Gwiezdni Wojownicy - Grobowiec Dagona - Krystian Andrzejewski - ebook

Gwiezdni Wojownicy - Grobowiec Dagona ebook

Krystian Andrzejewski

3,0

Opis

„Gwiezdni Wojownicy – Grobowiec Dagona” to historia chłopaka, który na pierwszy rzut oka niczym się od Was nie różni – jak każdy z nas ma swoje zmartwienia, zalety i wady – ale w rzeczywistości jest Gwiezdnym Wojownikiem. Jedną z wielu dusz, które przybyły na Ziemię, by pomóc jej mieszkańcom w rozwiązaniu nękających ich problemów oraz ochronić ich przed siłami ciemności, które próbują zniewolić rasę ludzką.
Posłuchajcie zatem, co mam do powiedzenia! Wszystko, co nas otacza, jest kłamstwem, bowiem przez tysiąclecia byliśmy okłamywani. W dawnych czasach na naszej planecie dominowało światło, ludzie nie chorowali, odznaczali się prawdomównością, a technologia – w porównaniu z dzisiejszą – prezentowała o wiele wyższy poziom zaawansowania. Przede wszystkim zaś pamiętano o swoich poprzednich żywotach.
A później nastały mroczne czasy, w których straszliwie rozpanoszyły się niewiedza, chciwość, kłamstwo oraz obłuda. Pewne istoty we wszechświecie postanowiły to wykorzystać, a zdając sobie sprawę z panującego kryzysu, planują skrzywdzić mieszkańców naszej pięknej planety.
Wtedy na pomoc Ziemianom ruszyli Gwiezdni Wojownicy! To właśnie ich celem jest powstrzymać moce ciemności i przywrócić na Ziemi pokój oraz światło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

3.5 ⭐️ Naprawdę spoko! Wciągnęłam się, choć miała swoje lepsze i gorsze momenty. Trochę za dużo moralizatorstwa, ale fabularnie bardzo przyjemna, aż mam ochotę na drugi tom! Polubiłam postacie, choć się z nimi nie zżyłam, ale jestem ogromnie ciekawa, w którą stronę to wszystko pójdzie!
00

Popularność




Redakcja: Dorota Krowicka, Dominika Zakrzewka – Korekto.pl

Projekt okładki: Zakrzewska.art

Copyright: Krystian Andrzejewski

Wydawca: Krystian Andrzejewski

ISBN: 978-83-960319-1-4

Kontakt: [email protected]

Partnerzy: Korekto.pl

Konwersja: Epubeum

Książkę dedykuję wszystkim osobom,które czują, że nie pasują do tego świata,a chcą dla niego jak najlepiej.

Stój, Ziemianinie!

Nie odkładaj tej książki! Chcę ci opowiedzieć o niesamowitej historii, jaka rozegrała się na tej planecie. Ludzie, musicie wiedzieć, że czyhają na was siły ciemności, chcące podbić i zniewolić wasz gatunek. Wykorzystują waszą niewiedzę oraz manipulują wami. Te mroczne siły nazywają same siebie Dagonami, a my, Kahuni, staramy się ich powstrzymać.

Dzięki tej opowieści zrozumiesz, jak wielki dramat rozgrywa się na tej spowitej ciemnością planecie. Ostrzegam cię jednak! Możesz być jednym z nas, możesz być Gwiezdnym Wojownikiem, a wtedy nie będzie już odwrotu! Książka może ci przypomnieć o tym, kim jesteś i jaki jest twój cel w życiu, a wtedy będziesz na celowniku sił ciemności. Dlatego zastanów się trzykrotnie zanim sięgniesz po lekturę, bo inaczej możesz pójść w moje ślady, a to nie była łatwa i przyjemna droga. Możecie mówić mi Alex Kurek – przybyłem pomóc wam, ludziom, w zerwaniu kajdan niewolnictwa i obiecałem bronić was całym swoim sercem!

Rozdział 1 Szkolna szafka wymierza sprawiedliwość

We śnie byłem mężczyzną ubranym w piękne, barwne szaty. Spo­glądałem z mojego balkonu na olbrzymie piramidy budo­wane w oddali na pustyni. Budowle mierzyły ponad sto me­trów, a nad nimi fruwały podniebne statki, z których opusz­czano kolejne kamienne bloki do budowy. Pomiędzy powstają­cymi piramidami a moim balkonem znajdowało się mityczne miasto starożytnego Egiptu. Widziałem, jak po ulicach przecha­dzają się ludzie noszący eleganckie oraz kosztowne stroje.

Wszystko tętniło życiem, kupcy targowali się ze sobą na targu, a pomiędzy uliczkami biegała grupa dzieci, bawiąc się w ganianego. W tej samej chwili usłyszałem otwierające się drzwi do mojej komnaty. Odwróciłem się i ujrzałem, że do po­miesz­cze­nia wchodzi bardzo atrakcyjna kobieta. Wyglądała pra­wie jak księżniczka. Miała czarne włosy oraz białą suknię do ko­stek. Przeszła po czerwonym dywanie i wkroczyła na balkon. Kiedy podeszła bliżej, zauważyłem, że jej niebieskie oczy pod­kreślone są czarnym węglem, a na szyi lśni złoty naszyjnik. Za­rzu­ciła mi ręce na szyję i odezwała się do mnie miłym głosem.

– To już dzisiaj, ukochany.

– Tak, dziś jest ten dzień. – Mój głos zabrzmiał zupełnie ina­czej, bardziej dojrzale.

Objąłem ją w pasie, a następnie pocałowałem. Nasze usta przez chwilę stały się nierozłączne. Po chwili chwyciłem kobietę za dłoń i pociągnąłem do wnętrza swojej komnaty. Całe po­miesz­cze­nie odznaczało się niesamowitymi ozdobami. Przy su­fi­cie wisiał złoty żyrandol wysadzany kryształami. Minęliśmy bo­gato zdobiony drewniany stół, na którym leżała misa z owo­cami – niektórych nie rozpoznałem. Obróciłem moją towa­rzyszkę i posadziłem na łożu z baldachimem pokrytym niebie­skimi za­sło­nami, po czym się odezwałem.

– Zamknij oczy, mam coś dla ciebie.

Zrobiła tak, jak jej powiedziałem. Gdy upewniłem się, że na pewno nie podgląda, podszedłem do małej szafki znajdującej się w drugiej części pokoju. Wyglądała zwyczajnie. Miała cztery nogi i trzy szuflady, a na niej stała mała skrzyneczka. Otwo­rzyłem szkatułkę; wyciągnąłem z niej srebrno-złoty naszyjnik z olbrzy­mim rubinem. Wróciłem na swoje miejsce i przy­klęk­ną­łem obok łoża.

– Możesz otworzyć oczy.

Kobieta otworzyła oczy i dostrzegła biżuterię w moich dło­niach. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Ujęła naszyjnik swo­imi delikatnymi dłońmi.

– Jest cudny – rzekła, podziwiając, z jaką starannością został wykonany.

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nagle z hukiem otwo­rzyły się drzwi do mojej komnaty. Do środka wtargnęło kilku wojowników z długimi włóczniami, których groty miały dziwny owalny kształt. Nie widziałem ich twarzy, ponieważ zakrywały je złote hełmy przedstawiające głowę sokoła. Ich ciała okrywały złociste pancerze, miejscami lśniące turkusowymi oraz błękit­nymi zdobieniami. Tuż za nimi do sali weszli młoda kobieta ubra­na w niebieską szatę oraz jakiś mężczyzna – także w zbroi, ale bez hełmu. Miał surowy wyraz twarzy oraz ciemne oczy. Ko­bieta wskazała mnie palcem i rzekła.

– To on jest zdrajcą! Współpracuje z Atlantydami.

Byłem w olbrzymim szoku. Moja ukochana zaniemówiła. Przywódca wojowników spojrzał na mnie.

– Przepraszam za to, co teraz muszę zrobić, Ikariuszu, ale nie wolno mi lekceważyć takich oskarżeń. Jesteś aresztowany – rzekł i wskazał na mnie ręką.

Dwóch strażników podeszło do mnie i chwyciło mnie pod pachy. Zacząłem się szamotać i krzyczeć.

– Stójcie, nie możecie mnie tak po prostu zabrać! Musi się odbyć proces! Nie można nikogo więzić bez dowodów.

– Znaleźliśmy listy podpisane twoim pismem.

– To niemożliwe! – Jeszcze bardziej zacząłem się szarpać. Obejrzałem się przez ramię i spojrzałem na swoją ukochaną. Była przerażona.

Wiedziałem, że muszę coś zrobić. Byłem niesłusznie oskar­żany o współpracę z wrogiem. Krzyknąłem do mojej ko­chanki:

– Kejra! Znajdź Rausa! Powiedz mu, że zostałem wrobiony…

Nie zdążyłem dokończyć zdania. Poczułem, jak przez moje cia­ło przechodzi prąd i upadłem na kolana – to jeden z żołnierzy dźgnął mnie włócznią. Trzymający mnie uprzednio wo­jow­nicy znowu podnieśli mnie z podłogi i wywlekli z komnaty.

*

Obudziłem się w łóżku zlany potem. Pierwsze, co zrobiłem, to zapaliłem światło w moim pokoju i spojrzałem na zegarek. Była szósta trzydzieści, a mój budzik miał zadzwonić dopiero za kwa­drans. Usiadłem na łóżku i przetarłem oczy. Pomyślałem, że miałem naprawdę dziwny sen. Najpierw odwiedziła mnie ja­kaś ładna dziewczyna, z którą byłem zżyty, a potem do sali wtar­gnął odział żołnierzy, którzy chcieli mnie wsadzić do aresztu za to, że niby współpracowałem z wrogiem. Próbowa­łem sobie przy­pomnieć, jak nazwała ich kobieta w niebieskiej sukni, ale niestety nazwa wypadła mi z pamięci.

Mój sen był bardzo realistyczny i naprawdę zacząłem się za­stanawiać nad tym, jakim cudem ludzki mózg jest w stanie wy­my­ślić takie rzeczy. Najwyraźniej po tym, jak wczoraj na jednym z kanałów w telewizji obejrzałem film o piramidach, mój mózg stwierdził, że fajnie byłoby przekształcić tę rzeczywistość w ja­kiś niesamowity sen. Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego oglą­da­łem akurat nudnawy film o budowlach starożytnego Egiptu, odpo­wiem, że tak się złożyło, bo nie miałem nic ciekawszego do ro­bo­ty. Postanowiłem po prostu wieczorem coś obejrzeć i jakoś tak na to trafiłem. Zanim się zorientowałem, obejrzałem cały program.

Wstałem z łóżka, udałem się do łazienki, po drodze musia­łem minąć stos kartonów wypchanych procesorami od kompu­tera. Mój ojczym, Patryk, zebrał mnóstwo tego złomu od swo­ich kolegów i zamierzał wydobyć z niego złoto. Może was to zacie­ka­wić, że w starych procesorach jako domieszki do sto­pów metali używano złota, więc jeśli potraktuje się je odpo­wiednim rozpuszczalnikiem, można uzyskać trochę tego cen­nego kruszcu. Problem polegał na tym, że Patryk miał wydobyć to swoje złoto już trzy miesiące temu. Kartony zale­gały więc w mieszkaniu, ale czego można było się po nim spo­dzie­wać. Pra­wie nigdy nie dotrzymywał słowa.

Wziąłem prysznic, po czym wszedłem do kuchni, by zrobić sobie kanapki. Wyjąłem chleb i zajrzałem do lodówki. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kilka butelek po piwie. Tak, Patryk lubił sobie popić. Nie przepadałem za nim i często wyzywałem go od grubasów, bo był otyły. W końcu znalazłem masło, ser oraz szynkę i przygotowałem sobie śniadanie. W domu było jeszcze spokojnie, ale to szybko się skończyło, bo chwilę póź­niej do kuchni wszedł Patryk.

Był on średniego wzrostu, miał łysy placek na głowie, pysk jak świnia i wielki, kudłaty, tłusty brzuch, który wystawał spod białego podkoszulka poplamionego musztardą. Spojrzał na mo­je jedzenie, po czym ryknął donośnie:

– Znowu wyżerasz wszystko z lodówki, darmozjadzie jeden! Myślisz, że co?! Będę cię utrzymywał do końca swoich dni! Mógł­byś zacząć sobie szukać jakiejś pracy! Nieletnich też przyj­mują, wystarczy tylko ruszyć zadek z domu!

Jak już wcześniej wspominałem, Patryk nie należał do osób, które można uznać za wzór rodzicielstwa; należał raczej do tych drugich.

– I co się nie odzywasz?! Zadałem ci pytanie!

– Przecież tylko robię sobie kanapki – odpowiedziałem po­irytowany.

– A ile ty sobie robisz tych kanapek. Cztery kromki? Prawie pół chleba sam zjadłeś!

Przyznam szczerze, że nie mogę się nadziwić, jak osoba, która waży tyle co hipopotam, poucza innych, że za dużo jedzą. Miałem ochotę mu odpyskować i pojechać po jego tuszy, ale jakimś cudem się powstrzymałem – choć raczej byłem z tych, co najpierw robią, potem myślą. Niektóre osoby nawet zarzu­cały mi, że mam ADHD albo jestem mocno nadpobudliwy. Odpowiedziałem w miarę spokojnie:

– Dwie kromki zjem teraz, a pozostałe w szkole.

– I myślisz, że kto za to płaci? Mógłbyś przestać tyle żreć, gnojku! – wrzasnął na mnie.

Puściły mi nerwy i w końcu mu odpyskowałem.

– Sam mógłbyś tyle nie żreć, grubasie.

Patryk wytrzeszczył oczy i zrobił się purpurowy na twarzy. Miałem ochotę dorzucić do mojego wyzwiska, że wygląda jak purpurowa świnia, ale wstrzymałem się z tym komentarzem. Ojczym podszedł do mnie tak blisko, że poczułem odór z jego nie­umytych jeszcze zębów. Następnie zamachnął się i zdzielił mnie z plaskacza w twarz.

– Myślisz, że co? Że jesteś cwany! Jesteś na moim utrzy­ma­niu i masz się dostosować do zasad panujących w tym domu.

– Wypchaj się! – odpowiedziałem.

– Masz jeszcze coś mądrego do powiedzenia? Zamiast ciągle szczekać, zacznij na siebie zarabiać, a jak nie, to wynocha z te­go domu! Jesteś nikim!

Patryk się odwrócił i wyszedł z kuchni. Prawy policzek moc­no mnie szczypał, a łzy cisnęły się do oczu. Miałem ochotę pła­kać, ale nie z powodu bólu od uderzenia. Chciałem płakać, bo nie miałem szczęśliwej rodziny. Przetarłem jednak tylko ręką oczy. Skończyłem się szykować i wyszedłem do szkoły.

Zapowiadała się deszczowa pogoda. Przez całą drogę czu­łem się obserwowany, co jeszcze bardziej mnie zaniepo­koiło – czy na pewno po tych wszystkich awanturach w domu wciąż jestem zdrowy psychicznie.

Na przerwie miałem zamiar usiąść na jednej z ławek na kory­ta­rzu, lecz niestety nigdzie nie było miejsca. Moja ulubiona ła­weczka na końcu hallu została zajęta przez grupę chłopaków z innej klasy, którzy zawzięcie dyskutowali o koszykówce. Zrezy­gnowany usiadłem na podłodze, pod ścianą i zacząłem wyj­mo­wać kanapki z plecaka, kiedy rzuciła mi się w oczy grupa dziew­czyn tuż pod szkolnymi, metalowymi szafkami. Ewident­nie coś się tam działo. Po chwili rozpoznałem wszystkie członki­nie zgro­madzenia i poczułem narastającą złość.

Na ziemi siedziały dwie moje koleżanki z innej klasy, a nad nimi stały trzy dziewczyny: Alicja i jej dwa wafle – Wiktoria i We­ro­nika. Nie znosiłem tych mend, były to najwredniejsze dziew­czyny w całej szkole. Prawie każdemu dokuczały. Czym prędzej schowałem kanapki do kieszeni, po czym udałem się w ich stro­nę. Kiedy podszedłem bliżej, przekonałem się, że miałem rację. Te głupie małpy znowu próbowały gnębić Martę i Beatę, które bardzo lubiłem.

Były to naprawdę fajne dziewczyny o niezwykle spokojnym oraz przyjaznym uosobieniu, ale nie każdy umiał to docenić. Marta była dosyć cichą dziewczyną, która nie lubiła wychodzić przed szereg, lecz zawsze była gotowa cię wysłuchać i okazać zrozumienie. Włożyła dzisiaj niebieską sukienkę w kwiatki, a jej brązowe włosy spływały w lokach na ramiona. Beata zaś była dosyć niską dziewczyną, bardzo współczującą i uprzejmą. Choć uwielbiała gadać o kwiatkach, motylkach, dzieciach i rodzinie, miała w sobie coś takiego, że wszyscy chłopacy w szkole ją lu­bili. Myślę, że w dużej mierze zawdzięczała to swojemu cha­rak­te­rowi i temu, że każdemu była w stanie okazać współ­czucie. Dzisiaj ubrana była w czarne leginsy oraz żółtą koszulkę, a po­między jej długimi blond włosami w uszach tkwiły kolczyki.

Jeśli miałbym opisać dziewczyny stojące nad nimi, o ile to was ciekawi, Alicja odznaczała się urodą, ale jej charakter pozo­stawiał wiele do życzenia. Wiktoria także była ładna, ale głupia, zaś Weronika – tak gruba, że można byłoby ją pomylić z orką. Odniosłem wrażenie, że te dwie dziewczyny zadają się z tą brzy­dulą tylko dlatego, żeby lepiej przy niej wyglądać.

Jak zwykle panny „Liczymy się tylko my, reszta to śmieci” dogryzały Marcie i Beacie, które w ciszy wysłuchiwały ich obelg.

Postanowiłem wkroczyć do akcji i przerwać te ceregiele. Musiałem się tylko pilnować, żeby Alicja znowu mnie w coś nie wrobiła. Bo wiecie, ona była jedną z tych osób, które przed nauczycielami udawały aniołka, a poza ich widokiem wyrastały jej czerwone rogi oraz wielkie nietoperze skrzydła. Zacząłem od tradycyjnego tekstu:

– Zostawcie je w spokoju!

Trzy oprawczynie zmierzyły mnie wzrokiem. W oczach Wik­to­rii dostrzegłem coś na wzór „to znowu ten palant”, ale posta­nowiłem to zignorować. Pierwsza odezwała się Weronika, tym swoim skrzeczącym głosem, jakby połknęła ropuchę.

– A co ci do tego? Nie interesuj się.

– Dużo, kaszalocie! Odczepcie się od nich – powtórzyłem.

Prześladowczynie obruszyły się. Potem najwyraźniej stwier­dziły, że znudziło im się gnębienie moich koleżanek i pora na mnie. Kolejna odezwała się Alicja:

– Idź sobie stąd, frajerze. Nikt cię tu nie zapraszał.

– No właśnie – dodała jej nadworna lizuska Wiktoria.

– Zostawicie je teraz albo sobie inaczej pogadamy. – Stara­łem się wypowiadać jak najpewniejszym głosem.

– O rany! Bo co nam zrobisz? – zapytała sarkastycznym to­nem Weronika.

Rozejrzałem się po korytarzu i wtedy sobie coś uświadomi­łem. Nigdzie nie było nauczyciela. Znajdowaliśmy się też poza zasięgiem kamer. Choć było spore prawdopodobień­stwo, że mój plan nie wypali, postanowiłem blefować.

– Dostaniecie po pyskach! – rzuciłem.

Alicja przeleciała wzrokiem po wszystkich osobach wokół i chy­ba doszła do podobnego wniosku co ja. Mam właśnie idealną okazję, żeby trzasnąć ją w gębę i teoretycznie nie ponieść za to konsekwencji; wciąż jednak istniało ryzyko, że podkabluje mnie jeden z uczniów. Wyraz twarzy tyranek na chwilę uległ zmianie. Alicji zniknął jej szyderczy uśmiech. Za­miast tego pojawił się niepokój, który po chwili znów zastąpiła poprzednia maska. Uśmiechnęła się do mnie w najzłośliwszy sposób, jaki potrafiła, i choć poczułem lekki dreszcz, wie­działem, że właśnie gnębicielki połknęły moje kłamstwo. Wystarczyło teraz tylko dobrze zagrać. Mimo to wciąż nie byłem pewien swojego planu. Nie miałem ochoty ponownie wylądować u pedagoga za niewłaściwe zacho­wa­nie. Miałem zresztą już komisję, która groziła mi wywaleniem ze szkoły.

– Nie odważysz się – rzuciła.

– Ja się nie odważę? – zapytałem.

Po czym najwyraźniej przypomniało się jej, że pół roku temu na forum całej klasy nazwałem ją tępą szmatą… Jak już wspo­minałem, jestem osobą dosyć impulsywną. Wiktoria chciała coś powiedzieć, ale wciąłem się w jej słowo.

– Liczę do trzech i obrywacie piąchą po twarzy.

– Nie bądź taki cwaniak, jeszcze nas popamiętasz – rzuciła Alicja, a następnie odwróciła się na pięcie; jej dwa wafle udały się za nią, posyłając mi jadowite spojrzenia.

Byłem tak zdenerwowany, że aż się w mnie kotłowało. Cu­dem nie rzuciłem się na te kretynki i nie zacząłem ich okładać pię­ścia­mi. Wlepiłem wzrok w odchodzące oprawczynie i miałem olbrzymią ochotę, żeby przyłożyć Alicji. Naprawdę olbrzymią i wtedy stało się coś dziwnego.

Poczułem dyskomfort, trochę tak, jakby ktoś podłączył mi głowę pod przewód z baterią. Alicja i jej dwie kumpele szły obok szeregu szarych, szkolnych szafek dla uczniów, kiedy jed­na z tych wyżej położonych nagle się otworzyła i trafiła ją drzwicz­kami w twarz z takim impetem, że dziewczyna upadła na swoje koleżanki. Huknęło tak głośno, że wszystkie rozmowy na korytarzu umilkły.

Przez chwilę zdezorientowane uczennice kotłowały się na ziemi, rzucając przeróżne przekleństwa, ale po chwili się pod­niosły. Gruba Weronika aż się spociła z wysiłku, stawiając opór grawitacji. Spojrzałem na Beatę.

– Dobrze im tak – rzuciła.

Beata wyglądała na bardzo poirytowaną, więc postanowi­łem się do niej odezwać…

– Ja na waszym miejscu bym im przywalił. Skończyłoby się ich pajacowanie.

– Po co? Nikogo nie zmienisz na siłę, a poza tym przemoc ro­dzi tylko przemoc. Niech sobie gadają, chwilę pomarudzą i so­bie pójdą, jak zwykle – oznajmiła Marta.

Miałem ochotę zaprzeczyć i stwierdzić, że powinno się wal­czyć z takimi osobami, ale w sumie ona miała trochę racji. Pew­nych ludzi po prostu nie zmienisz i nie ma co się z nimi szarpać. Szkoda na to czasu i energii. Oczywiście nie można dawać się komuś ciągle krzywdzić, ale nie ma też sensu na każdym kroku się spierać. Takie osoby przecież się nie rozwijają. Lepiej już zagrać na pianinie lub napisać książkę. Przynajmniej zrobisz coś pożytecznego, zamiast uprzykrzać innym życie.

Właśnie w tym momencie zadzwonił dzwonek, a do mnie do­tarło, że muszę iść na zajęcia z historii. Pożegnałem się więc i poszedłem do sali. Po drodze minąłem naszą nową panią woź­ną, która myła podłogę. Jej stare dłonie zawzięcie wymachiwały mopem. Musiałem przyznać, że jak na staruszkę była całkiem ruchliwa. Nawet za bardzo.

Uśmiechnęła się do mnie łobuzersko. Choć na jej ustach wid­niał uśmiech, odniosłem wrażenie, że nie ma dobrych inten­cji. Wyraz jej twarzy wskazywał trochę na radość psychopaty z hor­roru. Ciarki przeszły mi po plecach. Najgorsze było to, że przez chwilę odniosłem wrażenie, że jedno z jej oczu zrobiło się czar­ne niczym węgiel. Pognałem więc czym prędzej do klasy, nie oglądając się za siebie.

Reszta dnia w szkole minęła mi już całkiem normalnie, ale cały czas odczuwałem niepokój, a może nawet lęk.

Kiedy jednak wróciłem do domu, czekała mnie kolejna dwu­go­dzinna awantura, po czym jakimś cudem odrobiłem lekcje, mimo że byłem zdenerwowany i źle się czułem. Wieczorem, gdy kładłem się już spać, po raz kolejny odmówiłem cichą mo­dlitwę, żeby ten koszmar wreszcie się skończył. I choć nie wie­rzyłem w Boga ani w bogów, poprawiało mi to humor i dawało nadzieję na lepsze jutro.

Rozdział 2 Woźna próbuje mnie zjeść

Od wydarzenia, kiedy to Alicja w dziwnych okolicznościach do­sta­ła drzwiczkami od szafy w głowę, minęło pięć tygodni. Awan­tury w domu nasiliły się, a ojczym coraz bardziej mi do­ku­czał. Moja mama zresztą też co jakiś czas dorzucała swoje trzy gro­sze. Nazywała mnie nieudacznikiem, mówiąc, że jestem taki sam jak mój biologiczny ojciec, który mnie zostawił, gdy mia­łem pięć lat. Twierdziła, że skończę jako bezdomny mieszkający w śmietniku albo że żadna dziewczyna nigdy mnie nie pokocha.

Byłem poirytowany i szybko się denerwowałem. Co chwilę tłu­kłem się z innymi chłopakami w szkole. Stałem się o wiele bardziej agresywny. Bywałem też opryskliwy i chamski, w związ­ku z czym coraz trudniej było mi się dogadać ze znajomymi oraz nauczycielami. Ostatnio, kiedy matematyczka zwróciła mi uwa­gę na spóźnienia, powiedziałem jej, żeby się wypchała.

Po raz kolejny groziła mi rada wychowawcza, podczas której mieli omówić wydalenie mnie ze szkoły. Mama załatwiła mi wi­zytę u psychiatry, który zapisał mi leki na uspokojenie, zu­pełnie nie zwracając uwagi na to, że przyczyną problemów mo­gą być moi rodzice. Byłem strasznie wściekły. Któregoś razu wpadłem w taką furię na zajęciach, że cisnąłem w Alicję butem. Potem naprawdę było mi głupio. Unikałem zażywania leków, jak tylko mogłem – wyrzucałem pojedyncze tabletki przez ok­no, zakopy­wałem w doniczce z kwiatami albo wypluwałem do kibla.

Nocami śniły mi się koszmary, w których Patryk mi dokucza lub ca­ły czas prześladuje.

Wczoraj miałem najgorszy sen, podczas którego wyleciałem ze szkoły i wszyscy – łącznie z nauczycielami – wytykali mnie pal­cami i śmiali się, że jestem idiotą. Potem zaś spotkałem wła­sną mamę, która wręczyła mi brudny czerwony koc i oznajmiła, że od dzisiaj śpię pod śmietnikiem.

Nie było jeszcze aż tak źle, bo zawsze mogłem odnaleźć spokój w bibliotece publicznej, do której uwielbiałem chodzić. Plusem był fakt, że w tym roku po żadnej z bójek nie groziła mi sprawa sądowa – jak rok temu, kiedy tak mocno uderzyłem jednego z młodszych uczniów, aż cały zalał się krwią. Chłopak mi dokuczał, a mnie poniosły nerwy, czego potem bardzo żałowałem. Jakimś cudem mi się wtedy upiekło, ale było to dla mnie okropne przeżycie.

Wróćmy jednak do tematu biblioteki, pracowały tam dwie bardzo sympatyczne panie, które zawsze były dla mnie miłe oraz pomagały mi znaleźć coś ciekawego do czytania. Potra­fiłem zaszywać się tam na długie godzinny, a kiedy czasami bi­blio­tekarki miały ciasteczka lub owoce, którymi zawsze mogłem się poczęstować, to już w ogóle przepadałem jak kamień w wo­dę. Uwielbiałem czytać fantastyczne historie o magicznych kra­inach, podróżach w kosmos oraz bohaterach, którzy wielo­krotnie wpadali w tarapaty.

Wszystko się zmieniło, kiedy stara, szkolna sprzątaczka po­sta­nowiła zjeść mnie na kolację.

*

Siedziałem na zajęciach z historii, kiedy nauczyciel, pan Milik, wła­śnie opowiadał nam o kulturze starożytnej Grecji. Bardzo go lubiłem, ponieważ był jednym z najwyrozumial­szych nauczycieli. Poza tym świetnie prowadził lekcje. Prawie zawsze były one ciekawe i wesołe.

Pan Milik miał pewną śmieszną cechę, a mianowicie no­sił pieczątki do wstawiania jedynek. Mówię teraz poważ­nie, facet miał pieczątkę, na której był wygrawerowany napis „Brak pracy domowej (1)”.

Niektórzy nauczyciele są dziwni na swój sposób. Moja wy­cho­wawczyni zasłynęła w szkole z tego, że co rusz przy­cho­dziła do pracy w innych butach. Od początku roku widzia­łem chyba już trzynaście par jej różnego obuwia. W zeszłym ty­go­dniu mia­ła białe buty ze sztuczną sierścią dookoła oraz z do­czepionymi metalowymi dzwoneczkami.

Jej ubiór zawsze zwalał nas wszystkich z nóg, dlatego nazy­waliśmy ją panią obcas. Koleżanki z klasy twierdziły, że jest zna­na w każdym sklepie obuwniczym w Gdańsku. Nie miałem poję­cia, ile jest ich w mieście, ale podejrzewałem, że sporo.

Tego dnia historia była moją ostatnią lekcją. Wielu uczniów niecierpliwiło się, żeby już pójść do domu. Pan Milik opowiadał właśnie o uzbrojeniu hoplity, kiedy zadzwonił dzwonek. Wszy­scy ruszyli pędem do drzwi; byłbym pierwszy, ale nauczyciel mnie zatrzymał.

– Alex, poczekaj chwilę – rzekł do mnie historyk.

– Tak, proszę pana – odpowiedziałem pośpiesznie, byle jak najszybciej wybiec z klasy.

– Widziałem, jak starałeś się na zajęciach i postanowi­łem, że nie wstawię ci jedynki za brak pracy domowej – powiedział.

– Naprawdę? – Nie dowierzałem własnym uszom.

Dzisiaj zapomniałem odrobić zadania, które kilka dni temu dostaliśmy od pana Milika. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale gdzieś je zgubiłem. Na początku lekcji każdemu, kto nie miał pra­cy domowej, historyk wstawił ocenę niedostateczną. Potem przez całe zajęcia starałem się rozmawiać z nauczycielem i od­po­wia­dać na jego pytania, licząc, że może dostanę piątkę za aktywność, która zrównoważy moją pałę.

– Tak, nie wstawię ci tej jedynki – rzekł pan Milik.

– Dostanę może jeszcze piątkę za aktywność? – zapytałem, licząc, że może się zgodzi.

– Alex, nie przeginaj.

Szkoda, ale warto było spróbować. Przynajmniej mam jedną jedynkę mniej w dzienniku. Ucieszony wybiegłem z klasy i po­biegłem do biblioteki.

Przeleciałem wzrokiem wszystkie tytuły książek dla mło­dzieży i znalazłem tę, którą ostatnio czytałem. Opowiadała hi­storię chłopca, który musiał dopełnić proroctwa, aby urato­wać swoją krainę. Była bardzo fajna. Kiedy skończyłem czytać, wy­biła równo siedemnasta trzydzieści.

Westchnąłem. Robiło się już późno, a ja musiałem wracać do domu. Wziąłem mój plecak oraz bluzę… „Bluza, nie mam jej” – do­tarło do mnie, że musiałem ją zostawić w szkole po rozmo­wie z panem Milikiem. Przyznam, że trochę się zaniepokoiłem, bo to nowiutka bluza, którą mama kupiła mi tydzień temu. Kosz­towała całkiem sporo, a ja obiecałem, że jej nie zniszczę ani nie zgubię. Zacząłem powoli się denerwować; już słyszałem w myślach wrzaski Patryka, który nazywa mnie „bluzowym oszustem”, „złodziejem pieniędzy” lub kimś podobnym.

Wziąłem dwa głębokie wdechy i doszedłem do wniosku, że przecież jeśli zostawiłem ją w szkole, wystarczy tylko ją znaleźć.

Czym prędzej wróciłem do budynku, który był już praktycz­nie opuszczony. Wszyscy uczniowie skończyli zajęcia, a nauczy­ciele pojechali do domów. Nie było nikogo. Głośna za dnia szkoła teraz stała się całkowicie cicha. Nie było słychać wrza­sków dzieci na przerwach ani uspokajających ich nauczy­cie­lek.

Wbiegłem po schodach na trzecie piętro i pobiegłem do sali 14A, gdzie prawdopodobnie zostawiłem mój polar. Drzwi były otwarte, a przed nimi stało wiadro na kółkach z mopem. Zwol­niłem. Już miałem wejść do klasy, kiedy w drzwiach po­miesz­cze­nia pojawiła się woźna, trzymając w swoich pomarsz­czo­nych dłoniach moje ubranie.

Szybko ją rozpoznałem, ciarki przeszły mi po plecach. To była ta sama dziwna sprzątaczka, która wtedy – podczas incy­dentu z szafką – posłała mi łobuzerski uśmiech. Poczułem, że na korytarzu nagle zrobiło się zimno, jakby temperatura zmalała o kilkanaście stopni.

Woźna zmierzyła mnie wzrokiem, a na jej twarzy zagościł uśmieszek. Był to najbardziej fałszywy uśmiech, jaki kiedykol­wiek widziałem.

– To chyba twoje, chłopcze – odezwała się do mnie, wy­ciągając w moim kierunku rękę z bluzą.

Przez chwilę wahałem się, miałem ochotę zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Coś było tutaj nie w porządku. Nie, przecież to tylko woźna, stwierdziłem z myślach. Może po prostu po tych akcjach w domu w każdym widzę zagrożenie. Może rze­czy­wiście jest mi potrzebny psychiatra, bo już mi odwala. Spoj­rzałem ponownie na starą, pomarszczoną dłoń kobiety i się­gnąłem po polar.

Złapałem go i pociągnąłem, ale ku mojemu zdziwieniu sta­ruszka nie chciała go puścić. Nagle palce jej drugiej dłoni zaci­snęły się na mojej ręce trzymającej ubranie. Prawie się zachły­sną­łem, jej dłoń była zimna jak lód. Trzymała mnie naprawdę mocno jak na swój wiek.

Spojrzałem na jej twarz i zamarłem. Byłbym krzyknął, ale po­wietrze utknęło mi w płucach. Oblicze, które wcześniej ujrza­łem, wyglądało teraz zupełnie inaczej. Jej oczy stały się czarne jak smoła, a z uśmiechniętych ust sterczał szereg ostrych zę­bów, jak u rekina. Ręka, która mnie trzymała, pokryła się białymi łuskami, a u dłoni wyrosły długie, czarne pazury.

Normalne dziecko w tej chwili najpewniej spanikowałoby, a następnego dnia słuch by o nim zaginął, ale ja, nie wie­dzieć czemu, tego nie zrobiłem. Poczułem, że coś się w mnie budzi.

Wrzasnąłem, ile miałem sił w płucach, po czym wolną dłonią złapałem łuskowatą rękę potwora – tę, która mnie trzymała. Odwróciłem się, a następnie jak judoka przerzuciłem woźną przez plecy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób to zrobiłem ani skąd znalazłem w sobie tyle siły, żeby cisnąć większą ode mnie osobą. Nigdy nie trenowałem karate ani żadnych sztuk walki. Jeśli mam być z wami absolutnie szczery, to się tego po sobie nie spodziewałem. Zresztą demoniczna sprzątaczka także, bio­rąc pod uwagę fakt, że upadła plecami na beton. Huk uderzają­cego ciała rozniósł się po szkolnym korytarzu. Moja polonistka mawiała, że w chwilach największego stresu przychodzą nam najgłupsze myśli do głowy. Już sobie wyobrażałem moją uwagę w dzienniku: „Uczeń rzuca woźną po korytarzu”.

Nie czekając, aż potwór się podniesie, ruszyłem pędem przez korytarz. Serce biło mi jak szalone. Poczułem, że moje nogi robią się ciężkie jak ołów, a ja sam zaczynam biec coraz wolniej. Chciałem uciec stamtąd tak prędko, jak to możliwe, ale stopy odmówiły mi posłuszeństwa.

Obejrzałem się i dostrzegłem, że kreatura biegnie tuż za mną, wystawiając swoje szpony po bokach niczym zapaśnik. Po­tworna sprzątaczka mnie doganiała. Włożyłem całą swoją wolę w to, żeby moje nogi zaczęły mnie słuchać.

Dobiegłem do schodów. Jeśli byłem w czymś w szkole naj­lepszy, to na pewno w zbieganiu po stopniach. Nikt mi w tym nie dorównywał. Schody od trzeciego piętra i drugiego pokona­łem w kilka sekund, a następnie skręciłem w prawo, wbiegając w nowy korytarz i licząc, że zgubię potwora.

Niestety, sprzątaczka nie dała się zrobić w balona. Dobie­głem ponownie do końca przejścia i zbiegłem po stopniach. Były to, co prawda, schody ewakuacyjne na wypadek pożaru, ale i tak każdy z nich korzystał, bo było nas w budynku za dużo. A to trochę uciążliwe, kiedy trzeba pchać się z innymi na górę, więc szkoła postanowiła zostawić je otwarte. Dobiegłem do parteru i ruszyłem w stronę wyjścia.

Biegnąc przez olbrzymi hol, poczułem, że coś wbija mi się w nogi. Upadłem na podłogę. Spojrzałem w miejsca, gdzie po­czu­łem ból – w mojej prawej oraz lewej nodze tkwiło kilka pa­zurów wielkości zatyczek od długopisu. Po chwili uświado­miłem sobie, że nie czuję bólu. Nie czułem już niczego! Spa­raliżowało mi dolne kończyny.

Spojrzałem w kierunku, z którego nadleciały te dziwne pa­zury. Potworna sprzątaczka szła w moją stronę powolnym krokiem. Odgłos jej kroków roznosił się echem po całym holu. Czarne jak węgiel oczy były wlepione w mnie. Dostrzegłem w nich głód oraz chęć mordu.

Zaczerpnąłem powietrza, żeby wzywać pomocy, ale po chwi­li dotarło do mnie, że nie jestem w stanie wydać żadnego dźwięku. Struny głosowe odmówiły mi posłuszeństwa, tak jak wcześniej moje nogi nie chciały biec szybciej. W końcu upiorna woźna odezwała się ochrypłym głosem:

– Nikt cię nie usłyszy, chłopczyku. Jesteś już trupem.

Byłem przerażony, serce biło mi coraz szybciej. Czułem, jak panika bierze górę nad moim intelektem. Dziwadło odezwało się ponownie:

– Tak, dzieciaku. Dobrze, daj mi więcej swojego strachu. Po­zwól mi się nim delektować, zanim cię zabiję i zjem na kolację.

Wysiliłem się najbardziej, jak mogłem, i ponownie postanowi­łem krzyknąć, ale zamiast tego wydałem tylko cichy pisk. Woźna podeszła jeszcze bliżej. Poczułem straszliwy odór jej ciała. Pach­niało zgnilizną. Potwór wyciągnął w moją stronę pazury i wtedy to się stało.

Znienacka w klatkę piersiową uderzył ją niebieski płomień, który odrzucił ją dziesięć metrów do tyłu. Upadła, aż coś w niej chrupnęło, a potem przeturlała się parę metrów po podłodze. Obejrzałem się i przez chwilę miałem wrażenie, że naprawdę mi odwaliło, ponieważ ujrzałem swojego zmarłego wujka.

Stał tam ubrany w czarny garnitur z niebieskim krawatem. Jego eleganckie buty były wyczyszczone na połysk. W dło­niach trzymał długą, srebrną włócznię zakończoną niebieskim krysz­ta­łem zamiast grotu. Jego czarna broda była równo przystrzy­żona, a w jego niebieskich oczach dostrzegłem determinację.

Nie wiedziałem, jak mam zareagować. Wujek miał na imię Ka­rol i był bratem mojej mamy. Kiedyś spędzał ze mną bardzo dużo czasu – zanim rodzice zaczęli mi dokuczać. Pamiętam jesz­cze, jak miałem siedem lat i razem bawiliśmy się samocho­dzi­kami na dywanie. Gdy miałem jedenaście lat, wróciłem do domu po lekcjach i dowiedziałem się, że miał wypadek samo­chodowy. Jego pojazd zderzył się z ciężarówką. Poinformo­wano nas, że zginął, a teraz właśnie go widziałem, jak stoi przede mną cały i zdrów.

Byłem w całkowitym szoku. Chciałem go zapytać, jak to moż­liwe, co się z nim działo przez te lata, ale zamiast tego powiedziałem coś w rodzaju.

– Eee… – Przyznam szczerze, że nie zabrzmiało to zbyt in­te­ligentnie.

Wuj Karol zerknął na mnie, a jego oblicze złagodniało. Deter­minację w jego spojrzeniu zastąpiła troska. Chciał mi właśnie coś powiedzieć, kiedy leżąca za mną upiorna sprzątaczka zaję­czała. Po chwili zaczęła coś mamrotać pod nosem, ale ponie­waż przylegała twarzą do kamienia, ciężko ją było zrozumieć.

Udało mi się z tego pojąć tylko kilka słów. Brzmiały one mniej więcej tak: „Jeszcze pożałują… wojownicy… wygramy… ananasy…”. Co prawda, w kwestii tego ostatniego słowa nie byłem pewny – trochę nie pasowało do reszty.

Woźna podniosła się powoli. Następnie spojrzała na mojego wuja. Oboje mierzyli się wzrokiem, aż potwór przemówił:

– Nie dasz rady mnie pokonać, jestem dla ciebie…

Nie mam pojęcia, co chciała nam przekazać, ponieważ wuj strzelił do niej kolejną kulą niebieskich płomieni, która posłała ją jeszcze dalej niż pierwsza. Tym razem już nie wstała.

Wujek Karol uklęknął przy mnie, oglądając moje obrażenia. Wy­jął ostrożnie wszystkie pazury, a następnie położył swoje dło­nie na moich nogach, po czym zamknął oczy. Poczułem, jak jego ręce rozgrzewają się niczym kaloryfer, a całe ich ciepło przepły­wa przez moje ciało. Chwilę później znowu mogłem poruszać stopami.

Wujek pomógł mi wstać.

– Musimy iść – rzekł do mnie.

– Jak to zrobiłeś? – zapytałem.

– Teraz to nieważne.

– Sprzątaczka, co z nią? – wycharczałem.

– Już jej nie ma, uciekła – odpowiedział.

Obejrzałem się przez ramię; w miejscu, gdzie wcześniej le­żała powalona istota, rzeczywiście nie było już nikogo. Karol wyprowadził mnie przez główne drzwi. Skręciliśmy na parking, gdzie wsiedliśmy do czarnego mercedesa. Zastanawiałem się, jak upchnie tę swoją laskę do samochodu, ale ona po prostu złożyła się jak zaczarowana do rurki wielkości długopisu. Wuj zaś wetknął ją w kieszeń marynarki.

Rozdział 3 Patryk smaży naleśniki

Przez całą drogę, kiedy jechaliśmy mercedesem, mój zmar­twych­wstały wujek nie chciał odpowiadać na moje pytania do­tyczące tego, co zaszło w szkole. Czułem się, jakbym został uprowadzony przez jakiegoś porywacza, który okłada kulami energii zmutowane woźne. Zacząłem się zastanawiać, czy mo­że jednak nie powinienem łyknąć tych leków od psychiatry. Były to takie fajne, niebieskie pigułki. Okrągłe… No nie, teraz to już w ogóle gadam jak jakiś psychiczny, pomyślałem.

Choć, biorąc pod uwagę, że najpierw ścigała mnie sprzą­tacz­ka z pazurami, potem spotkałem krewnego nieboszczyka, a na końcu jeszcze zobaczyłem, jak posłał pracownicę szkoły w po­wietrze przez pół holu, coraz poważniej rozważałem opcję po­łknięcia tych niebieskich kapsułek. Kiedy myślałem, że już nigdy się nie dowiem, dokąd zmierzamy, wujek w końcu się odezwał.

– Na chwilę zajedziemy do twojego domu, spakujesz rzeczy, potem jak najszybciej wyjeżdżamy z tego miasta.

– Co? Ale dlaczego? – zapytałem.

– Strasznie głupie pytania zadajesz, wiesz? Przed chwilą próbowała cię pożreć genetyczna hybryda. Nie dało ci to może do myślenia? Uwierz mi, takich potworów zjawi się tu więcej. Szczególnie teraz, kiedy znalazł cię jeden z nich – odparł wujek.

Pomyślałem o demonicznej woźnej chcącej mnie zjeść na kolację. Jeśli takich kreatur miało zjawić się więcej, wolałem nie myśleć, jakie życie czeka mnie w przyszłości.

Karol zaparkował mercedesa przed moim blokiem. Wysiedli­śmy, po czym udaliśmy się na najwyższe piętro, gdzie mieszka­łem. Drzwi otworzyła moja mama, która na widok Karola zrobiła wielkie oczy, a szczęka prawie zjechała jej do podłogi.

Oczywiście mój wujek, będący ponoć od trzech lat martwy, całkowicie to zlekceważył. Wszedł sobie do domu, jak gdyby nic, rzucając tekstem:

– Miło cię widzieć, Julio.

Moja mama wciąż będąca w szoku wypowiedziała mniej wię­cej coś takiego:

– Eee…

Uświadomiłem sobie, że musiałem wyglądać tak samo głu­pio, kiedy go zobaczyłem w szkole.

Po chwili usłyszałem z pokoju głos Patryka.

– Kto przyszedł?! – krzyknął, a za moment zjawił się na korytarzu.

Zerknął najpierw na mnie, potem na wujka, następnie znów na mnie, po czym jeszcze raz zerknął na wuja, jakby nie dowie­rzając temu, co widzi.

Przez chwilę stał tak oniemiały, nie wiedząc, co zrobić, a po­tem ogarnęła go wściekłość. Jego twarz zrobiła się cała czer­wona. Uniósł ręce zaciśnięte w pięści, a wielki, kudłaty brzuch wyskoczył spod jego obcisłej koszulki.

– Ja wiedziałem, że jesteś parszywym oszustem. Tysiąc złotych wydaliśmy na twój pogrzeb! – ryknął mój ojczym.

Sytuacja była na swój sposób zabawna, ale jednocześnie żenująca. Twój zmarły krewny wraca do życia, a ty mu na dzień dobry wytykasz, że wydałeś na jego pogrzeb tysiąc złotych. By­łem ciekaw, ile normalnych osób tak się zachowuje. Podejrze­wałem, że niewiele.

Mój wybawca zmierzył Patryka groźnym spojrzeniem. Mama wstrzymała oddech. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wyobrażenie, jak Patryk dostaje z piąchy w pysk. Drugą był taki ciąg wydarzeń, że Karol swoją laską posyła strumieniem błę­kitnej energii grubasa na szafę w korytarzu. Jakbym miał moż­li­wość wyboru, wolałbym zobaczyć tę drugą możliwość z la­tającym Patrykiem.

Zamiast tego mój wujek machnął otwartą dłonią Patrykowi przed twarzą, po czym rzucił, tak sobie, po prostu, jakby robił to setki razy:

– Idź, zrób naleśniki!

Zatkało mnie. Oczy Patryka zrobiły się szkliste, jakby takie puste. Pozbawione świadomości jak u tych porcelanowych la­lek. Cały gniew zniknął z jego twarzy, a dłonie opadły.

– Tak, proszę pana. Pójdę zrobić naleśniki – oświadczył spo­kojnym głosem, a następnie poszedł do kuchni.

Szczęka zjechała mi prawie do podłogi. Takie rzeczy nie­czę­sto się widzi, by ktoś tak posłusznie i natychmiastowo wykony­wał czyjeś polecenia. Podejrzewałem, że tylko wafle Alicji mogły się równać w tym momencie z moim ojczymem.

Karol odezwał się do mnie:

– Alex, idź teraz do swojego pokoju, spakuj torby na wyjazd, a ja w tym czasie porozmawiam z twoją mamą.

– Też chcę wiedzieć, co się dzieje – zaprotestowałem.

– Nie. Wyjaśnię ci wszystko już po drodze. Teraz idź się spa­kować – rzekł.

No i tyle było z mojego protestu. Przyznam szczerze, że po­czątkowo próbowałem podsłuchiwać, ale niczego nie dałem ra­dy usłyszeć poza dźwiękami z kuchni.

Wyjąłem z szafy dużą torbę i zacząłem się pośpiesznie pako­wać. Pakowałem wszystko, co uznałem za niezbędne. Wziąłem potrzebne mi ubrania, koszulki, kilka par spodni, skarpetki, gacie i parę ważnych dla mnie drobiazgów.

Rozejrzałem się po swoim pokoju. Odniosłem wrażenie, że już nigdy tutaj nie wrócę. Nie miałem pojęcia, skąd to przeczu­cie się wzięło. Spojrzałem na moje drewniane biurko, przy któ­rym odrabiałem lekcje oraz, kiedy byłem młodszy, malowałem obrazki wielkich robotów i statków kosmicznych.

Mój wzrok zaczął wędrować po innych częściach pomiesz­cze­nia. Zerknąłem na swoje łóżko, na którym zawsze wieczo­rami czytałem książki, i poczułem nostalgię. Mimo że było mi źle w domu oraz czułem się niekochany, pomyślałem sobie, że bę­dzie mi brakować tych wieczorów, leżenia na kanapie i czytania w świetle lampki nocnej… Bardzo miło to wspominałem.

Wziąłem swoją torbę i poszedłem do salonu, gdzie zastałem płaczącą mamę. Wycierała chusteczkami łzy, a wujek ją pocie­szał, mówiąc, że wszystko będzie w porządku.

Potem spojrzał na mnie. Otworzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale wtedy dobiegły nas z kuchni wrzaski Patryka. Do­słow­nie sekundę później nasz awanturnik wbiegł do salonu. Dyszał jak świnia, a jego twarz była ponownie czerwona z wście­kłości. Dostał takiego wytrzeszczu, że myślałem, że gały mu wypadną. Na swoją niebieską, obcisłą koszulkę założył biały fartuszek w różowe kwiatki, natomiast w ręku trzymał brudną od nale­śnikowej masy chochlę.

Przyznam, że wyglądało to dosyć intrygująco, aczkolwiek my­ślę, że w takim ubiorze uśmiechnięta brunetka wyglądałaby o wiele lepiej niż łysy, wkurzony facet z nadwagą. Jego oczy pra­wie płonęły z gniewu. Myślałem, że rzuci się na Karola i spróbuje go udusić swoimi tłustymi od oleju łapskami. Wtedy może zobaczyłbym w końcu latającego Patryka.

Mój ojczym wydarł się na całe mieszkanie:

– Nie będę ci dalej smażyć żadnych naleśników!

Spojrzałem ponownie na wuja, który, jak gdyby nic, po­nownie machnął dłonią, mówiąc:

– Właśnie, że będziesz.

Wyraz twarzy Patryka znowu się zmienił, tak jak poprzednio. Cały gniew zniknął jak za dotknięciem magicznej różdżki.

– Tak, proszę pana – powiedział, po czym wyszedł z salonu.

Nie miałem pojęcia, jak on to robi. Może był jakimś rycerzem Jedi, który zamiast miecza świetlnego nosił magiczną włócznię? Może w takim razie Alicja też była jakimś Sithem, skoro miała aż dwa tak posłuszne fagasy, które zawsze robiły, co chciała. Po chwili zastanowiłem się nad tym, co właśnie wyprodukowałem w swojej głowie. Alicja, Sithem?

Myśl wydała mi się tak absurdalna, że prawie się zaśmiałem, ale ponieważ byłem już po dwóch wizytach u psychiatry, stwier­dziłem, że chichotanie w takiej sytuacji to zły pomysł.

Lepiej nie dawać dorosłym powodów, przez które miałoby się łykać niebieskie pigułki. Dlatego powstrzymałem swój re­chot, przybierając poważny wyraz twarzy. Karol zmierzył mnie wzrokiem.

– Musimy już iść, Alex, spakowałeś wszystkie potrzebne rze­czy? – zapytał.

– Tak, mam już wszystko – odpowiedziałem.

– To dobrze.

Następnie wuj zwrócił się do mamy:

– Julio, musimy już jechać.

Moja mama nie odpowiedziała, tylko zapłakała jeszcze gło­śniej. Karol objął mnie ramieniem, a następnie poprowadził w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy mieliśmy już wyjść, z miesz­ka­nia znowu przyleciał Patryk.

– Tym razem już się nie nabiorę na te twoje sztuczki! – wrza­snął, wymachując czerpakiem jak dziki.

Wujek spojrzał na mnie. Chyba w jakiś sposób zrozumiał, że ojczym dokuczał mi przez te wszystkie lata. Machnął mu dłonią przed twarzą.

– Teraz będziesz tańczyć jak baletnica – rozkazał.

Widzieliście może kiedyś panie z Jeziora łabędziego, które z gra­cją i niesamowitym wdziękiem niczym anioły wykonywały swój taniec? Jakby ich ciała były stworzone do pląsania po par­kiecie. Patrykowi było daleko do tego poziomu.

Podniósł jednak swoje dłonie razem z chochelką do góry, po czym zaczął robić piruety. Wyglądało to komicznie – tak bar­dzo, że zacząłem się śmiać. Maź skapnęła mu parę razy na gło­wę, biały fartuszek w różowe kwiatki powiewał podczas tańca, a jego olbrzymi brzuch podskakiwał niczym piłka do kosza.

Ten obraz na długo utkwił mi w pamięci, szczególnie że w pewnym momencie Patryk stracił równowagę. Gdy jego brzuch przechylił się niebezpiecznie w lewo, potknął się, a po­tem z im­petem uderzył twarzą w dębowe drzwi mojego po­koju, osu­wając się na kafelki. Obiecałem sobie w myślach, że zapa­miętam tę scenę do końca życia.

Razem z wujem zeszliśmy klatką schodową. Karol wziął ode mnie torbę i wrzucił ją do bagażnika swojego mercedesa. Kiedy mieliśmy już wsiąść do pojazdu, z klatki schodowej wybiegła moja zapłakana mama, która mocno mnie przytuliła.

– Obiecaj, że będziesz na siebie uważać – powiedziała, chwy­tając mnie za ręce.

Byłem na nią zły z powodu wszystkich przykrości, jakie spo­tkały mnie w ciągu tych kilku lat. Nie miałem najmniejszej ocho­ty czegokolwiek jej obiecywać. Wyrwałem dłonie z jej uścisku, a następnie wsiadłem do samochodu. Matka zalała się jeszcze większą ilością łez. Wiedziałem, że kiedyś mogę żałować tej decyzji, ale wtedy miałem to gdzieś. Karol nie skomentował mojego zachowania. Po prostu usiadł za kierownicą.

Nie mogłem przestać myśleć o tym, że w ciągu kilku godzin moje dotychczasowe życie rozsypało się jak domek z kart. Nie­całe trzy godziny wcześniej czytałem książkę w bibliotece, a po­tem zamartwiałem się, że zgubiłem bluzę. Tamten problem wy­dawał się niczym w porównaniu tym, co przeżywałem obecnie.

Czułem się okropnie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że porzucam wszystko, co dotąd było mi znane. Byłem na sto procent przekonany, że już nie będzie mi dane chodzić do tej szkoły, nie będę się już spotykał z moimi kumplami z budy ani nie wypożyczę już żadnej książki z mojej ulubionej biblioteki.

Samochód odpalił, a ja ostatni raz spojrzałem na żółto-po­ma­rańczowy blok, w którym mieszkałem. Dostrzegłem w oknie Pa­tryka odgrażającego się pięścią; drugą dłonią trzymał opa­trunek chłodzący przy czole. Pierwszy raz od dawna poczułem, że sprawiedliwość jednak istnieje.

Pojazd ruszył, a ja oderwałem wzrok od domu. Nie wiedzia­łem, co mnie czeka, ale postanowiłem wejść z odwagą w to no­we życie pełne niebezpieczeństw oraz tajemnic.

Odezwałem się do mojego zmartwychwstałego wuja, który uratował mi dzisiaj życie:

– To dokąd jedziemy? – zapytałem.

– Do Zakopanego, mój chłopcze.

– Zakopane, co jest niezwykłego w tym mieście? Ono nie jest nawet zbyt wielkie. – Zdziwiłem się.

– Nie chodzi o miasto, a o to, co się znajduje w jego pobliżu – odrzekł Karol, uśmiechając się do mnie.

Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że jeszcze nieraz pożałuję tego, że z nim pojechałem.

– A co jest w pobliżu? – wymówiłem powoli pytanie.

– Nic takiego, parę gór i jezior. Przynajmniej z rzeczy zwy­czaj­nych, bo jeśli pytasz o to, co wychodzi poza ska­lę ludzkiej normalności… – W oczach Karola pojawił się błysk.

– To co? – kontynuowałem, wiedząc już, że na pewno tego pożałuję.

– Jedziemy do miasta Kahunów, Alex. Spodoba ci się tam. Spotkasz tam wiele takich samych osób jak ty.

Nie wiedzieć czemu, poczułem w tym momencie przypływ radości i ekscytacji.

– Miasto Kahuni? – zastanawiałem się, co to takiego.

– No, tak. Miasto, w którym mieszkają gwiezdni wojownicy.

Aha, bardzo dużo mi to powiedziało w tym momencie. Bo wiecie, jestem wszechwiedzący i doskonale wiedziałem, kim są gwiezdni wojownicy. Zwróciłem wujkowi uwagę na ten szkopuł. Karol zmarszczył brwi.

– Nigdy nie słyszałeś o gwiezdnych wojownikach? Różnie się ich nazywa: gwiezdni wędrowcy, dzieci nowej ery, dzieci in­dygo, kryształowe dzieci, tęczowe dzieci…

Zacząłem się zastanawiać, z jakiego powodu w jego wypo­wiedzi tyle razy pojawił się wyraz „dzieci”. Może ci cali wo­jow­nicy to jakaś grupa osób, które biegają wszędzie z tymi swoimi kijami strzelającymi niebieskimi płomieniami. Ale co dzieci miały z tym wspólnego?

– Nigdy o tym nie słyszałem – przyznałem.

Wujek spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Najwyraźniej poru­szyłem go tą informacją.

– Myślałem, że już masz jakieś pojęcie na ten temat.

– Eee… no niezupełnie – odpowiedziałem.

– Dobrze, wyjaśnię ci to, gdy już dotrzemy na miejsce. Na razie się prześpij. Dobrze ci to zrobi.

Chciałem zaprotestować i dowiedzieć się wszystkiego o tych całych Kahunach, ale wuj machnął mi dłonią przed twarzą, a ja pogrążyłem się w kamiennym śnie.

Rozdział 4 Wjeżdżamy samochodem do rezerwatu przyrody

Przez całą drogę towarzyszyły mi dziwne sny. Mianowicie w jed­nym z nich ujrzałem swojego nauczyciela od historii, pana Milika, który przebrał się w kostium banana i biegał wokół knaj­py, wykrzykując hasła o wolności frytek oraz kotletów. Na­stęp­nie odtańczył jakiś dziwny taniec-połamaniec, a potem przy­kleił do drzwi kartkę z napisem „Zostawcie ziemniaki w spokoju!”. Oglądanie tego bardzo mnie rozbawiło. Zmieniło się to jednak, gdy obok podjechał niewielki, szary bus. Poczułem, że dreszcze przechodzą mi po plecach. Za kierownicą nie było nikogo. Drzwi rozsunęły się powoli, wydając nieprzyjemny dźwięk, podobny do odgłosu kredy, w której znalazł się kamyczek i właśnie ktoś przejechał nią po tablicy. Wewnątrz pojazdu panowała całko­wita ciemność oraz cisza. Nagle z busa wyskoczyła demoniczna woźna, rzucając się na mnie ze szponami…

Obudziłem się z wrzaskiem w samochodzie, napędzając stracha wujkowi, któremu właśnie upadła sałatka z sosem czosn­kowym na spodnie oraz tapicerkę. Zaklął po cichu i zaczął szukać chusteczek albo jakiejś szmatki, żeby zetrzeć pozo­stałości jedzenia ze swego ubrania oraz siedzenia.

Serce waliło mi w piersi jak głupie. Heavy metal grający w ra­diu jakoś niespecjalnie mi pomagał. Byłem wystraszony i prze­rażony. Poczułem, że ręce mi drętwieją, więc odruchowo je pod­nio­słem. Właśnie wtedy po raz kolejny wydarzyło się coś dziwnego. Z moich dłoni wystrzeliły żółte błyskawice, które uderzyły w deskę rozdzielczą samochodu.

Pojazd natychmiast się wyłączył. Radio wybuchło, produ­kując smużkę czarnego dymu, a w całym samochodzie zaśmier­działo spaloną elektroniką oraz stopionym plastikiem. Wujek zaś nie zbierał już resztek sałatki z siedzenia, tylko siedział z otwar­tymi ustami.

– Co tu się właśnie… Jakim cudem?! – Spojrzał na mnie, a w jego oczach ujrzałem niedowierzanie.

Byłem w takim szoku, że tylko wzruszyłem ramionami.

– Alex, właśnie usmażyłeś mi brykę – powiedział po chwili.

Tak, miałem talent do psucia. W szkole czy w domu wciąż zdarzało mi się coś zniszczyć i to nie zawsze były tanie przed­mioty. Dlatego kiedy zostałem oskarżony o skasowanie po­jazdu, odpowiedziałem odruchowo.

– Bryka sama się usmażyła.

– Nie sama. Ty ją przed chwilą skasowałeś! – rzekł Karol, podkreślając z dużym naciskiem słowo „ty”.

Nie odzywałem się. Wolałem posiedzieć w tym momencie w ciszy i poudawać, że nie istnieję. Karol przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojazd nie zareagował. Wuj wysiadł więc, następnie otworzył maskę samochodu, spod której wydobyła się wielka, czarna chmura świadcząca o tym, że chyba dalej już nigdzie nie pojedziemy. Ja również powoli opuściłem pojazd.

– Silnik auta jest zniszczony – stwierdził wujek.

– Ja nie chciałem… – zacząłem się tłumaczyć, ale urwałem w połowie zdania. Bo właściwie co miałem mu powiedzieć? Że nie chciałem… Czego? Spalić mu samochodu przy użyciu żół­tych błyskawic wystrzelonych z dłoni?

– Wygląda na to, że nieświadomie posłużyłeś się mocą. Całe szczęście, że znajdujemy się teraz trochę dalej od drogi i nikt nas nie widział – oznajmił.

Rozejrzałem się po leśnym parkingu, na którym staliśmy, upewniając się, czy na pewno jesteśmy tutaj jedynymi osobami. Obawiałem się, że zza drzewa wyskoczy zaraz jakiś człowiek z kamerą i krzyknie, że wszystko nagrał. Byliśmy jednak sami. Mój wuj zatrzasnął maskę samochodu, po czym obszedł pojazd i otworzył bagażnik. Wyjął z niego nasze rzeczy.

– Jesteś na mnie zły? – zapytałem.

– Co? Nie, to tylko samochód. Dobrze, że nam się nic nie sta­ło. Tylko nie spodziewałem się, że będziesz w stanie posłużyć się energią. Rzadko żółtodziobom bez treningu udaje się do­konać czegoś takiego… – Zawahał się nad dalszą wypowiedzią.

– Masz na myśli strzelenie błyskawicami z dłoni? – spytałem.

– Alex, nie każdy jest w stanie dokonywać takich rzeczy. A to oznacza, że masz talent i możesz stać się bardzo potężnym wojownikiem – oznajmił wuj, po czym wręczył mi moją torbę i powiedział: – Resztę drogi przejdziemy. Samochód już chyba nigdzie dalej nie pojedzie.

– Zamierzasz zostawić takie auto na parkingu? Wiesz, może już nie pojedzie, ale wciąż można wiele odzyskać z tego, co pozostało – stwierdziłem.

– Nie ma sensu przywiązywać się zbytnio do rzeczy ma­terialnych. Pieniądze, biżuteria czy fajne auta to tylko przed­mioty. Najbardziej liczą się inne osoby. Zresztą pojazd w miarę możliwości spełnił swoją rolę i już się nie przyda. Teraz musimy się dostać do Zakopanego. Wystarczy, że pokonamy pieszo te ostatnie kilometry – powiedział.

Tak więc zostawiliśmy brykę na parkingu na skraju lasu i przez pozostałe trzy kilometry szliśmy z buta, aż w końcu dotarliśmy na mały przystanek, gdzie nie było nawet ławek, żeby usiąść. Staliśmy tam około piętnastu minut, smażąc się w słońcu jak kiełbaski na grillu. Dosłownie czułem, jak robią mi się mokre plamy z potu na koszulce.

Wreszcie nadjechał autobus, o ile można go było tak na­zwać, bo bardziej przypominał bus i wyglądał, jakby właśnie wrócił ze złomowiska. Felgi były pordzewiałe, jeden z re­flek­torów – pęknięty, a zasłony – przeżarte przez mole. Właściciel pojazdu zażądał od nas kilku złotych, ale mimo wszystko mia­łem ochotę mu podziękować, że nas zgarnął z tego przystanku.

Oczywiście wszystkie miejsca były zajęte i musieliśmy stać. Dopuszczalna ilość osób w pojeździe wynosiła, nie wiedzieć czemu, trzynaście, a naliczyłem, że podróżnych było osiemna­ścioro. Rozważałem, czy wszyscy mają tu przepisy w poważa­niu, czy może ten bus był jakimś wyjątkiem, ewenementem w Zakopanem.

Pamiętacie, jak powiedziałem, że miałem ochotę podzięko­wać kierowcy? Bardzo szybko zmieniłem zdanie. Po pięciu minutach jazdy miałem ochotę udusić go za to, że w tym swoim złomie nie zamontował klimatyzacji.

Było duszno, a obok mnie jakaś starsza kobieta strasznie śmierdziała. Ludziom na starość chyba całkowicie wysiada zmysł węchu, skoro nie czują własnego smrodu.

Chciałem odwrócić się w drugą stronę, ale tam z kolei mia­łem doskonały widok na owłosione i o wiele bardziej cuchnące pachy jakiegoś gościa, trzymającego się drążków przy suficie. Po chwili namysłu stwierdziłem, że wolę zostać tak, jak stoję. Kolejne minuty były męczarnią – przy każdym szarpnięciu pachy dziwnego typa niebezpiecznie zbliżały się do mojej głowy.

Po kilkunastu minutach męczarni w końcu wysiedliśmy. Od razu po opuszczeniu malutkiego autobusiku zaczerpnąłem kilka głębokich haustów świeżego powietrza. Tam można było się udusić. Obserwując, że wujek robi to samo co ja, doszedłem do wniosku, że najpewniej miał podobny tok myślenia. Chwilę staliśmy, po czym ruszyliśmy w dalszą podróż.

Karol prowadził, a ja udałem się za nim. Szliśmy chodnikiem, mijając wielopiętrowe domki. Większość z nich była zadbana. Spoglądałem więc na ładnie pokolorowane, czyste chatki, przy­najm­niej na zewnątrz. Nie dostrzegłem ani jednego brudnego okna. Na ziemi nigdzie nie zauważyłem też żadnych papierków ani śmieci, co z pewnością dodawało miasteczku uroku.

Najbardziej zaimponowało mi, że domy mimo wyposażenia w kablówkę, talerze satelitarne i inne gadżety sprawiały wraże­nie takich bardziej tradycyjnych. Nie było tam prawie w ogóle takich supernowoczesnych, malutkich, betonowych klocków, jakie powszechnie występują w większych miastach. Chaty miały swój osobisty urok i bardzo przypominały bacówki, czyli domki górali.

Zauważyłem, że wokół nas robi się coraz tłoczniej. Po chwili wyszliśmy na jakąś ulicę, gdzie wszędzie stały stragany oraz sklepy. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi. Jakiś sprzedawca nawoływał do zakupu oscypków. Stragan dalej starsza kobieta prezentowała naszyjniki z koralików, próbując namówić trzy dziewczyny do kupna jej wyrobów. Korale były najróżniejszych wielkości i kolorów. Dostrzegłem czerwone, fioletowe, żółte, niebieskie. Była tam cała paleta barw, a młodym kobietom zdecydowanie ciężko było oprzeć się propozycjom podstarzałej sprzedawczyni.

Zacząłem z ciekawości przyglądać się poszczególnym prze­chodniom. Zauważyłem jakąś kobietę w zwiewnej, czerwo­nej sukience i w szpilkach, idącą energicznym krokiem. Wy­glądała jak wysoko urodzona dama, której nie przeszkadzał nawet olbrzymi upał. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób tego dokonała, ale się nie spociła. Nie dostrzegłem ani jednej kropelki potu – choćby nawet czegoś, co mogło ją przypominać. Była istną świeżynką.

Dla odmiany tuż obok niej szedł chyba jakiś turysta. Cał­kowite przeciwieństwo tej kobiety. Najwyraźniej wracał z gór, ponieważ buty miał pokryte błotem. Przeszło mi przez myśl, jak w taki upał można natknąć się na jakieś błocisko, ale widać, dało się. Był tak spocony, że na klatce piersiowej pojawiła mu się olbrzymia plama z potu. Nie wspominając już o miejscu pod pachami, gdzie na szarej koszulce widniały ciemne kółka. Dosłownie lało się z tego kolesia. Przysiągłbym, że gdyby po­stawić pod nim wiadro, to po kilku minutach byłoby całkowicie pełne. Na plecach niósł zielony plecak z pustą butelką po wodzie wetkniętą w boczną kieszeń.

Tych dwoje wyglądało razem tak komicznie, że gdyby zrobić im zdjęcie, to z pewnością zyskałoby tytuł najlepszej fotografii roku. Żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu.

Wujek szarpnął mnie za rękę, ciągnąc na skraj brukowanej jezdni.

– Zejdź na bok, bo cię jeszcze dorożka rozjedzie.

Zwróciłem wzrok we wskazanym kierunku i ujrzałem dwa konie ciągnące wóz. Jeden z nich był brązowy, a drugi czarny z białą łatką nad okiem. Woźnicą był jakiś mężczyzna ubrany w strój górala. Następnie przeniosłem spojrzenie na pasażerów – była to najnormalniejsza w świecie rodzinka. Mężczyzna w ko­szuli w kratkę, kobieta w żółtej sukience oraz dwoje dzieci. Dziew­czynka wcinała czekoladowego loda, a malec puszczał bańki. Minęli nas, nawet nie zwracając uwagi.

Kiedy oderwałem wzrok od dorożki, nagle dostrzegłem mężczyznę, który stał wsparty jedną ręką o kule, a drugą trzy­mał karton z napisem „Zbieram na jedzenie”. Gdy bliżej mu się przyjrzałem, dostrzegłem, że jest pozbawiony lewej nogi. Tam, gdzie powinna znajdować się druga nogawka jeansów, była pustka. Mężczyzna co chwilę wykrzykiwał przeróżne słowa:

– Ludzie, pomóżcie mi! Zbieram na jedzenie, jestem głodny!

Mimo opłakanego wyglądu oraz jego próśb i błagań wiele osób mijało go, nie zwracając na niego uwagi. Niektórzy nawet celowo go ignorowali, wykazując nagle wielkie zainteresowanie straganami po drugiej stronie jezdni. Ten widok niezmiernie mnie poruszył. Szarpnąłem lekko Karola za rękaw, wskazując podbródkiem na kalekę.

Zrozumieliśmy się bez słów. Wujek sięgnął do swojego portfela, a następnie wręczył mi garść drobnych. Podszedłem do najbliższego baru. Kupiłem obfity posiłek i wręczyłem go okaleczonemu mężczyźnie.

– Proszę, to dla pana – powiedziałem.

Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę. Chyba nie przywykł do te­go, żeby obcy kupowali mu jedzenie. Podejrzewałem, że przez większość czasu był po prostu olewany przez tłumy turystów oraz mieszkańców tego miasta.

– Dziękuję, nie wiem, co powiedzieć – odrzekł.

– Smacznego! – rzuciłem, a następnie włożyłem resztę pie­niędzy do jego kieszeni.

Odchodząc, obejrzałem się przez ramię. Okaleczony czło­wiek pałaszował swój posiłek, jakby nie jadł od dłuższego cza­su. Podejrzewałem, że faktycznie od kilku dni mógł nie mieć niczego w ustach.

Wuj skinął w moją stronę.

– Dobra robota, a teraz już chodźmy. Powinniśmy znaleźć ja­kiś nocleg. Będziemy musieli udać się w góry. Miejsce, do któ­rego zmierzamy, będzie wymagało od nas przejścia kilku kilo­me­trów, a zaczyna się już ściemniać – powiedział poważnie.

Poszedłem za nim, starając się nie zgubić w tłumie turystów. Przez ponad godzinę chodziliśmy po Zakopanem, aż w końcu udało się nam znaleźć jakieś wolne mieszkanie. Właścicielka zażądała osiemdziesięciu złotych i powiedziała, że mamy nie lać wody, jakbyśmy jej nigdy na oczy nie widzieli. Potem wujek wziął od niej kluczyk z numerem trzy i udaliśmy się na pierwsze piętro do naszego małego, skromnego pokoiku dla dwóch osób. Prawdopodobnie dla jakiejś pary, bo stało tam tylko jedno duże łóżko.

Zwróciłem uwagę na ten szkopuł, na co wujek odpowiedział, żebym nie wydziwiał, bo jak tak bardzo mi to przeszkadza, mogę spać na podłodze.

Położyliśmy się do łóżka, ja po lewej stronie niedaleko okna, a wujek po prawej – przy drzwiach. Myślałem, że będę miał pro­blem z zaśnięciem, ponieważ niedawno skończyłem drzemkę w samochodzie. Poza tym miałem spać razem z moim wujkiem na jednym posłaniu. Nie, żebym miał coś przeciwko, bo spanie na łóżku jest o wiele wygodniejsze niż na podłodze, ale nie miałem zbyt wielkiej ochoty leżeć obok owłosionego gościa – nawet jeśli był moim krewnym. Myliłem się jednak, bo zasnąłem prawie zaraz po zamknięciu oczu.

Obudziłem się o trzeciej w nocy, starając się zaczerpnąć świe­żego powietrza. Nie miałem pojęcia, co się dzieje – w po­koju tak śmierdziało, że nie można było oddychać.

Pomyślałem, że może ktoś chce nas zagazować. Już miałem obudzić Karola, kiedy nagle usłyszałem donośny pierd, a w po­mieszczeniu zajechało jeszcze bardziej. Nie miałem pojęcia, co ten człowiek jadł w ciągu dnia, ale cokolwiek to było, wywo­ły­wało straszliwe reakcje chemiczne w jego organizmie.

Odrzuciłem białą kołdrę, a następnie podszedłem do okna i po cichu odsunąłem zasłony. Złapałem za klamkę i otwo­rzy­łem je na oścież, wpuszczając do środka chłodne, świeże po­wie­trze. Od razu poczułem się o wiele lepiej. Spojrzałem do góry, gdzie na czarnym tle nieba ujrzałem biały księżyc. Była peł­nia, a on oświetlał swoim blaskiem wszystkie miejsca pozba­wione lamp i sztucznych świateł. Było w nim coś przepięknego.

Wpatrywałem się tak przez chwilę, gdy nagle stało się coś dziwnego. W mojej głowie pojawiła się jakby wizja, w której zamykam okno, kładę się spać, a niecałe pół godziny później do naszego pomieszczenia wpada dziwna, zamaskowana postać w masce z długim dziobem – podobnej do tych, jakie nosili lekarze w średniowieczu – oraz w długim, czarnym płaszczu z kataną na plecach. Ledwo przekracza drzwi, prawie natych­miast się na nas rzuca. Ja zostaję trafiony mieczem w brzuch, a następnie silny podmuch wiatru wystrzelony z ręki przybysza wyrzuca mnie przez okno. Na tym moja wizja się skończyła.

Kierowany jakimś wewnętrznym głosem, który bił w mojej głowie na alarm, obudziłem wujka i o wszystkim mu opowie­dzia­łem. Wysłuchał mnie, po czym zerwał się z kanapy i zaczął się przebierać.

– Na co jeszcze czekasz? Zmieniaj łachy, musimy jak najszyb­ciej opuścić to miejsce – rzekł do mnie.

– Co? Ale czemu? Co się dzieje? – zapytałem zdziwiony.

– Gwiezdni wojownicy posiadają bardzo przydatny talent, moc, a mianowicie szósty zmysł. Niektórzy nazywają to także intuicją – odpowiedział, wkładając szare dresy zamiast swoich czarnych spodni od garnituru.

– Intuicja, ale co to takiego jest dokładnie?

– Ubieraj się! – rzucił.

Posłusznie przebierałem się w wyjściowe ciuchy. Na szczę­ście mieliśmy maj, więc nie trzeba było zakładać zbyt dużo rzeczy. Szybko zmieniłem ubrania, a kiedy zakładem bluzę, wu­jek się do mnie odezwał:

– Intuicja to zdolność wyczuwania pewnych rzeczy i zjawisk. Pozwala przewidzieć nadchodzące zagrożenie, rozróżnić kłam­stwo od prawdy oraz wiele innych. Myślę, że spotkało to wła­śnie ciebie. Miałeś wizję, która ostrzegła cię przed niebezpie­czeństwem. Dlatego musimy uciekać.

Spakowaliśmy wszystko, co zajęło dosłownie dwie minuty, ponieważ wcześniej Karol dopilnował, żebym podczas rozpa­ko­wy­wania się zrobił to tak, by szybko dało się wszystko schować z powrotem. Zeszliśmy po schodach. Wujek lekko uchylił drzwi i rozejrzał się po okolicy.

– Dobra, droga czysta, idziemy.

– Dokąd? – zadałem pytanie, wychodząc tuż za nim.

– Mów ciszej. Idziemy do portalu, a teraz już się nie odzywaj. Wróg może być w pobliżu – odrzekł.

Zamilkłem i po cichu podreptaliśmy kamiennym chodnikiem. Szliśmy tak przez dobrych dziesięć minut, mijając głównie dom­ki; w Zakopanem nie było prawie w ogóle bloków. Kiedy minęli­śmy chałupę zdobioną figurami z drewna, zatrzymaliśmy się pod jakimś barem z ogromną szybą, na której widniał napis: „Dzisiaj wszystkie produkty taniej!”.

Mimo ulicznych lamp w środku było dosyć ciemno. Wujek rozejrzał się po okolicy, po czym się odezwał:

– Słuchaj, nie wiem, czy jesteśmy teraz w pełni bezpieczni, ale plan jest taki. Udajemy się do Doliny Kościeliskiej, do końca trasy, aż pod szczyt Smreczyńskiego Wierchu.

– Czemu tam? – zapytałem, ale po chwili coś sobie przypo­mniałem. – Czy tam jest portal? – dodałem i zobaczyłem błysk w oczach Karola.

– Zgadłeś, Terranie nie mają pojęcia, że w pobliżu szczytu znajduje się nagięcie wymiarów, które pozwala przedostać się do innego świata. Właśnie tam musimy się udać.

– Kim są Terranie? – zapytałem.

Karol nie zdążył mi odpowiedzieć, bo rozmowę przerwał nam mroczny, chropowaty głos.

– Nie powinno cię to interesować, Kahunie. I tak nie przeży­jesz tej nocy.

Spojrzeliśmy w górę. Na dachu ujrzeliśmy zamaskowaną postać. Wyglądała identycznie jak w mojej wizji – ubrana w ma­skę w kształcie ptasiego dziobu i czarny płaszcz z kapturem.

Tajemnicza osoba zeskoczyła z pięciometrowego dachu, wykonując w powietrzu salto, i wylądowała na chodniku kilka­naście metrów od nas, nie robiąc sobie krzywdy. Wujek położył mi rękę na ramieniu, a następnie odciągnął do tyłu.

– Cofnij się, Alex. On jest niebezpieczny – rzekł.

Ptasi dziób jedną ręką rozpiął klamrę od płaszcza, a jego okrycie upadło na ziemię. Pod płaszczem znajdował się czarny, skórzany pancerz, a na plecach miał przewieszoną katanę. Szybko dobył miecza, prezentując długie na metr ostrze o czer­wonej barwie.

– Tu wasza rozmowa się kończy! – oświadczył.

Wówczas wuj wyciągnął z kieszeni swoją magiczną laskę, która powiększyła się do swoich prawdziwych rozmiarów.

Napastnik zmierzył nas wzrokiem. Wykonał gest, jakby chciał rzucić w nas piaskiem i z jego dłoni wyleciała kula ognia.

Karol zakręcił swoją różdżką, a pocisk rozproszył się, two­rząc ognisty okrąg i znikając całkowicie. Obydwaj zaczęli krążyć wokół siebie, jakby poruszali się po wyznaczonej linii. Nagle się zatrzymali, by niecałą sekundę później rzucić się na siebie. Miecz i drąg starły się ze sobą, wydając metaliczny odgłos. Ciosy padały tak szybko, że nie byłem w stanie za nimi nadążyć.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że żaden z nich nie mógł zyskać przewagi. Wujek wykonał zamach, odbijając miecz łotra, a następnie sprzedał mu solidnego kopniaka z półobrotu. Przeciwnik zatoczył się, prawie lądując na ziemi. Karol skierował na niego swoją dłoń, z której wystrzelił silny strumień powie­trza. Sądziłem, że bandzior wyleci w przestworza jak potwór, który zaatakował mnie w szkole, ale bardzo się zdziwiłem.

Napastnik zaparł się oraz wysunął dłonie do przodu. Stru­mień powietrza uderzył w niego, ale – o dziwo – tylko nim za­chwiał. Postać w masce jakimś cudem nadal stała. Podniosła swoje ostrze, a wtedy poczułem, jak włosy jeżą mi się na karku.

– Alex, uciekaj! – krzyknął Karol.

Odwróciłem się na pięcie i pognałem ulicą pod górę. Byłem zdenerwowany, torbę ścisnąłem najmocniej, jak tylko mogłem. Spojrzałem przez ramię i ujrzałem, jak z nieba spada na wuja błyskawica. Wszystko działo się niezwykle szybko. Zobaczyłem, że Karol unosi laskę, by chwilę później nastąpił błysk, a piorun odbił się od drążka i uderzył łotra w pierś. Odrzuciło go na przednią szybę najbliżej stojącego samochodu. Dziwnym tra­fem w pojeździe nie uruchomił się alarm.

Szermierz już się nie poruszył. Wujek zaś pobiegł za mną. Przyznam, że nie widziałem jeszcze, by ktoś tak szybko się po­ru­szał. Zupełnie jakby dostał jakiegoś turbodoładowania. Dości­gnął mnie w krótką chwilę, równając ze mną krok.

– Wyrzuć to! Tylko nas spowalnia – powiedział, wyrywając mi torbę z ręki i rzucając ją w krzaki.

Nie ukrywam, że od razu zaczęło mi się lepiej biec – zdecy­dowanie o wiele lżej.

– Kto to w ogóle jest? – zapytałem.

– Teraz to nieważne. Może być ich więcej. Pośpieszmy się – odrzekł.

Skręciliśmy za pobliski róg, wbiegając do jakiejś alejki. Mi­nęliśmy kontenery ze śmieciami, a potem przeleźliśmy przez niski murek, lądując na jednej z głównych ulic. Wujek rozbił szy­bę pierwszego lepszego samochodu, po czym wsiadł do środ­ka, każąc mi zrobić to samo. Zupełnym przypadkiem było to całkiem nowiutkie audi.

Zacząłem grzebać w schowku, łudząc się, że może znajdę tam kluczyki, ale niestety nigdzie ich nie było. Wujek zamknął oczy, a następnie położył rękę na kierownicy. Silnik pojazdu odpalił, powarkując cicho.

Wcisnął gaz do dechy i wypruliśmy z miejsca parkingowego. Przez całą drogę do Doliny Kościeliskiej wskazówka na prędko­ścio­mie­rzu nie schodziła poniżej stu dwudziestu. Szczerze mó­wiąc, myślałem, że rozbijemy się gdzieś po drodze, zanim do­trzemy na miejsce.

Kilka minut później zatrzymaliśmy się przed szlabanem obok ma­łego, drewnianego domku. Widniał nad nim napis „Dolina Ko­ścieliska”. Wuj Karol machnął dłonią, a szlaban podniósł się – w taki właśnie sposób wjechaliśmy sobie nowiutkim audi do rezerwatu przyrody.

Jeśli myślicie, że w taki sposób pokonaliśmy większość trasy, oczywiście grubo się mylicie. Niestety po pokonaniu połowy drogi musieliśmy opuścić pojazd, bo droga nie nadawała się do dalszej jazdy…

Wujek poprowadził mnie jednym ze szlaków, aż dotarliśmy na nieduży, drewniany tarasik nad niewielkim stawem, po czym wskazał palcem jeden z szczytów.

– Tam musimy się dostać – oznajmił.

– To jest Smreczyński Wierch?

– Tak, u podstawy jego szczytu jest wyrwa czasoprze­strzen­na, która pozwoli nam dostać się do miasta Kahunów. Nie ma­my czasu na wędrówkę szlakiem, więc wejdziemy na niego naj­krót­szą drogą – rzekł, a następnie przeskoczył barierkę tarasu.

Wylądował na mokrej trawie i pokazał mi, jak się tam wesp­niemy. Poszedłem za nim. Głowę zaprzątały mi najróż­niej­sze myśli. Co tu się dzieje, kim był ten dziwny napastnik oraz – o dzi­wo – zastanawiałem się, jak wysoką grzywnę zapła­cimy za wjazd samochodem do Doliny Kościeliskiej i deptanie trawy.

Wejście zajęło nam około dwóch godzin, a wspinaliśmy się najszybciej, jak tylko się dało. Kiedy dotarliśmy w okolicę szczy­tu, byłem cały spocony. Największe wrażenie zrobiło na mnie rozgwieżdżone niebo. Uwierzcie mi, że podziwianie gwiazd w mieście a tam, gdzie nie ma sztucznych świateł, to zupełnie inna sprawa. Prawie zachłysnąłem się pięknem firmamentu. Mógłbym się w niego wpatrywać godzinami, ale niestety nie miałem tyle czasu.

Karol wyciągnął z kieszeni smartfon, na którego ekranie wy­świe­tlił się radar, po czym zaczął kierować aparatem w najróż­niejsze strony.

– Co robisz? – zapytałem.

– Wyrwa jest niewidoczna dla ludzkiego oka, poza tym bar­dzo często się przemieszcza, ale zawsze znajduje się w okolicy tego szczytu. Urządzenie, które trzymam, pozwoli mi je namie­rzyć – rzekł.

Nie upłynęło nawet dziesięć sekund, kiedy smartfon cicho zapiszczał.

– Znalazłem, chodź! – wydał polecenie.

Przeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, aż zatrzymaliśmy się obok sterty kamieni ułożonych w krąg. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś zaczął budować igloo ze skał i nie dokończył.

Wujcio, który niedawno wrócił do świata żywych, zaczął coś grzebać w swoim plecaczku, a po chwili wyjął urządzenie po­dobne do stojaka na choinkę, choć bardziej nowoczesne. Umie­ścił je na ziemi, starając się zrobić to z niesamowitą dokładno­ścią, po czym je uruchomił. Stojak wypuścił do góry trzy pręciki, które zaczęły obracać się w kółko, wirując coraz szybciej.

Ujrzałem wówczas, jak czasoprzestrzeń zaczyna się powoli rozrywać. Chwilę później widniała przed nami szczelina o sze­rokości trzech i ośmiu dziesiątych stopy wysokości. Kiedy spoj­rza­łem w jej głąb, zobaczyłem czarne, rozgwieżdżone niebo, po którym od czasu do czasu przeskakiwały niebieskie wyła­do­wania energii. Wujek przełączył coś na urządzeniu, po czym obraz w szczelinie ukazał jakiś plac, tym razem wśród kamien­nych budynków.

– Dobra, przechodzimy – zakomunikował.

– Tam? Co to za miejsce? Czy to bezpieczne? – zapytałem.

Nie miałem zaufania do jakichś dziwnych portali. Widziałem już dość filmów, w których bohaterowie lądowali po drugiej stro­nie bez nogi czy ręki albo teleportowała się z nimi mucha, czego skutki były opłakane. Nie zamierzałem do nich dołączyć.

– To w pełni bezpieczne – odparł wujek i podrapał się po brodzie. – Chyba były tylko dwa przypadki śmiertelne, w tym, jeśli dobrze pamiętam, komuś urwało głowę albo coś takiego.

Spojrzałem na niego i miałem ochotę zaprotestować, że nie zamierzam dać się rozłożyć na atomy, a potem zmaterializować bez głowy lub doświadczyć czegoś podobnego, ale on w tej sa­mej chwili wepchnął mnie po prostu do tej dziury.

Przed oczami zrobiło mi się ciemno i nie byłem w stanie nic zo­baczyć, natomiast wokół siebie czułem takie zimno, że odno­siłem wrażenie, jakbym znajdował się w lodowatej wodzie. Wszę­dzie panowała cisza, nie słyszałem żadnych dźwięków. Czułem się tak, jakby ktoś zawiesił mnie w próżni. Nie miałem poczucia istnienia ciała, ale w jakiś sposób byłem świadomy te­go, że się tutaj znajduję. Chociaż to uczucie trwało tylko kil­kanaście sekund, odnosiłem wrażenie, że tkwię tam o wiele dłużej, a potem znienacka oślepiło mnie jasne światło.

Poczułem świeże powietrze i ponownie zacząłem słyszeć. Uchwyciłem fragmenty jakiejś rozmowy, ale nie udało mi się zro­zumieć ani jednego zdania. Możliwe, że jeszcze nie do­szedłem do siebie po podróży.

Kilka razy zamrugałem, ponieważ światło było zbyt mocne. Kiedy w końcu źrenice doszły do siebie, oniemiałem z za­chwy­tu. Przetarłem oczy, ale to wciąż tam było. Znajdowa­łem się w jakimś dziwnym miejscu, którego nie potrafiłem rozpoznać. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ale widok był oszałamiający.

Rozdział 5 Witaj w Solaris

Moim oczom ukazało się olbrzymie miasto skąpane w promie­niach słońca. Było niezwykłe – nie jestem w stanie opisać tego, jak wielkie zrobiło na mnie wrażenie.

Znajdowałem się na betonowej platformie, a wokół rosły zielone drzewa ustawione w krąg. Spojrzałem za siebie i jeszcze bardziej się zdumiałem. Dostrzegłem tam olbrzymie gwiezdne wrota wykonane z metalu. Wyglądem przypominały okrąg, wtopiony w jednej trzeciej w kamienne podłoże. Wewnątrz koła znajdowały się cewki, po których przeskakiwał prąd.

Chwilę później wrota się otworzyły, ukazując widok na góry w Polsce, a tuż obok mnie zmaterializował się wujek. Właśnie wtedy uprzytomniłem sobie, że zapomniałem sprawdzić, czy je­stem zdrów. Oklepałem się szybko po ciele, kontrolując, czy nie zniknął mi nos, ucho albo – nie daj Boże – coś innego. Na szczę­ście nie zauważyłem żadnego uszczerbku na zdrowiu.

Łypnąłem gniewnie na Karola. Wzruszył tylko ramionami, po czym dodał:

– Widać było, że nie chcesz przejść, to ci pomogłem.

– Przecież mówiłeś, że dwóm osobom stała się krzywda pod­czas korzystania z portalu. Mogłeś mnie zabić – powie­działem z wyrzutem.

– Tak, mogłem, podobnie jak siebie samego, lecz jeśli byśmy zostali tam dłużej, z pewnością bylibyśmy już trupami. Co do tej dwójki poszkodowanych, to mówimy tu o tysiącu przejść, podczas których tylko dwa razy coś nie wyszło z tunelem cza­soprzestrzennym. Podobnie jest z samolotami, niektóre do­latują do celu, a inne nie.

Nie miałem chęci być przyrównywany do samolotu, który dotrze na lotnisko albo też rozbije się w lesie lub wpadnie do oceanu. Jednak, jakby nie patrzeć, sytuacja już się wydarzyła, a ja byłem zdrowy. Postanowiłem zatem zadać pytanie, które obecnie było ważniejsze.

– Tamten zamaskowany bandzior nie będzie nas ścigać? Chyba też może przejść przez wyrwę, a poza tym kto to w ogó­le był? – zasypałem wujka lawiną pytań.

– Nie może przejść z dwóch powodów. Po pierwsze, nie po­siada adresu lokalizacji tej planety, gdyż jest ściśle tajna. Po drugie, maszyna, która służyła do podtrzymania tunelu, ulega samozniszczeniu po tym, jak jej użytkownicy przejdą przez dziurę czasoprzestrzenną – odpowiedział, pokazując rękami, że nie ma powodu, żeby się martwić.

Nie byłem wcale taki pewny, że nie ma przesłanek, by się denerwować.

– A co, jeśli posiada takie samo urządzenie, jakie ty miałeś?

Karol podrapał się po uchu. Wyglądało to tak, jakby go za­swę­działo, ale myślę, że po prostu upewniał się, czy też do­tarł w jednym kawałku, tyle że nie chciał tego otwarcie przyznać.

– Maszyna nie służy do otwierania bramy czasoprzestrzen­nej. Ona istnieje tam cały czas. Każdy może sobie do niej wejść. Urządzenie, które zobaczyłeś, miało na celu utworzenie stałego połączenia jednego punktu we wszechświecie z drugim. Do te­go potrzebna jest lokalizacja. Po za tym brama ma zabezpiecze­nia i jeśli ktoś nie posiada klucza, mógłby zostać permanentnie zdematerializowany przez system zabezpieczeń – wyjaśnił.

– Chwila, nie przypominam sobie, żebym dostał od ciebie jakiś klucz? – zwróciłem mu uwagę.

Nabrałem przy tym przypuszczeń, że nasz skok był o wiele bardziej ryzykowny, niż przedstawił to Karol.

– Spokojnie, załatwiłem ci przepustkę, zanim tam wszedłeś.

– Nie wszedłem, a zostałem przez ciebie wepchnięty. – po­prawiłem go. – Poza tym, co się stanie, kiedy ktoś wejdzie do dziury bez tej całej maszyny przypominającej stojak na choinki?

– Dobre pytanie.

Wuj wypowiedział te słowa, po czym najwyraźniej zaswę­działo go drugie ucho, bo też się w nie podrapał, a ja już byłem cał­kowicie pewny, że to ściema. Myślałem, czy go na niej nie przyłapać, ale opowiadał ciekawe rzeczy, więc doszedłem do wniosku, że lepiej mu nie przerywać.

– Takie sytuacje czasami się zdarzają. Jak myślisz, skąd się biorą historie o tajemniczych zaginięciach ludzi, statków albo samolotów? Żadnych śladów, poszlak, zupełnie jakby wszystko wyparowało. Niekiedy ktoś wpakuje się w taką dziurę i wtedy przepada bez słuchu. Nielicznym udaje się powrócić, ale takich przypadków jest bardzo mało, naprawdę mało. Przeważnie uwa­żamy, że wrota wysyłają kogoś w inne miejsce we wszech­świecie. Możliwe też, że do przyszłości lub przeszłości.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że za zaginięcia ludzi oraz pojazdów mogą być odpowiedzialne jakieś bramy czaso­prze­strzenne. Zawsze sądziłem, że jest tak, jak mówią w telewizji – że prawdopodobnie ktoś kogoś zaciukał i tyle o nim słyszeli. Powiedziałem o tym wujowi.

– Telewizja pierze mózg i nastawia ludzi przeciwko sobie. Poza tym wasi reporterzy szukają tylko sensacji i są nierzetelni. Często też przeinaczają fakty. Ziemianie przeważnie myślą, że kiedy ktoś zniknie, to zaraz jakiś seryjny morderca go dorwał lub stało się coś podobnego. Oczywiście tak też bywa, ale niekiedy ktoś po prostu wpada do wyrwy – objaśnił.

– Naprawdę?

– Oczywiście, że tak. Dobrym przykładem jest Trójkąt Ber­mudzki, gdzie zaginęło mnóstwo okrętów i samolotów. Jak my­ślisz, dlaczego? – zapytał.

Wahałem się z odpowiedzią. Niby już ją przecież znałem, ale postanowiłem powiedzieć to, co słyszałem na ten temat.

– Ponoć jakieś zaburzenia pola magnetycznego, czy coś ta­kie­go, powodują awarię pojazdów, przez co utrudniają nawi­gację – odparłem.

– Totalne brednie! – skomentował wujek. – Zaginęło tam tak wie­le maszyn, bo w tym miejscu aż się roi od dziur czaso­prze­strzen­nych. Niejeden kapitan i pilot zostali przez nie zaskoczeni.

– Skoro my możemy przejść przez wyrwę, to może przez nią przejść coś pochodzącego z drugiej strony? – spytałem.

Karol tym razem przetarł dłonią czoło, jakby chciał zetrzeć pot, ale ja znowu miałem swoją teorię na ten temat. Chciał po prostu sprawdzić, czy ma brwi na swoim miejscu.

Nie dziwiłem się. Jakbym wepchnął własnego siostrzeńca do dziury, która mogłaby mu urwać głowę, też nie liczyłbym na to, że poinformuje mnie, że zniknął mi pewien element z twarzy, zwłaszcza ten odpowiedzialny za urodę.

– Naturalnie. Myślisz, że skąd wzięły się te wszystkie mity i legendy o smokach, krakenach albo dziwnych potworach? – odpowiedział. – Dobra, chodźmy dalej, bo inaczej spędzimy tutaj cały dzień na pogaduszkach – dodał.

Opuściliśmy drzewny krąg i dopiero wtedy przed moimi ocza­mi ukazało się prawdziwe piękno tego miejsca. Staliśmy na olbrzymim murze, ułożonym w ogromny krąg. Budowla cią­gnęła się przez kilkanaście kilometrów.

Na murze stały kilkupiętrowe bloki pokryte rośliną przypo­mina­jącą bluszcz, tylko jej liście miały najróżniejsze kolory. Nie znałem przeznaczenia tych budynków, ale przypuszczałem, że musiały to być bloki mieszkalne. Zauważyłem również, że je­dyne zabetonowane miejsce położone jest koło gwiezdnych wrót. Wszędzie zaś, zamiast asfaltu albo chodników, znajdo­wała się zielona trawa przecinana wydeptanymi ścieżkami.

Pomiędzy tymi kilkupiętrowymi wieżowcami rosło mnóstwo drzew. Różniły się całkowicie od tych, jakie dotąd widziałem. Koło jednego z budynków dostrzegłem roślinę zbliżoną wy­glądem do jodły, tylko jej szyszki świeciły zieloną poświatą; gdzie indziej na ozdobnym tarasie wykonanym z ziemi… Serio, mówię w pełni poważnie, balkon był z gleby. Nie miałem po­jęcia, w jaki sposób został tam przymocowany, i byłem cał­kowicie przekonany, że jeśli ktoś postawi tam stopę, fragment budowli runie… A mimo to zauważyłem na nim malutkie drzew­ko bananowe, które aż uginało się od ciężaru minia­turowych owoców wielkości kciuka. Poczułem ochotę zerwania jednego z tych tyci-bananów…

Caluśkie miasto zdawało się zlewać z tą magiczną naturą. Spra­wiało to niesamowite wrażenie, jakbym wylądował w ba­jecz­nej krainie, opisanej w jednej z moich ulubionych powieści.

W samym środku muru w kształcie okręgu znajdował się gęsty las oraz kilka polan, a na samym środku – jakby ktoś wy­znaczył centrum tego olbrzymiego koła cyrklem – stała olbrzy­mia świątynia o wysokości około trzystu metrów, górując niepodważalnie nad gigantycznymi drzewami, które były wiel­ko­ści sekwoi, a może nawet większe.

Nadal znajdując się wielkim oszołomieniu, popatrzyłem na świątynię. Chciałem się upewnić, czy to na pewno nie jest jakaś sztuczka umysłu – fatamorgana lub coś podobnego.

Przypominała trochę ziggurat Sumerów. Była biało-żółta, a wokół niej dostrzegłem latające pojazdy. Ujrzałem jakieś stat­ki przypominające z wyglądu spodek oraz – o dziwo – wypa­trzyłem nawet taki, jaki posiadali Egipcjanie, tylko bez wioseł. Unosił się w powietrzu ponad kilkaset metrów nad ziemią. Rozglądając się po nieboskłonie, w pewnej chwili zauważyłem pojazd, którego w życiu bym się nie spodziewał ujrzeć. Nie byłem pewny, czy deskę z żaglem – taką, jaka służy do wind­surfingu – frunącą po prostu po niebie można zaliczyć do maszyn latających, ale tam była. Jakaś osoba – niestety nie mogłem dokładnie stwierdzić, kim ona jest, ponieważ prze­bywała bardzo wysoko – kierowała nią, lecąc na tle złotawych chmur. Przez chwilę jeszcze ją obserwowałem, a potem z cieka­wością spojrzałem na czerwonożółte niebo, tylko częściowo pokryte złotymi obłokami.

Zaparło mi dech w piersiach – tak, już po raz kolejny – ale my­ślałem, że po prostu padnę tam na zawał serca z powodu tych wszystkich dziwów. Choć mieliśmy dzień, udało mi się uj­rzeć na nieboskłonie trzy ledwo widoczne, różnobarwne księ­życe. Każdy trochę innej wielkości. Największy miał barwę czerwoną, a pozostałe dwa były koloru błękitnego oraz zie­lonego. Przypuszczam, że wyglądałem jak neandertalczyk, któ­ry po raz pierwszy ujrzał ogień.

Wujek oparł mi dłoń na ramieniu.

– Witaj w mieście Solaris, siedzibie wszystkich Kahuni – rzekł.

Zdawałem sobie sprawę, że powinienem coś odpowiedzieć, ale byłem tak zdumiony, że nie byłem w stanie mówić. Karol powoli odciągnął mnie od krawędzi muru, do której wcześniej podszedłem. Całkowicie umknęło to mojej uwadze, kiedy się tam znalazłem. Odwróciłem się, żeby pójść z nim, i zdumiałem się jeszcze bardziej.