Wiek zła - Deepti Kapoor - ebook + audiobook

Wiek zła ebook i audiobook

Kapoor Deepti

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witajcie w świecie rodziny Wadia. Eleganckie przyjęcia, markowe ubrania, luksusowe samochody, alkohol, narkotyki, seks… możesz mieć wszystko, czego zapragnie twoje serce. Jest tylko jeden haczyk: masz robić, co ci każą.

Jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2023 roku według serwisu Goodreads. Wybór klubu książkowego Good Morning America. Powieść rozmywająca granice – między prozą komercyjną i literacką, sensacyjną i obyczajową. Książka, którą zachwycona Hanya Yanagihara określiła jako „mroczną i hipnotyzującą”. Azjatycka odpowiedź na „Ojca Chrzestnego”. Bardziej wstrząsająca niż „Shantaram”, mocniejsza od „Gomorry” i głębsza od „Rodziny Soprano”.

Epicka opowieść o potężnej indyjskiej rodzinie mafijnej, znienawidzonej przez jednych, uwielbianej przez innych i budzącej lęk u wszystkich. O destrukcyjnym bogactwie i toksycznej miłości.

„Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia”. Deepti Kapoor mogłaby spokojnie pójść w ślady Maria Puzo i umieścić ten cytat z Balzaca jako motto „Wieku zła”.

Indie, czasy współczesne. Członkowie zamożnego, potężnego i skorumpowanego rodu Wadia: ambitny i rozpieszczony Sunny, jego bezwzględny i apodyktyczny ojciec Bunty oraz okrutny wuj Vicky trzęsą przestępczym półświatkiem stolicy. Każdy, kto zwiąże swój los z tą rodziną, uwikła się w walkę o wpływy, władzę, ziemię i wielkie bogactwo. Niektórzy stracą życie tylko po to, by na jaw nie wyszły grzechy członków klanu. Inni wciąż będą mieli nadzieję odnieść korzyści z koneksji z prominentnym i wpływowym rodem. Ale czy ktokolwiek wyjdzie zwycięsko ze starcia z tą potężną i niezwykle groźną familią?

Ajay – służący i ochroniarz Sunny’ego Wadii, słynnego playboya, syna bezwzględnego mafioza, który próbuje nadawać swoim przedsięwzięciom pozory legalności – właśnie odsiaduje wyrok w więzieniu. Kiedy na ulicach Delhi doszło do tragicznego wypadku: rozpędzony mercedes wypadł z jezdni i zabił pięcioro bezdomnych, w tym kobietę w ciąży, policja nie miała wątpliwości, że to właśnie on siedział za kierownicą.

Młoda dziennikarka Neda, zafascynowana bogactwem i ekscentrycznym życiem Sunny’ego, nie może się oprzeć pokusie, by zakosztować smaku przestępstwa, i wikła się w niebezpieczny romans z synem mafijnego bossa. Czy tak jak Ajay poniesie konsekwencje swoich wyborów?

A może los się odmieni, a młody i niepozbawiony ideałów Sunny zdoła odwrócić się od ojca i odrzucić świat pełen przemocy? Może piękny indyjski sen jego i Nedy ma szansę nie okazać się koszmarem?

To mało prawdopodobne w wieku kalijuga, wieku nieprawości i klęski – w wieku zła.

Wirtuozerskie połączenie thrillera kryminalnego z sagą rodzinną, które zachwyci zarówno miłośników kryminału i sensacji, jak i dobrej prozy literackiej.

Prawa do serialowej wersji książki wykupiła amerykańska stacja telewizyjna FX.

Deepti Kapoor, indyjska pisarka, urodziła się w Moradabadzie na północy Indii; dorastała w Bombaju. Studiowała dziennikarstwo w Delhi, a potem psychologię społeczną. Po studiach pracowała jako dziennikarka; w swoich reportażach podejmowała przede wszystkim tematykę społeczną. Wiek zła jest jej drugą książką. Autorka obecnie mieszka w stanie Goa.

Mroczna, hipnotyzująca historia.
Hanya Yanagihara

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 619

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 28 min

Lektor: Filip Kosior
Oceny
4,3 (211 ocen)
106
73
24
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helabertz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca opowieść, mrok w duszach bohaterów, który jest nie tyle podany kawa ja ławę, co możemy go sobie dopowiedzieć, wyobrazić co czuje bohater. Los zdeterminowany przez biedę i urodzenie, mechanizmy korupcji, mafii zblatowanej z władzą. Tajemnice, okrucieństwo, miłość. Autorka pisze świetnie, a Filip Kosior w tym czytaniu przeszedł samego siebie. A o tym, że mi się podobało, niech świadczy fakt, że to moja pierwsza recenzja na Legimi 🙂
20
Tedzik

Całkiem niezła

Całkiem niezłe czytadło, ale porównywanie do "Ojca chrzestnego" jest nieporozumieniem i nadużyciem. Jedna dobra, zapadająca w pamięć historia, pozostałe wątki nieprzemyślane i niedopracowane.
10
Iwonapancer

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale się czyta . Polecam i warto było tyle na nią czekać
00
NinMal03

Całkiem niezła

Książka w klimacie Shantaram, tylko krótsza i lepsza. Niestety im bliżej końca tym słabsza. Można, ale nie trzeba. Pan Filip Kosior w formie jak zawsze.
00
Piotr1966W

Dobrze spędzony czas

polecam, Dla osób odpornych na zło i dla miłośników mocnej lektury i bajecznych opowieści.. Zniewalająca i mroczna historia! Deepti Kapoor i Filip Kosior
00

Popularność




Witaj w świecie rodziny Wadiów!

Eleganckie przyjęcia, markowe ubrania, luksusowe samochody, alkohol, narkotyki, seks…

Ale żeby wejść do tego świata, musisz zrobić TO, CO CI KAŻĄ

Współczesne Indie. Każdy, kto wiąże swój los z członkami rodziny Wadiów, wikła się w walkę o wpływy i władze.

Ajay – służący i ochroniarz syna mafijnego bossa – odsiaduje wyrok w więzieniu, osadzony jako kierowca rozpędzonego mercedesa, który zabił pięcioro bezdomnych.

Neda – młoda dziennikarka zafascynowana bogactwem i ekscentrycznym życiem członka największej organizacji przestępczej w Bombaju – wikła się w toksyczny romans.

Sunny – niepozbawiony ideałów syn szefa rodziny mafijnej, playboy i celebryta – próbuje realizować swój „indyjski sen”.

Czy maja szanse przetrwać i osiągnąć własne cele w czasach kalijuga – wieku nieprawości, klęski i zła?

DEEPTI KAPOOR

Indyjska pisarka, urodziła się w Moradabadzie na północy Indii; dorastała w Bombaju. Studiowała w Delhi dziennikarstwo, a potem psychologię społeczną. Po studiach pracowała jako dziennikarka; w swoich reportażach podejmowała przede wszystkim tematykę społeczną. Wiek zła jest jej drugą książką. Autorka obecnie mieszka w stanie Goa.

Tytuł oryginału: AGE OF VICE

Copyright © Deepti Kapoor Parker 2019 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023 Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2023

Redakcja i konsultacja indologiczna: Elżbieta Walter

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Gregg Kulick Opracowanie graficzne okładki polskiej: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8361-044-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Ossowska

woblink.com

Dla naga sadhu* tragedia, do której doszło w 1954 roku podczas Kumbhameli, była jedynie kolejną falą przemocy na uroczystości ustanowionej przez przemoc wśród ludzi, dla których przemoc jest profesją. Jeśli istniała jakaś różnica, to wyłącznie taka, że na drodze stanęli zwykli mieszkańcy.

William R. Pinch, Warrior Ascetics and Indian Empires

Z powodu krótkiego życia nie zdołają zgromadzić odpowiedniej wiedzy. A skoro nie zgromadzą wiedzy, nie posiądą mądrości. Przeto wszystkich strawią zachłanność i pożądliwość.

Mahabharata, Wanaparwan (Księga leśna)

* Najistotniejsze pojęcia związane z Indiami są wyjaśnione w słowniczku na końcu książki.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Delhi, 2004

Na poboczu wewnętrznej obwodnicy Delhi leży pięcioro nieżywych mieszkańców ulicy.

Brzmi to jak początek niesmacznego dowcipu.

Jeśli tak jest, to oni go nie usłyszeli.

Umarli tam, gdzie spali.

Prawie.

Rozpędzony mercedes, który przeleciał przez krawężnik i zabił ich na miejscu, przeciągnął zwłoki dziesięć metrów dalej.

Jest luty. Trzecia nad ranem. Sześć stopni Celsjusza.

Piętnaście milionów dusz skulonych we śnie.

Nad ulicami unosi się blada siarkowa mgła.

Jedna z zabitych, Ragini, miała osiemnaście lat. Była w piątym miesiącu ciąży. Obok niej spał mąż, dwudziestotrzyletni Rajesh, oboje leżeli brzuchami do góry, szczelnie owinięci od stóp do głów grubymi szalami; już wtedy wyglądali jak zwłoki, zdradzały ich tylko zewnętrzne oznaki życia: plecak pod głową, sandały starannie ułożone obok ramion.

Okrutny zwrot losu: zaledwie wczoraj przyjechali do Delhi, szukali tu schronienia razem z Krishną, Iyadem i Chotu, trójką migrujących robotników z tego samego dystryktu w stanie Uttar Pradeś. Każdego dnia mężczyźni budzili się przed świtem i pieszo wędrowali na targ pracy w Company Bagh, żeby podłapać każde zajęcie, jakie się trafi – kucharza w dhabie, kelnera na weselu, robotnika na budowie – a potem wysłać pieniądze do rodzinnej wioski: na wesele siostry, szkołę dla brata, lekarstwa dla ojca. Żyli z dnia na dzień, z godziny na godzinę, pracujący nędzarze walczący o przetrwanie. Wracali po zmroku na swój pusty skrawek ziemi bez dachu nad głową tuż przy obwodnicy, nieopodal Nigambodh Ghat. Niedaleko slumsów Jamuna Puszta, które kiedyś były ich domem.

Gazety nie rozpisują się jednak na temat trzech mężczyzn. Ich imiona nikną wraz z gwiazdami blednącymi o świcie.

• • •

Na miejsce wypadku przyjeżdża policyjny van z czterema policjantami. Wysiadają z wozu, widzą zwłoki oraz lamentujący gniewny tłum otaczający mercedesa. W środku ktoś siedzi. Młody mężczyzna, wyprostowany, sztywny, z rękami na kierownicy i mocno zaciśniętymi powiekami. Nie żyje? Umarł w takiej pozycji? Policjanci odpychają motłoch na bok i zaglądają do środka.

– Śpi? – pyta kolegów jeden z nich.

Na te słowa kierowca odwraca głowę i niczym potwór powoli otwiera oczy. Policjant spogląda na niego i przestraszony prawie odskakuje. Gładka, przystojna twarz młodzieńca ma w sobie coś groteskowego. Oczy łypią złowrogo, na wpół oszalałe, lecz poza tym wygląda jak spod igły. Policjanci otwierają drzwi i groźnie wymachując pałkami, każą mu wysiąść. Pod stopami kierowcy leży pusta butelka po whisky Black Label. Mężczyzna ma smukłe, wyrzeźbione na siłowni ciało, a na nim szary gabardynowy garnitur safari. Uczesane z przedziałkiem, idealnie naoliwione włosy nie odstają nawet na milimetr. Poza oparami whisky w samochodzie unosi się inny zapach – Davidoff Cool Water, ale o tym policjanci nie wiedzą.

Wiedzą natomiast, że mężczyzna nie jest bogaty, przeciwnie, jest biedną imitacją ubraną na obraz i podobieństwo bogactwa w służbie bogactwa. Ani strój, ani wypielęgnowane ciało, ani kosztowny samochód nie są w stanie zamaskować jego niskiego urodzenia – smród ubóstwa zagłusza najszlachetniejsze trunki i wody kolońskie.

Tak, to służący, szofer, kierowca, chłopiec na posyłki.

Dobrze nakarmiona, przyuczona do służby wersja tego, co leży martwe na drodze.

A mercedes nie należy do niego.

Co oznacza, że można mu zrobić krzywdę.

• • •

Szlocha bez pamięci, kiedy policjanci wyciągają go z samochodu. Zgina się wpół, wymiotuje na własne buty. Jeden z funkcjonariuszy uderza go pałką, szarpie, zmusza do wyprostowania się. Inny przeszukuje kieszenie. Znajduje portfel, pustą kaburę pod ramieniem, pudełko zapałek z hotelu Palace Grande, plik banknotów zawierający dwadzieścia tysięcy rupii.

Czyj to samochód?

Skąd pochodzą pieniądze?

Komu je ukradłeś?

Myślałeś, że się zabawisz w skradzionym samochodzie?

Czyj to alkohol?

Gdzie jest pistolet z kabury, dupku?

Dla kogo pracujesz, sukinsynu?

W portfelu znajdują się karta wyborcy, prawo jazdy, trzysta rupii. Dokumenty informują, że młodzieniec ma na imię Ajay, a jego ojciec Hari. Urodził się pierwszego stycznia 1982 roku.

A mercedes? Został zarejestrowany na Gautama Rathore.

Policjanci naradzają się: nazwisko brzmi znajomo. A adres – Aurangzeb Road – mówi sam za siebie. To miejsce, gdzie mieszkają tylko bogaci i wpływowi.

– Hej, dupku – warczy policjant, pokazując dokumenty wozu. – Czy to twój pracodawca?

Ale młody mężczyzna o imieniu Ajay jest zbyt pijany, żeby odpowiedzieć.

– Ej, dupku, wziąłeś jego samochód?

Jeden z policjantów idzie na pobocze i patrzy na zabitych. Oczy dziewczyny są otwarte, jej skóra już zsiniała na zimnie. Spomiędzy nóg, gdzie rodzi się życie, wypływa krew.

• • •

W komisariacie policjanci rozbierają Ajaya do naga i zostawiają w zimnym pokoju bez okien. Jest tak pijany, że traci przytomność. Po chwili funkcjonariusze wracają i wylewają na niego kubeł lodowatej wody; wtedy młodzieniec budzi się z krzykiem. Sadzają go, przyciskają ramionami do ściany, rozsuwają szeroko nogi. Posterunkowa staje mu na udach i czeka, aż zatrzyma się krążenie. Chłopak krzyczy z bólu i znowu traci przytomność.

Do następnego dnia sprawa zatacza coraz szersze kręgi. W mediach wrze z oburzenia. Z początku najwięcej się mówi o dziewczynie w ciąży. Opłakują ją wszystkie serwisy informacyjne. Ale że nie była zbyt fotogeniczna i nikt nie wiązał z nią wielkich nadziei na przyszłość, uwaga przenosi się na zabójcę. Źródła potwierdzają, że właścicielem mercedesa jest Gautam Rathore, a to już stanowi nie lada nowinę, ponieważ Rathore należy do śmietanki towarzyskiej Delhi, jest znanym gawędziarzem, graczem w polo, ale przede wszystkim księciem, prawdziwym księciem krwi, pierwszym i jedynym synem członka parlamentu, maharadży Prasada Singha Rathore. Czy Gautam Rathore prowadził samochód? To pytanie nie schodzi z ust wszystkich mieszkańców Delhi. Ale nie, jego alibi jest niepodważalne. Wczorajszą noc spędził daleko, w hotelu Fort Palace pod Dźajpurem. Nikt nie wie, gdzie przebywa obecnie. Wydał jednak oświadczenie, w którym wyraził oburzenie i wysłał kondolencje rodzinom zmarłych. Wyjawił, że kierowca samochodu pracował u niego od niedawna. Wszystko wskazuje na to, że wyjechał mercedesem bez wiedzy Gautama. Wziął whisky oraz samochód i wybrał się na nielegalną eskapadę.

Oświadczenie policji potwierdza, co następuje: zatrudniony przez Gautama Rathore Ajay pod nieobecność pracodawcy ukradł z jego domu butelkę whisky, wziął mercedesa i wybrał się na przejażdżkę, podczas której stracił kontrolę nad samochodem.

Opowieść staje się faktem.

Zatwierdzonym w dokumentach.

Pierwszy raport policyjny zostaje sporządzony i zarejestrowany.

Ajay, syn Hariego, trafia do kartoteki z artykułu 304A indyjskiego kodeksu karnego. Nieumyślne spowodowanie śmierci. Maksymalny wyrok: dwa lata.

• • •

Zawożą go do zatłoczonego sądu i stawiają przed sędzią pokoju, który w ciągu dwóch minut zasądza areszt tymczasowy bez możliwości wniesienia kaucji. Razem z innymi więźniami wiozą go autobusem do więzienia Tihar. Czeka w kolejce do przyjęcia – wśród rzędów ponurych mężczyzn siedzących na drewnianych ławkach w holu poczekalni, w otoczeniu afiszów z obowiązującymi zasadami, wiszących na dziurawych otynkowanych ścianach. Kiedy przychodzi jego kolej, prowadzą go do ciasnego gabinetu, gdzie czekają na niego urzędnik siedzący przy maszynie do pisania oraz lekarz więzienny ze stetoskopem. Po raz kolejny wykładają jego rzeczy: portfel, dwadzieścia tysięcy rupii, pudełko zapałek z hotelu Palace Grande, pustą kaburę. Przeliczają pieniądze.

Urzędnik bierze długopis i zaczyna wypełniać formularz.

– Imię?

Więzień wytrzeszcza na nich oczy.

– Imię?

– Ajay – mówi ledwo słyszalnie.

– Imię ojca?

– Hari.

– Wiek?

– Dwadzieścia dwa.

– Zawód?

– Kierowca.

– Głośniej.

– Kierowca.

– Dla kogo pracujesz?

Urzędnik spogląda znad okularów.

– Jak się nazywa twój pracodawca?

– Gautam Rathore.

Z pliku pieniędzy zabierają dziesięć tysięcy rupii, resztę mu oddają.

– Włóż je do skarpetki – mówi urzędnik.

• • •

Po załatwieniu formalności wysyłają go do więzienia nr 1; prowadzą przez dziedziniec do bloku, następnie wilgotnym korytarzem do dużej celi, gdzie leży stłoczonych dziewięciu więźniów. Na kratach celi wiszą ubrania, niczym na bazarowym straganie, na podłodze leżą poszarpane materace, koce, tobołki i worki. W kącie jest mała latryna do załatwiania się w kucki. Chociaż w środku nie ma wolnego miejsca, strażnik każe uprzątnąć dla niego kawałek zimnej podłogi przy latrynie. Ale o materacu nie ma mowy. Ajay kładzie na kamiennej podłodze koc, który mu dali, siada, opiera się plecami o ścianę i patrzy przed siebie pustym wzrokiem. Podchodzi do niego kilku współwięźniów; przedstawiają się, lecz Ajay nie odzywa się ani słowem, nie przyjmuje niczego do wiadomości. Zwija się w kłębek i zasypia.

• • •

Kiedy się budzi, widzi nad sobą stojącego mężczyznę, starego, bezzębnego, o rozbieganych oczach. Przeszło sześćdziesiąt lat na tym padole, mówi. Przeszło sześćdziesiąt lat. Jest kierowcą autorikszy z Biharu, a przynajmniej był nim za murami. Od sześciu lat czeka na proces. Jest niewinny. To jedna z pierwszych rzeczy, które oznajmia.

– Jestem niewinny. Mówią, że handlowałem narkotykami. Ale ja jestem niewinny. Złapali mnie w niewłaściwym miejscu. Handlarz narkotyków jechał moją rikszą, ale uciekł, a mnie aresztowała policja.

Gada dalej, wypytuje Ajaya, o co go oskarżają, ile ma przy sobie pieniędzy. Ajay nie odpowiada, odwraca głowę.

– Jak sobie chcesz – mówi wesoło starzec. – Ale powinieneś wiedzieć, że potrafię tu załatwić różne rzeczy. Za sto rupii możesz dostać drugi koc albo lepsze jedzenie.

– Zostaw go! – wrzeszczy inny więzień, pulchny ciemnoskóry chłopak z Aligarhu, dłubiąc w zębach gałązką miodły indyjskiej. – Nie wiesz, kto to jest? To Zabójca z Mercedesa. – Starzec się odsuwa. – Ja jestem Arvind – dodaje tłuścioch. – Mówią, że zabiłem żonę, ale jestem niewinny.

• • •

Spacerniak w porze przerwy. Setki więźniów wychodzą z cel, gromadzą się w grupki. Mierzą go wzrokiem. W pewnym sensie jest sławny. Wszyscy słyszeli o Zabójcy z Mercedesa. Chcą go obejrzeć z bliska, osobiście rozsądzić o jego winie lub niewinności, przekonać się, czy jest twardzielem, czy tchórzem, postanowić, gdzie jest jego miejsce. W niespełna minutę osądzają, że jest jednym z niewinnych. Kozłem ofiarnym bogatego szefa. Próbują wydobyć od niego tę prawdę. Co mu obiecali za wzięcie na siebie winy? Rarytasy? Pieniądze po wyjściu z więzienia? Szkołę dla dzieci? A może podeszli go inaczej? Zastraszali jego rodzinę? Zagrozili, że go zabiją? Czy też był po prostu lojalny?

Na spacerniaku, na korytarzach, w stołówce podchodzą do niego przedstawiciele gangów, które rządzą więzieniem, agitują, przekonują. Gang Chawanni, gang Sissodia, gangi Beedi, Haddi, Atte. Siejący postrach gang Bawania. Gang Acharya, gang Gupta. Jako człowiek niewinny, nieprzystosowany do życia przestępczego, będzie potrzebował ochrony. Jeśli nie wybierze gangu, wkrótce padnie ofiarą wymuszeń; bez wsparcia gangu będą go gwałcić, strażnik przeniesie go do celi z jednym współwięźniem; zostanie jego zabawką, nikt nie przyjdzie z pomocą, kiedy będzie krzyczał. I zabiorą mu wszystkie pieniądze. Mówią mu to wszystko, jakby udzielali mądrej, bezstronnej rady, jakby to nie oni stanowili zagrożenie. Ciągną go to w jedną, to w drugą stronę. Ile masz pieniędzy? Przyłącz się do naszego gangu. Przyłącz się do nas, a zapewnimy ci ochronę. Dostaniesz telefon komórkowy, pornografię, kurczaka. Ominie cię bal świeżaków. Przyłącz się do naszego gangu, a będziesz mógł pieprzyć i gwałcić do woli. Nasz gang jest najsilniejszy. Lepiej się do nas przyłącz, zanim będzie za późno. Ajay ignoruje wszystkie perswazje. Kiedy wraca do celi, nie znajduje już swojego koca.

• • •

Woli być sam. I tak cierpi. Nie odstępuje go groza widoku zabitych ludzi, opłakuje ich każdym oddechem. Odrzuca wszystkie oferty gangów. Zbywa wysłanników i ich wyciągnięte dłonie. Tak więc kiedy drugiego dnia zostaje sam przed apteką, ponieważ wezwano go do lekarza, otacza go trzech mężczyzn. Wysuwają języki i wyjmują żyletki, które ukrywali w ustach. Rzucają się na niego, sieką po twarzy, piersi i ramionach, które unosi, by się osłonić. Przyjmuje cięcia niczym pokutę, nie pokazuje po sobie bólu. Lecz w końcu jego cierpliwość się wyczerpuje i znika jak zapadnia. Pierwszemu napastnikowi rozkwasza nos nasadą dłoni, drugiego chwyta za łokieć i łamie go w stawie. Trzeciego powala na podłogę. Bierze jedną z żyletek, ściska mu dłonią szczękę, aż ten zaczyna piszczeć i otwiera usta, a wtedy on odcina mu połowę języka.

• • •

Znajdują go zbryzganego krwią, stojącego nad jęczącymi więźniami. Zamykają go oszołomionego w karcerze, tłuką, zapowiadają, że prędko stąd nie wyjdzie. Kiedy zatrzaskują się za nimi drzwi, Ajay wpada w szał, warczy, uderza dłońmi i kopie w ściany. Wrzeszczy, wydając nieartykułowane dźwięki. Niezrozumiałe słowa. Nie panuje nad swoim światem.

Wyobraża sobie koniec. Wszystkiego, czym jest, i wszystkiego, co zrobił. Ale nie. Nazajutrz rano otwierają się drzwi i wchodzą nowi strażnicy. Każą mu ze sobą iść. Najpierw weźmie prysznic. Trzęsie się, nagi i obolały; obity do żywego. Kiedy podchodzą, zaciska pięści, cofa się pod ścianę, gotowy do walki, lecz oni ze śmiechem rzucają mu czyste ubranie.

• • •

Prowadzą go do gabinetu strażników. Wita go uczta: pokrojone świeże owoce, paratha, lassi. Wizja raju. Strażnik prosi, by usiadł.

– Zapal sobie – mówi. – Częstuj się. Doszło do nieporozumienia. Nikt mnie nie poinformował. Gdybym wiedział, nie doszłoby do tego. Naprawdę nikt nie miał pojęcia, nawet twoi przyjaciele. Teraz wszystko się zmieni. Zaprowadzimy cię do twoich przyjaciół. Będziesz wolny, w granicach rozsądku, oczywiście. A niefortunny incydent z tymi trzema pójdzie w niepamięć. Zostaliby ukarani, ale sam już ich ukarałeś, prawda? Niezłe widowisko. Ach, i pieniądze, są twoje. Trzeba było powiedzieć. Mogłeś postawić sprawę jasno. Sytuacja wyglądałaby inaczej. Czemu nam nie powiedziałeś?

Ajay patrzy na jedzenie, na paczkę papierosów.

– O czym?

Strażnik się uśmiecha.

– Że jesteś człowiekiem Wadiów.

MAHARADŹGAŃDŹ, WSCHODNI UTTAR PRADEŚ, 1991

AJAY

(Trzynaście lat wcześniej)

1

Należy pamiętać, że Ajay był zaledwie chłopcem. Ośmioletnim i niedożywionym. Ledwo umiejącym czytać i pisać. Czujnym w głębi zapadniętych oczu.

Jego rodzina była biedna. Wyniszczona przez biedę. Z trudem wiążąca koniec z końcem w chacie skleconej z plastikowych płyt, połatanej suchą trawą, stojącej na wzniesieniu nad równiną zalewową, muskanej wiechami traw sarkandy, poza ocienioną granicą wioski. Matka i ojciec byli czyścicielami latryn; gołymi rękami i blaszanymi płytkami wyskrobywali gówno z wychodków mieszkańców wioski, po czym przenosili je na głowach w wiklinowych koszach, żeby wyrzucić z dala od ludzkich siedzib. Załatwiali się na polach przed świtem. Sikali po zmierzchu. Uprawiali mizerne warzywa liściaste w brudnym odpływie rzecznym. Pili niezdatną do użytku wodę z dalekiej studni, żeby nie zanieczyszczać źródła miejscowej wspólnoty. Znali swoje miejsce. Żeby nie ściągnąć na siebie nieszczęścia.

Matka Ajaya, Rupa, jest znowu w ciąży.

Jego starsza siostra, Hema, opiekuje się kozą.

To wschodni Uttar Pradeś, 1991 rok.

Na północy wznosi się pogórze Nepalu.

Księżyc widać długo po wschodzie słońca.

Zanim Ajay zaczerpnął tchu, już go opłakiwano.

2

Jest rok 1991 i w dystrykcie źle się dzieje. Prosperują jedynie właściciele ziemscy z wyższych kast oraz ich poplecznicy i sługusy. Chłopiec codziennie wędruje parę kilometrów do szkoły publicznej – starzejącego się, niekochanego wraku budynku, fałszywej nadziei z betonu; bez drzwi, z okiennicami w drewnianych oknach, rozpadającymi się i pełnymi dziur; z małymi salami, które nie mogą pomieścić zbyt wielu dzieci, zasmarkanych, uczesanych, z naoliwionymi włosami, w czystych, walczących z czasem wytartych mundurkach. Nauczyciela nie ma albo jest pijany, albo uciekł; czasami odbiera rządową wypłatę w domu. Ajay jest biedny, gorzej niż biedny, zepchnięty na sam dół wraz z innymi uczniami z najniższych kast Valmiki, Pasi i Kori, omijany z daleka, ignorowany. W czasie obiadu muszą czekać z boku, na kamienistej ziemi, podczas gdy dzieci z innych kast siedzą w rzędach na gładkim podeście ze skrzyżowanymi nogami i dostają jedzenie na liściach bananowca. Kiedy skończą, przychodzi kolej wyrzutków: ich porcje są skromne i rozwodnione. Po obiedzie Ajay zostaje za­przęg­nięty do pracy. Zamiata podłogę, zeskrobuje wysuszone ekskrementy w kątach sal lekcyjnych, usuwa z parapetów gówna jaszczurek. Pewnego dnia pod murem ogrodzenia leży zdechły pies, rozdęte, gnijące truchło, pokąsane przez węże. Każą mu przywiązać sznurek do tylnej łapy i wywlec psa poza teren szkoły.

• • •

W popołudniowym skwarze wraca na piechotę do domu, żeby pomóc Hemie zajmować się kozą. Mija świątynię Hanumana, mija chłopców grających w krykieta. Trzyma się na bezpieczną odległość. Trzy lata temu popełnił błąd: podniósł piłkę, która potoczyła się w jego kierunku, i odrzucił ją z powrotem. Chłopcy nie dotknęli jej, omijali ją jak trędowatego, a Ajaya ścigali przez pola. Uciekł, przechodząc przez rynsztok. Powiedzieli mu: jeszcze raz spróbuj dotknąć tej piłki, to odrąbiemy ci ręce i nogi, spalimy je, a ciebie wrzucimy do studni.

• • •

Jest 1991 rok i jego ojciec wpada w kłopoty. Koza zerwała się z uwięzi, weszła w szkodę na pole jakiegoś chłopa i jadła tam szpinak. Ajay i Hema sprowadzili ją z powrotem, właściciel pola dowiedział się o wszystkim. Zjawia się pod wieczór razem z wójtem, Kuldipem Singhiem, a ten sprowadza bandę zaciekłych zbirów. W ich obecności właściciel ziemi domaga się wyjaśnień, chociaż na nic się nie zdadzą wyjaśnienia. Ojciec Ajaya – sama skóra i kości – błaga o wybaczenie, chociaż nie ma mowy o wybaczeniu. Najpierw rozprawiają się z kozą. W przypływie jasnowidzenia zwierzę przeczuwa, co się święci, parska, prycha, staje dęba i próbuje bóść rogami, tak że zbiry cofają się przestraszone. Kuldip Singh musi odepchnąć ich na bok i samemu grzmotnąć kozę pałką w łeb. Pęka czaszka, zwierzę chwieje się nieprzytomne, nogi się pod nią składają – przez chwilę wygląda jak nowo narodzone koźlę, które uczy się chodzić. Kuldip Singh opiera się kolanem na łbie kozy i podrzyna jej gardło. Upojone widokiem gorącej krwi zbiry ruszają na ojca Ajaya. Wloką go, przewracają, przygważdżają za ramiona i kolana do ziemi i na przemian chłoszczą bambusowymi kijami podeszwy stóp, potem w ferworze idą dalej, do kostek, łydek, kolan, pachwin. Obijają genitalia, pierś, ramiona. Jego żona i córka krzyczą, płaczą, błagają, żeby przestali. Ajay próbuje uciec, lecz Kuldip Singh chwyta go na wykroku. Ciężkie dłonie zaciskają się na ramionach chłopca. Niczym kwaśne perfumy uderza go w nozdrza zapach alkoholu i dymu papierosowego. Odwraca wzrok, kieruje oczy na różowiejące niebo, ale Kuldip Singh przytrzymuje mu głowę, więc musi patrzeć.

Ojciec zapada w gorączkę, jego ciało powleka siny zmierzch. Rankiem zrozpaczona matka idzie do miejscowego lichwiarza, Rajdipa Singha, błaga o pieniądze, by mogła zawieźć męża na leczenie do szpitala publicznego, oddalonego o dwadzieścia kilometrów. Po upokarzających negocjacjach Rajdip Singh pożycza jej dwieście rupii na czterdzieści procent.

W szpitalu lekarze odmawiają przyjęcia jej męża, jeśli nie zapłaci im z góry. Biorą sto pięćdziesiąt rupii, po czym zostawiają go w sali bez opieki. Przed północą ojciec wymyka się z tego świata. Matka w ciemności wlecze z powrotem do domu jego ciało przywiązane pasami do drewnianych noszy. Dociera na miejsce o świcie. Ponieważ mieszkańcy wsi odmawiają im dostępu do publicznego miejsca kremacji, sami wznoszą koło domu stos z taniego drewna podlanego olejem. Lecz drewna jest za mało, by dokończyć kremację. Smród jest nie do wytrzymania. Wykopują pod lasem płytki grób i składają tam na wpół zwęglone zwłoki.

Następnego dnia zjawiają się ludzie Rajdipa Singha, by przypomnieć matce Ajaya, co jest im winna. Otaczają jego siostrę, rzucają sprośne uwagi. Ajay obserwuje to w milczeniu, ukryty w zaroślach sąsiedniego pola. Po spękanej ziemi pod jego stopami idzie karaluch. Chłopiec zasłania uszy, żeby nie słyszeć krzyków, i wdeptuje karalucha w ziemię. Potem rzuca się do ucieczki. Kiedy wraca po dwóch godzinach, siostra szlocha w kącie chaty, a matka rozpala ogień.

Kilka godzin później zjawia się thekedar, miejscowy pośrednik pracy. Składa kondolencje i ponieważ zna opłakaną sytuację rodziny, sugeruje, że osobiście spłaci ich dług. Mogą uregulować z nim rachunki jednym prostym, honorowym sposobem.

3

Ajay nie ma nic do powiedzenia. Następnego dnia przed świtem razem z ośmioma innymi chłopcami, których nigdy w życiu nie widział, zostaje załadowany na pakę małej ciężarówki Tempo. To stary samochód ze zniszczoną kabiną i brudną klatką na pace, z dachem otwartym ku gwiazdom, tak że jego ludzki ładunek może widzieć świat, lecz nie ośmieli się uciec. Ajay nie ma nic, co mógłby zabrać w drogę, poza starym ubraniem i brudnym kocem. Jego mama i siostra przez jakiś czas stoją w oddali, a po chwili odwracają się i odchodzą. Silnik pracuje na jałowym biegu, samochód stoi na piaszczystej drodze przy rowie. Thekedar wspina się do kabiny, z drugiej strony wsiada jego pomocnik i odjeżdżają wyboistą drogą od kiełkującego światła w kierunku ciemnego horyzontu usianego gwiazdami. Ajay siedzi zamarły obok trzęsących się ponurych chłopców. Kilka nędznych koców, pozszywanych ze starych szmat, nie wystarcza, żeby ich ogrzać. Zbijają się w gromadkę pod ścianką klatki sąsiadującą z kabiną, patrzą na wschód, na ich domy niknące w oddali, i czekają na świt.

Tuż przed wschodem słońca zatrzymują się przed zatłoczoną dhabą, żeby się załatwić. Bezmyślne świetlówki ściągają spragnione ćmy. Z ust kierowców ciężarówek, którzy zatrzymali się na odpoczynek, ulatują kłęby pary. W ciągu kilku minut niebo blednie i z ciemności wyłania się krajobraz. Szosą turkoczą pojazdy. Po drugiej stronie drogi we mgle rozciąga się pole pszenicy. Pomocnik thekedara, żylasty mężczyzna o ospowatej pociągłej twarzy, ze szparkami zamiast oczu i zakręconymi wąsami, otwiera drzwi klatki. Ostrzega, żeby nie próbowali uciekać, kiedy pójdą do rowu się wysikać, lecz na wszelki wypadek staje za ich plecami i czekając, bawi się nożem. Nadciąga jeszcze gęstsza mgła, słońce pokazuje się na chwilę w postaci bladego srebrzystego dysku, po czym znika. Zamknięci z powrotem w ciężarówce chłopcy dostają roti i ćaj, podczas gdy thekedar i jego pomocnik siadają przy jednym z plastikowych stolików i zamawiają parathę z nadzieniem ziemniaczanym.

To jest ten moment.

Jeden z chłopców – o kręconych włosach i piersi jak gołąbek – zrywa się, wspina po ściankach paki, zeskakuje na ziemię i zanim ktokolwiek zdąży zareagować, pędzi w stronę pola za dhabą. Ramiona wyciągają się instynktownie, żeby go złapać, lecz chłopiec prześlizguje się między nimi, przeskakuje nad stertami śmieci, potem nad cuchnącym rowem i znika we mgle zaściełającej pole. Pomocnik thekedara zrywa się na równe nogi, przewraca plastikowe krzesło i rzuca się za nim w pościg. Przebiega obok toalet, przeskakując przez rów, wyciąga nóż. Potem obaj, mężczyzna i chłopiec, znikają. Kierowcy ciężarówek, pracownicy dhaby, chłopcy – wszyscy patrzą wyczekująco w kierunku, gdzie zniknęli; próbują przebić wzrokiem szary przestwór, nastawiają uszu, żeby coś usłyszeć. Tylko thekedar, człowiek doświadczony, siedzi spokojnie i popija herbatę.

Mija pięć minut, lecz nic się nie dzieje.

Wszyscy wracają do swoich czynności.

Nagle gdzieś we mgle rozlega się paraliżujący krzyk, pełne oburzenia zawodzenie. Zaczynają ujadać wszystkie bezpańskie psy.

W końcu wraca zdyszany pomocnik, sam, w białym podkoszulku poplamionym krwią. Spluwa na ziemię i siada bez słowa.

Nikt nie ośmiela się spojrzeć mu w oczy.

Dopija herbatę, kończy parathę.

Ta chwila wypala piętno w pamięci Ajaya.

Mgła na polach podnosi się i rozprasza.

Jadą cały dzień, słońce coraz bardziej praży, wypala swój zniewolony świat, jego miasteczka, piaszczyste skrzyżowania z ciężarówkami i straganami warzywnymi. Chłopcy zaczynają się kręcić, jakby się zbudzili z narkotycznego snu, szepczą między sobą, próbują się osłonić przed palącym słońcem, piaskiem i wiatrem. Ajay mruży oczy, z nikim nie rozmawia; próbuje sobie przypomnieć twarz ojca, twarz siostry, twarz matki. Próbuje sobie przypomnieć swój przydrożny dom. Budzi się po południu, choć nie wiedział, że zasnął, i widzi miasto – szerokie ulice, okazałe budynki i ogrody pełne kwitnących kwiatów, świat, który wydaje mu się snem.

Kiedy budzi się następnym razem, słońce zaczyna zachodzić, a oni jadą wąską drogą wznoszącą się w kierunku gór; po prawej stronie piętrzy się żwirowy nasyp, a za nim rozciągają się faliste wzgórza.

Spogląda w oczy pozostałym chłopcom i w końcu się odzywa.

– Gdzie jesteśmy?

– W Pendźabie.

– Dokąd jedziemy?

Jeden z chłopców wskazuje przed siebie ruchem głowy.

– Tam, w góry.

– Po co?

Chłopak odwraca głowę.

– Do pracy – odpowiada za niego następny.

• • •

Późną nocą przekraczają granicę gór. Pną się pogórzem, pełzną serpentynami, na wzniesieniach wloką się z prędkością muła, silnik rzęzi, zmagając się z potokiem wąwozów i nieprzeniknioną ciemnością. Kiedy wjeżdżają na płaskowyż, z boku śledzi ich szemrząca wstęga rzeki. Wychodzi przybywający sierp księżyca. Wysokie niebo opalizuje. Lecz pod flotyllą płynących chmur króluje ciemność, groteskowe kształty, zdradzieckie przepaście, świat cieni i usypiający szum silnika. Temperatura spada i chłopcy wtulają się w siebie, żeby się ogrzać. Grzechoczące worki małych kości obejmujące się z zimna. Potem spowija ich całun koszmarów, niekończąca się jazda pod górę, nagle gwałtowny zjazd, godzina za godziną kluczenia przez doliny i zakręty, w powietrzu tak zimnym, że kaleczy skórę. Ajay stara się wytrzymać – do następnego zakrętu, do równiny, do słońca wschodzącego i rozprzestrzeniającego się na niewidocznej rzece, czeka na powrót do domu, na mamę budzącą go ze snu, żeby przyciągnął ze szkoły martwe psy.

Potem światło wypuszcza pędy i wstaje dzień, nad szczytami pęka skorupa ciemności i wypływa z niej żółtko słońca, a granatowa śmierć, która wypełniała ostatnie godziny, odchodzi w niepamięć. Nieskalane światło i triumfujący poranek. Ajay przygląda się twarzom chłopców poruszających się pod kocami, oszołomionych, mrugających. Starsze twarze – czternastoletnie lub piętnastoletnie – jedna młodsza, może siedmioletnia. Sprawdza, czy się zmie­nili. Nie. Ale przeszli przez portal.

Nie ma już nadziei na powrót do domu.

• • •

Samochód zatrzymuje się na śniadanie obok nędznej przydrożnej herbaciarni, wyciętej niczym grota w skalnej ścianie nieopodal świątyni miejscowego bóstwa, przy drodze, na której ledwo mogą się minąć dwa samochody. Głęboko w wąwozie płynie łagodnie rzeka. Z kabiny wyskakuje pomocnik thekedara, przeciąga się, rozprostowuje ramiona, zapala biri i podchodzi do krawędzi, gdzie pomalowane na biało kamienie ostrzegają przed upadkiem w przepaść. Czyści paznokcie scyzorykiem i spluwa w pustkę; syczą na niego ze złością iskające się małpy, obnażają kły i przeskakują na następną gałąź.

Chłopcy nadal siedzą na pace.

Zgaszony silnik jest najgłośniejszym dźwiękiem na świecie.

Thekedar wita się z właścicielem, który stawia stągiew na prymusie naftowym. Znad krawędzi wraca pomocnik i siada obok niego. Po drodze otworzył klatkę. Trzej mężczyźni plotkują, wymieniają najnowsze wieści z okolicy.

Pomocnik gwiżdże na chłopców.

– Rozprostujcie nogi, odlejcie się. Następnej szansy prędko nie dostaniecie.

Mężczyźni są rozluźnieni, wczorajszy incydent w dhabie poszedł w niepamięć.

Tym razem chłopcy nie mają dokąd uciec.

Wysiadają z samochodu i kręcą się bez celu, patrzą w głąb wąwozu z wapienia, wciągają w piersi czyste, chłodne powietrze. Ajay słyszy rzekę, ukrytą poza zasięgiem wzroku, spływającą ze szczytu świata.

Jeden z chłopców, może ten najmłodszy, siedmioletni, podchodzi do brzegu urwiska.

Ajay obserwuje go, jak stoi zauroczony i patrzy w dół, balansując na krawędzi.

Dopóki pomocnik nie chwyta go za ramię i nie odciąga w tył.

I znów ruszają w drogę.

O dziesiątej już bezlitośnie piecze słońce. Zarzucone luźno koce zapewniają cień.

Przemykają przez Himalaje.

Uwolnieni od nocy.

Jeszcze bardziej zagubieni.

Teraz śpią.

Przed południem dojeżdżają do nędznego miasta targowego leżącego w gorącej dolinie, duszącego się od smarów i silników, wysypiska śmieci w środku gór, niecki pełnej brudu. Przeprawiają się przez wąską kamienistą rzeczkę z zaporami śmieci, z niskim metalowym mostem utkanym flagami modlitewnymi. Skręcają na nową drogę, wyjeżdżają z miasta i między sosnami podążają w górę strumienia. Nurt rozszczepiają małe, porośnięte trawą wysepki. Na północy, w prześwitach między pachnącymi żywicą drzewami, wznoszą się ośnieżone górskie szczyty. Nowe, ogromne pasmo górskie, nieprzebyta biała ściana. Ajay znowu zasypia. Śni mu się ojciec: jego ciało jest zwęglone, na głowie niesie kosz.

Po południu ciężarówka zbliża się do dużego miasta otulonego lesistym wzniesieniem. Stoi na straży długiej, wąskiej doliny rozcinającej ziemię między stromymi zboczami. Wysoko nad miastem zwisają górskie wodospady, rozprys­kujące wodę spadającą do lawirującej meandrami rzeki, wzburzające jej nurt. Nieco niżej mieszkańcy miasta piorą w strumieniu ubrania, smagają tkaninami kamienie. Samochód skręca i odgłos rzeki cichnie za ścianą ciężkich sosen. Kluczą między schludnymi domami okrytymi drewnem i wreszcie wjeżdżają na parking pod drzewami.

Ni stąd, ni zowąd silnik po prostu gaśnie i chłopcy, znów osieroceni z dźwięku, mrugają, chwiejnie podnoszą się na nogi jak ludzie schodzący na ląd po miesiącach spędzonych na morzu.

Czeka już na nich tłum. Thekedar wyskakuje z kabiny niczym biznesmen, spluwa betelemi wyjmuje z kieszeni notes. Nie zwlekając, zaczyna wyczytywać imiona, a jego pomocnik otwiera pakę ciężarówki i kolejno przyprowadza chłopców. Wywiązują się dyskusje, pieniądze przechodzą z ręki do ręki. Świeżo powstałe wątłe więzi zostają na nowo zerwane. Zaczyna padać lekki deszcz i Ajay kuli się, czekając na swoją kolej. Jeden po drugim chłopcy zostają wyprowadzeni. Na pozostałych trzech rozpoczyna się licytacja.

4

Ajay zostaje sprzedany dobrze ubranemu otyłemu mężczyźnie o rumianych policzkach i napuszonych manierach.

– Możesz do mnie mówić „Tatusiu” – mówi mężczyzna, biorąc Ajaya za rękę i prowadząc go do pobliskiego postoju autoriksz. – Jak masz na imię?

Lecz Ajay nie jest w stanie odpowiedzieć, zaszokowany, że ten wielki mężczyzna trzyma jego brudną małą rączkę.

• • •

Jadą wschodnią stroną doliny na tylnym siedzeniu autorikszy. Pod nimi miasto stacza się po zboczu coraz ciaśniejszymi zakrętami. Przez klapiące płócienne zasłony rikszy widać wyższe pasma gór, lodowce niczym klejnoty lśnią w rzęsistym deszczu. Ajay milczy wciśnięty głęboko w siedzenie, podczas gdy pochylony do przodu Tatuś gawędzi z kierowcą. Parę kilometrów dalej wyłania się mniejsza, spokojniejsza mieścina, usiana ciemnymi domami wzniesionymi w starym górskim stylu – z dachami pokrytymi strzechą, ścianami z ciężkich kamieni, drewnianą konstrukcją i podniszczonymi rzeźbionymi balkonami. Obok nich stoją groźne nowoczesne budynki z betonu, ze stertami rzecznego piasku i kamienia pod plastikowymi płachtami.

Riksza wysadza ich przed czymś, co wygląda na mały wiejski domek zbudowany na stoku wzgórza, i dopiero kiedy schodzą z drogi, Ajay zauważa, że budynek ciągnie się na pięć pięter w dół, jakby ześliznął się po stoku podczas osuwiska. Wchodzą do najwyższej części pustym krótkim korytarzem i wkrótce, minąwszy ciężkie drewniane drzwi, zatrzymują się w przestronnym, jasnym i ciepłym pokoju z wielkimi oknami wznoszącymi się po dwóch stronach od podłogi do sufitu, skąd roztacza się prawdziwy cud – panoramiczny widok na dolinę. Pokój przepełniają kanapy, tkane dywany, ozdoby i antyki. Z zajmującego centralne miejsce wielkiego pieca rozchodzą się wijące czułki rur rozprowadzających ciepło do innych pomieszczeń domu; tylko jedna bucha ku niebu dymem przez otwór wentylacyjny obok okna. Na piecu bulgocze wielki garnek z mlekiem i wypełnia pokój kremowym powietrzem.

Z kanapy podnosi się najbardziej olśniewająca kobieta, jaką Ajay w życiu widział – pulchna, różowa i pachnąca. Uśmiecha się do niego.

– To jest Mamusia – oznajmia Tatuś, trzymając Ajaya za ramiona.

– Dzień dobry – mówi Mamusia, wyciągając różową dłoń. – Jak masz na imię?

– Śmiało, chłopcze, podaj Mamusi dłoń – zachęca go Tatuś.

Lecz Ajay tylko wytrzeszcza na nią oczy.

– Jak ma na imię? – pyta Mamusia, z niejakim wysiłkiem utrzymując na twarzy uśmiech.

– Uściśnij dłoń – mówi Tatuś. – O tak. – Ujmuje dłoń Mamusi i lekko potrząsa. – Widzisz?

Ajay podnosi wzrok na Tatusia i uśmiecha się głupkowato.

– Jadłeś coś? – pyta Mamusia głosem, jakim mówi się do małego dziecka. – Napijesz się herbaty?

Ajay dalej tylko się uśmiecha.

– Jest nieśmiały – stwierdza Mamusia, jakby stawiała pacjentowi diagnozę. Przykuca i przygląda mu się z bliska. – Czy on na pewno umie mówić?

– Oczywiście – odpowiada Tatuś.

Lecz Ajay nie odzywa się ani słowem.

– Wątpię, by umiał czytać lub pisać – dodaje Tatuś. – Ale na pewno mówi. Prawda?

– Nie sprawdziłeś tego? – pyta Mamusia lekko poirytowana.

– Tylko on został – oznajmia Tatuś.

– Jak masz na imię? – powtarza pytanie Mamusia, ujmując dłonie chłopca.

Ajay jest zahipnotyzowany.

W końcu odpowiada prawie bezgłośnie:

– Ajay.

– Możesz powtórzyć? – prosi Mamusia z uśmiechem, przysuwając ucho do jego ust.

– Ajay – szepcze chłopiec nieco głośniej.

– Ajay! – woła zwycięsko Mamusia, prostując się i powtarzając imię, jakby było najpiękniejsze na świecie. – Ślicznie.

– Miałem rację, że umie mówić – triumfuje Tatuś.

– Pokaż mu jego pokój.

Tatuś wyprowadza Ajaya z powrotem na dwór, lecz zamiast wyjść na drogę, okrążają dom, schodzą po kamiennych schodach, osłoniętych daszkiem przed deszczem, mijają porośnięty trawą taras i zatrzymują się pięć pięter niżej, na parterze budynku. Wchodzą do pomieszczenia tak przesiąkniętego wilgocią, jakby przemoczona deszczem ziemia chciała wytrysnąć przez betonową posadzkę. Jest to magazyn pełen gratów i worków z cementem, z jednym brudnym materacem i kilkoma kocami.

– To jest twój pokój – oznajmia Tatuś. – A to klucz. Pilnuj go, bo jeśli go zgubisz, nie będziesz mógł zamknąć drzwi.

Ajay wpatruje się w klucz leżący na jego dłoni.

– Tam jest łazienka. – Tatuś wskazuje inne drzwi. – W środku znajdziesz mydło. Umyj się i odpocznij. Teraz jest pierwsza. Przyjdę po ciebie o piątej, wtedy zaczniesz pracę.

Ajay patrzy na półkę obok materaca, gdzie leżą różne rzeczy: dwa podkoszulki, szkolny notes, piłka nożna bez powietrza, nakręcana kaczka na kółkach i lustro ozdobione matowym szkłem.

– Możesz sobie to wszystko wziąć – mówi Tatuś, odwracając się od drzwi. – Należały do poprzedniego chłopca.

• • •

Zasypia zakopany w koce, w sercu nadal czując kołysanie samochodu.

Kiedy się budzi, deszcz już nie pada, wokół panuje cisza, a w zakurzonym okienku unoszącym się nad gratami pulsuje dziwny blask. Z początku nie wie, gdzie jest, wszystko powraca powoli, podróż pierzcha niczym sen, zostaje tylko pokój, jedyna namacalna przestrzeń, oderwana od reszty świata.

Długo leży bez ruchu, zakopany w koce; jego umysł jest ptakiem latającym we śnie nad oceanem.

Słońce zachodzi za górami na drugim końcu doliny, chmury odpłynęły i odsłoniły czysty błękit. Trawa na tarasach stroszy się kroplami deszczu. Z domu wznoszącego się nad jego głową pulsuje samotność. Wchodzi po schodach, żeby zajrzeć do środka, lecz w głównym budynku jest ciemno – światła pogaszono. Nie wie, co robić. Wszystkie domy stojące na zboczu góry, zarówno w dole, jak i nad nimi, wydają się opuszczone. Wraca więc do swojego pokoju, nakrywa głowę kocami i czeka.

• • •

– Umyłeś ręce? – pyta Tatuś.

– Tak – kłamie szeptem Ajay.

– Umyj jeszcze raz.

To mantra tego domu.

Umyj ręce. Umyj jeszcze raz. Umyj stopy. Upierz swoje ubranie. Umyj swój zasmarkany nosek.

Karmią go. Tatuś zachęca go do jedzenia.

– Żeby pracować – mówi – musisz być silny. Jedz ryż z solą i ghi, pij mleko, nie skąp sobie dobrych rzeczy, mamy pod dostatkiem mleka i ghi.

Wyjaśniają mu szczegóły jego obowiązków. Ajay słucha beznamiętnie.

Tatuś ma małą farmę na wysoko położonych łąkach za lasem, godzinę wspinaczki stąd. Ajay ma zastąpić poprzedniego chłopca. Będzie się zajmował mlekiem, przygotowywał ghi, wykonywał prace domowe: robił śniadania, zamiatał i mył podłogi, prał ubrania, dokładał do ognia, przyrządzał obiady, a potem zmywał naczynia. Dostanie własny talerz, filiżankę, miskę i łyżkę.

– Umiesz gotować? – pyta Tatuś.

Ajay kręci głową.

– Nie szkodzi, nauczysz się. Zaczniesz od razu. A jutro po śniadaniu pojedziemy na farmę.

• • •

Wieczorem Mamusia pokazuje mu, jak przygotowuje się obiad – curry z kurczaka, potrawę z ziemniaków i kalafiora, biały ser w sosie szpinakowym, ryż. Ajay patrzy z rozdziawionymi ustami na bogactwo składników, na obfitość przypraw, na pełne łyżki ghi. Mamusia jest wielkoduszną kucharką i cierpliwą nauczycielką. Ajay dostaje na wierzch dłoni odrobinę wszystkiego do spróbowania, z niedowierzaniem wznosi rozszerzone oczy, kiedy jego język eksploduje smakami.

– Popatrz tylko na jego uśmiech – mówi Mamusia.

Lecz Tatuś siedzi pochłonięty gazetą.

Kiedy nadchodzi kolej pieczenia roti, Ajay otrzymuje polecenie, by przyrządzić je samemu. Wychodzą dobre, zdaniem Mamusi, tylko zbyt oszczędnie dodaje soli.

Następnie Mamusia uczy go nakrywać do stołu, jak układać sztućce, miseczki, talerze, a kiedy obiad jest gotowy, zapraszają go, by usiadł razem z nimi.

Lecz Ajay nie wie, jak to zrobić.

– Usiądź – mówi Mamusia, wysuwając dla niego krzesło. – Tutaj.

Chłopiec wdrapuje się na mebel, nie spuszczając z niej oczu.

– A teraz nałóż sobie jedzenie.

Ajay patrzy niepewnie to na jedno, to na drugie.

– Śmiało.

Sięga po łyżkę do nakładania i niezdarnie przenosi na swój talerz niewielkie porcje. Tatuś udaje, że nie zauważa, jak rozrzuca po drodze jedzenie.

Kiedy w końcu na talerzu Ajaya piętrzą się małe kopczyki potraw, Tatuś nie wytrzymuje.

– Potrzebujesz więcej strawy – mówi, nakładając mu na talerz kopiaste łyżki ryżu oraz gęstego sosu z soczewicy, po czym hojnie polewa wszystko ghi.

– Czy to nie najlepsze ghi, jakie w życiu jadłeś? – pyta Mamusia.

– Tak – odpowiada szeptem chłopiec. W ogóle nigdy wcześniej nie miał czegoś takiego w ustach.

– Twój tata umarł – oznajmia Tatuś, jakby ojciec Ajaya zadzwonił przez telefon, by przekazać mu tę wiadomość. – Twoja mama liczyła, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by jej pomóc.

Tym sposobem Tatuś ustanawia historię.

– Więc przyjechałeś tu do pracy, żeby twojej rodzinie żyło się jak najlepiej.

Ajay patrzy na niego bez słowa.

– Twoja mama nie musi się już denerwować. Wszyscy twoi bliscy są szczęś­liwi, ponieważ pracujesz.

Chłopiec przypomina sobie twarz mamy czekającej w ciemności, aż załadują go na samochód. Przypomina sobie płonące zwłoki ojca. Widzi pola pszenicy, kiedy odwraca się i ucieka przed krzykiem siostry. Bosą stopą rozdeptuje karalucha, powtarzając w myślach: Kuldip i Rajdip Singhowie.

– Wiem, że pochodzisz z okolic – mówi Tatuś – gdzie pielęgnuje się wiele zacofanych wierzeń i przesądów. Wiele zasad i zwyczajów prawdziwych dla rzeczywistości twojego świata. Lecz my tutaj jesteśmy od nich wolni i ty również się od nich uwolniłeś. Rozumiesz?

Ajay przenosi wzrok z Tatusia na Mamusię, na polana płonące w piecu, na curry z kurczaka.

– W naszym domu – ciągnie Tatuś – obowiązują inne zasady, niezależnie od tego, z jakiej kasty pochodzisz. Wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi i wszyscy ludzie są tacy sami. Czy wiesz, co to znaczy?

Ajay milczy.

– To znaczy, że jeśli ktoś cię zapyta, kim jesteś i skąd pochodzisz, powiesz mu: „Pochodzę z domu kszatrijów”.

Chłopiec spuszcza oczy na talerz.

– Powiedz to – nalega Tatuś, przeciągając słowa. – „Pochodzę z domu kszatrijów”.

Ajay przenosi wzrok na Mamusię, a ta kiwa zachęcająco głową.

– Mieszkam w domu kszatrijów – szepcze Ajay.

– Nie – rzuca Tatuś. – Teraz stąd pochodzisz. Rozumiesz?

Chłopiec kiwa głową.

– Pochodzę stąd.

– Bardzo dobrze. – Tatuś jest zadowolony z wykonanej roboty. – A teraz jedz.

Ajay próbuje.

Robi kulkę z ryżu i sosu z soczewicy. Wpatruje się w nią.

Ale nie może jej podnieść do ust.

Wygląda jak sparaliżowany.

– Co się stało? – pyta Tatuś, wymownie odkładając łyżkę.

– Co się stało, dziecko? – Mamusia nachyla się do chłopca, żeby mógł jej wyszeptać do ucha.

Podczas gdy Ajay wyjaśnia, ona spogląda z troską na męża.

– Pyta, czy może zjeść na podłodze – przekazuje łagodnie, wskazując oczami kąt kuchni.

Tatuś bierze długi, wymowny oddech, który wyraża jego uczucia lepiej niż słowa.

– Mówiłem ci – mruczy do Mamusi.

– Tak, wiem.

– Dobrze. Weź jeden z metalowych talerzy i idź.

Ajay odskakuje od stołu i przynosi sobie tanią metalową tacę. Przekłada na nią zawartość porcelanowego talerzyka, dokłada sobie kurczaka, biegnie w kąt kuchni, siada na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i odwrócony twarzą do ściany, wcina, aż mu się uszy trzęsą. Ten jeden posiłek mieści w sobie więcej jedzenia, niż kiedyś jadał przez tydzień. Ma wrażenie, że za chwilę pęknie mu żołądek.

Po obiedzie, podczas gdy Mamusia i Tatuś odpoczywają, Ajay dostaje polecenie, by pozmywać naczynia. Kiedy wszystko jest czyste, Mamusia pokazuje mu, jak się przyrządza ciepłe mleko z kurkumą.

– Dzień zaczyna się o piątej – objaśnia Tatuś, podczas gdy Ajay pije przy piecu gorący napój.

Ciepło działa hipnotyzująco. Chłopiec ma ochotę położyć się na podłodze i zasnąć. Lecz po skończonej pracy dostaje sandały i zostaje odesłany na dół. Schodzi po zimnych stopniach, drżąc w wilgotnym powietrzu, po czym zamyka się w swoim pokoju, nakrywa wszystkimi kocami, jakie udaje mu się znaleźć, i leży w smutnej ciemności, czekając na świt.

5

Zima się kończy, nadchodzi wiosna, śnieg topnieje i wkrótce bydło zostanie wypędzone na pastwiska. Na farmie uczą Ajaya karmić krowy i czyścić obory, prowadzić zwierzęta na dojenie, uwiązywać je na pastwisku. Każdego ranka bieg­nie, by przynieść do domu dwa dzbany świeżego mleka. Resztę przywożą mu z farmy robotnicy, by robił ghi i rozlewał je do butelek na sprzedaż.

Praca jest ciężka i Ajay jest wiecznie zmęczony, ale jada trzy posiłki dziennie i nikt się nad nim nie znęca, nie wyzywa go, nie grozi, że go zabije. To lepsze życie od tego, które znał, i lepsze od tego, na jakie mógł liczyć. Każdego ranka dostaje szklankę świeżego mleka i kilka gorących roti polanych wspaniałym ghi. Obiady i kolacje, które gotuje według przepisów Mamusi, obfitują w świeże warzywa i zawsze ma pod dostatkiem ryżu.

W wolnych chwilach, kiedy nikt go nie widzi, Ajay uwielbia hasać po ogrodzie, turlać się w trawie, przeskakiwać z tarasu na taras, z jednego piętra domu na drugie, coraz niżej, w kierunku dna doliny, w stronę szerokiej potężnej rzeki. Z tygodnia na tydzień na jego kościach przybywa ciała, na ustach trochę więcej uśmiechów, trochę więcej słów i radości. Potem jednak rodzi się poczucie winy i Ajay pociesza się kłamstwami, których nauczył go Tatuś. Dzięki niemu jego rodzinie żyje się teraz lepiej. Wyobraża sobie ich dzień. Jego ofiara utorowała im drogę do pomyślności. Powtarza to sobie w kółko, aż w końcu nie pamięta już prawdy. Dochodzi do wniosku, że podoba mu się tu, w górach. Lubi biegać między drzewami, bawić się z psami na farmie, ochlapywać twarz zimną wodą, siedzieć wieczorami z Mamusią przy kominku. I odkrywa jeszcze coś: sprawia mu przyjemność uszczęśliwianie innych, przewidywanie i zaspokajanie każdej potrzeby nie tylko Mamusi i Tatusia, ale też wszystkich innych: robotników na farmie, zwierząt, sklepikarzy. Właściwie nie jest to tylko przyjemność, ale bardziej zasklepianie rany, tamowanie krwotoku, ofiara łagodząca traumę jego urodzenia.

• • •

Na początku lata w dolinie zjawiają się cudzoziemcy. Przyjeżdżają autobusami, na motocyklach, dziwni, szaleni, szczęśliwi ludzie z długimi włosami, którzy siedzą i palą ćilam niczym hinduscy asceci, hałasują, puszczają muzykę i sprowadzają na górskie stoki niepojęty chaos, albowiem wydają się żyć bez żadnej struktury, rytuału czy zasad. Pierwszy konwój motocyklowy nadciąga wczesnym popołudniem. Ajay wyskakuje ze swojego pokoju, żeby się zorientować, co się dzieje. Słyszy daleki grzmot i myśli, że to lawina albo trzęsienie ziemi, dopóki na dnie doliny nie spostrzega motocykli, pędzących drogą wzdłuż rzeki i znikających za pagórkiem.

Czeka, nasłuchuje, nie ma odwagi pobiec, nie jest gotowy na rozczarowanie.

Zauważa ich, kiedy wyłaniają się pół kilometra dalej. Wbiega po dwa stopnie naraz, pędzi w stronę drogi. Kiedy z rykiem silników przejeżdżają pierwsze maszyny, biegnie razem z nimi, podskakuje, krzyczy, wiwatuje, a oni machają mu w odpowiedzi niczym rozmazany wir radości.

Lato jest utkane z cudów. W czasie gdy powinien odpoczywać, wykrada się z pokoju i idzie do miasteczka, gdzie obcokrajowcy spędzają dzień koło gorących źródeł, gapi się z rozdziawionymi ustami na tych wspaniałych ludzi, przesiadujących w kawiarniach, gawędzących, palących papierosy, słuchających muzyki, ale ucieka, gdy tylko próbują go zagadywać, przejęty trwogą i podziwem, zmagając się z własną nieśmiałością. Zauważają go, machają dłońmi, zapraszają, żeby się do nich przysiadł, i z dnia na dzień robi się coraz śmielszy. W końcu nabiera dość odwagi, żeby podejść bliżej, a wtedy śmieją się razem z nim, żartują, uśmiechają się przyjaźnie. Kiedy któremuś wyleje się napój, Ajay biegnie, żeby mu przynieść serwetkę. Gdy ktoś potrzebuje ognia, wyciąga z kieszeni zapałki, zapala jedną i obserwuje, jak się śmieją. Postanawia zawsze nosić przy sobie pudełko zapałek. Gdy tylko może, podpala przybyszom ćilam i papierosy. Chłopiec z zapałkami. Tak go nazywają.

Przez całe lato kawiarnie i restauracje, które zimą stały pozamykane na cztery spusty, mienią się muzyką, światłami, zapachami dziwnych egzotycznych potraw, mężczyznami i kobietami, które noszą kwiaty i kolory. Nim mija pierwszy miesiąc, Ajay poznaje kilka angielskich słów. Proszę, dziękuję, tak, nie. Przepraszam.

Nawet Tatuś otwiera kilka pokoi na dolnych piętrach, które Ajay szybko wysprzątał, i wynajmuje je po pięćdziesiąt rupii za noc.

Lecz kiedy kończy się długie lato, cudzoziemcy znikają równie nagle, jak się zjawili, wielkim exodusem autobusów i motocykli ciągnących na południe, z powrotem do Indii. I znów wybuchają jesienne barwy, rozgaszcza się chłód, ziemia twardnieje i blaknie. Z gór sprowadza się zwierzęta i zamyka w zimowych oborach, a kiedy zaczyna padać śnieg, całe gospodarstwo wycofuje się do głównego pokoju, gdzie ogień płonie dzień i noc. Przez całą zimę Ajay sypia w głównej izbie przy piecu. Czuje się tu jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek dotąd i w pomarańczowym blasku, podczas gdy za oknem w świetle księżyca pada gęsty śnieg, Ajay przypomina sobie w marzeniach mamę i siostrę.

6

Tak mija siedem lat w miejscu, które nigdy nie staje się domem, lecz jest jedynym miejscem, jakie zna, w którym może żyć, oddychać, rosnąć, uwiązany do swojego ciała, miejscem, którego nie może opuścić. Pracuje, biega za cudzoziemcami, uczy się pendźabskiego i dialektu używanego w Himaćal Pradeśu, podłapuje też trochę angielskiego, niemieckiego, hebrajskiego i japońskiego, wypełnia głuchą pustkę swojej egzystencji, nadaje rzeczom nazwy. Mamusia jest dla niego dobra – czasem płaczliwa, czasem bezlitosna – lecz sumiennie uczy go czytać i pisać, a także zapisywać po angielsku swoje imię.

I tak w domu oraz na farmie Ajay wyrasta na silnego i karnego nastolatka, smukłego, lecz dobrze zbudowanego; uczy się strzelać, polować, pomaga, kiedy cieli się krowa, karmi i tresuje psy, wypatruje lampartów i niedźwiedzi, zawsze czujny, zawsze obecny, lecz nigdy nie obecny w pełni; zbiera i wchłania okruchy życia, lojalny pracownik, nieodzowny i niezastąpiony, a jednak tak mało znaczący w ostatecznym porządku rzeczy; obnażony na rytmy i podskórne prądy swojej domowej przystani, lecz również przez nią chroniony; je, pije mleko, roś­nie jak na drożdżach, zapuszcza śmieszne małe wąsiki, uczy się golić. Jego praca nigdy nie ma końca, więc jak może nie nabrać siły? Ciało osiąga dojrzałość, lecz umysł nadal zostaje gdzieś w tyle; czasami Ajay nadal jest dzieckiem, wiecznie wypatrującym tych, którzy go potrzebują, mniej potrzebującym innych. Latem sypia samotnie w swoim pokoju, nasłuchując odgłosów przyjęć urządzanych w sadzie jabłoniowym, zimą na górze, dusząc się przy piecu. Przerósł Mamusię i Tatusia, choć oni tego tak nie widzą. Każdego lata, kiedy do miasteczka przyjeżdżają hipisi, przykleja się do nich w labiryncie kawiarni i pensjonatów wokół gorących źródeł, szlifuje angielski, Ajay, chłopiec z zapałkami, cichy aktor, milczący klaun, zawsze gotowy służyć; uczy się zdobywać ćaras za prowizję, skręcać jointy za rupię, ładować ćilam za pięć rupii, mieć zawsze pod ręką gazę do fajki; ten chłopiec, którego kiedyś wyśmiewał jakiś naćpany Niemiec, uzależniony Izraelczyk, japoński dziwak na kwasie, jakiś obszarpany Anglik, jest teraz silny i czujny, piękniejszy, niż pozwalało na to jego urodzenie. Lecz wciąż nade wszystko jest gotowy sprawiać przyjemność tym, którzy wracają każdej wiosny i mówią: „Ajay, to ty? Rany, ale wyrosłeś”. I ci, którzy beztrosko nim przedtem pomiatali, zacinają się niepewnie, zabiegają o jego względy, jego zainteresowanie. Ci, którzy kiedyś go nawet nie zauważali, teraz pragną wywrzeć na nim wrażenie. Kobiety żartują, jak wyprzystojniał.

– To już tylko kwestia czasu – mówi jedna z nich i wszystkie wybuchają konspiracyjnym śmiechem.

Ciekawa rzecz ten upływ czasu. Ciekawa rzecz: ciało. Lecz Ajay jest inny. Nie ma w sobie ani krztyny przebiegłości i wie, jak zdradliwe jest ciało.

Z czasem dowiedział się, jaki los spotkał pozostałych chłopców, tych, którzy podróżowali z nim w klatce. Jeden zaginął w lesie i znaleziono go nadjedzonego, Bóg jeden wie, przez co, drugi utonął w rzece, kąpiąc się, kiedy wezbrały wody. Czterech zmówiło się i uciekło, okradłszy przedtem pracodawców, i z tych czterech dwóch skazano za rozbój i zabójstwo, a dwóch, jak krążyła wieść, zastrzelono, zanim zdążyli dojechać do więzienia.

– A czemu ty nie uciekasz? – pyta Tatuś za każdym razem, kiedy nadchodzi kolejna wiadomość.

– Bo nie jestem głupi – odpowiada Ajay.

– Tak jest – mówi Tatuś. – Ponieważ nie jesteś głupi i jesteś dobrym chłopcem. Powtarzaj za mną – mówi, przechodząc na angielski. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

• • •

Z czasem Tatuś powiększa swój wielki, przepastny pusty dom, odnawia zaniedbane dolne pokoje, przystosowuje je na potrzeby gości; każde piętro zostaje odmalowane i rozjaśnione i przynosi wakacyjne zyski. Ajayowi przybywają nowe obowiązki: zostaje kierownikiem pokoi gościnnych, poza pracą na farmie zmienia pościel, sprząta, gotuje posiłki dla gości i załatwia ich sprawunki.

Niekiedy cudzoziemcy, którzy wynajmują pokoje, próbują go wypytywać. Skąd jesteś? Gdzie twoja rodzina? Jeździsz czasem do domu? Jak ludzie żyją tam, skąd pochodzisz?

Wszystkie te pytania Ajay kwituje nieśmiałym uśmiechem.

– Ty chodzi do szkoły? – pyta spalony słońcem Włoch.

Ajay, który ma wtedy piętnaście lat, kręci głową.

– To co ty robi? Żeby się uczyć?

– Pracuję – odpowiada z uśmiechem.

– A wcześniej ty chodzi do szkoły?

– Jak byłem mały. – Rozważa w myślach każde słowo.

– Kiedy ty wyjeżdża?

Cisza. Wzruszenie ramion.

– Kiedy ty tu przyjeżdża?

Włoch wodzi za nim wzrokiem, uporczywie, próbuje przewiercić się na wylot przez jego myśli.

– Ty dostaje pieniądze? – Pokazuje uniwersalny gest, pocierając o siebie kciuk i palec wskazujący, po czym wyjmuje dziesięciorupiowy banknot. – Pieniądze. Rupie.

Ajay, udając, że nie rozumie, dalej przygotowuje obiad.

– To dla ciebie, weź je.

Patrzy na pieniądze, uśmiecha się, kręci głową.

– Śmiało, weź.

Chłopak bierze pieniądze i wstydliwie wkłada do kieszeni.

Włoch nie spuszcza z niego oczu.

– Nie płacą ci. Prawda?

Prawda. Ajay nigdy nie dostawał pieniędzy. Tatuś powiedział, że jego wynagrodzenie dostaje co miesiąc matka, a on przyjmuje to na wiarę.

Lecz teraz pragnie poznać szczegóły. Jak ktoś, kto słucha tej samej bajki na dobranoc.

Niedługo potem, pewnego popołudnia, kiedy wracają z farmy przez las i Ajay zatrzymuje się od czasu do czasu, by nie zostawiać Tatusia w tyle, pyta od niechcenia, w jaki sposób jego mama dostaje w swojej wiosce jego wynagrodzenie.

Przez jakiś czas Tatuś milczy, jakby nie dosłyszał. W końcu mówi:

– Wpłacam twoje wynagrodzenie do banku. Twoja mama podejmuje pieniądze u siebie.

– Z banku?

– Tak.

– Ona ma bank?

– Tak. Bank w twoim miasteczku – odpowiada Tatuś.

– Nie pamiętam go.

– Nie było go, kiedy tam mieszkałeś. Dopiero go otworzyli.

– To jak dostawała pieniądze przedtem?

– Płacił jej człowiek, który cię tu przywiózł.

– Ile pieniędzy dostaje?

– Pięćset rupii każdego miesiąca – odpowiada Tatuś.

Ajay obraca w myślach tę sumę, oblicza, co mógłby za nią kupić.

Idą dalej. W słońcu gałęzie drzew wydają się płonąć. Powietrze przepełnia słodki zapach żywicy.

– Czy mogę ją zobaczyć? – pyta Ajay.

– Oczywiście – odpowiada Tatuś bez zawahania. – Możesz pojechać, kiedy zechcesz.

– Chciałbym ją zobaczyć.

– Ale jeśli pojedziesz, będę musiał znaleźć kogoś na twoje miejsce i nie będziesz mógł do nas wrócić. Zdajesz sobie z tego sprawę?

Myśl o innym chłopcu, który tu przyjedzie, by zająć jego miejsce, napełnia serce Ajaya strachem.

– Nie pamiętam drogi do domu – mówi w końcu.

Cisza.

– A czy mogę porozmawiać z nią przez telefon?

– Być może – odpowiada Tatuś, jakby ta myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. – Czy twoja mama ma telefon?

– Nie wiem.

– Nawet jeśli ma, to nie znamy jej numeru.

Obaj rozmyślają w milczeniu.

– A ci mężczyźni, którzy mnie tu przywieźli? – odzywa się w końcu Ajay. – Czy możemy ich zapytać?

– Przestali tu przyjeżdżać kilka lat temu – odpowiada Tatuś. Ścieżka robi się szersza, mijają porzuconą maszynę, w powietrzu unosi się zapach rdzy i smaru. – Nie jesteś u nas szczęśliwy?

– Jestem szczęśliwy.

– Masz wszystko, czego ci trzeba. Nie chodzisz głodny, nie masz trosk. Żyjesz w pięknym otoczeniu.

– Czasem myślę o mamie.

Tatuś wzdycha.

– To naturalne – mówi.

– Czasem mi się śni.

– Twoja mama chciała, żebyś pracował.

– Czasem myślę, żeby kiedyś tam wrócić.

– To znaczy kiedy?

– Kiedy skończę u was pracować. Chcę tam wrócić i zostać wielkim człowiekiem.

– Naprawdę?

– Kiedy dorosnę.

– Przykro mi, że chcesz nas opuścić.

– Nie opuszczę was – oświadcza Ajay.

Wychodzą z lasu i przebywają ostatni, krótki odcinek drogi.

– Zawrzyjmy umowę – mówi Tatuś z czułością. – Któregoś dnia opowiem ci wszystko, co wiem o twojej mamie i twojej wiosce. A potem sam postanowisz, czy chcesz od nas odejść, czy nie. Dobrze?

– Dobrze.

– Chyba wiesz, że nikt cię tu nie trzyma wbrew woli.

Idą dalej. Niebo nad doliną się zmienia.

Ponad Ladakhem topnieją lodowce.

– Kiedy to będzie? – pyta Ajay. – Kiedy mi wszystko opowiesz?

Tatuś marszczy czoło, spoglądając na chmury.

– Powiedzmy, w przyszłym roku, kiedy skończysz szesnaście lat.

Kilka miesięcy później Tatuś umiera – jego mahindra armada zderza się w nocy z miejscowym autobusem na zakręcie drogi Bhuntar–Manikaran. W wypadku ginie dwadzieścia sześć osób. Kierowca autobusu zażywał nielegalnie amfetaminę bez recepty; konduktor był w tym samym wieku co Ajay.

Zwłoki Tatusia zostają znalezione nazajutrz, dwadzieścia metrów od wraku, wtulone w gałęzie drzewa, przemoknięte od deszczu, jego wnętrzności wywleczone niczym taśma z kasety magnetofonowej.

Zapomniany przez wszystkich w bezmiarze żałoby, Ajay chroni się tego dnia na farmie, dogląda zwierząt, przynosi mleko i wślizguje się w nocy do pokoju tylko po to, by zasnąć. Śmierć i kremacja sprowadzają ponownie przerażające sny. Cztery dni później, po ostatniej ceremonii modlitewnej, krewni zrozpaczonej Mamusi zabierają ją do rodzinnej wioski, leżącej w sąsiedniej dolinie. Ajay patrzy, jak prowadzą ją do samochodu i odjeżdżają. Stoi przy oknie i wyciąga do niej rękę, ona go widzi, lecz nie odzywa się ani słowem, nie daje żadnego znaku.

Potem znika. Pracownicy wracają na farmę i Ajay zostaje w domu sam. Wiele razy przedtem zostawał w domu sam, ale nigdy nie tak jak teraz, bez wskazówek, bez żadnego widoku na horyzoncie. Rozpala ogień i kiedy płomienie zaczynają ryczeć, zagotowuje mleko. Następnie kroi warzywa na obiad, którego nikt nie zje. Nakrywa do stołu, po czym bierze swoją tacę, siada na podłodze i w milczeniu zjada posiłek. Po obiedzie zmywa naczynia i ostrożnie idzie w kierunku prywatnych części domu, do sypialni Mamusi i Tatusia. Stoi w pokoju, patrzy na łóżko, na pluszowe zabawki na komodzie Mamusi, na tykający zegar na biurku Tatusia. W końcu kładzie się na łóżku po stronie Mamusi, zwija się w kłębek, wącha poduszkę, wtula się w nią i zasypia. Pragnie jej zadać tyle pytań. Chce ją zapytać o bank mamy, o numer konta i o to, gdzie można znaleźć oddział.

Kiedy budzi się rano, stoi nad nim mężczyzna. Ajay zrywa się przerażony na równe nogi i ze spuszczoną głową ucieka w kąt pokoju.

– Wynoś się stąd, brudasie! – krzyczy nieznajomy. – Wstydu nie masz?

Mężczyzna jest krewnym Tatusia; przyjechał, żeby przejąć dom i farmę. Przywiózł ze sobą własnych chłopców.

Wyganiają Ajaya do głównej izby. Stoi oniemiały ze zwieszonymi ramionami między kuchnią i piecem. W domu już poprzestawiano wiele rzeczy. Porządek, który Ajay pomagał wprowadzać, który przez lata utrzymywał i pielęgnował, zostaje wywrócony do góry nogami. Wszystko wygląda inaczej, nie tak, jak trzeba; odgłosy brzmią niewłaściwie. Dom przestał być niewzruszony.

Mówią mu, że ma się wynieść w ciągu godziny.

– Mogę pomagać! – wybucha.

– Nie potrzebuję pomocy – odpowiada mężczyzna.

– Będę pracował za darmo.

Krewny Tatusia śmieje się drwiąco.

– Przez cały czas pracowałeś za darmo.

Zdesperowany Ajay nie rusza się z miejsca. Ma nadzieję, że zmienią zdanie.

– Na co czekasz?! – krzyczy mężczyzna, machając ręką, jakby odganiał bezpańskiego psa.

– Ale dokąd mam iść?

– A co mnie to obchodzi? Idź do domu.

• • •

Jest kwiecień 1999 roku. Ajay nie ma żadnych dokumentów, żadnego dowodu tożsamości, żadnego wykształcenia, żadnych dochodów, żadnego ubezpieczenia; ma tylko kilka rzeczy: nakręcaną kaczkę, kolekcję zużytych pudełek po zapałkach, swój rozum, dukającą znajomość kilku języków oraz umiejętność służenia swemu panu. Idzie na farmę, żegna się ze zwierzętami; gorące miękkie języki owijają się wokół jego palców, oczy i nozdrza rozszerzają się z przyjemnością. Poznają go, pomagał, kiedy niektóre z nich się rodziły. Widział, jak inne umierają. Wraca do domu; w środku poprzestawiano już meble, uprzątnięto rzeczy Mamusi i przygotowano je do odesłania. Jego obowiązki wykonują inni chłopcy, Ajay widzi, że robią to nieudolnie. Czeka na spokojniejszą chwilę, by zabrać z kuchni swoją tacę i miskę; wkłada je do jutowego worka, kradnie ulubiony nóż kuchenny, potem biegnie do swojego pokoju, wyjmuje napiwki, które przez lata zgromadził i przechowywał ukryte głęboko między rupieciami, zawinięte w kilka plastikowych woreczków, żeby nie zamokły od wilgoci. Niecałe pięć tysięcy rupii, fortuna, którą aż do dzisiejszego dnia z dumą się rozkoszował, teraz tylko podsyca trwogę. Wychodzi, niosąc cały swój dobytek w jednym małym worku, zamyka za sobą drzwi na klucz, po czym wspina się na mur otaczający działkę, spogląda w dół na dolinę, na rzekę, na otaczające pola, ściąga spodnie i sika w stronę rzeki, a kiedy kończy, domyślając się, że obserwują go nowi mieszkańcy domu, z całej siły ciska klucz od pokoju w wysoką, gęstą trawę sąsiedniej posiadłości.

Opuszcza dom, którego każdy centymetr zna na pamięć, i wie, że nigdy więcej go nie zobaczy. Idzie na skróty w stronę miasteczka, wewnętrznymi ścieżkami, zygzakami po stromych skarpach, przecina strumienie, sady, okrąża od tyłu domy, idzie przez podwórza ze znajomymi kotami i psami. Wspina się na porośnięte sosnami zbocze nad miastem i przysiada na kamieniu.

Co ma teraz począć? Nagle świat stanął przed nim otworem. Gdyby chciał, mógłby pojechać do Delhi, a z Delhi dalej do Uttar Pradeśu. Mógłby odnaleźć mamę. Gdyby się postarał, mógłby sobie przypomnieć tę ziemię, odtworzyć w pamięci, jak z oddali wyglądały wzgórza; gdyby odpowiednio długo szukał, na pewno w końcu by trafił. Jest teraz silny, bystry. Umie czytać i pisać, mówi trochę po angielsku. Czy to byłoby aż tak trudne? Nie, mógłby to zrobić. Tylko… za każdym razem, kiedy o tym myśli, jego umysł zaczyna się kurczyć i czołgać ze strachu. Niknąca w oddali postać matki, krzyki siostry. Czy w ogóle potrafi sobie przypomnieć, jak wyglądają? Nadal widuje je we śnie, kątem oka dostrzega ich twarze, lecz kiedy na jawie próbuje odtworzyć ich wizerunki, kruszą się pod ciężarem rozpaczy. Ale na pewno, na pewno są teraz bogate. Szczęśliwe. Dzięki niemu. Dlatego tak ciężko pracował, dlatego się poświęcił, dlatego był tu tyle lat. Z całą pewnością do tej pory stały się zamożne. Co pomyśli mama, jeśli do banku przestaną napływać pieniądze? Że umarł? Może. Może zaczną go opłakiwać. Może lepiej tak o sobie myśleć? Spłacił swój dług i jest wolny.

Podnosi się nagle wyzwolony i schodzi z workiem w kierunku miasta. Teraz może ujrzeć swoją wolność jako szansę. Jeśli zechce, może żyć tak jak obcokrajowcy. Zrzucił więzy i może robić, co mu się podoba. Pracować w mieście, spędzić jakiś czas w Delhi, zarabiając tam pieniądze, odkrywać świat i jego wspaniałości, pojechać do dalekiego Bombaju. Wyobraża to sobie. Mógłby tam pojechać, popracować jakiś czas, poznać obydwa miasta, a potem odnaleźć matkę i siostrę, nie ma pośpiechu. Kiedy mu będzie wygodnie, kiedy się wzbogaci. Lecz po chwili zaczyna się wahać. Nie ma dokumentów. Jego tożsamość została uwięziona na farmie, z Tatusiem, w tej wiosce. I co on właściwie umie, żeby pracować w mieście, w tym przerażającym miejscu?

Wędruje dalej z tymi myślami bulgoczącymi w głowie, wpadającymi jedna na drugą, i siada na stopniach przed Purpurową Mgiełką, ulubioną kawiarnią turystów, w której kiedyś przesiadywał całymi godzinami; z początku go tam tolerowano, a w końcu przygarnięto, tak jak się przygarnia bezpańskie psy. Właściciel ma na imię Surjit i zawsze okazywał mu wiele życzliwości. Wychodzi przed drzwi, żeby złożyć Ajayowi wyrazy współczucia z powodu śmierci Tatusia.

– Oho, a cóż to takiego? – pyta, trącając nogą worek Ajaya. – Wybieramy się gdzieś? Na urlop czy pielgrzymkę?

– Nie – mówi Ajay.

– Więc co się stało? Wyrzucili cię?

Ajay kiwa głową i nieśmiało się uśmiecha.

Surjit kręci głową.

– Słyszałem, że ten nowy właściciel to złodziej. I dokąd pójdziesz?

– Do Delhi.

– Aj, aj, aj! Nie jedź tam. To miasto to wcielenie diabła.

– Będę pracował – mówi Ajay.

– Prędzej cię zabiją.

Ajay czeka cierpliwie, czy usłyszy coś więcej.

– Słuchaj – odzywa się w końcu Surjit. – Moi klienci już cię znają. Wiem, że umiesz ciężko pracować. Zostań u mnie, będziesz zarabiał jak prawdziwy pracownik.

Aż strach bierze, jak szybko Ajay się zgadza.

• • •

Wślizguje się w to nowe życie na służbie. Dostaje wynagrodzenie, dwa tysiące rupii miesięcznie plus wyżywienie, sypia razem z innymi chłopcami na podłodze kawiarni, gdzie po wyjściu gości sprząta się stoliki i rozkłada materace. Surjit mieszka w miasteczku, wychodzi o szóstej po południu, a chłopcy – Nepalczycy, którzy wiele lat temu przyjechali tu do pracy – zostają po zamknięciu, gotują sobie jedzenie, palą tanie papierosy, oglądają filmy na płytach DVD, opowiadają z tęsknotą o domu, o tym, co zrobią, kiedy nazbierają dość pieniędzy, o kawiarniach, które otworzą, o maszynach, które kupią na farmę. Lecz Ajay się do nich nie przysiada. Robi swoje, zamiata podłogę, upewnia się, że wszystko jest w należytym porządku, i pierwszy kładzie się spać, dokładnie o dziesiątej, zwinięty na boku, nie zważa na hałasy, na śmiech. Ani razu nie przychodzi mu do głowy, że mógłby zostać jednym z nich, a im nie przychodzi do głowy, by mu to zaproponować – akceptują go takiego, jaki jest, bez zdziwienia, bez cienia złej woli. Budzi się również pierwszy, przed świtem. Nie chce kusić losu, który dał mu tę pracę, nie chce ryzykować bezpiecznego schronienia, zachowując się nieodpowiedzialnie. Tuż po obudzeniu zwija posłanie, bierze kostkę mydła i idzie piętnaście minut przez las do małego wodospadu, który kiedyś odkrył. Po drodze czyści zęby gałązką, potem rozbiera się do naga i myje się w lodowatej wodzie, na chwilę o wszystkim zapominając; wraca do kawiarni, zbiera resztki jedzenia z poprzedniego dnia, by nakarmić krowy, a kości z kurczaka zanieść bezpańskim psom na rynku. Po powrocie do kawiarni, podczas gdy pozostali chłopcy jeszcze śpią, po cichu zamiata śmieci z poprzedniego wieczoru, a kiedy się budzą, zaczyna rozstawiać stoliki i krzesła. Nepalczycy przeciągają się, spluwają, szorują zęby, opatulają się szalami, gapią się bezmyślnie na góry i paląc papierosy, patrzą, jak Ajay nadrabia ich zaniedbania, potem włączają kuchenkę i przygotowują ćaj; szykują śniadanie i patrzą na niego z łagodnym zdziwieniem. Wkrótce przywłaszczają sobie jego ciężką pracę; staje się ich maskotką, talizmanem. Zostawiają go samemu sobie, pobłażają mu, na swój sposób dogadzają. Pracuje tak przez cały pierwszy sezon, bez zawahania, bez zwątpienia. Nie osądza, nie robi sobie wrogów, zatrzymuje swoje opinie dla siebie. Na każde żądanie uśmiecha się i kiwa głową. Chłopcy o niego dbają. Gotują mu więcej jedzenia, a on zjada je z wdzięcznością. Wzbudza przyjaźń i lojalność.

Kiedy kończy się sezon, Ajay przelicza pieniądze i odbiera swoją część napiwków. W sumie zarobił czternaście tysięcy rupii. Aż nie może uwierzyć, jakie to łatwe. Zupełnie jakby dostał pieniądze za nierobienie niczego. Jakby za sprawą magii, zupełnie nierealnie. Podoba mu się to poczucie bezpieczeństwa: może pojechać, dokąd zechce, żyć, jak zechce, dokonywać własnych wyborów. Ale to niesie również zagrożenie – Ajay musi teraz podjąć decyzję. Nadchodzi zima, kawiarnie zostaną zamknięte, nadciągną śniegi, zasypie drogi, miasteczko jak co roku zapadnie w zimowy sen, a on nie będzie miał gdzie się podziać. Jeśli tu zostanie, będzie musiał znaleźć dom, w którym mógłby pracować na życie. Pyta Surjita, czy może u niego zostać, lecz on również wyjeżdża, do Ćandigarhu, i zamyka swój dom w miasteczku.

– Mogę się nim zaopiekować – mówi Ajay.

– Sam? Zimą?

– Tak.

– Nie. Znajdź sobie inną pracę i wróć do mnie wiosną.

Surjit naradza się z młodymi nepalskimi pracownikami i chłopcy zapraszają Ajaya, żeby pojechał z nimi do Delhi, a potem dalej, do Goa, gdzie co roku pracują w chacie na plaży serwującej jedzenie i napoje. Porozmawiają z właścicielem. Kiedy w końcu udaje im się dodzwonić, pytają, czy może przyjechać z nimi Ajay. Tak, może z nimi pracować. Dwa dni później wyjeżdżają do Delhi.

W drodze na południe, wyruszywszy na długo przed świtem, siedząc w autobusie z głową przyciśniętą do zimnej szyby, obserwując błękitne góry i wodząc wzrokiem po znajomych konturach krajobrazu, Ajay układa inny plan. Przyszedł mu do głowy w nocy, kiedy nie mógł zasnąć, ale był zbyt zdenerwowany, żeby go ubrać w słowa. Lecz teraz plan nabrał kształtu, podsycany wywołanym prędkością uniesieniem. Zrobi to, zrobi to, co mu kazano, czego poprzednio nie zrobił ze strachu: pojedzie do domu.

Jak mógłby tego nie zrobić?

Ze wszystkimi pieniędzmi, które ma w kieszeni, wróci do domu.

Jakoś tam trafi. Pieniądze posłużą mu za przewodnika i ochronę.

Głęboko wciąga powietrze, żegna się z górami; serce mu drży, myśli galopują w obliczu bezmiaru tego, co się przed nim otwiera. W końcu zasypia.

Budzi się na zatłoczonej rozgrzanej drodze, słońce bezlitośnie praży lewą stronę autobusu, rozpala mu czoło oparte o szybę. Może być najwyżej dziewiąta, ale jest już dużo goręcej, niż powinno.

– Jesteśmy w Delhi? – pyta oszołomiony.

Chłopcy wybuchają śmiechem. Nawet nie opuścili jeszcze gór.

– Jest strasznie gorąco – mówi zdziwiony.

– Tu, na dole, jest zawsze goręcej – odpowiada jeden z chłopców.

Stoją w korku w środku miasta targowego; kilkanaście samochodów, autobusów i ciężarówek próbuje się przedostać przez przewężenie drogi. Rzeczywiście nadal otaczają ich góry – widzi przez okno szczyty – ale są inne, niebo jest inne, powietrze gęste od spalin. Ogarnia go niepokój. Od upału robi mu się słabo, klaksony rozsadzają mu głowę. Plan, który wydawał mu się taki pewny i bezpieczny, nagle zaczyna go przerażać, wymykać się z rąk. Jak mógł w ogóle o czymś takim pomyśleć?