Czym nakarmiliśmy mantykorę - Talia Lakshmi Kolluri - ebook

Czym nakarmiliśmy mantykorę ebook

Talia Lakshmi Kolluri

0,0
30,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jakie historie opowiedziałyby nam zwierzęta, gdyby potrafiły mówić?

Czym nakarmiliśmy mantykorę” to zbiór dziewięciu poruszających, inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami, historii zwierząt. Talia Lakshmi Kolluri oddaje głos istotom, których problemy okazują się znacznie bliższe ludzkim, niż moglibyśmy się spodziewać.

Akcja opowiadań zabiera czytelnika między innymi w duszne okolice Zatoki Bengalskiej i mroźne okolice kręgu polarnego, pozwala doświadczyć mroków głębin oceanu i prażącego słońca Azji Środkowej. Snując opowieści o najróżniejszych stworzeniach – od gołębicy, poprzez osiołka, tygrysicę czy niedźwiedzia, aż po wieloryba – Talia Lakshmi Kolluri prezentuje ich radości i obawy, a tym samym skłania do refleksji nad tym, jak wielki wpływ na ich życie mają ludzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 186

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



What We Fed to the Manticore

Copyright © 2022 by Talia Lakshmi Kolluri

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

All rights reserved. No part of this book may be used or reproduced in any manner whatever without written permission except in the case of brief quotations embodied in critical articles or reviews.

Polish Translation Copyright © 2024 by Wydawnictwo Yumeka

Tłumaczenie z języka angielskiego: Piotr Machajek

Copyright © for the Polish translation by Piotr Machajek, 2024

Redakcja: Klaudia Ciurka

Korekta: Klaudia Golon, Angelika Chrzanowska

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Ciurka

Projekt okładki: Kornelia Wojdyło

ISBN: 978-83-967290-3-3

Wydawnictwo Yumeka

ul. Piastów 9/143, 40-866 Katowice

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

Z angielskiego przełożył

Piotr Machajek

Yumeka

Treści potencjalnie niepokojące: przemoc wobec ludzi i  zwierząt, śmierć, śmierć zwierząt, utrata kończyny, utrata rodzica, wojna.

Jaredowi, który jest odrobinę dziki,

oraz Lulu, która mnie odrobinę oswoiła.

Dobry osiołek

Nie jestem zadowolony. Farba skapuje na moje kopyta, kolory mieszają się ze sobą. Nie powinienem się jednak uskarżać. Zgodziłem się na to, jakżeby inaczej.

Hafiz tworzy zoo i poprosił mnie o bycie zebrą.

– Bardzo dobry z ciebie osiołek, habibi[1] – powiedział trzy dni temu – ale granica jest zamknięta i wszyscy mówią, że ceny za korzystanie z tunelów szmuglerskich skoczyły. Nie stać mnie na zebrę z Damaszku, a ta z Kairu jest dwa razy droższa. – Gestykulował dziko, rozsypując mój owies. Co za marnotrawstwo.

Nie znam się zbytnio na granicach, lecz zrobiłbym wszystko dla Hafiza. Jest mi droższy niż ojciec.

I tak oto Hafiz maluje mnie w czarno-białe pasy. Podwiesił pod sufitem dwie latarki na sznurkach, korzysta z nich, gdy odcinają prąd. Jedna z nich kołysze się delikatnie nade mną, rzucając błyski to tu, to tam. Kręci mi się od tego w głowie. Hafiz przerwał w trakcie pracy. Znając go, farba wyschnie nierównomiernie i będę wyglądał okropnie. Jakaż będzie wtedy ze mnie zebra?

Pukanie zastaje nas w mojej stajence za domem. Drzwi są liche. Cały budynek jest lichy. Dlatego rzeczy dookoła nas drżą, gdy ktokolwiek puka. Powinien skupić się na mnie i na tym, czym się zajmuje, lecz on idzie mimo to. Z Hafizem i ze mną zawsze tak jest. Ja jestem tutaj. On idzie. Zawsze jest ktoś inny. Wraca, a ja nadal jestem tutaj.

Tym razem pojawia się z kilkoma mężczyznami, których nie rozpoznaję. Są zbici w grupki, część z nich stoi plecami do mnie. Mówią przyciszonymi głosami i raz na jakiś czas jeden z nich stęka, jakby niósł coś ciężkiego.

– To jest człowiek, o którym ci mówiłem – mówi jeden z obcych.

– Bóg tak chciał, dobrze, że jesteś tu, gotów, by je przyjąć – zwraca się inny do Hafiza.

– Tak, tak, oczywiście, przyprowadźcie je. – Hafiz otwiera szeroko drzwi. – Chwała Bogu, są żywe, tylko to się liczy.

– Gdzie je chcesz? – pyta inny. Ten wydaje się rozzłoszczony. Albo poirytowany. Przepychają się przez główną część mojej stajni, nie wydają się nawykli do noszenia ciężarów.

– O tu. Tutaj, obok mojej… O tutaj.

Hafiz poprowadził ich ku mnie. W tym miejscu jest posłanie z siana, na którym lubię się kłaść, a on ich na nie ściągnął. Hafiz nie jest pewien, jak ma o mnie mówić w tej konkretnej chwili. Jestem na wpół skończony i ociekam farbą. Próbuję złapać jego wzrok, by posłać mu dosadne spojrzenie, lecz Hafiza pochłania układanie siana – mojego siana – w kształt okręgu, kopczyka wręcz.

Nie podoba mi się, jak pachną ci obcy. Potem, odrobinę benzyną. Tłoczą się blisko mnie w dwóch grupach, po kilku na każdą.

– Są uśpione? – pyta Hafiz.

– Tak – odpowiada pierwszy mężczyzna. To zapewne przywódca, ponieważ niczego nie niesie. – Na czas podróży. Poza tym są oswojone. Od urodzenia były chowane w niewoli. Są jak domowe koty. – Kładzie ręce na biodra i uśmiecha się szeroko, spoglądając w kierunku reszty.

– Były przedtem w zoo? – Hafiz stoi wraz z liderem i patrzy, jak tamci kładą ogromne, szorstkie płachty na moim sianie. Przebiega ręką po brodzie, w tym samym miarowym rytmie, w którym czesze moje futro.

– Tak, tak, były w małym zoo w Bejt Hanun – odpowiada tamten. – Mieli szczęście, że mogli je mieć u siebie, rozumiesz.

Hafiz kiwa głową. Podchodzę i staję przy jego ramieniu. Sięga za plecy i zaczyna drapać mnie pod pyskiem. Obserwujemy pakunki, które zaczynają się poruszać. Wyczuwam nosem coś piżmowego. Zapach znajomy, ale nie potrafię go do niczego dopasować.

– Samicę skradziono. – Przywódca sięga do kieszeni i wyciąga z niej paczkę papierosów. Hafiz patrzy z pewnym niepokojem, gdy mężczyzna odpala jednego i rozżarzoną końcówką wskazuje na jeden z tobołków. – Szukaliśmy trzy miesiące, znaleźliśmy ją w końcu u pewnej bandyckiej szajki. Kasowali rodziny za możliwość zrobienia sobie z nią zdjęcia. Źle ją traktowali, rozumiesz, więc jest płochliwa.

– W zasadzie oba takie są – ciągnął – przez naloty. Trafili zoo i spora część terenu została zniszczona.

– Wiesz – podejmuje – byłem zaskoczony, gdy usłyszałem, że jest zoo w Gazie. Sądziłem, że się zamknęło.

– Tak było – odparł Hafiz. – Otwieram je ponownie w starym miejscu. Niedaleko, kawałek tą drogą. Zabierałem tam swoją siostrzenicę. – Hafiz zerka na mnie, po czym obraca się w kierunku przywódcy. – Dzieci są jednak nadal dziećmi, prawda? Nawet w takich czasach.

Mężczyzna potakuje na słowa Hafiza. Takie właśnie mamy czasy.

– Wiesz, chodziłem tam – mówi. – Na uniwersytet. Ten na południe od zoo.

– Doprawdy?

– Owszem, trzy semestry.

– Co studiowałeś? – Hafiz drapie się po nosie i rozgląda dookoła. On sam nigdy nie poszedł na uczelnię, z czym nie mam najmniejszego problemu.

– Filozofię – odpowiada tamten ze śmiechem. – Rozczarowało to mojego ojca. Chciał, bym został księgowym.

– I nie ukończyłeś studiów?

– Nie. – Następuje chwila ciszy. Przywódca dalej pali papierosa. – Teraz, jak widzisz, zajmuję się tym. – Wyciąga rękę, szerokim gest obejmuje stajnię i mnie, tak jakby z tego właśnie składało się jego życie.

– I co twój ojciec na to? – pyta Hafiz.

– Mój ojciec nie żyje. – Wpatrują się w siebie, Hafiz w końcu spuszcza wzrok. – Chodź, powiem ci wszystko, co wiem o zajmowaniu się nimi. – Przywódca kładzie dłoń na ramieniu Hafiza i prowadzi go z dala ode mnie.

 * 

Obcy w końcu odchodzą. Hafiz w roztargnieniu poklepuje mój bok, po czym wraca do swojego domu, a ja zostaję sam i próbuję to wszystko zrozumieć. Dwa pakunki zajmują każdy cal mojego siana. Gdzie mam się teraz podziać?

Wpatruję się w nie. Jeden z nich porusza się bardziej od drugiego, dziura w materiale zaczyna się powiększać. Wyłaniają się ogromne, płowe łapy z przykurzonymi, czarnymi poduszkami. Pazur rozdziera i odrzuca materiał – objawia się niemożliwa do pomylenia głowa.

Lew mruga ostrożnie, ziewa szeroko i zaczyna ciągnąć za materiał otulający jego towarzyszkę. Pojawia się kolejna głowa i oboje ukazują się w pełni, przeciągają leniwie i odkopują resztki płótna, by zaprezentować się w całej okazałości.

Samiec jest wyrośnięty, co widać po grzywie, aczkolwiek wynędzniałej. Jest wychudzony. W zasadzie oboje są.

– Czym ty niby jesteś? – pyta.

– Zebrą – odpowiadam, prostując się nieco i wyciągając szyję najbardziej jak potrafię. Kręcę kilka razy ogonem. Nie znam ich i szczerze mówiąc, to, czym jestem, nie powinno ich w ogóle interesować.

– Nie wydaje mi się – odpowiada.

– Nazywasz mnie kłamcą? – pytam.

– Jesteś niedokończony – wtrąca samica. Mówi to tak cicho, że prawie jej nie słyszę, lecz wystarczająco głośno, bym wychwycił obrazę. – Pysk jest wystarczająco przekonujący, dobrze mu poszło, ale nie skończył tyłu, widać to. No i skapało na twoje kopyta.

– Tak, wiem o tym. – Spoglądam w dół i widzę, że biała smuga, która wcześniej ściekała, teraz całkowicie wyschła. Wiedziałem, że tak będzie.

Hafiz. Zapomniał o mnie.

– To bez znaczenia – mówię głośno. – Ważne jest to, że gdy skończy, dzieci nie będą w stanie dostrzec różnicy. Będą szczęśliwe tak czy siak. To jest najważniejsze, rozumiecie? D z i e c i.

Nie widziałem żadnych lwów od lat i nie powiedziałbym, że się za nimi stęskniłem.

 * 

Hafiz spóźnia się ze śniadaniem. Gdy się w końcu zjawia, pod pachą niesie worek z owsem, w jednej ręce z wysiłkiem tacha wiadro wody wymieszanej z mydłem, w drugiej trzyma szczotkę. Ma torbę przewieszoną przez ramię i ręcznik na szyi.

– Musimy zmyć to w całości i zacząć od początku – mówi, nawet się ze mną nie witając.

– Dzień dobry – mówię.

– Tak, tak, dzień dobry, owszem. Zjedz to, tylko się pospiesz. Farba musi wyschnąć, zanim zabiorę ciebie i twoje rzeczy.

– Dokąd?

Nie spałem dobrze. Lwy chrapały. Nie sprawiało mi przyjemności patrzenie na nie, odkąd wpakowały się do mojej stajni. Nie podobał mi się widok tych wszystkich kości porozrzucanych dookoła. Nie było miło.

Hafiz moczy szczotkę i długimi ruchami przejeżdża z włosem mego futra.

– Do zoo. Do zoo, głąbie. Zapomniałeś już? Jesteś zebrą. – Odkłada szczotkę i sięga do torby.

– A, tak, tak, racja. – Przypominam sobie.

Hafiz proponuje mi marchewkę. Podnosząc ją, ocieram się pyskiem o wierzch jego dłoni. Kiedyś powiedział, że to lubi. A ja lubię marchewki. Są słodkie i odpowiada mi ich tekstura, tak chrupka. Nie mamy ich zbyt często. Są przysmakiem. Musiałem bardzo dobrze się sprawować. Wiem, że jestem wszystkim, co ma, lecz to nie zmienia faktu, że jestem bardzo dobrym osiołkiem Hafiza. Doskonałym osiołkiem. Z pewnością będzie ze mnie również porządna zebra. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Czuję, że jeśli skoncentruję moje myśli na byciu zebrą, to moje ciało będzie w stanie to poczuć. S t a ć s i ęzebrą. Tak sądzę…

– Zaraz, Hafiz?

– Tak? – Przesuwa szczotką po mojej szyi w kierunku kończyn i grzbietu. Podoba mi się uczucie wywoływane jej włosiem, które przechodzi przez sierść, czuję je na skórze. Mógłbym w tej chwili zasnąć.

– Moje rzeczy, dlaczego je zabierasz?

Hafiz przestaje mnie szczotkować i podchodzi do mojej twarzy. Trzyma ją w swoich rękach i przyciska swoje czoło do mojego.

– Musisz tam zostać, habibi. Tak to działa.

– Zostać? Ale tylko w ciągu dnia, prawda? Gdy są tam dzieci.

– W nocy również – odpowiada i wraca do szczotkowania mojego boku. Spoglądam w dół na przednie kopyta i szarą mieszankę mydlin oraz brudu tworzącą kałużę na ziemi. Moja podłoga zamienia się w błoto, nie podoba mi się to.

– Ale ja mieszkam tutaj – mówię cicho – mieszkam tu z tobą.

– Pomyśl o innych. – Odkłada szczotkę i podnosi ręcznik. Osusza mnie prędko, tak jakby nie chciał zmarnować ani chwili. – Co by sobie pomyśleli, gdybym traktował cię inaczej. Gdybym traktował cię tak, jakbyś był wyjątkowy, to mogliby się poczuć źle, prawda?

– Ale ja jestem wyjątkowy – mówię, choć głównie do siebie.

Hafiz śmieje się i jest mi głupio. Nie lubię, gdy się ze mnie śmieje. Nie chcę być zabawny. Przypominają mi się czasy, gdy byłem mniejszy i nieprzywykły do długości moich nóg albo ten jeden raz, gdy zawiązał kokardkę na moim ogonie i wszystkie kozy mówiły, że jestem jego dziewczyną. Pamiętam, jak na nie krzyczałem: „Pozjada was wszystkie po kolei!”.

– JESTEM WYJĄTKOWY! – ryczę głośniej, niż planowałem. Nie podoba mi się mój donośny głos. W moich uszach brzmi jak nieopanowane trąbienie klaksonu. Nikt nie traktuje mnie poważnie, gdy to robię.

– Oczywiście, habibi. Bardzo wyjątkowy. – Słyszę, jak wybrzmiewają jego słowa, gdy się uśmiecha. Podnosi słoiki z białą i czarną farbą. Oczywiście, jestem dla niego żartem. Przestanę nosić jego rzeczy, wtedy dopiero zobaczy.

Hafiz odprowadza mnie do zoo. Przechodzimy niewielki kawałek drogą od poletka, gdzie stoi moja stajnia i gdzie żyliśmy od zawsze. Tablica została przerobiona ze starego znaku. To podłużny kawałek drewna z przebiegającym na całej długości pęknięciem. Hafiz próbował zakryć wcześniejszą nazwę. Niegdyś było na nim wygrawerowane czarnymi literami: ZOO W GAZIE. Hafiz zamalował grawer i stworzył własny znak w jasnożółtym kolorze. Widnieje na nim napis: OGRÓD ZOOLOGICZNY NA SŁONECZNE DNI. Litery napisane są odręcznie i farba odpada płatami, stary napis wciąż się przebija. Nie chcę sprawiać mu przykrości, więc nic nie mówię, ale Hafiz mógł zrobić to lepiej. Mógł postarać się nieco bardziej.

Za to wietrzyk niesie ze sobą zapach rozkwitających w okolicy drzew oliwnych, a słońce ogrzewa mój tył. To w sumie może okazać się przyjemne.

 * 

Moim nowym domem jest ogromna zagroda z obydwu stron otoczona innymi wybiegami. Od sąsiadów oddzielają mnie przegrody wykonane z łańcucha. Mam tu suchą trawę, kilka głazów i bardzo dużo przestrzeni do chodzenia wkoło. Hafiz przyniósł trochę moich rzeczy – długi sznur z supełkami, ulubione wiadro i jedną z moich opon (mam ich trzy) – i umieścił je w kącie. Zbudował coś w rodzaju małego domku, bym mógł poczuć się jak w stajni. Z jednej strony zagrody stoją obok siebie cztery duże klatki. W tej najbliżej mnie umieścił lwy. Po przekłusowaniu na drugą stronę natrafiam na rząd mniejszych klatek i moimi bezpośrednimi sąsiadami okazuje się trójka bażantów. Hafiz mówi, że lwy mnie lubią i moja obecność obok złagodzi ich tęsknotę za domem, a mi dobrze zrobi przebywanie z nimi, cokolwiek miałoby to oznaczać. Nie wiem, kto ma sprawić, że j abędę mniej tęsknić za domem.

Nie mam ochoty rozmawiać z lwami. To z ich winy tutaj tkwię. Parę razy podnoszę i upuszczam wiadro, przesuwam oponę po zagrodzie, wszystko dla zabicia czasu. Gdy zapada noc, wchodzę do mojej szopki, chcąc zasnąć. Nie mogę jednak zmusić się do położenia na ziemi, więc przysypiam na stojąco, śniąc o niczym.

Rano, jeszcze przed otwarciem oczu, niemal udaje mi się przekonać samego siebie, że wciąż jestem w domu. Zapachy są jednak inne. Powietrze zdaje się świeższe. Ziemiste. Ponadto nie wyczuwam zapachu drewnianych desek, które tworzyły moją stajnię. Mimo wszystko, gdy zamykam oczy, wciąż potrafię się tam przenieść. Skoro tam jestem, to Hafiz wejdzie, by mnie wyczesać. Doleje mi wody. Da owsa. Wyciągnie rękę ze smakołykiem, gdyż ostatniej nocy byłem tak dobry. I wszystko będzie tak jak wcześniej. Nagle słyszę zupełnie nieznany hałas.

Czeka mnie pierwszy dzień spędzony w całości bez Hafiza.

Opuszczam swoją szopę i oglądam uważnie coś, co mógłbym nazwać klatką, a co znajduje się po mojej prawej stronie. Na moje oko jest dość spora. Żelazne kraty, duża miednica z wodą. Trochę porozrzucanych głazów. Duże, drewniane pudełko z kwadratowym wycięciem z jednej strony. Zbita ziemia i pył, podobnie jak w mojej przestrzeni. No i lwy. Splątane w chrapiący lwi węzeł. Samica leży wyciągnięta na grzbiecie, a samiec wtulił szczękę w jej szyję, razem wyglądają jak jedna bestia. Tak jakby te kocury nie miały początku ani końca.

– Hej – zagaduję. Nic się nie dzieje. Podchodzę do oddzielających nasze przestrzenie krat i siatki. – Hej – powtarzam, tym razem głośniej.

W końcu się poruszyły. Tylne nogi samicy wyciągają się powoli, ogony przeskakują z jednej strony na drugą, płosząc muchy. Samiec podnosi głowę i ziewa, jego paszcza przemienia się w ziejącą otchłań. Cofam się kilka kroków i obserwuję, jak się rozplątują i przetaczają.

Samiec wstaje i mruga kilka razy, patrząc w moim kierunku.

– Zatem…? – pytam.

– Zatem co?

– Jak się nazywacie? Jak powinienem się do was zwracać? Nie chcę za każdym razem wołać „hej”, gdy będę miał coś do powiedzenia.

– Jestem Baqar, a to Baisha. – Spogląda w kierunku samicy, która przetoczyła się na grzbiet i wpatruje się we mnie, przekręcając głowę.

– Jesteście partnerami?

– Rodzeństwem. – Baqar odwraca się od ogrodzenia i podchodzi do Baishy. Liże czubek jej głowy i kładzie się obok. – We dwójkę tworzymy stado.

– Zachowujecie się, jakbyście byli razem – odpowiadam. Ta ich zażyłość. To bycie-obok-siebie. Nie podoba mi się to. To nieuprzejme z ich strony, gdy ja tkwię osamotniony w mojej zagrodzie.

– Byliśmy rozdzieleni – wyjaśnia Baisha. Szturcha brata głową, ocierając się częścią pyska o jego pazur. Odwracam głowę. Nie jestem pewien, czy powinienem na nich patrzeć. Zapomniałem już, jakie zasady obowiązują wśród lwów.

 * 

– Gdzie są inni? – pyta Baqar.

– Jacy inni? – Nikt wcześniej nie zadał mi takiego pytania.

– Inni, tacy jak ty. Bracia i siostry. Rodzice. Gdzie oni są?

– Nie wiem. – Nie wiedziałem, że powinienem mieć kogokolwiek jeszcze. Spoglądam w stronę swojego dobytku, który teraz wydaje się godny pożałowania i śmieszny. – Mam Hafiza, no i… – urywam. Przez całe życie miałem tylko Hafiza. Teraz doszło jeszcze to zoo.

Nie mam pojęcia o innych ogrodach zoologicznych, ale to naprawa Hafiza dumą. Nie jest duże, lecz opowiadał mi o nim przez cały okres pracy nad jego stworzeniem. Wiem, że ma tu pawie, dwa rodzaje małp, jeżozwierza i parę lemurów. Do tego jeszcze gromadkę kózek, które dzieci mogą głaskać. Nie jest więc duże, ale myślę, że może być całkiem urocze. Odbudowując zoo, oprowadzał mnie po starym terenie, wskazywał klatki i zagrody, pokazywał, jak to wszystko poukłada. Znajdujemy się blisko morza i Hafiz jest z tego powodu dumny. Chociaż wcale nie chcę tu mieszkać, to muszę przyznać, że jest to przyjemne miejsce.

– Ludzie, którzy was tu przynieśli, byli obcy – mówię w końcu.

– To byli nasi – mówi Baqar. – Szukali Baishy, bo wiedzieli, że dane nam jest być razem. Znaleźli ją u złodziei, w malutkiej klatce. Czubek jej ogona został odcięty. Wstyd. – Przerywa w tym miejscu i kilkukrotnie oblizuje jej ucho. Baisha spogląda na mnie zza baldachimu jego grzywy. Zamiata ogonem koło swoich stóp i dopiero teraz dostrzegam zabliźniony koniec, pozbawiony kity i w jakimś sensie delikatniejszy, niż go sobie wyobrażałem.

Wstyd. Teraz go widzę.

 * 

O zmierzchu, przed nadejściem drugiej nocy, słyszę głos Hafiza mruczącego do lwów. Przechodzę na drugą stronę zagrody i staję obok słupka. Hafiz nie patrzy na mnie, a zauważyłby, gdyby tylko obrócił głowę. Jestem na tyle blisko, że słyszę jego głos, gdy przesuwa dwie miski przez nisko położone drzwiczki na zawiasach w tylnej bramie ich zagrody.

– Przepraszam – słyszę – to wszystko, co dziś mam. – Zostaje przy nich, by przyglądać się, jak jedzą. Do moich uszu dobiega dźwięk misek szorujących po ziemi, lwy pochłaniają cokolwiek w nich jest.

Noc opada jak kurtyna, tłumiąc ostatnie blaski zmierzchu. Czasem widzę, jak pięknie tu jest, lecz gdy nadchodzi noc, okolica zdaje się przykryta całunem. Chcę obserwować, co Hafiz zrobi później, więc stoję w miejscu. Sięga jedynie cicho przez drzwiczki, by wyciągnąć miski. Po ich zamknięciu przechodzi do mojej zagrody. Z początku nic nie mówi, wyciąga po prostu ręce i jeździ nimi po moim nosie, głaszcze mnie po uszach. Czuję zapach morza i wiem, że poszedł dziś łowić. I w tej chwili, bez ostrzeżenia, obezwładnia mnie wspomnienie dnia, gdy Hafiz wziął mnie, by pokazać mi ocean. Szliśmy przez targ, niosłem jego rzeczy. „Pięknie tutaj”, powiedział. „Cóż znaczy to piękno, skoro nie mogę nigdy go opuścić, skoro nie mogę za nim tęsknić?”. Ja zaś wciąż kierowałem wzrok w stronę oceanu. Widziałem tylko wielki błękit rozciągający się w nieskończoność.

– Habibi, wiem, że jesteś na mnie zły – zaczął Hafiz.

– Porzuciłeś mnie – odpowiadam.

– Wiem, przepraszam. Ale musiałem.

– Nie lubię, gdy się mnie porzuca, Hafiz. Nie lubię być poza domem.

– To tylko na jakiś czas, habibi. Może kontrole w końcu ustaną, może będę w stanie przejść granicę i sprowadzić prawdziwą zebrę. I wtedy będę mógł zabrać cię do domu. – Sięga ku mnie i kolejny raz przejeżdża dłonią po moim nosie. – Popatrz, przyniosłem ci coś. – Wsuwa drugą, otwartą dłoń do mojego pyska. Marchewka! Stoi ze mną, gdy ją chrupię. Po chwili całuje czubek mojej głowy i się oddala. Chcę patrzeć na niego w ciszy. Chcę, by miał spokojny wieczór, lecz pytanie zadane przez Baqara nie przestaje mnie dręczyć.

– Hafiz, zaczekaj – wołam. Zatrzymuje się i przeczesuje ręką włosy. Widzę bryzę delikatnie marszczącą tkaninę jego koszuli. Myślę, że pójdzie dalej i pozwoli, by pochłonęła go ciemność. On jednak odwraca się i podchodzi do mnie. Wpatruje się we mnie w milczeniu. Pytanie jest obecne jedynie w jego oczach. – Hafiz, czy ja mam rodziców?

– Czy masz rodziców? – Na jego twarzy zaczyna rozciągać się uśmiech, a ja boję się, że będzie się ze mnie śmiać.

– Tak, Hafiz. Rodziców. Jeśli tak, to chcę wiedzieć.

Podchodzi krok bliżej i kładzie jedną dłoń na czubku mojej głowy, drugą na boku mojej twarzy. Pamiętam, jak dawno temu kładł ręce w ten sam sposób. Byłem mniejszy, a świat – większy. Rozkwitały drzewa oliwne. Moja pamięć jest jednak tak podziurawiona, że nie mogę przypomnieć sobie wiele więcej. Tylko jego dłonie.

– Każdy ma rodziców, habibi – mówi, przyciągając swoją twarz bliżej mojej. – Tak się rodzimy. Ja mam rodziców. Ty masz rodziców. Wszyscy ich mamy.

– Ale gdzie są moi? – Szukam odpowiedzi na jego twarzy. Chcę, by powiedział mi, że gdzieś tam na mnie czekają.

– Habibi. – Pozwala dłoniom opaść swobodnie. Cofa się nieco i spogląda w ciemność nocy. – Myślę o nich nieprzerwanie. Należeli do mojego przyjaciela Jaleela. – Obserwuję go i słucham. Nigdy nie odwiedziliśmy Jaleela. Żaden z jego przyjaciół się tak nie nazywa. – Dorastaliśmy razem. Żył w obozie w Dżabaliji, jego rodzina miała dwa osły, które nosiły ich rzeczy na targ uliczny. – Hafiz opowiada tę historię, nie patrząc na mnie. – Tak w zasadzie, to on chciał stworzyć zoo. Kochał zwierzęta. Miał taką zabawkę, gdy byliśmy mali, małą figurkę lwa. Miał grzywę, Jaleel zarzekał się, że to prawdziwe futro, ale sam nie wiem… Nie pozwalał mi jej dotknąć. Podpuszczałem go za każdym razem, gdy się z nim widziałem. Jaleel i jego lew.

– Nie znam go – mówię. – Gdzie on jest?

– Odszedł, habibi. – Czekam, aż Hafiz znajdzie właściwe słowa. Boję się tego, co ma na myśli, mówiąc, że „odszedł”. – To nie była wojna tak naprawdę – podejmuje po chwili. – Wtedy wszyscy mówili, że to tylko eskalacja. Dron. Ktoś w bazie po drugiej stronie granicy, kto dostrzegł go na ekranie. Jakieś piksele, które stworzyły obraz Jaleela idącego na targ, i… – Hafiz milknie na jakiś czas, rękę przykłada do ust. Spojrzał na mnie w końcu, jego oczy przepełniały łzy. – Wiesz, Jaleel i jego dwa osły, oni nie… – Urywa. – To równie dobrze mogłem być ja. Kolejnego dnia. Albo następnego tygodnia.

Czy wspominałem już, że Hafiz nie przesypia większości nocy?

Wyciera twarz, tak jakby chciał zmyć z niej wspomnienia.

– To było tuż po tym, jak się urodziłeś. Powiedziałem jego rodzicom, że zatrzymam cię na kilka dni, habibi. Chciałem im pomóc. Był ich jedynym dzieckiem. Jego ojciec powiedział, że przyjdzie cię odebrać. Kilka dni zamieniło się jednak w kilka tygodni, a potem w kilka miesięcy. I tak oto stałeś się mój. Prawda jest jednak taka, że nie pozwoliłbym ci odejść. Byłeś tak uparty: same nogi i ta poważna twarz. Gdy myślę o twoich rodzicach, to lubię sobie wyobrażać, że są teraz w raju.

Nie słyszę już Hafiza, zamiast tego czuję, jakbym znajdował się na zewnątrz mojego ciała. Patrzę i widzę samotnego osła stojącego przed samotnym człowiekiem. Nie wiem, co powiedzieć. Chciałbym załkać, ale nie robię tego, gdyż żaden dźwięk nie byłby w stanie oddać moich uczuć. Próbuję przypomnieć sobie moich rodziców. Wierzę, że powinienem być w stanie to zrobić. Byli moi, muszę ich pamiętać. Jedyne co widzę w głowie, to moje podłużne oblicze majaczące nade mną. Kolejne dni spędzę, próbując ich sobie przypomnieć. Jałowość moich starań napawać mnie będzie udręką.

– A co z twoimi, Hafiz? – pytam. – Co z twoimi rodzicami?

– Są na Zachodnim Brzegu, habibi. Nie mogę się z nimi zobaczyć. Nie dam rady się tam przedostać. – Sięga do kieszeni, wyciąga z niej prostokątny kawałek złożonego papieru i ostrożnie go otwiera. Papier jest wymęczony na zgięciach, tak jakby składano go tysiące razy wzdłuż tych samych linii. – My jesteśmy tutaj – mówi, wskazując na punkt na mapie blisko morza. – Tu jest Zachodni Brzeg i moja rodzina. – Przesuwa palcem po wyrysowanej krętej trasie w kierunku oddalonego punktu. – A to jest droga, którą bym przeszedł, gdybym tylko mógł.

– Kiedy widziałeś ich ostatni raz?

– Minęło dziewięć lat.

– Pamiętasz ich twarze?

– Tak, chwała Bogu, pamiętam.

 * 

Trzeciego dnia uświadamiam sobie, że skoro nie wracam na razie z Hafizem do domu, to jestem skazany na samotność, o ile nie poczynię większych wysiłków, by zaprzyjaźnić się z sąsiadami. Wędruję ku przegrodzie, staję obok i patrzę w ich kierunku. Oczy mają zamknięte, więc tupię kilka razy kopytami i prycham, by sprawdzić, czy się obudzą. Nic się nie dzieje. Kłusuję do moich rzeczy i wracam z zasupłaną liną. Wywijam nią, aż w końcu uderzam w ogrodzenie. Uszy Baishy zadrżały raz, może dwa, lecz żaden z lwów na mnie nie patrzy. Zapomniałem, że one cały czas śpią. Łapię za wiaderko i celowo je upuszczam, ale dalej mnie ignorują. Będę musiał postarać się bardziej, myślę sobie.

– Witajcie. – Mówię w końcu. Oczy Baqara otwierają się nieco, jego spojrzenie ląduje na mnie. Mruga dwa razy, ziewa i rozciąga przednie łapy, po czym przetacza się na grzbiet i wpatruje we mnie, leżąc do góry nogami.

– Witaj – mówi.

– Czy zawsze śpicie tak dużo?

– Muszę odwiedzać swoje sny. – Ziewa znowu. Widzę, że Baisha także otwiera oczy i się przeciąga. Nie będzie łatwo. Rozglądam się i kopię grudkę ziemi pod nogami.

– Hafiz jest moim jedynym przyjacielem – wypalam wreszcie. – Potrzebuję kogoś, z kim mógłbym rozmawiać.

Baqar kiwa głową.

– Zawsze byliście we dwójkę? – pyta Baisha. Podeszła do oddzielającego nas ogrodzenia i polizała metal, zanim ułożyła się obok Baqara.

– Tak.

– Po co tak w zasadzie przemalował cię na zebrę? – Jest taka ciekawska.

– Zrobił to dla dzieci.

– Tak, mówiłeś już, ale dlaczego nie umieścił tu prawdziwej?

– Tunele są teraz zamknięte. Hafiz nie mógł żadnej zdobyć. – Lwy wpatrują się we mnie bez słowa. – Przemyt – mówię. – Z Egiptu. Tak Hafiz ściągnął większość z nich tutaj.