Potęga Nemregu - Anna Kościółek - ebook

Potęga Nemregu ebook

Anna Kościółek

4,0

Opis

 

POTĘGA NEMREGU - trzeci tom trylogii Zwoje z Orlej Wyspy

 

Po dramatycznych zmaganiach ze strażnikiem granic Bezkresnych Wód, uciekinierom ze Starego Lądu wreszcie udało się dotrzeć do celu. Niespodziewanie odległa przeszłość staje twarzą w twarz z teraźniejszością i nikt nie wie, jak potoczy się ta konfrontacja. Niesie ona ze sobą bolesne konsekwencje dla Orlej Wyspy, ale jednocześnie jest niezbędna, aby tajemnica Potęgi Nemregu została wyjaśniona. Tymczasem Orla Wyspa oddaliła się od domu i wpadła w łapy śmiercionośnej stęchlizny. Ratunek w dużej mierze zależy od Nerisy – córki saremskiego Wodza. Zadanie jest nadzwyczaj trudne, wskazówki niejasne, a do rozwiązania tajemnicy Potęgi Nemregu niezbędne jest przekroczenie odległej granicy śmierci. 

Czy to nie za wiele, jak na młodą kobietę, która ma w rękach jedynie stary, zapleśniały zwój ze strzępami opowieści i miłość do łowcy z czerwonych pól Kajfasu?

Nadszedł czas na ostateczne wypełnienie się przepowiedni zawartej w Zwojach z Orlej Wyspy! Wróg będzie robił wszystko, aby temu zapobiec…

 

Słowo od Autorki

 

Wszystko, co zostało zapisane w Cieniu pod lupanem i Tchnieniu Ruppali zmierza ku temu ostatniemu Zwojowi z Orlej Wyspy. Słowo „ostatni” może kojarzyć się z pożegnaniem. Dla tych moich czytelników, którzy buntują się przeciwko takiemu porządkowi rzeczy, mam pewną niespodziankę. Wraz z bohaterami całej trylogii odkryłam drogę, która prowadzi do wyjątkowego celu – tam, gdzie mija tylko to, co sprawia, że nasze życie wydaje się źródłem powszechnej marności i lęku. Wędrując tą drogą, człowiek coraz bardziej odkrywa, że to, co go spotyka, ma sens. A to budzi w nim głęboką radość, która nie ma dna. Co to za droga? Przez jakie zakamarki ludzkiej natury prowadzi? Jak na nią trafić? Czytając tę książkę możecie trafić na odpowiedzi na te pytania. Wystarczy, że za jej pośrednictwem zajrzycie do tuninowej sali, z której razem z Nerisą ruszycie na poszukiwanie Potęgi Nemregu. Jednak właściwym zakończeniem tej literackiej przygody będzie rozpoczęcie jej w swoim własnym życiu, czego sobie i wszystkim życzę.

Anna Kościółek

 

Fragment książki 

 

Jarem miał wrażenie, że ktoś podszedł pod krawędź rozpadliny, jakby dobrze wiedział, że kogoś znajdzie na jej dnie... Nie mylił się̨. W ciemności nocy nie mógł dojrzeć rysów twarzy tego, który z góry pochylał się nad szczeliną. Poznał tylko, że ma do czynienia z mężczyzną. 

– Ty jesteś Wodzem tych gór? – rozległ się̨ basowy głos nieznajomego. 

– A kto pyta? – Jarem odpowiedział pytaniem, przesłaniając dłonią̨ ucho Leandry, aby nie wystraszyć jej hałasem. 

– Nadeszło niebezpieczeństwo... Czujesz? Nie ma go! Zniknął!

 – Kogo nie ma?

– Wiatru! Odszedł w nieznane... Co takiego uczyniliście, że odszedł? 

– Kim jesteś? – dopytywał dalej Jarem, nie mogąc uchwycić sensu usłyszanych słów. 

– Nadchodzi niebezpieczeństwo! Słyszałeś zwierzęta ubiegłej nocy? One już o tym wiedzą! Tam, gdzie znika wiatr, pojawia się̨ stęchlizna trupiego odoru. Ja znam jej podły zapach. Cały Stary Ląd ją zna. Wiesz, gdzie jest miejsce, z którego wypływa ogień, woda i wiatr? Wiesz, gdzie ono jest? Musicie je znaleźć, to jest jedyny ratunek... – powiedział, nie doczekawszy się̨ odpowiedzi. 

– Niewolnik Dorona – Jarem nie miał już wątpliwości, z kim rozmawia. 

– Odkąd przyjąłem Potęgę̨ Nemregu, nie straciłem swojej wolności nawet na chwilę! – jego rozmówca rzucił ostrzejszym tonem. – Jeśli jesteś Wodzem tych gór, zbierz swą odwagę̨ i szukaj miejsca, z którego wypływa ogień, woda i wiatr, a uratujesz swój lud. Wrzody niosą ze sobą śmierć! 

– Jak mam to zrobić, skoro tu utkwiłem? – Jarem nie zamierzał zaprzepaścić szansy na ratunek. – Pomóż mi stąd wyjść, a odnajdę to miejsce. 

– Kiedy ci pomogę̨... pozwolisz mi odejść wolno?

– Pozwolę.

– Na co mi przysięgniesz?

– Na mój honor! Jestem Wodzem tych gór... 

– Ja już nie wierzę w ludzki honor. Przysięgnij mi na życie tej, którą trzymasz w ramionach! 

– Przysięgam na jej życie, że pozwolę ci odejść. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 940

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Anna Kościółek

 

 

Zwoje z Orlej Wyspy

 

 

POtęga Nemregu

 

 

~ Fragmenty ~

 

 

 

© by Wydawnictwo LUPAN, Tarnów 2022

 

 

ISBN 978-83-961185-5-4

 

 

Wydanie trzecie poprawione

 

 

Projekt okładki:Joanna Popek-Solak

 

 

 

 

 

Wydawca:

Wydawnictwo Lupan – Anna Kościółek

 

ul. Ludowa 26

33-100 Tarnów

Tel: 668-317-514

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwolupan.pl

 

 

Druk:

Pasaż sp. z o.o.

Rydlówka 24

30-363 Kraków

 

 

 

Aniele mój, Posłańcu Najwyższego,prowadź mnie do źródła Żywej Wody.W Niej obmyję rany i wygładzę blizny;przyjmę Jej dary i stanę się skałą warowną, o którą wróg roztrzaska swój oręż…

 

 

 

 

 

Część I

ORLA WYSPA

 

 

ROZDZIAŁ 10

KARIM

Słyszała, że ktoś wołał ją po imieniu, ale nie robiło to na niej żadnego wrażenia – Nerisa nadal nie była w stanie odzyskać pełnej przytomności umysłu. Dopiero gdy poczuła wodę w ustach, broniąc się przed zakrztuszeniem, włączyła świadomość. Zorientowała się, że leży płasko na ziemi, a to nie dawało jej poczucia bezpieczeństwa, tym bardziej że przypomniała sobie, w czym przed chwilą uczestniczyła. Usilnie próbowała wstać, aby szukać schronienia. W tej samej chwili poczuła jednak, że ktoś ją przed tym powstrzymuje, a do tego, szamocząc się, przydeptywała stopami fałdy sukienki, co utrudniało jej ruchy. Znowu wezbrało w niej przerażenie, co zdopingowało ją, aby z całym impetem ponowić próbę powstania na nogi. Tym razem starania udaremnił stanowczy, męski głos, który rozbrzmiał tuż przy jej głowie:

– Uspokój się, jesteś bezpieczna! Nic ci już nie grozi! Trapana już tu nie ma!

Kiedy dziewczyna zobaczyła, kto do niej mówi, gwałtownie wciągnęła powietrze i na tyle skutecznie, na ile pozwalała jej pozycja ciała, wycofała się z zasięgu rąk nieznajomego. Mężczyzna nie przerażał jak trapan, ale wygląd jego twarzy wcale nie działał uspokajająco. W spojrzeniu Nerisy mieszała się litość ze strachem i odrazą, gdyż jego ludzkie rysy deformowały krwawe sznyty ciągnące się od czoła po szyję, w wielu miejscach opuchnięte. Niesamowitość tego oblicza potęgował półmrok, który zapowiadał rychłe nadejście nocy. Nieznajomy właściwie odczytał wymowę jej spojrzenia. Przetarł dłonią twarz – niestety, na nic się to zdało – i prychnął z oburzeniem:

– No co…? Ty wyglądasz niewiele lepiej – skierował wzrok na jej ramię, gdzie widniały paskudne zadrapania.

Nerisa oglądała zranienia, zastanawiając się, dlaczego nie czuje bólu. Jeszcze bardziej zatrwożyła się stanem swojej sukienki. Okazało się, że była poszarpana na całej swojej długości. Podejrzewając najgorsze, przeciągnęła otwartymi dłońmi po głowie. Chociaż tego nie widziała, była pewna, że bardziej rozczochrana nie była jeszcze nigdy w życiu. Uklękła i zaczęła pośpiesznie rozplatać skołtuniały warkocz, a właściwie to, co po nim pozostało. Jednocześnie ani na moment nie spuszczała z oczu nieznajomego, starając sobie przypomnieć wszystkie szczegóły z ich spotkania, począwszy od chwili, kiedy poczuła jego uścisk na swojej twarzy. Zdawała sobie sprawę, że zawdzięcza mu ocalenie, ale czując na sobie jeszcze jego niczym niekrępujące się dłonie, nie mogła się wyzbyć wobec niego nieufności.

Tymczasem mężczyzna również postanowił ogarnąć się po dramatycznych wydarzeniach. Sięgnął po bukłak i, mamrocząc pod nosem różne złośliwości, oblał wodą twarz, aby ją obmyć z pyłu i skrzepłej krwi. Nerisa dopiero teraz zauważyła, jak bardzo ciernie pokiereszowały mu ramiona. Plecy uchroniła przed nimi gruba, skórzana kamizela. Pomiędzy zranieniami na skórze dziewczyna dostrzegła też kajfaski Znak Ziemi, co zresztą nie mogło dziwić, jeśli się pamiętało, w granicach jakiej osady się znajdowali. Tak więc wiedziała o nim tyle, że jest młodym, silnym, ciemnowłosym kajfasczykiem – prawdopodobnie łucznikiem polującym na zwierzynę – który w odpowiednim czasie znalazł się w odpowiednim miejscu, czyli przy niej. Do tego obrazu nie pasował jej jedynie jego miecz, który należał przecież do wyposażenia wojowników. Tak czy owak zawdzięczała mu życie, dla którego zaryzykował swoje własne. Gdyby nie on, trapan niechybnie by ją rozszarpał…

Wspomnienie drapieżcy znów zadziałało na nią osłabiająco. Poza tym emocje nieco opadły, więc do głosu doszedł piekący ból ran. Nerisa zmarszczyła brwi. Zrezygnowała z upięcia włosów, bo poruszanie poranionymi palcami zbyt wiele ją kosztowało. Przełożyła rozpuszczone pasma na przód sukienki – długie włosy świetnie maskowały rozerwane miejsca – i delikatnie ułożyła obolałe ręce na kolanach. Zaczęła do niej docierać powaga sytuacji, w jakiej się znalazła. Jak ona wytłumaczy się wszystkim po powrocie do osady? Jeśli w ogóle uda jej się bezpiecznie do niej dotrzeć… Przecież nikt jej nie zagwarantuje, że wyczerpała już swoją pulę przygód.

– Czy on może wrócić? – zapytała słabym głosem, spoglądając przez ramię za siebie, tam gdzie w zapadającym mroku ginęła czerwień kajfaskich pól.

– Jeśli pytasz o trapana, to… tak, wróci z pewnością, jeśli znów wejdziesz z buciorami do jego domu. Jak zauważyłaś, nie jest zbyt gościnny – dodał, ciskając w trawę szmatą, w którą wytarł twarz.

– Jesteś… rozgniewany?

– Zaskoczę cię, jeśli powiem, że tak?! Każde dziecko na tej wyspie wie, że czerwone trawy Kajfasu to terytorium zakazane dla ludzi, chyba że ktoś chce się przekonać, jak wygląda trapan od środka!

– Nie kpij ze mnie!

– To jak wytłumaczysz twoje dziecięce pląsy na terytorium najgroźniejszego z drapieżców, co?

– Śledziłeś mnie?!

– Nazywaj to sobie jak chcesz, ale gdybym cię w porę nie zauważył…

– Nie byłam świadoma niebezpieczeństwa! Nie jestem stąd…

– Wiem, kim jesteś. Jak każdego na tej wyspie zdradza cię Znak Ziemi i czerwone półkole wokół niego. Wyjaśnij mi tylko – podszedł do niej bliżej, starając się wyczytać odpowiedź z jej oczu, zanim ją usłyszy – jak to się stało, że tłumaczka Świętej Mowy, którą od dawna oczekiwano w osadzie, tańczyła po zakazanym terytorium trapanów i kogo tam nawoływała?

– Wcale nie tańczyłam! A poza tym… nie tylko ja dziwacznie się zachowuję! Pierwszy raz widzę łowcę z mieczem wojownika za plecami. Kim ty właściwie jesteś?!

– Jestem Karim… – odpowiedział, przykucając naprzeciwko niej. Wpatrywał się w jej twarz z dziwnym błyskiem w oczach, jakby chciał sprawdzić, czy ta informacja zrobi na niej jakieś wrażenie. – A więc… nie opowiadała ci o mnie – dodał, zauważywszy na jej twarzy jedynie potworne zmęczenie i próbę ukrycia zakłopotania.

– Niby kto miał mi o tobie mówić?

– Twoja matka.

– Moja… matka?! – żachnęła się, nastrajając dość bojowo. – A niby z jakiej racji? – dopytała, kiedy już wstała. – Domyślałam się, że z tobą jest coś…

Nie dokończyła. Waleczności starczyło jej na bardzo krótko, gdyż zaraz po tym, jak wstała, powróciły zawroty głowy. Osłabiony przez krańcowe emocje organizm upominał się o odpoczynek. Nerisa zachwiała się.

– Nooo… – Karim pomógł utrzymać się jej na nogach – może już na dzisiaj wystarczy tych tańców, co?

– Ja wcale nie tańczyłam! Nic o mnie nie wiesz! Nie masz pojęcia, co tu robię, więc nie wymądrzaj się.

– Masz rację – zgodził się z dziewczyną. – Dlatego musisz mi co nieco o sobie powiedzieć. Ale… najpierw usiądźmy, abym znowu nie musiał cię dźwigać. Szczerze mówiąc… wyglądasz na lżejszą.

Nerisa chętnie powróciła do bezpiecznej pozycji, a potem… westchnęła z goryczą, bo jego słowa pozbawiły ją nadziei na to, że od ciernistego gąszczu, do miejsca, w którym się teraz znajdowali, jakimś cudem dotarła o własnych siłach, tyle że po prostu tego nie pamiętała. Nie było jej łatwo pogodzić się z faktem, że powinna być wdzięczna Karimowi również za przeniesienie jej omdlałego ciała w bezpieczne miejsce.

– Podejrzewam – zaczął Karim, zniecierpliwiony jej milczeniem – że takiej zacnej osóbki nie wypuścili z osady samej na spacer po łowieckich polach, więc ktoś równie zacny musiał ci towarzyszyć, nieprawdaż?

– Mój brat, Finian z Luppy – odpowiadała posłusznie, obiecując w duchu zemstę za ironiczny przydomek – Ruela, Tyrus i… kilku łowców z osady.

„Zacna osóbka w zacnym towarzystwie…” – pomyślał Karim i przeczesał dłonią włosy, jakby chciał tym gestem strącić z głowy problem, z jakim przyszło mu się zmierzyć. Miał pod opieką córkę saremskiego Wodza, a zarazem tłumaczkę Świętej Mowy, o którą drżą wszyscy na całej wyspie. Musi bezpiecznie odstawić ją do osady, a przy tym wypełnić zadanie, z którym wyruszył na łowieckie pola. Potrzebował więcej informacji, aby ułożyć jakiś sensowny plan działania:

– Wyruszyłaś z nimi na polowanie?

– Tak, ale po drugim postoju rozdzieliliśmy się, bo ja… zraniłam się w nogę i musiałam pozostać w obozowisku.

– Sama?

– Nie, z Tyrusem.

– I on nie miał nic przeciwko temu, abyś odwiedziła czerwone trawy Kajfasu, i to jeszcze ze zranioną nogą? A właśnie… Co z nią? Z tego, co miałem okazję zobaczyć, wnoszę, że chyba przestała boleć?

– Tak! To znaczy… nie! On spał, jak… zdecydowałam się… zwiedzić tereny… nieopodal – z trudnością dobierała godne określenie dla jej karkołomnej wyprawy.

– No to się przyszły dowódca wojowników nie popisał… – zaśmiał się pod nosem. – Gdzie rozłożyliście drugi obóz?

– Gdzieś… na trawach.

– No wiesz, nie musiałaś określać tego miejsca aż tak dokładnie.

– Nie wiem gdzie! Przecież nie znam tych terenów! Pamiętam tylko, że przeszliśmy z wysokich traw na trochę niższe, o bardziej soczystych i zielonych liściach. Z obozowiska widać było w oddali, z jednej strony cierniste krzewy, a z drugiej łunę czerwieni traw i zachodzącego słońca. Właśnie w tym miejscu mieliśmy z Tyrusem czekać na powrót łowców.

– Aż mi ich szkoda… Z powodu twojej nieobecności mają większego stracha niż ja, mając cię tuż przy sobie.

– Kiedy wyruszamy do osady?

– Po polowaniu… – odpowiedział zdawkowo, błądząc gdzieś myślami.

– Po jakim znowu polowaniu? Mam dość polowań i chcę jak najszybciej znaleźć się w osadzie!

– Zanim zaczniesz tupać nóżką, pomyśl trochę o innych. Nie przyszło ci do głowy, że twój brat umiera ze strachu o ciebie?

– Ale co ja mogę zrobić?

– Ty nic, ale… Pojot może wiele… – mrugnął zawadiacko okiem.

Oddalił się od Nerisy o kilka kroków i, przykładając złożone dłonie do ust, zagwizdał wysokim dźwiękiem, który do złudzenia przypominał głos jakiegoś ptaka. Czynność tę powtórzył kilkakrotnie, rozglądając się po ogarniętym zmierzchem niebie. Nerisa domyśliła się zamiarów Karima. Teraz i ona wypatrywała gościa z przestworzy, psiocząc w duchu, że oto kolejne ptaszysko wkracza bezczelnie w jej życie. Wyczekiwanie trwało na tyle długo, że powoli traciła nadzieję na doręczenie Merajowi wiadomości na ptasich skrzydłach. Już miała sobie zakpić z łowcy, kiedy nagle ponad nimi rozległ się ptasi zew, będący zapewne odpowiedzią na nawoływanie Karima. Mężczyzna zarzucił na przedramię ściągniętą z pleców kamizelę i wyciągnął w górę rękę. Po chwili wylądował na niej ptak. Zatrzepotał jeszcze kilka razy pokaźnymi skrzydłami, a potem – pod wpływem łagodnego dotyku swego pana – uspokoił się i wyciszył.

– Oto Pojot! Sam go wytresowałem – Karim z dumą przedstawił Nerisie swego wychowanka. – Polujemy razem. Wszyscy kojarzą go ze mną. Nauczyłem go siedzieć na ustrzelonym zwierzu i nawoływać łowców nadjeżdżających końmi po łupy. Chcesz się przywitać?

Odpowiedź Nerisy była jednoznaczna:

– Nie. Ptaszyska nie robią na mnie dobrego wrażenia. W Saremie mamy ich kilka i z żadnym z nich nie udało mi się zaprzyjaźnić. Niech tak pozostanie. Na czym napiszemy wiadomość do Meraja?

– Pojot poleci prosto do osady. Jeszcze nie jest na tyle sprytny, aby na słowo… „Meraj” domyślić się, o kogo chodzi. Wiadomość o tym, że żyjesz, nie będzie składała się ze słów, bo na polowanie nie zabieram ze sobą przyrządów do pisania. Masz – rzucił jej niewielki nóż – odetnij długi kosmyk włosów. To powinno wystarczyć, aby domyślili się, że jesteś ze mną.

Nerisa, chociaż niechętnie, wykonała polecenie i wkrótce Pojot zniknął w mroku nocy, niosąc do osady nietypową wiadomość.

– Skąd on wie, że ma lecieć akurat do osady?

– Bo ja go o to poprosiłem… – odpowiedział, spoglądając zaczepnie w jej oczy.

Nerisa spłoszyła się tym długim, odważnym spojrzeniem. Opuściła wzrok i zajęła się odrywaniem zwisających strzępów materiału ze skraju sukienki.

– No to… my też możemy się już zbierać – zaproponowała. – Czuję się już o wiele lepiej. Na pewno noc nie utrudni ci orientacji w terenie. Zresztą… jest wyjątkowo widna – dorzuciła, zerkając na niebo rozświetlone mrowiem gwiazd.

– Już ci mówiłem, że wracamy po polowaniu. Lada chwila muszę wyruszyć tam, na wprost – wskazał kierunek. – Nie martw się, to nie potrwa długo.

– Więc ja mam zostać tu sama, w tej ciemności?

– Sama mówiłaś, że noc jest wyjątkowo widna – odpowiedział, przygotowując łuk, strzały i jakieś szpargały.

– A jeśli on tu wróci?

– Trapan sam tu nie wróci, chyba że go do tego sprowokujesz.

– Dlaczego musisz polować akurat tej nocy? Nie wystarczy ci na dzisiaj wrażeń?

– Zdaję sobie sprawę z twojej ignorancji, więc ci odpowiem… Nie wybrałem sobie tej nocy na polowanie dla własnego widzimisię. To, że tu jestem, jest elementem planu, którego powodzenie wymaga trzymania się go ściśle, wręcz… co do chwili, bo to właśnie tej nocy księżyc jest prawie pełen, co gwarantuje dobre widzenie; to tej nocy stado hers schodzi tędy z górskich terenów do doliny Tentry; to tej nocy będą polować na nie trapany i to właśnie tej nocy razem z innymi łowcami, którzy czuwają ukryci w umówionych miejscach, zamierzamy ustrzelić kilka z nich. Myślę, że wiesz, jak cennym łupem jest mięso tych trawożerców.

– To są tu inni łowcy?

– Rzadko kiedy polujemy samodzielnie. Najczęściej wyruszamy na łowy w zorganizowanych grupach, co pewnie już zdążyłaś zauważyć obserwując poczynania Rueli, Meraja i reszty twoich towarzyszy. Każdy w grupie ma zadanie do wykonania – jeśli nagle jeden z łowców zawiedzie, sprowadza na innych niebezpieczeństwo. Każde polowanie, każde stado wymaga innego podejścia. Wiesz, dlaczego polujemy na hersy właśnie w tym miejscu, o tym czasie roku, tej właśnie nocy?

Nerisa pokręciła przecząco głową, więc Karim ciągnął dalej swą opowieść:

– Niedawno rozpoczęły wędrówkę z gór, przez kajfaskie pola nad tumbagońską rzekę, bo tam mają swoje gody i tam pozostają, aż nie urodzą się im młode. Nie pytaj mnie, dlaczego właśnie tam. Hersy po prostu tak mają. Polowanie na nie w górach jest niemożliwe. Za dużo przeszkód dla łowcy i za dużo kryjówek dla zwierząt. Natomiast nad samą rzeką byłoby głupotą znaczyć śmiercią stado, które stara się odrodzić. Poza tym, hersy wędrują zwartymi szykami, przez co łowcom zbyt trudno jest je rozproszyć, wyszukać słabe osobniki.

– Słabe osobniki? – Nerisa dopytywała z coraz większym zainteresowaniem.

– Słabe, czyli stare albo schorowane. Pomyśl… Jeśli drapieżca będzie wybijał najdorodniejsze sztuki to, po pierwsze, straci wiele sił na ich dopadnięcie i powalenie, a po drugie, osłabi stado, pozbawiając je zdrowych, silnych zwierząt, z których powinno się ono odradzać. My, łowcy, bierzemy przykład z zachowania drapieżców. Jeśli będziemy strzelać do pierwszych lepszych hers, osłabimy stado, a przecież zależy nam, aby miało się dobrze.

– Dlaczego polujecie o tej samej porze co trapany?

– Obok ich terytorium hersy przechodzą przez kolejne trzy dni i noce, a ponieważ one polują tylko między zmierzchem a świtem, więc łowcy muszą się do nich dostosować. Czekamy, aż drapieżniki rozpędzą hersy i oddzielą od stada słabsze osobniki. Trapany nie pozwalają oddalić się im zbytnio od swego terytorium i zapędzają je w pułapkę – zwarty krąg śmierci utworzony przez najsilniejsze z nich. Zastraszają ofiary swym rykiem, a później część trapanów rozpoczyna atak. Najadają się do syta, a w tym czasie pozostali drapieżcy pilnują reszty zagonionych hers. Potem trapany zamieniają się rolami. Kiedy już wszystkie się pożywią, wracają na czerwone trawy. Niedobitki, z których zrezygnowały trapany, są nasze! – Karim z ożywieniem uderzył się w pierś. – Zwykle tak są wycieńczone strachem i ucieczką, że dosięgnięcie ich strzałą to żaden wyczyn.

– Nie wiedziałam, że trapany żerują tylko nocą… – Nerisa z obawą rozglądała się po bokach, ale szybko przestała, bo była pewna, że wypatrzy coś przerażającego.

– Posłuchaj mnie – Karim znowu przerwał przygotowywania do łowów. – Wysokie trawy i okolice to najbezpieczniejszy teren na kajfaskich polach. To właśnie dlatego w czasie polowań rozbijamy na nich obozowiska. Nie żerują tu trawożercy, bo ta trawa im po prostu nie smakuje. A skoro nie ma tu mięska, nie ma też i jego amatorów. Drapieżcy trzymają się w pobliżu swych ofiar, a tu ich nie ma. Nie zostawiłbym ciebie samej, gdybym nie był przekonany, że nic ci nie grozi, i, uwierz mi, nie mam na względzie tylko twojego bezpieczeństwa. Wyobraź sobie, co mnie czeka, jeśli nie dowiozę cię całej i zdrowej do osady! Dowód na to, że znalazłaś się pod moją opieką, już pewnie dolatuje do Lesa.

– Kiedy wrócisz?

– Kiedy polowanie się skończy, zadmiemy w rogi. To sygnał dla czekających przy koniach, aby ruszyli do nas po trofea. Słyszysz to? – zwrócił jej uwagę na krótkie, urywane popiskiwania.

– Wciąż słychać jakieś zwierzęta – zauważyła z wyrzutem.

– Wsłuchaj się uważniej. Wyczuj charakterystyczny rytm tych wysokich dźwięków.

Aby ułatwić Nerisie rozpoznanie, ujął jej dłoń i stukał w nią palcem wtedy, kiedy rozbrzmiewał pogłos, o który mu chodziło.

– To Mides – wyjaśnił, kiedy dziewczyna niewyraźnym uśmiechem dała znać, że słyszy, co trzeba – jeden z łowców, który czuwa najbliżej terytorium trapanów, ale od drugiej strony, tuż przy stadzie hers. Daje sygnał, że trapany szykują się do ataku. To czas, abyśmy ruszyli na łowy. A ty… ułóż się wygodnie na trawie, zamknij oczy i… wsłuchaj się w odgłosy polowania. Ciesz się z tego, że wciąż żyjesz – dodał z uśmiechem, zakładając na siebie ekwipunek łowcy.

Karim posłał jeszcze jakiś sygnał dźwiękowy, rozumiany tylko przez łowców, i po chwili… zniknął w oddali, pod osłoną nocy.

Nerisa została sama, nie licząc towarzystwa dzikich traw, skrywających w swych pieleszach miriady stworzeń różnej wielkości i usposobienia. W okolicznościach, w jakich się znalazła, żadne z nich nie mogło budzić w niej ani krzty sympatii. Nerisa nie miała pojęcia, które ze słyszanych dźwięków to sygnały łowców, a które to mowa dzikiej natury. Wszelkim odgłosom wciąż akompaniował szum traw kołysanych przez wiatr. Za sprawą masy źdźbeł falujących w srebrnej poświacie księżyca Nerisa znów poczuła się jak w bajce, ale tym razem była ona według niej z góry skazana na kiepskie zakończenie. Rozglądając się wokół, co rusz odnosiła wrażenie, że w gąszczu widzi skradającego się ku niej zabójcę. Wreszcie zacisnęła powieki i, za radą Karima, ułożyła się w trawie, podkładając pod głowę koc, który jej zostawił. Próbowała uspokoić swe wnętrze poniewierane przez strach, ale ten wciąż podsuwał jej przed oczy dzikie ślepia trapana. Mijały długie chwile, mogła więc ulec mylnemu wrażeniu, że noc zapewne ma się już ku końcowi. Myślała, że gorzej już być nie może…

Nagle doszedł ją z oddali ryk dzikiego trapana. Jak się niebawem okazało, był to początek serii złowieszczych znaków obecności drapieżników. Nerisa nakryła głowę rękoma, zasłaniając nimi uszy. Ryk najpotężniejszych z drapieżców natychmiast uciszył wszelkie inne odgłosy na kajfaskich polach; wszelkie inne, oprócz rzecz jasna przerażonego wycia ich ofiar. Mając świeżo w pamięci opowieść o sposobie polowania na hersy, wyobraźnia Nerisy ruszyła pełną parą. Już nie tylko słyszała tupot setek kopyt, ale też pod zaciśniętymi powiekami widziała wciąż jeszcze zwarte stado, uciekające w popłochu przed zgrają wyspecjalizowanych zabójców. Okrążyli je i zaczęli przeganiać z miejsca na miejsce, aby wyodrębnić z niego te osobniki, które miały już wyraźnie dosyć. Zapewne polowanie toczyło się zgodnie z odwiecznym planem natury, gdyż odgłosy uciekającego stada stawały się coraz mniej słyszalne. Zastąpiły je ryki trapanów zsynchronizowane z wyciem ofiar, którym odcięto drogę ucieczki. Po pewnym czasie trapany ucichły, natomiast wycie hers stawało się o wiele krótsze, z nagła urwane w chwili największej eskalacji dźwięku. Nerisa podejrzewała, że to efekt strzał Karima i pozostałych łowców. Nie myliła się, gdyż niedługo po tym, jak zamarł ostatni ryk hersy, rozległ się dźwięk kilku rogów, obwieszczający koniec polowania…

Nerisa nadal była cała struchlała. Miała serdecznie dość dzikich pól, trapanów i polowań. Zdawała sobie sprawę, że do tej pory korzystała z łowieckich trofeów, ale teraz się okazało, że uczestnictwo w ich zdobywaniu ją przerasta. Być może dlatego, że miała kobiecą wrażliwość? Mężczyźni najwidoczniej inaczej patrzą na te sprawy. Dziwiła się Rueli, że realizuje się właśnie na kajfaskich polach łowieckich, i to z taką pasją. „A może… – myślała Nerisa – gdybym była tak odważna, jak ona; tak otwarta… nie tylko na ludzi, ale też na wszelkie ludzkie doświadczenia, to traktowano by mnie bardziej zwyczajnie, po prostu normalnie? Tymczasem… uwięziona przez swą służbę w Świątyni, z dala od ludzi i ich codziennych spraw, stwarzam dystans, czasami oparty na obojętności, ale czasami niepozbawiony złośliwości? Może powinnam być jak Ruela?”

Tak rozmyślając nad sobą, z dużym opóźnieniem zauważyła, że na dzikich trawach zapadła cisza. Zapewne inne stworzenia, podobnie jak ona, obawiały się nawet głośniej westchnąć po takiej zatrważającej dawce ryków i wycia. Znów wszystko znieruchomiało; znów można było odnieść wrażenie, że zamiast chwil mijają dni. Wstrzymała oddech, kiedy usłyszała, że coś lub ktoś się zbliża. Nie wytrzymała napięcia i uniosła głowę, aby spojrzeć w odpowiednim kierunku. Z mroku wyłaniała się ludzka postać. To Karim wracał z polowania. Dziewczyna, uspokajając oddech, znów położyła głowę w kocu. „Być jak Ruela…” – rozmyślała „Co też Ruela robiłaby po polowaniu? Radowałaby się z łupów, przywoływała z ekscytacją szczegóły konania swych ofiar, a może po prostu poszłaby spokojnie spać, ukojona poczuciem dobrze wykonanej roboty?” Nerisa wybrała tę trzecią opcję. Nie chciała, aby Karim znowu zobaczył w niej nieporadną, wystraszoną, zacną osóbkę, która niewiele wie o dzikich polach życia. Postanowiła udawać, że śpi. Tak spokojnie, beztrosko, jakby nic wielkiego się nie wydarzyło – przecież to jasne, że tu nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo, a odgłosy polowania były dla niej niczym matczyna kołysanka. Ukryła twarz w zaciszu koca i postarała się o miarowy oddech, który już zapomniał, co to strach. Coraz wyraźniej słyszała kroki Karima. Kiedy doszedł do obozowiska, zrzucił z siebie łuk i resztę ekwipunku, a potem podszedł do niej i przykucnął tuż obok. Nerisa usłyszała szept swego imienia. Nie zareagowała, przecież od dawna była pogrążona w głębokim śnie. Tymczasem Karim nadal był tuż przy niej. Słyszała jego serce, które jeszcze wspominało trudy polowania. Następnie rozległ się jakiś szelest i poczuła, że ją czymś okrywa. Chociaż nie mogła tego ocenić wzrokiem, to sercem dostrzegła jego spojrzenie pełne ciekawości i tajemniczej zadumy. Dziewczyna nabrała ochoty je odwzajemnić. Już miała się poruszyć, dając znak, że się budzi, kiedy Karim wstał i odszedł na bok. Chwilę krzątał się po obozowisku, po czym ucichły wszelkie odgłosy świadczące o jego obecności. Nerisa, wiedziona ciekawością, nie wytrzymała bezruchu. Lekko przekręciła głowę i koniuszkiem palców odchyliła koc, tak aby jednym okiem móc zerknąć na Karima. Zobaczyła go siedzącego na trawie z zadartą w górę głową. Wpatrywał się w mrowie gwiazd, chociaż… po chwili można było dostrzec, że uwagę łowcy przyciągało jakby tylko kilka z nich. W dłoniach Karim trzymał jakieś zawiniątko obwiązane rzemykiem. W pewnym momencie spuścił na nie wzrok, rozwiązał wiązanie i z kawałka cienkiej skóry odwinął niewielką księgę, na stronicach której począł coś notować za pomocą cienkiego rysika. „A podobno nie nosi ze sobą nic do pisania…” – pomyślała Nerisa, zaskoczona tym, co widzi. Podczas dalszego śledzenia ruchów jego głowy i dłoni zauważyła, że nanosił na papier szkice tego, na co spoglądał. Kiedy skończył, przekartkował swe zapiski i zatrzymał się na wcześniejszej stronie, być może po to, aby porównać stare notatki z tymi, które zrobił przed chwilą. Chociaż z powodu odległości i ciemności widoczność była słaba, to Nerisa zdołała zauważyć na jego twarzy, w gestach i ruchach ciała coś, co ją ujęło. Karim adorował obecną chwilę; upajał się nią, ofiarowując całą swoją uwagę gwiazdom na niebie i stronicom w księdze. Wyglądał na kogoś, kto wie, co robi i dlaczego; kto zna się od bardzo dawna z tymi, które mu pozowały, i kto przeżył z nimi już niejedną przygodę, a także jest spragniony następnych. Sprawiał wrażenie, jakby rozmawiał z gwiazdami uśmiechem, błyskiem oczu, skupieniem nad zapisywaną stronicą czy spojrzeniem pełnym ciekawości i zauroczenia w niebo. Nerisa z zazdrością spojrzała na gwiazdy. Były piękne, jak zawsze… i chyba tylko tyle mogła o nich powiedzieć. Znowu zapragnęła rozumieć ich mowę. Może dowiedziałaby się wówczas, co szepczą do tajemniczego łowcy z dzikich, kajaskich pól?

Zapatrzyła się w jedną z nich. Jej błyskotliwe migotanie towarzyszyło jej dopóty, dopóki naprawdę nie zasnęła…

 

 

 

 

 

Część II

OGIEÑ WODA I WIATR

 

 

ROZDZIAŁ 17

SPOTKANIE Z GŁĘBINAMI

Serce gotowe, aby kochać; słowa uplecione w głowie, aby wspierać, pocieszać; siły rwące się do skoku, aby działać, nieść pomoc… tylko wkrótce może zabraknąć tej, dla której to wszystko przygotował… Plątanina myśli nie dawała mu wytchnienia. Na przemian roztrząsał: to, co może się wydarzyć, i to, co musi zrobić, aby tamto się nie wydarzyło… Plątanina myśli…

„Rzeczy dzieją się zbyt szybko… Nie nadążam za nimi. Nie ma życia przede mną, jeśli porwie mnie ich rwący nurt… Trzeba mi iść pod prąd. Tylko że ryzyko jest ogromne… Muszę to mądrze rozegrać. Wbrew wszystkiemu… Dla niej dam radę… Oni nie rozumieją, ile ona dla mnie znaczy; nie znają jej tak jak ja… Tak… Jeśli będzie taka konieczność, będę działał, bez względu na wszystko…”.

Meraj, wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się nerwowo, kiedy nagle tuż obok niego z ciemności wyłonił się Isna. Wstał pospiesznie na równe nogi i wziął głęboki oddech, uspokajając raptownie przyśpieszony puls.

– Długo jeszcze zamierzasz tu tkwić? – zapytał basowym szeptem Wódz.

– Powiedziała… że zapali w oknie świecę, jeśli będzie chciała rozmawiać. Czekam na ten znak… – wyjaśnił, opierając się plecami o budynek, przy którym czatował.

– Jest środek nocy… Nadal masz nadzieję, że cię przywoła?

– Już środek nocy? Cóż… Straciłem rachubę czasu… – blagował, nie chcąc się odkryć, że doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji. Mimo że ciemność nocy stanowiła dobre schronienie, odwrócił z lekka twarz od Isny, aby ukryć się przed jego badawczym spojrzeniem.

– Mówiła coś jeszcze, kiedy zostawiłem was samych?

– Głównie to… płakała…

– Cóż… Wina nie leży po naszej stronie. Musi podziękować bratu – pokpiwał Isna – za zorganizowanie powrotnego rejsu na ich Stary Ląd.

– To nie konieczność powrotu tak nią wstrząsnęła. Gradia nie może się pogodzić z występkiem Dorona. Przeżywa to bardziej niż… nakaz wygnania – Merajowi z trudem przeszły te słowa przez usta – chociaż… to zrozumiałe, że i to ją zdruzgotało. Panicznie boi się powrotu tam, gdzie…

Isna nie zamierzał słuchać tych roztkliwiań:

– Doron swym postępowaniem rzucił cień na wszystkich swoich pobratymców, w tym i na swoją siostrę!

– To niesprawiedliwe, aby musiała płacić za winy brata! – Meraj nie zamierzał tak łatwo ustąpić.

– Gradia z pewnością jest z bratem w jakimś układzie. Nie ufam jej tak samo jak Doronowi. Sam słyszałeś, że ich wersje znacząco różnią się od siebie. Sprawa ich rodziców i to, co ostatnio wspomniała o Menecheszu… Któreś z nich łże!

– Skąd masz pewność, Wodzu, że to ona kłamie? Czy to roztropne, mierzyć wszystkich jedną miarą? – Meraj brnął odważnie dalej.

– Nie ucz mnie roztropności, młokosie! – żachnął się Isna. – Nie zamierzam się tłumaczyć z jednogłośnej decyzji wspólnoty Wodzów. Twój ojciec jako pierwszy wysunął propozycję usunięcia z wyspy zarówno Dorona, jak i Gradii. Jeśli ośmielą się wrócić na naszą wyspę, stracą życie…

– Nigdy nie zabiłbym bezbronnej kobiety! – Meraj wycedził przez zęby za odchodzącym Wodzem.

Isna nie zamierzał tego zostawić bez odpowiedzi. Odwrócił się do Meraja i, wolno mierząc kroki, na powrót zbliżył się do niego, aby przeszyć go z bliska spojrzeniem człowieka dzierżącego władzę.

– To mi śmierdzi wypowiedzeniem posłuszeństwa… – Wódz mruknął zaczepnie, stojąc z Merajem twarzą w twarz. – Wiesz, co za to grozi przyszłemu Wodzowi? Jeśli tak zależy ci na życiu tej… bezbronnej kobiety – wskazał ruchem głowy na dom Gradii – postaraj się, aby była gotowa do drogi i wybij jej z głowy myśl o powrocie tutaj. Statek czeka w pełnej gotowości na sygnał do podniesienia żagli. Doron z eskortą mogą tu dotrzeć w każdej chwili…

Meraj z całych sił zacisnął zęby, aby powstrzymać ripostę. Isna z pewnością nałożyłby na niego jakąś karę, a ta mogłaby pokrzyżować jego plany.

W tej samej chwili jeden z wartowników podbiegł do Wodza i szeptem przekazał jakąś wiadomość. Isna skinął głową i ruszył za posłańcem.

Przyszły Wódz Saremu znów został sam ze swoimi myślami. Usiadł z powrotem na trawie i skierował zbuntowane spojrzenie na okno domu, w którym Gradia spędzała ostatnią noc na Orlej Wyspie…

 

* * *

Była jeszcze noc, kiedy eskorta wraz z więźniem dotarła do Luppy. Isna nie zezwolił, aby Doron przekroczył bramę osady. Nakazał czekać przybyłym przy wyłożonej palami drodze prowadzącej wprost na nadbrzeże. Skrępowanemu Doronowi wojownicy pomogli zejść z konia, aby na stojąco oczekiwał na przybycie Wodza. Ten nadszedł z grupą lupperskich wojowników, z gromadą ciekawych wydarzenia mieszkańców, ze Starszyzną… i z Gradią. Biedaczka nie bardzo wiedziała, co się wokół niej dzieje. Głębokie zagubienie malowało się na jej pobladłej twarzy, ale nie wykazywała przy tym żadnych oznak buntu. Posłusznie wykonywała wszelkie polecenia. Mocno przytulała do piersi pakuneczek z drobiazgami, który przyszykowała jej na drogę Fermena. Beznamiętnie wodziła wzrokiem po otaczających ją twarzach, jakby duchem już była na Starym Lądzie, pogrążonym w wyziewach stęchlizny. Dopiero kiedy stanęła przy boku skazańca, wtedy zobojętniałe dotąd oblicze nabrało swojego dawnego wyrazu. To samo tyczyło się i Dorona, ale on na widok Gradii nie bezwolności się wyzbył, ale szyderczej nonszalancji. Gradia i Doron spojrzeli sobie prosto w oczy. Chwilowo mieli ku temu sposobność, bo uwaga większości ludzi skupiona była na ostatnich przygotowaniach do odprawienia statku. Starszyzna zapisywała coś w księgach, Wódz rozpytywał wojowników o zachowanie więźnia w czasie drogi, innym przydzielano jakieś toboły. Trzeba było je przenieść na brzeg i załadować na łódkę, którą wygnańcy mieli dopłynąć do okrętu. Jedynie czterej wojownicy stojący najbliżej skazańców mieli na nich pewne baczenie. Niewiele było widać, gdyż ciemność nocy była nader gęsta, a wolnych rąk do trzymania płonących pochodni zbyt mało. Zresztą nie było czego żałować… Spojrzenia, jakimi Doron i Gradia się objęli, były melanżem: żałości, chłodu, rozczarowania i poczucia krzywdy z wyniosłością, gniewem, odrzuceniem i brakiem poczucia winy. Ich spojrzenia stanęły ze sobą w szranki, mierząc do siebie bezlitośnie najgorszymi uczuciami.

– Już czas! – obwieścił spiżowym głosem Isna, przerywając skazanym te ciche zmagania.

Doron zaśmiał się pod nosem, kiedy jeden z wojowników pchnął go w kierunku drogi wyłożonej drewnianymi balami.

Korowód prowadzący wygnańców, oświetlony tu i tam pochodniami, kroczył z wolna w stronę brzegu wód – wojownicy, potem Doron i Gradia, za nimi Wódz, Starszyzna i grupa mieszkańców, którzy chcieli pożegnać Dorona. Wielu z nich opłakiwało gościa ze Starego Lądu. Ich żal był jednak skutecznie zagłuszany przez szum fal, które tej nocy były wyjątkowo radosne. Wreszcie pozbywają się rywalki o względy młodzieńca; rywalki, z którą nie sposób było im się mierzyć.

Na brzegu czekały na skazańców dwie łódki. Jedna miała zabrać na okręt Dorona i Gradię wraz z eskortą, a drugą miały popłynąć przygotowane tobołki i jeszcze kilku wojowników. Przed wykonaniem wyroku głos powinien zabrać Wódz, aby oficjalnie odczytać jego uzasadnienie i rozstrzygnięcie w sprawie nałożonej na winowajców kary. Isna przywołał ku sobie mężczyznę z pochodnią, po czym rozwinął zwój i spełnił to, co nakazywało prawo:

– Doronie! – po nadbrzeżu poniósł się donośny głos Wodza. – Mierząc w godność i życie oddanej Wodza Saremu, skazałeś siebie i swoją siostrę, Gradię, na wygnanie z Orlej Wyspy. Odpłyniecie okrętem bez załogi i bez map. Rozpostarto na nim wszystkie żagle, mocno ograniczając możliwość ich zwinięcia. Skromny zapas wody i żywności jest znakiem naszej litości wobec was, za co powinniście być wdzięczni. Jeśli ty, twoja siostra lub ktokolwiek z twoich popleczników wkroczycie na naszą ziemię, zostaniecie pozbawieni życia. Nie zasłużyłeś na nasze zaufanie!

– To kłamstwa! – wrzasnął Doron w kierunku zgromadzonej grupy ludzi. – Wodzowie kłamią! Jestem niewinny! Oskarżają mnie, bo chcą się mnie pozbyć! Przekażcie to tym, którzy mi uwierzyli! Ja i moje gwiazdy niesiemy wam wybawienie od niewiedzy i wątpliwości, a oni chcą mnie usunąć, bo zagrażam ich władzy, którą nad wami dzierżą poprzez tłumaczkę Świętej Mowy, Dramana i wskazówki Aru Zana!

– Wsiadaj na łódź! – huknął Isna, przebijając się głosem przez szum fal i gwar komentarzy.

Doron uśmiechnął się do siebie w poczuciu ulgi i spełnienia. Spojrzał jeszcze na niebo, jakby szukał swoich gwiazd – tej nocy zakrywały je gęste chmury – i ochoczo ruszył do łodzi. Tuż za nim szła Gradia.

Isna zmarszczył brwi. Nie tak wyobrażał sobie minę człowieka, który był wydawany na łaskę żywiołów. W milczeniu spoglądał na oddalającą się łódź, szukając wyjaśnienia dziwnego zachowania Dorona.

– Widzisz, Wodzu? – z oddali poniósł się po powierzchni wody krzyk skazańca. – A nie mówiłem, że pozwolicie mi wypłynąć na Bezkresne Wody? Właśnie sprawdza się kolejna przepowiednia moich gwiazd! Ja tylko postarałem się, aby to, co nieuniknione, nadeszło szybciej – rozległ się stłumiony odległością śmiech, któremu akompaniował tylko szum fal. – Do zobaczenia wkrótce! Wrócę do was z Menecheszem i naszą potęgą!

– Obyś stał się łajnem morskich gigantów… – warknął pod nosem Isna.

Nastała cisza, tylko fale wciąż wiwatowały swoje zwycięstwo nad Gradią. W dali Bezkresnych Wód pogrążonych w nocnym mroku nie sposób było dostrzec już łodzi, a tym bardziej tych, którzy nimi płynęli. O ich obecności świadczyły jedynie nikłe płomyki płonących pochodni. Na nadbrzeżu ucichły wszelkie głosy. Pogróżki Dorona wywarły na zebranych spore wrażenie. Z jednej strony śmieszyły w ustach skazanego na samotny rejs, ale z drugiej strony raziły swoim złowrogim wydźwiękiem. Przecież Doron wielokrotnie powtarzał, że gwiazdy zapewniały go o jego powrocie na Orlą Wyspę. Nie myliły się co do tego, że za zgodą Wodzów rychło ją opuści. A co, jeśli nie mylą się również w sprawie jego powrotu?

Isna do końca wpatrywał się w ruch odległych płomyków pochodni. Ocknął się z zamyślenia dopiero wtedy, kiedy eskortujący Dorona wojownicy powrócili na brzeg.

– Pilnujcie całego nadbrzeża, zanim okręt nie zniknie za horyzontem – nakazał im, po czym srogim spojrzeniem wezwał mieszkańców do rozejścia się.

– Meraj! Meraj! – Isna ponowił wezwanie, rozglądając się po tych, którzy pozostali na nadbrzeżu.

– Nie ma go tu – odezwał się Mikon, obok którego stała ukontentowana przebiegiem zdarzeń Ruela. – Pozostał w osadzie, u siebie…

– Jak tylko na dobre wzejdzie słońce, zajmiecie się rozbiórką wraku statku Dorona. Wszystko ma być spalone do ostatniej deski! Po pobycie przybyszów ze Starego Lądu nie ma zostać ani śladu. Meraj jest za to odpowiedzialny. Przekażcie mu to ode mnie!

 

* * *

Za wychodzącymi wojownikami drzwi do kajuty zatrzasnęły się z promieniejącym hukiem, wyzwalającym zewsząd komentarze zgrzytliwych dźwięków. To konstrukcja kajuty – podrażniona przez aroganckie zachowanie się drzwi – warknęła na wszystkich, którzy im to umożliwili. Gradia spojrzała na nie z wyrzutem. Czuła się zraniona ich zgryźliwym wrzaskiem. Na drewnianej powierzchni odbijał się blask płomienia wetkniętej nieopodal pochodni, przez co dziewczyna miała wrażenie, że drzwi delikatnie drgają, zanosząc się śmiechem na widok skazańców zamkniętych w drewnianym grobie.

– Może wreszcie mi pomożesz? – usłyszała za sobą głos, którego ton idealnie pasował do miejsca, w którym się znalazła.

Odwróciła się za siebie. Doron wyciągnął przed siebie skrępowane ręce, po czym wskazał ruchem głowy na najciemniejszy kąt kajuty, w którym rysował się kontur skrzyni z wystającymi z niej rupieciami. Gradia pochyliła się nad nią i po dłuższej chwili wygrzebała z niej coś, czym mogła przeciąć… a właściwie przetrzeć więzy na rękach Dorona. Kiedy to się jej udało, Doron ze złością rzucił na podłogę strzępy powroza i, mamrocząc coś pod nosem, rozmasowywał nadgarstki i palce dłoni, które potwornie bolały po tym, jak Jarem deptał po nich, kiedy zwisał z krawędzi skalnej półki.

Gradia obserwowała jego poczynania, oczekując na wyjaśnienia, ale Doron – skupiony na mściwych myślach – wydawał się przestać ją zauważać.

– Nawet… już nie starasz się wytłumaczyć… – powiedziała z wyrzutem.

– Z czego mam ci się tłumaczyć? – odburknął, zaskoczony jej przyganą.

– Zamieniłeś mnie… na inną…

– Musiałem się zbliżyć do tamtej, aby przyśpieszyć wypływ na Głębokie Wody. To była prowokacja…

– Przestań, Doronie! Mnie potrafisz zmusić, abym dotykała mężczyzn, których nie chcę nawet znać, ale sam… nie jesteś zdolny do takiego udawania. Zbyt dobrze cię znam! Nie bierzesz kobiet, których nie pragniesz… Pożyteczne musi iść w parze z przyjemnym, nieprawdaż? A ja przestałam być dla ciebie nawet przyjemnością…

– Ty znowu tylko o sobie… – pokręcił głową z irytacją.

– A o czym mam mówić? Oddałam ci wszystko, co miałam! Wszystko!!!

– Niczego nie miałaś! To ja dałem ci wszystko! Zapewniłem ci przetrwanie i dałem szansę na lepsze życie!

– Nieprawda! Miałam siebie! – uderzyła się w pierś. – Słyszysz? Miałam siebie! To dla ciebie było nic? Mówiłeś, że zaopiekujesz się mną, że odnajdziesz dla nas dom; że będziemy razem cieszyć się z niego; że urodzę nasze dziecko! Nasze kolejne dziecko…!

– Gwiazdy zmieniły zdanie… – syknął. – Nie mam na to żadnego wpływu…

– Nienawidzę twoich gwiazd i tego, który ci o nich opowiedział!

– Uważaj, co mówisz!

– Nienawidzę ich od chwili – Gradia zbyła ostrzeżenie – kiedy kazali ci odwieźć mnie do tej staruchy, guślarki. To, co ona mi zrobiła… To, co zrobiła naszemu dziecku… Nikt mnie tak nie zranił jak ona, a ty na to pozwoliłeś!

– To nie ja jestem temu winien. Gdybyś wcześniej piła napój, o który wystarałem się dla ciebie, nie doszłoby do tego wszystkiego!

– Dobrze wiesz, jakie miałam po nim boleści…

– Inne kobiety wytrzymują dla swoich mężczyzn te niedogodności, tylko ty jedna nie potrafiłaś, a więc kto był winien, że poczęło się dziecko, którego nikt nie oczekiwał?

– Kazałeś Senie je zabić! Na tej wyspie mężczyźni płaczą po stracie nienarodzonego potomka, winią się, że nie uczynili wszystkiego, aby je ochronić, a ty swoje kazałeś zabić!

– Gdzie chciałaś je urodzić? Na Starym Lądzie pogrążonym w stęchliźnie? A może na Bezkresnych Wodach w czasie sztormów? I tak by zginęło, wiedziałem o tym od gwiazd. Zabijając je wcześniej, uchroniłem to dziecko i ciebie przed jeszcze gorszym cierpieniem! To był wyraz mojej miłości!

– Ten, kto kocha, nie pozbawia życia kochanej osoby! Oddałeś swoje dziecko w ręce Seny, bo chciałeś mieć z nim spokój! Chciałeś mieć czas tylko dla tych swoich gwiazd! – rzuciła się na niego z pięściami. – Czy ty pomyślałeś kiedykolwiek, jak ja bardzo za nim tęsknię?

– Uspokój się! – pochwycił ją za nadgarstki okaleczonymi dłońmi, a ból jeszcze bardziej rozniecił jego gniew. – Mam dosyć twojego jazgotu. Jesteś głupią smarkulą, przydatną tylko do jednego! – szarpał się z Gradią, starając się równocześnie podciągnąć jej sukienkę. – Mącisz mi w głowie, a ja muszę mieć jasny umysł! Muszę dopłynąć tym wrakiem do Menechesza… i poprowadzić naszą potęgę ku Orlej Wyspie, ku mojej wyspie! Tam stanie przy moim boku kobieta bogata nie tylko w urodę, ale i w mądrość, która tobie jest zupełnie obca!

Gradia nie wytrzymała zniewagi. Oswobodziła rękę z uścisku, zamachnęła się i wymierzyła Doronowi siarczysty policzek. To była niebywała ujma dla jego pychy. Poczuł się do tego stopnia ugodzony, że wyciekło z niego całe wypełniające go pożądanie. Ściągnął gniewnie twarz i odpłacił się jej tym samym, ale z taką siłą, że dziewczyna z hukiem wylądowała na ścianie.

– Wynoś się stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy. Mam nadzieję, że przy najbliższym sztormie wylądujesz pod wodą i posłużysz za żer jej mniej wybrednym mieszkańcom. Wynoś się! – otworzył drzwi i, chwyciwszy ją za kark, wyrzucił z kajuty.

Oszołomiona uderzeniem Gradia podczołgała się pod burtę statku i przylgnęła do niej. Przez dłuższy czas leżała bez ruchu, zamroczona. Kiedy się ocknęła, poczekała, aż przestanie się jej kręcić w głowie, i w końcu spróbowała usiąść. Rozejrzała się już bystrzejszym wzrokiem po pokładzie. Zaczynało szarzeć. Uklękła powoli i podciągnęła się przy krawędzi burty. Wychyliła się za nią. Fale rytmicznie uderzały w kadłub okrętu. Gradia nie umiała pływać, tak jak i Doron – na Starym Lądzie rzeki były zbyt płytkie, a wody okalające ich ziemię pogrążone w gęstej stęchliźnie, przez co nie mieli za bardzo okazji, aby się nauczyć. Kiedy ich wrak osiadł na mieliźnie Orlej Wyspy, do brzegu pomógł jej dotrzeć ten obrzydliwiec, inaczej z pewnością poszłaby na dno. Teraz nikogo przy niej nie było. A właściwie otaczała ją tylko głębina, kusząc swoim spokojem. W jej objęciach wszystko by się skończyło: tęsknota za dzieckiem, pogarda wobec siebie, ból po ranach zadanych przez Dorona… Musiałaby jeszcze przeżyć tylko własną śmierć, i to byłby już koniec.

„Czyż nie warto zdobyć się na ten ostatni wysiłek…?” – pytała się w myślach. W odpowiedzi wychyliła się jeszcze głębiej poza burtę. Zmieniła pozycję, aby łatwiej było jej przełożyć nogę przez jej krawędź, gdy wtem usłyszała za sobą głośny szept:

– Gradio! Gradio!

– Meraj? – zapytała z niedowierzaniem.

Młodzieniec przytaknął ruchem głowy i, przykładając palec do ust, nakazał jej ciszę. Pochylając się, podszedł do niej bliżej, zważając na każdy krok. Szedł boso, mając na sobie tylko spodnie, których nogawki były ucięte do kolan. Cały ociekał wodą.

– Gdzie jest Doron? – zapytał, kiedy obydwoje przykucnęli przy burcie.

Gradia wskazała odpowiednią kajutę. Meraj rozejrzał się wokół i, namierzając wzrokiem odpowiednie miejsce na rozmowę, pociągnął ją do niewielkiej pakamery przy rufowej części statku.

– Co ci się stało? – zapytał, dostrzegłszy zaschniętą strużkę krwi wypływającą z jej nosa.

Dziewczyna szybko przetarła dłonią skórę pod nosem. Nie chciała o tym mówić. Sama zadała pytanie:

– Po co tu przypłynąłeś? To nie czas i miejsce na pożegnanie…

– Nie zamierzam się żegnać… Przypłynąłem tu po ciebie. Wracaj ze mną!

Gradia zmrużyła oczy, jakby nie rozumiała, co się do niej mówi.

– Przypłynąłem po ciebie! – powtórzył, ujmując jej dłonie w swoje. – Dostaniemy się wpław do brzegu. Wiem, że nie umiesz pływać, ale ja za to w wodzie czuję się jak ryba. Będę cię asekurował. Znalazłem dla ciebie znakomitą kryjówkę na wyspie. Będę się tobą opiekował, póki nie przemówię Wodzom do rozsądku. Doron chciał skrzywdzić moją matkę… Zasługuje na wygnanie, ale nie ty! Ten rejs to wyrok śmierci! Jestem pewien, że twój brat bez wahania zgodzi się, abyś pozostała na wyspie. Przecież jesteś jego siostrą, kocha cię. Ja bym nigdy nie pozwolił, aby moja Nerisa…

– Doron mnie nie kocha… – przerwała mu z nagła – i nie jest moim bratem…

– Co?

W ramach wyjaśnień Gradia zaczęła się śmiać. Jednocześnie z jej oczu płynęły łzy.

– Ciszej! – przyłożył swoją dłoń do jej ust. – Musimy dobić do brzegu, zanim całkiem się rozwidni. W każdej chwili może nadejść wiatr, który zepchnie statek na głębię…

– Co chcesz w zamian za ratunek? – zapytała, modelując kokieteryjnie głos.

– Nie rozumiem…

– Czego ode mnie oczekujesz? – zalotnie przeciągnęła opuszkami palców po jego policzku.

Ten czuły gest nie mógł pozostawić Meraja obojętnym.

– Abyś przeżyła… – wyszeptał, muskając jej dłoń ustami.

– Po co? – Gradia przylgnęła do niego zmysłowo całym ciałem.

– Aby ta, która nigdy nie ustaje w drodze, wreszcie mogła odpocząć…

– Więc… niczego nie chcesz dla siebie?

Potwierdził głową, obserwując, jak dłonie dziewczyny wędrują po jego nagiej piersi.

– To niemożliwe… – żachnęła się. – Mężczyźni zawsze czegoś chcą… A ja… mam tylko siebie, a właściwie… kiedyś miałam siebie. Teraz nie mam już nic… Nic!

– Gradio… chodź ze mną… – pogładził ją dłonią po głowie w reakcji nie tylko na wymowę jej słów, ale i na uświadomienie sobie upływającego bezlitośnie czasu.

– A co byś powiedział, jeśli okazałoby się, że chciałam cię uwieść… że Doron wyznaczył mi takie zadanie?

– Powiedziałbym… że ci się udało… je wykonać.

– I mimo to nadal byłbyś skłonny mnie ratować, walczyć o moje życie… niczego nie oczekując w zamian, za darmo? Bo wiesz… ja już nie mam nic!

– Musimy już ruszać… – ponaglał ją. Tylko pod osłoną porannej szarości mieli szansę ukryć się przed wojownikami.

– A więc będzie trzeba płynąć wpław?

– Nie ma innego sposobu…

– To dobrze, mam ochotę na spotkanie z głębinami…

 

* * *

Mikon, Ruela i kilku ludzi przydzielonych im do pomocy już od samego rana pracowali przy wraku, rozbierając go na drobne elementy. Na brzegu paliło się potężne ognisko, w którym – zgodnie z nakazem Wodza – unicestwiano wszelkie ślady po gościach ze Starego Lądu. Mikon mocował się z deskami burty, z trzaskiem odrywając je od reszty konstrukcji. Jak to miał w zwyczaju, pracował sam, na uboczu, dlatego Merajowi najłatwiej było niepostrzeżenie wtopić się w grupę, dołączając do niego. Poza tym po niechlubnym wydarzeniu z Tyrusem to właśnie z Mikonem przyszły Wódz Saremu znalazł wspólny język i wszystko wskazywało na to, że ta komitywa ma spore szanse, aby przekształcić się w przyjaźń.

– Gdzie byłeś? Wiesz, ile kosztowało mnie, aby kryć cię przed Wodzem? – obruszył się Mikon, kiedy nagle Meraj przejął od niego deski.

Jak gdyby nigdy nic poniósł je do ogniska, nie zwracając najmniejszej uwagi na zdziwione jego nagłym pojawieniem się spojrzenia pozostałych osób pracujących przy rozbiórce przeciągniętego z mielizny na brzeg sporego fragmentu wraku.

– Wiem, bracie, i jestem ci za to dozgonnie wdzięczny – odpowiedział Meraj, kiedy już wrócił spod ogniska.

– Ruela o ciebie wypytywała. Musisz postarać się o przekonujące wyjaśnienia…

– Ona mnie nie obchodzi – Meraj spiął się, aby oderwać kolejny fragment przygniłego drewna od szkieletu burty.

– Gdzieś się szwendał? – Mikona rozpierała ciekawość, czemu albo komu Meraj poświęcił cały ranek, ryzykując, że zaliczy wpadkę u Isny.

– No wiesz… dziewczyna… Musiałem się z nią spotkać… Chyba wzięło mnie na poważnie.

– Tak myślałem… – zaśmiał się Mikon, po czym skierował swoje kroki do ogniska z kolejną porcją odłupanych kawałków.

Meraj miał chwilę spokoju.

– Która to? – zapytał Mikon po powrocie.

– Nie znasz jej… Pokażę ci, jak będzie okazja…

– Widać, że nie próżnowaliście, bo wyglądasz, jakbyś przepłynął wpław wokół całej wyspy.

Meraj skwitował porównanie Mikona śmiechem. Gdyby wiedział, jak bliski był prawdy… Wystarczyłoby jedynie inaczej wytyczyć tor wodny i dołożyć do tego walkę z Gradią, która robiła wszystko, aby utonąć… To, że ich szamotanina w wodzie nie została zauważona przez wojowników, graniczyło z cudem. To wszystko musiało się jednak odbić na kondycji Meraja. Mocno podkrążone oczy i przybladła twarz stanowiły niezbity dowód, że miał za sobą nieprzespaną noc, podczas której musiał się zdobyć na wysiłek ponad miarę w niebywałym stresie.

– Mogę ci zaufać? – Meraj zagadnął Mikona w dogodnej chwili, kiedy z dala od towarzystwa innych wrzucali kawałki wraku do ogniska.

– A więc planujesz dalsze nocne eskapady? Chyba rzeczywiście wzięło cię na poważnie… – tym razem Mikon zaniósł się śmiechem.

– Jeśli nadejdzie taka potrzeba, będziesz mnie krył?

– Możesz na mnie liczyć, bracie. Oby była tego warta! I mam nadzieję, że nie rozczaruję się jej urodą…

 

 

ROZDZIAŁ 33

WYJŚCIE, WYTRWANIE, PRZEMIANA

Dalsze dysputy dotyczące planów powrotu do Saremu były krótkie i żywiołowe. Jarem – po zagadkowej rozmowie z Karimem – wytyczył sobie kolejne ambitne zadanie, a była nim wędrówka przez podziemia. Wracając nimi do Saremu, chciał posłuchać odgłosów niesionych skalnymi korytarzami i spróbować ocenić, czego mogą się spodziewać po skalnej jamie – przecież o tym czasie powinna być cicha i potulna niczym śpiące dziecko, a wszystko wskazywało na to, że jest zupełnie inaczej.

Karim też nie krył zadowolenia z powierzonego mu obowiązku. Czuwanie nad bezpiecznym powrotem Nerisy do domu było dla niego ze zrozumiałych względów nie tylko czystą przyjemnością, ale i zaszczytem. Za radą Jarema zdecydował się wracać do Saremu na skróty. Wykarczowane potajemnie przez tropicieli trudno dostępne ścieżki – ukryte w leśnym gąszczu, ale przejezdne dla koni – były znane tylko wojownikom wyższej rangi. Dziś nadarzyła się okazja, aby z nich skorzystać, a przez to zyskać sporo na czasie. Wódz rozdzielił między siebie a łowcę i wojowników niezbędny ekwipunek. Umówili się, że spotkają się dopiero w Saremie, w Świątyni, bo od kilku słońc właśnie tam pomieszkiwała większość saremczyków.

Wyruszyli niemal natychmiast po dokonaniu wszystkich ustaleń, mimo iż noc już dawno w pełni rozpostarła nad Orlą Wyspą swe mroczne skrzydła. Jarem ruszył ku najbliższemu wejściu do podziemi, a Karim – zdając się na wojowników – ku leśnym skrótom prowadzącym w okolice netherskiej osady, a potem do Saremu.

Od początku podróży prowadzili konie żwawym kłusem, odcinkami nawet galopem. Dopiero kiedy zostawili za sobą kajfaskie równiny, zatrzymali się na odpoczynek, nieopodal podmokłych łąk, gdzie konie mogły ugasić największe pragnienie. Wojownicy na szybko rozpalili wątłe ognisko, przy którym Karim umościł z siodła i koca posłanie dla Nerisy. Płonący ogień tłumił smród stęchlizny, który przy mokradłach dławił płuca z większą jeszcze zjadliwością. Karim dwoił się i troił, aby zapewnić swojej roni wszystko, co tylko w tych warunkach leżało w jego możliwościach. Zależało mu, aby dobrze wykorzystała czas odpoczynku i do dalszej drogi stanęła wzmocniona na ciele i duchu. Kiedy ich prowizoryczne obozowisko ucichło, a Nerisa wydawała się spokojnie spać, odszedł nieco na bok, aby pobyć sam na sam ze swoimi gwiazdami, o ile, rzecz jasna, mu na to pozwolą.

Nerisa była bardzo uwrażliwiona na jego nieobecność. Wystarczyło, że oddalił się od niej na kilka kroków, natychmiast, mimo senności, niezawodnie to wyczuwała. Nakryta po uszy kocem spoglądała ukradkiem na zapatrzonego w niebo łowcę, tak jak to robiła kiedyś na dzikich polach łowieckich, tuż po polowaniu na hersy. Jednak tym razem na twarzy Karima dostrzegała jedynie zniecierpliwienie przemieszane z niepokojem. Pozostawanie na łasce i niełasce gęstych chmur, które nie wiadomo kiedy – jeśli w ogóle – zechcą się rozsnuć, wywoływało w nim rozdrażnienie. W czasie oczekiwania sięgał po ostatnie zapasy cierpliwości, jednocześnie dbając o dobrą kondycję refleksu i spostrzegawczości. Jeśli nawet chmury zagapiły się i wbrew swemu nieżyczliwemu nastawieniu pozwoliły się odsłonić fragmentowi gwieździstego nieba, szybko naprawiały swoje niedopatrzenie, szczerząc na łowcę kłębiaste kły. Karim miał naprawdę niewiele czasu, aby ogarnąć wzrokiem gwiazdy, zapamiętać ich układ i porównać z tym, co wiedział o gwiazdozbiorach od setek lat zdobiących w tym miejscu niebo nad rodzimymi wodami. Było to bardzo nietypowe poszukiwanie domu – jego śladów na niebie… Nerisa, z oddali swego legowiska, szukała go w wyrazie twarzy łowcy. W pewnym momencie dostrzegła na niej uśmiech, ale ten zaraz zniknął, ustępując miejsca zatroskaniu. Karim pochylił się nad swymi notatkami i coś w nich zapisał. Zaraz potem kątem oka dostrzegł, że najpiękniejsza z gwiazd jednak nie śpi. Nie mógł zrobić inaczej, jak tylko do niej powrócić i cieszyć się jej blaskiem.

– Co wypatrzyłeś? – zapytała, zanim jeszcze Karim dosiadł się do niej.

– Tam… – wskazał od niechcenia kierunek na niebie – kilka słońc temu dostrzegłem nieznany, nowy gwiazdozbiór… Dziś znów widzę inny…

– Co to oznacza?

– Albo wracamy do domu, albo… – przytulił ją do siebie, aby oddać jej trochę swego ciepła – oddalamy się od niego jeszcze bardziej. Nie wiem… Nie mam z czym porównać. Jedno jest pewne. Jesteśmy w drodze. Pozostaje tylko pytanie: dokąd zmierzamy?

Tak, Orla Wyspa była w drodze… Jarem był w drodze, Nerisa i Karim również, ale nie tylko oni.

Kiedy następnego dnia tuż przed południem wyjechali z leśnych skrótów na główną drogę łączącą Nether z Saremem, niespodziewanie napotkali grupę podróżnych, którymi dowodził sam Wódz zielonej osady. Sed ufał Jaremowi jak nikomu innemu, wierzył mu i bez wahania kroczył za wskazówkami, jakie ten rozesłał wszystkim Wodzom. Z racji niewielkiej odległości między osadami Sed zdecydował się na podróż do Świątyni wraz ze swoją Riną i tymi, dla których Święta Góra Aru Zana zdawała się być najbezpieczniejszym miejscem na Orlej Wyspie. Stan Riny był naprawdę ciężki. Nerisie – która natychmiast chciała się witać z oddaną Seda i właśnie przy niej spędzić resztę podróży – stanowczo odradzono bezpośredniego kontaktu z chorą. Wygląd skóry Riny był zatrważający. Poza tym była ona bardzo słaba, odurzona naparami uśmierzającymi ból.

Sed nie był owrzodzony, a mimo to również działał odstraszająco swoim wyglądem. Jego serce cierpiało niewymownie, a rozum tracił wiarę w siebie, bezskutecznie poszukując sposobu, aby uratować oddaną. Żadne słowa nie zdołałyby ukoić tego cierpienia, o czym Nerisa i Karim wiedzieli doskonale. Jedyne, co mogli teraz zrobić dla Seda i Riny, to pomóc im w sprawnym i bezpiecznym dotarciu do Góry Aru Zana w nadziei, że to ona w jakiś sposób ochroni przed najgorszym.

Podczas drogi Sed – niesiony nieokiełznaną chęcią ocalenia chorych – zaborczo wciągnął Karima w ogień pytań. Ten – jadąc konno z Wodzem Nether tuż przed wozem, w którym podróżowała Rina – nie pomijając żadnego ważnego szczegółu, opowiadał o znaczących dla sprawy wydarzeniach od czasu wyjazdu Dorona do czasu tajemniczego opuszczenia przez watahę trapanów czerwonych traw. Sed nie miał oporów, aby wierzyć w opowieść Karima. Sam kiedyś doświadczył spotkania – po ludzku patrząc – z niemożliwym; widział to, czego nie sposób było dostrzec innym… Głębiny nadziei wlały się w jego serce. Tak bardzo były mu one potrzebne. Swoją postawą podniósł na duchu Karima, który też przeżywał chwile zwątpienia. Utwierdzony pewnością Wodza Nether odzyskał wiarę w to, że gdziekolwiek ruszyły trapany, będą one walczyć po stronie Ruppali; że Orla Wyspa jest w drodze do domu. Oby tylko nie było za późno.

Tymczasem Nerisa trzymała się za wozem. W ciszy spoglądała to na pogadujących ze sobą mężczyzn, to na okryty grubym płótnem wóz. Oczyma wyobraźni dostrzegała przez zadaszenie cierpiącą Rinę. Wrażliwej Nerisie trudno było się oswoić z sytuacją. Młoda, piękna kobieta – ukochana matka i oddana – kroczyła prosto w ramiona śmierci. Przecież tak wielu owrzodzonych już w nie odeszło. To samo może spotkać Rinę, jeśli wyspa nie zdąży z powrotem do ziem owiewanych wiatrem.

W trakcie rozmowy z Sedem Karim co pewien czas odwracał się w siodle, aby sprawdzić, czy z Nerisą wszystko w porządku. Starała się wtedy o zdawkowy choćby uśmiech, aby zachować pozór, że nie opuszcza ją otucha, ale tak naprawdę wewnątrz drżała z obawy i smutku. Euforia tego, co wydarzyło się na czerwonych trawach, minęła. Znów zaatakowało zwątpienie. A nuż trapany po prostu uciekły ze swego terytorium, węsząc zbliżającą się zagładę wyspy? Przecież zwierzęta wyczuwają takie zagrożenia. Może to panika była przyczyną ich niezrozumiałego zachowania? Nerisa z nikim nie chciała dzielić się swymi przemyśleniami, tym bardziej że właśnie dojeżdżali do Saremu. Minęli granicę lasu i gór, a potem skręcili na drogę wiodącą wprost do Świątyni. Tam umówili się z Wodzem; w te dni to właśnie tam tętniło życie saremczyków.

– Co oni wszyscy robią na zewnątrz? – Karim zapytał Seda, kiedy okazało się, że zamiast chronić się w Świątyni, mieszkańcy koczują na terenach do niej przyległych.

Tłok panował nie tylko na Orlej Łące, ale również po obu stronach wąwozu i na drodze prowadzącej do świątynnej bramy. Było na niej tyle tylko wolnego miejsca, aby jeźdźcy mogli dostać się przed wejście, jadąc jeden za drugim. Ludzie stłoczyli się w grupy. Nakryci kocami, przytuleni do siebie, walczyli o utrzymanie ciepła i zachowanie nadziei. Nadchodziła noc, która prowadziła ze sobą nie tylko mrok, ale i chłód, dlatego też koczujący na kamienistym dnie wąwozu niechętnie wstawali, aby zrobić miejsce dla przejeżdżającego wozu, w którym podróżowała Rina.

Sed odpowiedział na pytanie Karima jedynie wzruszeniem ramion. Sam nie wiedział, co sądzić o tym, co widział. Kiedy ostatni raz spotkał się z Jaremem, wspominał on, że Świątynia znów stała się azylem dla ludności. Nie było możliwości, aby jej wnętrze nie pomieściło wszystkich tych, którzy chcieli się w niej schronić. Musiało się wydarzyć coś, co ich od tego odwiodło. Patrząc na tłumy oblegające okolice wokół Góry Aru Zana, Sed mógł z pewnością stwierdzić, że ludzie opuścili Świątynię stosunkowo niedawno. Gdyby było inaczej, rozpostarto by namioty osłaniające przed dolegliwościami aury. Tymczasem Miron i wojownicy zdołali wszystko zorganizować tak, aby przynajmniej przetrwać jakoś noc. Gdzieniegdzie paliły się małe ogniska – brak wiatru i wyziewy stęchlizny nie sprzyjały sile płomieni – przy których ułożono matki z dziećmi, starszych i najciężej chorych. Pozostali owrzodzeni – ci, którym siły jeszcze na to pozwalały – korzystali z objęć członków rodziny czy przyjaciół.

Na tyłach Orlej Łąki Miron nakazał wojownikom zorganizować zapasy żywności i świeżej wody, które osłaniał prowizorycznie sklecony szałas. To cenne miejsce strzegło teraz kilkunastu wojowników. Po drugiej stronie łąki pasły się konie. Tam również koczowało kilka grup wojowników, a także tropicieli. Osada została obstawiona ludźmi Mirona. Chociaż pozostało tam niewielu saremczyków – wśród nich zagorzali zwolennicy Dorona, kilku przywiązanych do swych czterech kątów staruszków i ludzie przydzieleni do pilnowania drobnej zwierzyny hodowlanej – ta stała obecność wojowników wydawała się Mironowi konieczna, choćby z tej samej przyczyny, co tutaj, na zewnątrz. Zapasy świeżej żywności stawały się coraz bardziej poszukiwanym towarem, przez co często dochodziło do kłótni między mieszkańcami o pierwszeństwo dostępu. Poza tym wciąż przybywało chorych, którymi pod nieobecność ich rodzin – zdecydowanych szukać ratunku gdzie indziej – trzeba było się zająć. W osadzie pozostał przy nich jeden Znawca Ciała. Pozostali posługiwali przy Świątyni.

Ci z koczujących na drodze, którzy zmuszeni byli wynurzyć się z kokonu ciepłych koców i powstać, aby umożliwić przejazd wozu, szybko otrzymali swoje wynagrodzenie za poniesiony trud. Jako pierwsi zauważyli, że tuż za wozem jedzie tłumaczka Świętej Mowy. Do tej pory myślano, że przybyli tylko goście z Nether, do których gdzieś po drodze dołączył łowca z Kajfasu. Wiadomość o tym, że Nerisa opuściła Sarem, aby szukać dla wyspy ratunku, z pomocą Kady – ta nie była w stanie sprostać wymogom dyskrecji i streściła rozmowę z Nerisą niemal tak barwie, jak zwykła to robić Delhi – w mgnieniu oka rozprzestrzeniła się wszerz i wzdłuż. Z pełną napięcia nadzieją oczekiwano na jej powrót. Przecież to ona była ogniwem łączącym Dramana i wskazówki Posłańca Ruppali ze zwykłym ludem. Kiedy więc za wozem dostrzeżono Nerisę, nie było już takiej siły, aby zmusić świadków do zachowania tej nowiny tylko dla siebie. Informacja przekazywana z ust do ust postawiła na nogi coraz więcej ludzi, tak że wkrótce pod kocami pozostali już tylko ci, którzy z racji choroby czy wieku nie mogli zachować się inaczej.

Nerisa natychmiast dostrzegła poruszenie tłumu. Początkowo skojarzyła to z przyjazdem Wodza Nether i Karima, ale… kiedy kilka razy z rzędu coraz wyraźniej doszły do niej pełne nadziei szepty o powrocie tłumaczki Świętej Mowy, nie miała już wątpliwości, że uwaga wszystkich skupiona jest na niej. Po chwili zrozumiała dlaczego… Wyczytała to z oczu tych, których mijała. Dostrzegła w nich cierpienie i lęk, ale to wszystko na tę chwilę stłumiła ożywiona wiara w to, że oto córka Wodza przywozi ze sobą ratunek. Zaaferowanie tłumu wzmogły nerwowe popłakiwania dzieci i jęki chorych, jednak w tej chwili nie zwracano na to uwagi – najważniejsza była tłumaczka Świętej Mowy!

Tymczasem przyjezdni przedostali się już w pobliże bramy Świątyni i zsiedli z koni. Wojownicy natychmiast odebrali od nich zmęczone zwierzęta i za wskazówkami Seda zabezpieczyli wóz z Riną w zacisznym miejscu. Sed jeszcze sprawdził, jak się ma oddana, a potem – pozostawiając ją pod opieką Znawcy Ciała z Nether – dołączył prędko do Karima i Nerisy, aby razem wyjść naprzeciw kilku starszym Juwenitom, którzy, dowiedziawszy się o ich przybyciu, spieszyli do wrót Świątyni z odległego krańca Orlej Łąki.

– Co się dzieje? – zapytał Sed, jak tylko mogli porozmawiać. – Czemu opuściliście Świątynię?

– Nie sposób było w niej wysiedzieć! – tłumaczył zasapany Juwenit. – Wnętrzności Góry Aru Zana trzęsą się od huku, jakby wszystko zaraz miało się zawalić!

W tym samym momencie na potwierdzenie jego słów z wnętrza barwnej góry dobiegło głuche warczenie podziemi, w czasie którego pod stopami można było wyraźnie wyczuć ich drżenie. Zanim jeszcze ryk góry ucichł, brama Świątyni otwarła się, a oczom przybyłych ukazał się Roan – ten jakoś nie mógł rozstać się z juwenicką szatą – i Meraj.

Uwaga Seda skupiła się na tym pierwszym. Znał go tylko z listu Jarema i opowieści Karima. Chociaż – z racji koszmarnej znajomości z Doronem – był uprzedzony do gości ze Starego Lądu, starał się przywitać Roana na tyle przyjaźnie, na ile w tej sytuacji potrafił się zdobyć. Pomógł mu w tym… jego wygląd. Juwenicka szata wciąż zabawnie kontrastowała z ogólnym zaniedbaniem, rozwichrzonymi włosami, potarganym zarostem, przygarbioną sylwetką i nietypowym dla dostojnych Juwenitów zamaszystym chodem.

– Wyprowadziliśmy wszystkich ze Świątyni – pośpieszył z wyjaśnieniem Roan, a jego zaangażowanie w rozwikłanie problemów Orlej Wyspy można było wyczuć w każdym wypowiadanym słowie. – Ludzie bali się pozostać w środku góry, ale nie chcą opuszczać jej podnóża. Nie chcą wracać do osady! Czekają na powrót Wodza, tłumaczki Świętej Mowy – wskazał na chowającą się za plecami Karima Nerisę – a niektórzy… na śmierć…

– Kiedy zaczęły się huki? – Sed był ciekaw wszystkiego.

– Jakiś czas po waszym wyjeździe – odpowiedział Meraj, powitalnie otaczając ramieniem siostrę. – Ruszyliśmy z Mironem w dół podziemi, aby sprawdzić, co tam właściwie się dzieje, ale… szybko zawróciliśmy. Miron nie chce ryzykować dłuższego rozstania z Betrą i ich synem, a ja nie znam na tyle podziemi, aby bez przygotowania móc je penetrować. Na razie czuwamy tylko przy zejściu do podziemnych korytarzy i staramy się coś wywęszyć. Miron wciąż tam jest – Meraj ruchem głowy wskazał na wnętrze Świątyni.

– Doszliście do jakiś wniosków?

– Nie trudno było do nich dojść, Sedzie… – ciągnął Meraj. – Podziemia ryczą zupełnie nie w porę i o wiele za głośno. Z tego, co mówi Miron, siła ryku jest tak potężna, jakbyśmy znajdowali się nieopodal skalnej jamy i jej lejów. Nigdy jeszcze nic takiego się nie zdarzyło!

– Roanie… – wtrącił Karim – pamiętasz, co mówiłeś o miejscu ocalenia, które ma się znajdować na Nowym Lądzie?

Roan przytaknął kiwnięciem głowy.

– Ma z niego wypływać: ogień, woda i wiatr – łowca spojrzał wymownie na współrozmówców. – Z lejów na dnie skalnej jamy wydostają się silne podmuchy i krystaliczna woda. Rozmawiałem o tym z Jeremem… To nie przypadek, że podziemia obudziły się niemal w tym samym czasie, w którym Nerisa zawezwała trapany do wypełnienia ich misji. Nie wiem, co przyniesie ta noc… lub nadchodzące dni, ale jestem przekonany, że właśnie znaleźliśmy się w pobliżu miejsca, z którego wypłynie: ogień, woda i wiatr!

– Jakie trapany? – Meraj nie był pewien, czy dobrze usłyszał.

– A co z ogniem? – Sed skupił się na własnych przemyśleniach, które koncentrowały się wokół wątku poddanego przez Karima. – Przecież Święty Ogień wygasł…

– Więc coś go musi rozniecić na nowo! – łowca zmrużył oczy. – Tylko musimy odgadnąć, co to jest…

– Czy ktoś mi wyjaśni, co z tymi trapanami? – Meraj wyczekująco spoglądał na siostrę. – A tak właściwie, to gdzie jest ojciec? Podobno wyjechał po ciebie?

Nerisa westchnęła, zbierając siły do wydobycia z siebie głosu. Wsparła się przy tym o ramię Karima. Jej wyczerpanie było aż nader widoczne.

– Ja ci o wszystkim opowiem – zdeklarował się Sed – ale najpierw dołączmy do Mirona. Jemu też przydadzą się dobre wieści, a ja chętnie posłucham śpiewu skalnej jamy. Dosyć się za nią stęskniłem. I ona chyba za mną też… – zakończył i męskim klepnięciem w plecy zachęcił Meraja do wejścia za bramę Świątyni.

Sed chciał podarować Nerisie trochę wytchnienia u boku Karima. Chęci miał dobre, ale one nie wystarczały. Przez szemrzący tłum przebił się krzyk Leandry – widocznie wiadomość o powrocie Nerisy dotarła i do niej. Za każdym razem coraz niecierpliwiej nawoływała córkę. Trudno było jej przedostać się do Nerisy przez zwarty tłum. Poza tym nie chciała zostawiać starej Delhi samej – musiałaby chyba siłą oderwać jej dłonie od swojego ramienia.

– Pójdziesz ze mną? – Nerisa dyskretnie zapytała Karima, bojąc się, że i on odejdzie za mężczyznami, do czego zachęcał go Roan, który zamykał ekspedycję do czuwającego przy zejściu do podziemi Mirona.

– Tak, będę przy tobie – zapewnił ją i, chwytając za dłoń, ruszył przodem tam, skąd dochodził głos oddanej Wodza.

Karim nie miał problemu z przeciśnięciem się przez zgromadzenie. Tłum, przez wzgląd na tę, którą za sobą prowadził, sam się przed nim rozstępował, na powrót zwierając się ciasno zaraz za dziewczyną. Wyglądało to tak, jakby i ona ciągnęła za sobą wszystkich za rękę, bo im bardziej posuwała się na przód, tym bardziej ludzie napierali na nią, nie bacząc na coraz większy ścisk.

Temu powitaniu nie dane było zaznać ani krzty prywatności. Nerisa wpadła w objęcia matki, czemu przyglądali się wszyscy ci, którzy tylko zdołali przebić się wzrokiem między rzędami głów. Karim nie omieszkał na to jakoś zareagować. Najpierw prośbą, potem gestem i stanowczym tonem wywalczył wokół Leandry, Nerisy, Delhi i Gradii – ta trzymała się oddanej Wodza niczym własnej matki odkąd tylko ją poznała – trochę więcej swobody. W tym czasie matka i córka mogły szeptem zamienić ze sobą kilka słów:

– Gdzie ty byłaś? Tak bardzo się o ciebie bałam!

– Już jestem, mamo. Już jestem…

– Gdzie ojciec?

– Wraca przez podziemia.

– No oczywiście, on zawsze musi robić wszystko pod wiatr!

– Próbuje wszystkiego, aby znaleźć rozwiązanie…

– Tak… wiem… – Leandra odpowiedziała po chwili ciszy, starając się opanować drżenie podbródka.

– Neriso, Neriso… – z głębi tłumu dobiegł roztrzęsiony kobiecy głos.

Nerisa od razu rozpoznała, kto ją woła, ale… wtulona w ramiona Leandry udawała, że jest inaczej. Chciała opóźnić chwilę, kiedy stanie twarzą w twarz z Kadą, bo… niby co ma jej powiedzieć? Co powiedzieć tym wszystkim, którzy oczekują od niej niemożliwego?

Chcąc nie chcąc, zdecydowała się podjąć wyzwanie. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do tłumu. Na ten gest ludzie znów zaczęli bardziej napierać, ale Kada nie dała się nikomu zepchnąć na boczny tor. Z pąsowymi z przejęcia policzkami przecisnęła się do pierwszego rzędu okalającego Karima, Nerisę, Leandrę, Delhi i Gradię. Emocje nie ułatwiały Kadzie wypowiedzenia pierwszego słowa – no bo jak tu, ot tak, dać sobie radę z chwilą, z którą wiązała się nadzieja na przeżycie?

– I jak… Neriso? Odnalazłaś ratunek? – kobieta wydukała wreszcie z siebie. – Gdzie byłaś? Co masz nam do powiedzenia?

Ludzie z niecierpliwością wypatrywali choćby najmniejszej zmiany na twarzy Nerisy, oczekując od niej nie tylko pocieszenia, potwierdzenia, że wszystko będzie dobrze, ale też – jak nigdy dotąd – pragnęli usłyszeć od niej wskazówkę Posłańca Ruppali, aby gorliwie wypełnić wszystko, co trzeba. Nie znając całej prawdy, podbudowani opowieściami Kady, byli pewni, że mimo wygasłego paleniska w Sali Ognia, Nerisa jest w stanie im pomóc.

Za to Nerisa znała całą prawdę… tak bardzo dla niej bolesną… Ani ona, ani Draman nie pamiętali już Świętej Mowy… Jak ma tą wiadomością podtrzymać nadzieję na przetrwanie?

– Gdzie jest Draman? – zapytała, błądząc w panice wzrokiem: to po twarzy Karima, to matki i Delhi.

Staruszka, z racji postępu paraliżu, niemal zupełnie przestała mówić. Siedząc u stóp Nerisy, przyciągnęła jej dłoń do swego pyzatego policzka, starając się tym gestem przekazać jej to wszystko, co skrywało jej kochające serce.

– Gdzie jest Draman? – Nerisa powtórzyła pytanie, znowu grając na zwłokę. Podejrzewała, że Najdostojniejszego nic i nikt nie zmusił do wyjścia ze Świątyni, a przecież jego obecność jest niezbędna w tłumaczeniu wskazówek Aru Zana.

– Siedzi w Świątyni i nie zamierza z niej wyjść – rzucił któryś z Juwenitów zabłąkanych w tłumie. – Słowa nawet nie piśnie. Zresztą… i tak nikt by go nie zrozumiał…