Warszawa zrobiła na mnie wrażenie miasta brudnego, bardzo ruchliwego i strasznie hałaśliwego. Dziś powiedziałbym - miasta Wschodu. Nasze pierwsze lata w stolicy, niemal do samego wybuchu wojny, to lata autentycznej biedy, poczucia upokorzenia i niezawinionej krzywdy, a także brutalności wokół. Oto jedno z najsilniejszych wspomnień z tych lat, które na zawsze utkwiło mi w pamięci: wieczór, kiedy po ojca (podówczas bezrobotnego, nie będącego w stanie zapewnić minimum utrzymania rodzinie) przyjechał dorożką wuj Działkowski, właściciel niewielkiego sklepu spożywczego, by wyciągnąć go na jakąś lumpartkę. Być może błędem zrozpaczonej matki było wciągnięcie nas, malców w próbę zapobieżenia tej eskapadzie przez wyprowadzenie nas na ulicę i głośne protesty wobec ojca i oczekującego w dorożce niesympatycznego sklepikarza. Obok w rynsztoku leżał człowiek, w którego łysą głowę jakiś inny typ spod ciemnej gwiazdy wymierzał miarowe uderzenia obcasem. Mój ojciec wsiadł do dorożki, która odjechała w górę Tamki.