Nasza Klasa - wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Pierwsza miłość, pierwsza czekolada z Pewexu, pierwsze dekatyzowane dżinsy. Dziesięć historii, które wydarzyły się naprawdę. Sentymentalna podróż w czasie z dużą dawką humoru. Pamiętasz, jak założyliśmy facetowi od ruskiego karton na głowę? - pyta jeden z bohaterów. No właśnie - pamiętacie?

 

Fragment:

Grudzień 2008 - herbaciarnia w Krakowie Menu, strona 1: Pewnego dnia chiński cesarz Szen Nung, znany ze swego zamiło-wania do ziołolecznictwa i picia wyłącznie przegotowanej wody, wypoczywał pod drzewem dzikiej herbaty. Pod wpływem podmuchu wiatru kilka listków wpadło do jego dzbana z wodą. Cesarz zapatrzony w horyzont i będący myślami zupełnie gdzie indziej, niczego początkowo nie zauważył. Dopiero pijąc swój napój odkrył nowy smak, który go oczarował i zachwycił. Siedemnaście filiżanek herbaty tańczyło walca na ciężkim drewnianym stole, przykrytym ręcznie dzierganą serwetką w kolorze przydymionego budyniu. Pachniało jaśminem, karmelem, marcepanem, opuncją, imbirem, mango oraz czystym earl greyem. Siedemnaście pochylonych głów wdychało te cudowne opary i z zaangażowaniem dyskutowało o Izabelli, dawnej koleżance z klasy, która kilka miesięcy wcześniej nieszczęśliwie zakochała się w jakimś nadmorskim przystojniaku. Izabella była dziewczęciem romantycznym, na co skazywało ją już samo imię pisane przez podwójne l. Miała zamglone spojrzenie porannego jeziora i ruchy wodnej nimfy. Cała zresztą przypominała wodne szuwary lub inną błotną roślinność. W lipcu tego roku wyjechała samotnie nad polskie morze, gdzie planowała w spokoju napisać kolejny tomik swoich wierszy. Niestety w hotelowej recepcji wpadła na niejakiego Grzesia, który też samotnie wypoczywał, jednak z całkowicie odmiennych powodów. Jego wzrok przesunął się lubieżnie po Izabelli, a ona poczuła jak pąsowieje, a biała sukienka sama z niej opada. Trzy minuty później była już śmiertelnie zakochana i doprawdy nie trudno wytłumaczyć dlaczego. Grześ był mężczyzną pospolitym, ale i nieziemsko przystojnym. Kwadratowa szczęka, chabrowe spojrzenie, równe białe zęby z zadbanymi dziąsłami. Wysoki, męski, dębowy. Jego pośladki przypominały dojrzałego melona, tors spływał oliwą i lśnił niczym zbroja Herkulesa. Nic dziwnego, że Izabella od razu poczuła ognisty płomień w podbrzuszu. Miłość trysnęła z niej jak sok z niezamkniętej sokowirówki, po części dlatego, iż Izabella wszystko przeżywała czterokrotnie silniej niż jej rówieśniczki. Z radością została nadmorską gejszą Grzesia i usługiwała mu najlepiej jak mogła. Podsuwała leżak pod boskie ciało, wygładzała fałdki na kocyku, przynosiła colę z cytryną i trzema kawałkami lodu, smarowała ciało kremem z filtrami i wachlowała je liśćmi łopianu, aby się zbyt nie przegrzało. Po dwóch tygodniach Grześ poinformował Izabellę, że jej czas właśnie dobiegł końca. Potwierdziła to niejaka Sylwia, która miała nogi dłuższe niż chiński mur. Izabella postanowiła, że ta bajka nie będzie miała happy endu i jeszcze tego samego dnia rzuciła się w lodowate wody Bałtyku. - Jakie to szczęście, że ją odratowano - szepnęła Hania, która jako pierwsza dowiedziała się o samobójczej próbie koleżanki i jako pierwsza pojechała ją odwiedzić w koszalińskim szpitalu. Następnie opisała tragedię na Naszej Klasie i rozesłała do wszystkich zalogowanych. Siedemnastu byłych kolegów i koleżanek natychmiast stworzyło front wsparcia posamobójczego i robiło, co mogło, by Izabella wyszła z depresji. Maturę zdawali niecałe siedem lat temu, byli stosunkowo młodzi, a ich wspomnienia świeże, nic dziwnego więc że drogi, którymi poszli nie odbiegły jeszcze od siebie zbyt daleko. Ciągle czuli się paczką przyjaciół z liceum. W okolicach października odnotowali pierwsze sukcesy. Izabella znowu zaczęła się uśmiechać i sama przyznała, że topienie się dla Grzesia było najgłupszą rzeczą pod słońcem. W listopadzie ukazał się jej najnowszy tomik wierszy, dość mocno ociekający falami Bałtyku i pachnący nieszczęśliwą miłością. Kupiły go wszystkie kobiety, które na swojej drodze spotkały podobnego kretyna. - Ja też kupiłam - oznajmiła nagle Weronika. - Bo chyba najlepiej z was wszyst-kich wiem, co to jest nieszczęśliwa miłość. Zapadła dość kłopotliwa cisza, zaczęto więc zapijać niezręczność sytuacji herbatą i ponownie wertować menu.   Menu, strona 2: Cecil Rhodes, polityk brytyjski odwiedził swego czasu barona Alfreda Rotszylda w pałacyku miejskim przy Seamore Place. We wczesnych godzinach porannych pojawił się w jego sypialni lokaj pchając wózek ze śniadaniem. Najpierw zapytał czy gość życzy sobie herbaty, czy woli raczej świeżą brzoskwinię. Kiedy Rhodes zdecydował się na herbatę padło pytanie: "chińską, indyjską czy cejlońską, Sir?". Po wyborze indyjskiej nastąpił dalszy ciąg: "z cytryną, śmietanką czy mlekiem, Sir?". Wybór mleka sprowokował z kolei pytanie o rasę krowy, od której miało ono pochodzić: "Jersey, Hereford czy Shorthorn, Sir?". Weronika uśmiechnęła się znacząco. Przez cztery lata liceum mdlała na widok Kuby, siedzącego właśnie na przeciwko i sączącego zieloną z maracują z dość niewyraźną miną. Kuba lubił Weronikę, ale głębszego uczucia w stosunku do niej nie potrafił jakoś wzniecić ani w swoim mózgu, ani tym bardziej mięśniu sercowym. Spróbował więc najproszej metody - użył genitaliów, które jakoś nigdy nie miały problemów z odrzucaniem uczuć i zawsze były gotowe do wsparcia. Było to zaraz po maturze. Wyjechali wtedy większą paczką do domków letniskowych, oddalonych jakieś dwadzieścia kilometrów od miasta. Pachniało lasem, igliwie chrabęściło pod stopami, a cykady grzmiały donośnym As-dur. Po kilku godzinach piwo rozmyło zdolność trzeźwej oceny sytuacji i nastąpiło zbiorowe puszczenie hamulców. Jedni wybrali sam na sam z pawiem, inni filozoficzne dysputy o śmierci, a Kuba odebrał Weronice niewinność, dając w zamian pijaną nadzieję. Rano niczego nie pamiętał. Weronika dość szybko zorientowała się, iż padła ofiarą procentów i chmielu, spakowała więc swoją torbę, rzuciła smutne spojrzenie na koc, gdzie leżała jej sponiewierana cnota i wróciła stopem do domu. Przez następnych sześć lat nie dawała znaku życia i nie odbierała telefonów od żadnych szkolnych znajomych. Na początku tego roku zalogowała się jednak na Naszej Klasie, przekazując tym samym niewerbalną wiadomość, że jest uleczona. Z ogromnym zaangażowaniem brała też udział w ratowaniu Izabelli. - A ja mam psa labradora! - rzucił nagle Tomek i to był bardzo dobry pomysł na ucieczkę od tematów samobójczych, nieszczęsno-miłosnych i zgrzebnych w swej wymowie. Po labradorze przyszła kolej na bliźniaki Karoliny, nie dość że identyczne to jesz-cze wściekle rude. Zdjęcia zachwyciły wszystkich. Podjęto temat nieprzespanych nocy, koloru kup i obrzyganych śpioszków. - A to jest mój skarb - odezwała się znowu Weronika i pokazała zdjęcie ślicznego, kilkuletniego chłopca o granatowym spojrzeniu i aksamitnych policzkach. - Pyszny! - zapiały zebrane koleżanki i miały rację. Dziecię było do schrupania, na dodatek dawno już nie waliło w pieluchy. - Strasznie do ciebie podobny - grzecznie i odważnie zauważył Kuba licząc, że w ten sposób przełamie dawne urazy i choć troszę wywabi dręczące go wyrzuty sumienia. Weronika dopiła czarną z mlekiem. - Wiem. Do ciebie też. Bo to twój syn. Plemniki rozcieńczone piwem tylko pozornie utrudniają zajście w ciążę.