Sudan. Czas bezdechu to zapis podróży z północy na południe kraju, w którym jazda po asfaltowej drodze jest takim samym luksusem jak posiadanie własnego drzewa. Tysiące ludzi w Sudanie nieustannie dokądś wędruje: w poszukiwaniu pracy, z powodu wojen, przymusowych przesiedleń czy pragnienia powrotu do utraconych domów. Piskała wędruje z nimi przez Saharę, przeprawia się przez Nil, odwiedza te same bary, śpi w tych samych hotelach. Zarówno w Chartumie, jak i małych oazach poznaje życie i poglądy ludzi różnych ras, wyznań, języków i środowisk. Młody żołnierz Agostino wspomina niedawną krwawą wojnę domową. Polska zakonnica opowiada o potwornej epidemii głodu i o codziennym lęku, wynikającym z życia w niespokojnym kraju. Adam Świerczyński relacjonował zmagania z sudańską biurokracją, która często uniemożliwiała niesienie pomocy. Konrad Piskała opisuje kontrasty i podziały składające się na obraz współczesnego Sudanu i jego mieszkańców: biedę, epidemię głodu, walki etniczne i religijne. W tyglu plemion, języków i kultur znajduje się jednak miejsce na egzotykę, życzliwość i nadzieję. O Sudańczykach mówi się nie bez powodu, że to najżyczliwsi ludzie na świecie. Niepojętym pozostaje więc pytanie - jak możliwa była tu tak okrutna wojna, która pochłonęła miliony ofiar?

Afrykańska trawa ma ostre źdźbła. Wygląda zwyczajnie. Ale te trawy to dom, schronienie przed słońcem, poduszka i koc. W tych trawach biegło ich życie i tam się kończyło. W czasie, kiedy część sióstr karmiła dzieci i dorosłych, inne mniszki wyszukiwały tych, którzy do miasta nie zdołali dotrzeć. Szukały ich legowisk w buszu, które były jak kryjówki zwierząt. Odnajdowały istoty pogrążone w letargu lub w agonii. Potem trzeba było ciało zawinąć w koc i zanieść do lekarza. Zwykle do prywatnych lekarzy, bo rząd islamistów nikogo tu nie przysłał. Jedynie UNICEF, trochę organizacji pozarządowych oraz Kościół pomagali wygaszać kataklizm.

Znalezieni długo leżeli w kocach zanim zostali zbadani. Były ich setki, a lekarzy tylko kilku. Zakonnice pochylały się i sprawdzały, czy szkielet jeszcze żyje. Mierzyły tętno, starały się wyczuć oddech. Jeśli żył, wtedy wołały doktora, oni musieli być dla żywych. Czasami odchodziły myśląc, że ktoś umarł, a potem ten ktoś się budził i otwierał oczy albo poruszał dłonią. Śmierć była niejednoznaczna. Trudna do uchwycenia granica, to przejście z istoty żywej do trupa.

Układano ich wszędzie. Na werandach, na piasku, a nawet w trawach, z których wyszli. Później dostawiali kroplówki. Wieszano je na oknach, drzewach, gdziekolwiek się dało. Dzielnice Wau porosły lasy plastikowych butelek, które lśniły jak srebrzyste owoce.

fragment