobny (dla siebie tylko właściwy) dialog z rzeczywistością w którym pobrzmiewają echa Skamandra, Herberta, Różewicza czy Świetlickiego. Syntetyczna forma i głębokie emocje, radości z goryczą i słodkawe porażki, a kropki dalej nie ma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 30

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja i ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ilu­stra­cje w środkuZdję­cia i zrzuty ekranu au­tor­stwa Pio­tra Otręb­skiego; re­pro­duk­cje ob­ra­zów Gie­rym­skiego i Bru­egela po­cho­dzą z do­meny pu­blicz­nej
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Piotr Otręb­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-89-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PA­MIĘCI TATY AN­DRZEJAI BABCI WAN­DZI

PRZED­MOWA

Na­pi­sać taki wiersz...

Zbiór Otręb­skiego to miej­sce nie­zwy­kłego spo­tka­nia war­szaw­skiego fla­neura, mi­ło­śnika ma­lar­stwa, z war­szaw­skimi, a jakże, we­du­tami na pierw­szym pla­nie, li­te­ra­tu­ro­znawcy, dzien­ni­ka­rza, wresz­cie po­ety, czer­pią­cego ob­fi­cie z wielu źró­deł, by zbu­do­wać wła­sną ory­gi­nalną prze­strzeń po­etycko-ar­ty­styczną. Uważny czy­tel­nik bez trudu roz­po­zna w niej ska­man­dryc­kie tropy czy ślady po­etyki Awan­gardy (ryt­micz­ność, eko­no­micz­ność i skró­to­wość), tek­stów końca XX wieku, Mar­cina Świe­tlic­kiego z jego nie­zwy­kłym wy­czu­ciem per­for­ma­tyw­nej na­tury ję­zyka, Nor­wida, Mic­kie­wi­cza, po­etów re­ne­sansu czy słowne znaki an­tyku.

Wśród rów­no­le­głych dys­kur­sów, li­te­ra­tu­ro­znawcy, hi­sto­ryka, prze­wod­nika czy po­ety, pro­wa­dzo­nych z od­mien­nych per­spek­tyw, w róż­nych po­ety­kach i przy uży­ciu róż­no­rod­nych form, bar­dzo sil­nie (naj­sil­niej?) wy­brzmiewa ja-Otręb­skiego. To głos męż­czy­zny, syna, wnuka, ojca... Silny kom­po­nent au­to­bio­gra­ficzny, tak jed­no­znaczny zwłasz­cza w dwóch wier­szach za­my­ka­ją­cych tom („Bab­cia przy­szła trze­ciego dnia, by odejść” Ma­mie oraz „Gra­niczna-Szpi­tal Or­łow­skiego”) na­rzuca zbio­rowi, czu­łemu re­je­stra­to­rowi okru­chów do­świad­cza­nia co­dzien­no­ści, mi­kro­świata zwy­kłych pra­gnień i lę­ków każ­dego z nas wy­miar przej­mu­jąco oso­bi­sty. (Przez cały ży­cie ba­łem się, że umrze – „Gra­niczna – Szpi­tal Or­łow­skiego”).

Otręb­ski wciąga czy­tel­nika w pu­łapki czasu, prze­strzeni i hi­sto­rii, ale też wła­snych pa­sji, ma­rzeń ba­da­cza i po­ety po uszy roz­ko­cha­nego we wszyst­kim, co war­szaw­skie... Wszystko, co ważne w tym to­mie, dzieje się w War­sza­wie: każdy spa­cer, mi­łość i śmierć. Tę geo­gra­ficzno-urba­ni­styczną iden­ty­fi­ka­cję, lo­ka­li­za­cję i formę in­te­rio­ry­za­cji jed­no­cze­śnie sy­gna­li­zuje ty­tu­łowe „Wier­sze pi­sane w War­sza­wie”. Opo­wieść o do­świad­cze­niu in­nych staje się opo­wie­ścią o wła­snym do­świad­cze­niu Otręb­skiego, a ta do­świad­cze­niem i do­świad­cza­niem War­szawy. Po­etyka pa­limp­se­stu – to chyba naj­traf­niej­sze okre­śle­nie dla zło­żo­nej po­etycko-ar­ty­stycz­nej kon­struk­cji tego zbioru bu­do­wa­nej wier­szem, prozą i ob­ra­zem – kon­struk­cji wie­lo­war­stwo­wej (Otręb­ski zresztą lubi się­gać po tę fi­gurę także w in­nych swo­ich tek­stach...), w któ­rej pod war­stwą ję­zyka Au­tora uważny czy­tel­nik do­strzeże ślady cu­dzej my­śli i fraz: Nor­wida, Ba­czyń­skiego, Kra­hel­skiej albo Sta­chury (By­łem u Cie­bie w te dni przed­ostat­nie / Jezu z ka­plicy Ba­rycz­ków w War­sza­wie). Współ­cze­sność (to­miku) tu i ów­dzie od­sła­nia znaki i ślady prze­szło­ści, wcho­dzi z nią w nie­oczy­wi­ste re­ak­cje, co sy­gna­li­zują ciągi po­zor­nie za­ska­ku­ją­cych sko­ja­rzeń i tro­pów: „Chłopcy w ka­na­łach” – bu­tel­czyny w pa­ję­czy­nach – strzały – syl­we­stry – wina mu­su­jące; prze­cho­dzień – Me­tro Po­li­tech­nika – po­mnik Ty­siąc­le­cia Jazdy Pol­skiej – koń – jeź­dziec – Wy­stawa Hi­gie­niczna (rok 1896); „Śmierć Kra­hel­skiej” – pół­ry­bie ciało – sło­necz­niki – sierp­niowe słońce – „Długa droga, da­leka przed nami...” (Hej, chłopcy, ba­gnet na broń); ogród klasz­toru wi­zy­tek – wi­zytki zdą­ża­jące ło­dzią do War­szawy – fran­cu­sko-pol­ska kró­lowa Gon­zaga – Cho­pin – serce – Gdzie skarb twój, tam i serce twoje (Mt 6, 21); po­top szwedzki – Ikea – Erik Jöns­son Dahl­bergh ma­pu­jący War­szawę – mia­sto ca­ło­palne – Adam Ja­rzęb­ski; Dwur­nik... Aba­ka­no­wicz... Ha­sior... (i inni). Ko­ro­na­wi­rus... War­szawa itd., itd...

Czym więc jest ten tom, z jego nie­skoń­czo­no­ścią osa­dzeń w kul­tu­rze za­pro­po­no­wa­nych nam przez Au­tora? I kim jest jego Au­tor? Rap­tu­larz lub sylwa? – Ze swoją nie­cią­gło­ścią, otwar­to­ścią, strzę­po­wa­to­ścią...? Czy jest to trak­tat fi­lo­zo­ficzny czy może ra­czej spo­wiedź współ­cze­snego „dzie­cię­cia wieku”? Lub no­wo­cze­sny war­szaw­ski Karl Ba­ede­ker (Po­przez Hale Mi­row­skie, po Chel­sea Ho­tel...), na­zna­czony prze­ko­na­niem, że na­sza wie­dza o świe­cie, na­sze wra­że­nia z po­dróży po wielu kra­jach i po wielu kul­tu­rach cią­gle re­ali­zują się i ak­tu­ali­zują w każ­dej wę­drówce po uli­cach War­szawy (Nie umiem być nie stąd. Znam tylko ci­che ję­zyki i do­sadne, twarde er. Krew w piach War­szawy – „Naj­gło­śniej­szy sto­lik”)?

Prof. dr hab. Elż­bieta Wi­chrow­ska

Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski

PRO­LOG.O NIE­RO­DZE­NIU WIER­SZA

Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, który by wi­siał na ścia­nie, jak we­duta, jak zdję­cie po­czątku i końca. Chcia­łoby się na­pi­sać taki wiersz, który za­miesz­kałby w mie­ście i mia­sto miesz­ka­łoby w nim, i za­miesz­kałby w nas, a my w każ­dej sy­la­bie i każ­dym braku za­mie­rzo­nym. Taki wiersz, do któ­rego ktoś na­grałby mu­zykę i tym kimś byłby ten, któ­rego już nie ma i ni­gdy nie było, mimo że mu­zyka gra i wszy­scy znamy me­lo­dię, i te­raz nam się tak dziw­nie ko­ja­rzy, a skoro nam się ko­ja­rzy – tak dziw­nie – to zna­czy, że coś zna­czy. Już. Taki wiersz, który na­piera na żo­łą­dek, kiedy czło­wiek wzla­tuje i ła­sko­cze w oko­li­cach pro­staty, kiedy spada (nie wiem, jak to jest z pa­niami). Taki wiersz, który cho­dzi po parku z psem i robi za­kupy, który jest wi­dy­wany cza­sem i jest mu mó­wione „dzień do­bry”, a ten cza­sem od­po­wiada. Taki wiersz, który ła­pie od­dech na skwerku, który nie pali, nie pije, za nic nie płaci, łyż­kami sam sie­bie zjada.

Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz i zu­żyć naj­po­trzeb­niej­sze słowa. Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, który uwal­nia od dal­szego pi­sa­nia i – do­bry Boże – od mó­wie­nia tak dużo i od scrol­lo­wa­nia. Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, który uwal­nia od chce­nia i od nie­chce­nia za­ra­zem. Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, który uwal­nia od po­trzeby uwal­nia­nia się co noc i co krok. Taki, ot, wiersz, który wy­ła­nia się jak fla­ner z je­sien­nych li­ści, z każ­dego stop­nia za­awan­so­wa­nia wil­goci i z każ­dej to­na­cji sza­ro­ści, jaka prze­szła przez mia­sto i prze­szła przez nas choć ni­gdy nie wy­cho­dziła ani z mia­sta, ani z na­szego je­ste­stwa, bo prze­cież sie­dzi i jest wciąż i so­bie, i nam po­społu. Z mo­zołu. Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, który zna całe Po­wązki i Wólkę Wę­glową, i wszyst­kie inne miej­sca, ja­kie tylko wzra­stają z ziemi i do niej pro­wa­dzą.

I taki wiersz, który sły­szał, i taki wiersz, który wi­dział, i wiersz, który ro­zu­miał. Taki, który się zło­ści i który prze­ba­cza, który cier­pli­wie czeka i który nie zwleka, i taki, który przy­znaje, i który wie swoje, i taki wiersz wresz­cie, który lu­dzie pro­ści no­szą jak pa­ciorki, a lu­dzie har­dzi jak na­boje. Chcia­łoby się na­pi­sać wiersz, żeby już nie bo­lało, nie bra­ko­wało, żeby już nie wąt­piło, ani się nie śniło, i na wieki wie­ków. Amen.

ŚMIERĆ KRA­HEL­SKIEJ

Sło­necz­niki zni­kają pół­ry­bie ciało.

Ciało jest cie­płe i krzep­kie.

Sierp­niowe słońce na­syca żół­cią.

Li­stek fru­nie od mo­ko­tow­skiego pola.

Od­twa­rzam ten mo­ment:

li­stek fru­nie, ciało cie­płe i krzep­kie.

Sierp­niowe słońce na­syca żół­cią.

Wszystko już wie­dzia­łem za­nim.

Od­twa­rzam ten mo­ment:

łu­ska opada, li­stek fru­nie.

„Długa droga, da­leka przed nami...”

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki