To nie jest książka, której istotę da się zamknąć w trzech pełnych ogólników zdaniach. Tajemnica wciąga, serce drży w obawie o losy rozdzielonej rodziny, klimat polskich blokowisk miesza się z egzotyką irlandzkiej mitologii, a to wszystko napisane z polotem, z humorem, to znów z poetycką wręcz wrażliwością. Niezwykły to koktajl, nie do opisania! Musicie przeczytać sami. A gdy to zrobicie, pewnie zapragniecie zacząć znów od początku.

Marta Krajewska

„Sitko” Marka Zychli to mocna, inteligentna i pełna humoru powieść. O taką fantastykę chodzi.

Marta Sobiecka – Dzika Banda

„Sitko” to kolejna powieść Zychli, która eksploruje świat irlandzkiej mitologii, przy czym zawiera w sobie wiele prawd o człowieku, ale i wiele lęków oraz… nadzieję. Oscyluje pomiędzy grozą a groteską, a do tego promieniuje gaimanowską wiarą w to, że postacie z mitów i legend istnieją naprawdę. Mariusz Wojteczek – Grabarz Polski

Potrzeba talentu, aby połączyć świat irlandzkich legend, opowieść o życiu emigrantów, fantasy i grozę w taki sposób, by efektem była opowieść nie tylko spójna, ale i wciągająca, angażująca od pierwszej do ostatniej strony i zostająca w głowie jeszcze na długo po zamknięciu książki. Natomiast trzeba zdecydowanie czegoś więcej niż tylko talent, by z taką łatwością tworzyć własny artystyczny język i z akcesoriów gatunkowych zbudować narrację zakorzenioną w wielu kontekstach, a jednak niebywale indywidualną. Może po prostu trzeba być Markiem Zychlą?

Wojciech Gunia – Horror Weird Fiction

FRG.

Prolog

– Naga Emily Blunt – szepnął, po czym przywołał aktorkę na arenę wyobraźni.

Wsunął sobie lewą dłoń pod policzek, a prawą między uda. Poczuł ciepło po wewnętrznej stronie powiek, co zrzucił na karb wielogodzinnego przesiadywania przed laptopem, na którym oglądał seriale Netflixa. Starał się nie myśleć o poduszce, twardniejącej z każdą nocą.

Biceps mężczyzny drgnął delikatnie, a po chwili ciut mocniej. W dodatku coś zaczęło skapywać mu z nosa. Jęknął, po czym sięgnął do stolika po komórkę. Podświetlił ekran i przyjrzał się zmoczonej dłoni. Odetchnął z ulgą. To nie była krew, tylko zapowiedź kataru.

Położył się ponownie, kompletnie rozbudzony, a wyimaginowana Emily Blunt zdążyła się już ubrać i za cholerę nie mógł jej namówić do kolejnego negliżu. Mózg przypomniał mu za to filmik edukacyjny sprzed lat, w którym niedokręcony kran spuścił całą wodę z jeziorka, zmieniając je w pustynię.

A jak się odwodnię? – przemknęło mężczyźnie przez głowę. Zaraz po tym napłynął ból. Krótki, ale potężny i obezwładniający. Chwilę później już nie żył.

– Niech mnie diabli, jeśli nie jest prawdą, że do trzech razy sztuka! – Wysoki brunet wyszedł z szafy i zamknął za sobą skrzypiące drzwiczki. Do kieszeni wsunął smolisty sześcian, po czym uśmiechnął się samymi ustami. – Trafiłem w oczy, nochal, zahaczyłem o ramię i wreszcie prosto w serducho!

– Czyli raczej do czterech – poprawił go drugi z mężczyzn, który wyczołgiwał się spod stygnącego łóżka. Pomimo licznych deformacji ciała radził sobie nadzwyczaj sprawnie.

– To przez kostkę – narzekał pierwszy. – Zamiast koncentrować, dekoncentruje. Zimna jak pierd trupa, że tak pozwolę sobie pozostać w temacie. Aż ręce drętwieją po łokcie! W sumie źle się wyraziłem, przecież trup nie pierdzi. Przynajmniej nie świadomie. Uważaj na garb! – przerwał rozważania nad naturą zwłok; nie zdążył jednak ostrzec kolegi. Ten półokrągłymi plecami uszkodził drzwi od szafki.

– Sucza mać! – zaśmiał się drugi. – Zamyśliłem się.

Podeszli do zwłok. Smród odchodów przegryzał się przez warstwy kołdry. Brzydszy z dwójki wyciągnął z kieszeni tubkę z niebieską maścią, którą posmarowali sobie skórę pod nosem.

– Tak lepiej. – Brunet odetchnął głęboko. – Całkiem niezły ten… – przeczytał szary napis – TransSmell? Kto wymyśla te nazwy? – Oddał tubkę koledze i jednym ruchem wyciągnął poduszkę spod zasmarkanej głowy gospodarza. Rozpruł ją szponem kciuka, powąchał. – O, włóknina silikonowa. Jak sobie gówno kupisz, tak się wyśpisz. – Pokręcił z dezaprobatą głową.

– Powyłączaj alarmy i pozaprószuj ogień. Nie chcemy, żeby powrócił jako zombiak. – Garbaty rozrzucał po podłodze niedopałki papierosów. – Nie ten pieprzony zwyrodnialec.

– „Pozaprószuj”? – zdziwił się Brunet. – Czy ty już niczego nie czytasz?

– Nie. Najlepsze historie pisze samo życie.

– Czasami wydaje mi się, że robisz to specjalnie. Przyznaj się, co?

– Skupnij się lepiej na kostce.

Godzinę później pruli już zdezelowaną corsą po najbliższej autostradzie.

– Zwolnij – Garbus nie prosił, Garbus żądał. – Tłuczemy się dwudziestoletnim gruchotem z silnikiem niewiele większym od puszki coli. Ludzie nie powinni widzieć, że zasuwasz – spojrzał na zapracowane zegary – dwusetką.

Brunet zdjął nogę z gazu, marudząc coś o byciu i niebyciu szefem. Daleko za nimi wilgotny Dublin wypełniał się multikulturowym snem. Przed nimi gęstniała noc z rozciągniętą po horyzont taśmą odblasków.

– Opuść tę cholerę na asfalt! – warknął Garbaty. – Czy ciebie całkiem Taranis opuścił?

Koła samochodu uderzyły o drogę. Zapiszczało, na moment przygasły światła.

– Sorki, zamyśliłem się. Mam stresującą pracę. Ciągle w rozjazdach!

– Zdrzemnij się. – Długa, poskręcana ręka Garbatego chwyciła za kierownicę. – To ci dobrze zrobi. Obudzę cię przy naszym zjeździe.

Brunet podał koledze kostkę.

– Nie szalej – zaśmiał się i od razu zasnął.

Pasażer-kierowca myślał o kolejnym zleceniu i o wplątanych w nie dzieciach.

Lubił dzieci. Sam przecież długo nim był.