"Jadę sobie" nie jest przewodnikiem pokazującym turystyczne atrakcje. To opis tego, co widać z okna zdezelowanego autobusu albo hoteliku na ruchliwym bazarze, o czym rozmawiają klienci lokalnych restauracji, czym się emocjonują miejscowe nastolatki. Opis niespieszny, bo autorka nie postawiła sobie za punkt honoru obejrzenie wszystkich zabytków, pojechanie na wszystkie wycieczki i pójście na wszystkie trekkingi; wybierała to, co ją interesuje najbardziej, jeśli gdzieś jej się podobało zostawała dłużej. Część I Jest utrzymana w konwencji blogu. Marzena Filipczak opowiada o ludziach spotkanych po drodze, drewnianych autobusach, którymi jeździła, przydrożnych knajpach, w których jadała, małpach, które ją pogryzły i szpitalach, które ją potem leczyły. O tym, jak nie mogła porozumieć się z miejscowymi (trudności zarówno komunikacyjne, jak i mentalne) i jak ci miejscowi jej pomagali. Część II Jest bardziej praktyczna i traktuje o bezpieczeństwie samotnej (i nie tylko) kobiety w podróży. To odpowiedzi na najczęstsze pytania, które autorka zadawała sama sobie przed wyjazdem, i które inni zadawali jej po powrocie. Od tego: gdzie i jak znaleźć porządny hotel, jak przeżyć kradzież pieniędzy, jak to jest podróżować nocą w wagonie pełnym facetów z plecakiem przypiętym łańcuchem do siedzenia, po odpowiedzi na pytania czy można kupić miejscowe kosmetyki (można, ale trzeba uważać na kremy wybielające) albo pójść do fryzjera (nie można, bo często po prostu go nie ma).