Jesienne Ekwinokcjum tegoż dziwnego roku przyniosło rozmaite znaki na niebie i na ziemi,
które jakoweś klęski niechybnie zwiastowały.
Tuż przed północą zerwała się straszliwa zawierucha, zadął potępieńczy wicher, a pędzone po niebie chmury przybrały fantastyczne kształty, wśród których najczęściej powtarzały się sylwetki galopujących koni i jednorożców.
Lelki dzikimi głosami wyśpiewywały konajączkę, zaskowyczała beann’shie, zwiastunka rychłej i gwałtownej śmierci.
A gdy przecwałował Dziki Gon i rozwiały się chmury, ludzie zobaczyli księżyc – malejący,
jak zwykle w czas Zrównania.
Ale tej nocy księżyc miał barwę krwi.

W świątyni bogini Melitele trzy osoby śnią ten sam sen.
„Krew na jej twarzy... Tyle krwi...”