Budowniczy ruin - Herbert Rosendorfer - ebook + książka

Budowniczy ruin ebook

Herbert Rosendorfer

5,0

Opis

Na tę znakomitą powieść składa się co najmniej siedemnaście splatających się ze sobą, wypływających z siebie nazwajem i rozplatających się znów z sadystycznym wręcz wyrafinowaniem opowieści, rozpiętych między rzeczywistością końca lat 60. XX stulecia a Wenecją dożów. Pośród rozlicznych wątków, takich jak koniec współczesnego świata w wyniku „wojny spirytystycznej“, paradoks względności czasu rozpatrywany na podstawie losów Żyda Wiecznego Tułacza, cała prawda na temat Don Juana, czy informacja na temat historycznej postaci doktora Faustusa, znajdziemy też opis nieznanego najlepszym nawet historykom faktu, że Fryderyk Wielki po bitwie pod Małujowicami został podmieniony na pewnego austriackiego porucznika, a z wydarzeń o mniejszym znaczeniu dla historii świata, wyjaśnienie przyczyny śmierci drobnego urzędnika Williego Haagera, którą było niespodziewane zepsucie się ulicznego zegara.

Pyszna zabawa dla wszystkich miłośników barokowego stylu pisania, zawiłości muzyki i tropienia rozlicznych, nieoczywistych często odniesień literackich. Wspaniała lektura, wymagająca skupienia i uwagi, ponieważ autor co chwila wyprowadzająca czytelnika na manowce, rozpoczynając niespodziewanie kolejną nieprawdopodobną opowieść, by w pewnym momencie powrócić do któregoś z wcześniejszych wątków. Rozmach i stopień komplikacji fabuły budzą nieodparty podziw i pragnienie ponownej lektury, aby odkryć kolejne, niedostrzeżone wcześniej głębie tej jedynej w swoim rodzaju powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Der Ruinenbaumeister

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki

Przekład przejrzał i poprawił

Ryszard Turczyn

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys

Katarzyna Bury-Słabicka

Polub PIW na Facebooku!www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

© Copyright by nymphenburger in F.A. Herbig

Verlagsbuchhandlung GmbH. All rights reserved

www.herbig.net

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

Nie udało się dotrzeć do spadkobierców Edwina Herberta.

Prosimy o kontakt z sekretariatem PIW: [email protected]

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Wydanie trzecie, poprawione

ISBN 978-83-06-03412-7

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Jeśli człowiek wsiada do pociągu, w którym sześćset zakonnic odbywa pielgrzymkę do Lourdes, to jest zadowolony, gdy uda mu się znaleźć pusty przedział tylko dla siebie, nawet jeśli wyda mu się w nim podejrzane jakieś dziwne poświstywanie, a bardziej jeszcze leciutki zimnokwaskowaty zapaszek.

To pewnie żarówka tak śpiewa, pomyślałem sobie, żarówki czasem śpiewają, tak kończąc swój żywot, podobne w tym do łabędzi. Wsunąłem walizkę na siatkę nad ławką i otworzyłem okno, aby przewietrzyć przedział po poprzednim pasażerze, któremu snadź mocno pociły się nogi. Kiedy jednak pociąg ruszył, a ja usiadłem i wyciągnąwszy nogi, wsunąłem stopy pod ławkę naprzeciwko, poczułem nagle, że coś je chwyta i mocno przytrzymuje.

Gazeta wypadła mi z rąk, z przerażenia nie mogłem nawet krzyknąć, tylko instynktownie zacząłem wierzgać nogami. Kiedy teraz przywołuję sobie na pamięć, jakie myśli przebiegły mi wtedy przez głowę, to wydaje mi się, że w pierwszej chwili pomyślałem o gigantycznym wężu.

Okazało się jednak, że to człowiek; mężczyzna w o wiele za grubym, jak na tę porę, płaszczu z materiału w jodełkę i jak na jego figurę o wiele za obszernym, w dodatku z nadzwyczaj powypychanymi kieszeniami, jak to bywa u ludzi, którzy cały swój dobytek stale noszą przy sobie. Na początek jednak zobaczyłem tylko jego głowę, którą wytknął spod ławki.

– Pan pomoże ściganemu – wyszeptał – pożałowania godnej ofierze swego zawodu.

– Niech pan puści moje stopy – odpowiedziałem.

– Pan opuści zasłonki na oknach od korytarza – szepnął jeszcze, po czym odepchnął od siebie moje stopy.

Zawahałem się, potem jednak pościągałem w dół brudne, podobne do rolet zasłony, które w przedziałach kolejowych ujęte są przy oknach w małe szyny stalowe; uruchamia się je przez pociąganie za nieporęczne uchwyty skórzane. Zasłonki te mają zawsze tendencję do tego, aby natychmiast z niesamowitą szybkością i z głośnym mlaśnięciem z powrotem zwinąć się w górze. Zazwyczaj jest ich łącznie trzy: jedna szersza roleta na drzwiach przedziału i dwie węższe na oknach po lewej i po prawej stronie. Kiedy udało ci się ściągnąć już i drugą, pierwsza skacze z powrotem w górę. Jeśli ze zręcznością akrobaty popracujesz, uda ci się czasem dopiąć tego, że na kilka sekund  d w i e  rolety pozostaną na dole. Jeśli teraz ostrożnie pociągnąć trzecią, to co najmniej jedna, jak na zaklęcie czarownicy, mlaśnie znów w górę. Najwidoczniej konstrukcja tych rolet zakłada istnienie człowieka trójręcznego.

Kiedy wreszcie udało mi się okiełznać i opuścić wszystkie trzy rolety, mężczyzna wyczołgał się spod ławki i wcisnął w kąt przedziału, zawinięty w swój brudny płaszcz. Twarz miał nieogoloną, usta czerwone i wilgotne. Szeptał raz po raz:

– Dzięki! Dzięki! Dopomógł pan ściganemu.

– Mam nadzieję, że to nie policja pana ściga? – powiedziałem, mimowolnie także ściszając głos do szeptu.

– Jestem ofiarą mego zawodu! – odparł. Odniosłem teraz wrażenie, że raczej ma tęgą chrypkę i głośniej po prostu mówić nie może.

– Ścigani włamywacze też są w pewnym sensie ofiarami swego zawodu.

– Doprawdy, nie narzucałbym się panu, gdyby mnie pan nie kopnął w brzuch – odrzekł nieco urażony.

– Przepraszam – odszepnąłem.

– Co proszę?

– Przepraszam – powtórzyłem szeptem, pochyliwszy się ku przodowi. Zalatywało od niego piwem.

– Dobra – skwitował. – Wie pan, właściwie to ja nie mam biletu.

– Tak też myślałem.

– A już tym bardziej nie pierwszej klasy.

– I co będzie, jak konduktor teraz wejdzie?

– Dlatego właśnie poprosiłem pana, żeby pan opuścił rolety, konduktor pomyśli, że pan śpi, i zanim wejdzie, to zapuka do drzwi dziurkaczem do biletów. A ja wtedy znów szybko zniknę. Lepiej też będzie, jak zgasimy tu światło.

Wstał i przekręcił kontakt. Przedział nasz oświetlała teraz tylko mała niebieska żarówka, a od czasu do czasu mdłe urzędowe światła uśpionych dworców, które mijaliśmy.

– Pan sądzi, że jestem włamywaczem? – szepnął. – Nie, nie. Wykonywałem wiele niezwykłych zawodów. Nie jestem ofiarą jednego zawodu, w gruncie rzeczy jestem ofiarą wielu zawodów. To już u nas rodzinne. Wszyscy mamy... na przykład mój brat, czy zna pan książkę Klub niezwykłych zawodów?

– Chestertona – szepnąłem.

– To moja ulubiona książka. Sam, bez mojego brata, mógłbym ją wzbogacić o parę rozdziałów. Byłem na przykład dzierżawcą kąpieliska słonecznego dla pań...

– O la la! – szepnąłem.

– No właśnie, ja też tak sobie myślałem. Mój poprzednik kazał sobie wbudować do budki kasowej specjalną ściankę. Od zewnątrz wyglądała ona jak zwykły mur, a od wewnątrz była oknem, przez które można było objąć wzrokiem całe kąpielisko. Dość rzadko jednak pojawiała się tam jakaś młoda niewiasta, a jeszcze rzadziej bywała ona ładna. Takie rozbierają się gdzie indziej! Nie: przeważnie były to otyłe stare baby albo zasuszone stare baby. Niby kłębowisko jaskiniowych gadów przewalały się po trawie, dziobiąc powietrze starczymi, powykręcanymi palcami stóp. Po kilku tygodniach zacząłem już śnić...

Jak trzaśnięcie z bicza wywód jego przerwało podwinięcie się jednej z rolet. Dzierżawca kąpieliska słonecznego dla pań ze zręcznością łasicy znalazł się pod ławką. Prędko jednak znów się wynurzył, kiedy rozpoznał przyczynę hałasu. Ściągnąłem roletę w dół.

– To nie jest życie – wyszeptał, z trudem łapiąc powietrze. – Proszę, niech pan spojrzy na to.

Podał mi przybrudzony kawałek papieru, na którym – o ile mogłem zorientować się przy mdłym świetle niebieskiej żarówki awaryjnej – naniesione było mnóstwo punkcików.

– Cóż to takiego? – zapytałem szeptem.

– Mój brat... ale niech mi pan wpierw pozwoli opowiedzieć, jak dokonałem mego wynalazku. Było to w więzieniu...

– No więc jednak – szepnąłem.

– To nie to, o czym pan myśli. Ja naprawdę nie jestem kryminalistą! Znalazłem się w więzieniu, bo kilka razy, przyznaję, niezupełnie trzeźwy, nocowałem w niedokończonych domach lub w ruinach. Pewnego razu trafiłem przy tym do garażu komisariatu policji. Jakiś policjant pośród nocy, niechcący, nie mam zamiaru mówić nic krzywdzącego o policji, na pewno omyłkowo nasiusiał mi prosto w twarz. Zerwałem się z krzykiem... ale to przecież nie jest interesujące. W każdym razie w więzieniu były pluskwy. Te pluskwy naprowadziły mnie na pomysł samoczynnego sprzątania pomieszczeń. Jeśli się pluskwom, tak sobie to rozważałem, przywiąże do nóżek małe, bardzo malutkie gumki do wycierania, a potem się je puści na pokój, to rozlezą się wszędzie i zetrą wszelki brud. Pluskwy wprawdzie są bardzo lekkie, nie mogą więc przy ścieraniu wywrzeć większego nacisku, ale są za to uparte i bardzo dużo łażą w kółko, często przekraczając ten sam punkt, a poza tym znaczenie ma również ich liczba. Narysowałem więc plany, w jaki sposób przyczepić gumki pluskwom do nóżek. Ledwie odsiedziałem karę, od razu wszedłem w kontakt z niejakim Leisentritiusem... zna pan Leisentritiusa?

– Nie – szepnąłem.

– Co proszę? – zapytał szeptem. Turkot pociągu stał się w tej chwili bardzo głośny.

– Nie – powtórzyłem szeptem.

– Tak spytałem, bo przecież zawsze mogło się zdarzyć. No więc wpierw przeprowadzaliśmy doświadczenia z martwymi pluskwami, a następnie dopiero z żywymi. A kiedy pewnego dnia wyszedłem z domu, ten idiota Leisentritius przez niedbalstwo pozwolił uciec wszystkim zwierzętom doświadczalnym, porozłaziły się na wszystkie strony, niestety wlazły także na moje plany i rysunki techniczne i wszystko powymazywały. Zastałem po powrocie, że się tak wyrażę, unicestwione dzieło mego życia.

– I wtedy go pan zabił... – szepnąłem.

– Leisentritiusa? Ależ skąd...

Ktoś zapukał do drzwi, które w następnej chwili gwałtownie się otworzyły, lecz dzierżawca kąpieliska słonecznego dla pań i pogromca pluskiew znalazł się już pod ławką. To nie konduktor zapukał, lecz boy z wagonu restauracyjnego. Zaproponował napoje chłodzące. Zamówiłem dwa kufle piwa.

– Dwa? – zapytał boy. – Ma pan zapewne na myśli jedno duże?

– Nie – szepnąłem. – Nie – powiedziałem nieco głośniej – dwa albo, niech będzie, dwa duże.

Boy nalał dwa piwa, ja zapłaciłem, a on ukłonił się i poszedł sobie.

– To niezwykle przyzwoicie z pańskiej strony – szepnął nieznajomy, wyczołgawszy się ze swego ukrycia – skąd pan wie, że ja tak chętnie pijam piwo?

– Tak sobie pomyślałem.

Pociągnął tęgi łyk.

– Nie, nie zamordowałem Leisentritiusa, w każdym razie nie całkowicie; ale z truposzami miałem potem przez długi czas mnóstwo zajęcia. Wymyśliłem mianowicie coś nowego: specjalne przedsiębiorstwo pogrzebowe. Sprawa to nieco bardziej skomplikowana niż tamta z pluskwami. Opowiadając panu o niej, zakładam, że pan się trochę zna na problemach handlowych.

– Tak, trochę – odszepnąłem – ale niech mi pan powie, bo kiedy boy zapalił światło, przyjrzałem się dokładniej pańskiej karteczce; co oznaczają wszystkie te czarne punkciki?

– Te punkty to są otworki – odpowiedział.

– Doprawdy? – Znów wziąłem karteczkę do ręki.

– One przedstawiają otworki. Ale o tym później. Moje przedsiębiorstwo bazowało na fakcie, że ludzie wprawdzie chętnie pragnęliby mieć wspaniały pogrzeb, ale za życia niechętnie wydaliby na to pieniądze. Dalszy fakt, że nadto bogaci ludzie są szczególnie skąpi, wspomagał moje plany. Zawierałem więc umowy z ludźmi starymi, bogatymi, w miarę możności chorymi. Zobowiązywałem się w tych umowach zorganizować moim klientom wspaniały, według ich wyobrażeń, pogrzeb; wieńce, chłopcy sypiący kwiaty, mówcy żałobni, dostojni delegaci pogrzebowi, płaczące dziewice, chóry, mnóstwo umundurowanych ludzi, także ci niosący trumnę, wieńce i ordery, moździerze, balety żałobne, wędrujące żywe obrazy przedstawiające ważniejsze sceny z życia zmarłego... miałem nawet zakontraktowanego własnego kompozytora hymnów. Wszystko to razem kosztuje oczywiście bajońskie sumy. Tych skąpych pierników nie obchodziło to jednak wcale, ponieważ za życia nie potrzebowali za nic płacić. Musieli jedynie – rzecz jasna, wiązałem się tylko z klientami o trwałej wypłacalności – pozostawić mi w testamencie notarialnie zapewniony legat. Gdybym po ich śmierci musiał rzeczywiście cały ten cyrk rozwinąć, osiągałbym, biorąc rzecz szacunkowo, co najwyżej trzy do pięciu procent czystego zysku. Ja jednak wchodziłem w kontakt ze spadkobiercami i za dziesięć procent rezygnowałem z legatu. Przeważnie otrzymywałem jeszcze zwłoki jako prezent na dodatek... Zapewne przypomina pan sobie te figurki z tłuszczu, które dawniej stały w każdej witrynie sklepowej masarni? Często bywały to świnki w fartuszkach rzeźniczych niosące szynkę, w której wycinało się odpowiedni wzorek albo datę jubileuszu firmy, albo jeszcze coś w tym rodzaju. Nie? Takie właśnie figurki fabrykowałem z tych zwłok. Obrót stanowił praktycznie o moim czystym zysku...

Drugim łykiem dopił całe swoje piwo.

– Nie powinienem był jednak pozwolić sobie na zbłądzenie w rejony sztuki. Kiedy pewnego razu w galerii, w pobliżu św. Stefana w Wiedniu wystawiłem kilka abstrakcyjnych świnek masarskich...

Ktoś, nie zapukawszy, otworzył gwałtownie drzwi. Wprawdzie dzierżawca kąpieliska słonecznego dla pań, pogromca pluskiew i rzeźbiarz dekoracyjnych figurek z tłuszczu zniknął natychmiast pod ławką, jednak snop światła silnej latarki kieszonkowej pochwycił jeszcze jedną ze stóp w momencie, kiedy i ta miała zniknąć pod siedzeniem.

– Wyjść stamtąd! – powiedział ktoś ostrym tonem. – Policja!

Zapalono światło. Dwaj mężczyźni, widocznie policjanci po cywilnemu, stali w przedziale. Obcy, stękając, wylazł spod ławki.

– A jednak nie pomyliłem się, Einsteinku, sądząc, że cię tu przydybiemy. – Czy pan go zna? – surowo zapytał mnie starszy funkcjonariusz.

– Właśnie go poznałem – odrzekłem.

– I pan poważnie uwierzył, że ten nasz Einsteinek ma bilet pierwszej klasy?

– Cóż mnie to obchodzi? – odparłem.

– Nic mi nie możecie udowodnić, głupie gliny...

Młodszy z policjantów zamachnął się, lecz starszy powstrzymał go.

– Poczekaj – powiedział. – Co najmniej, Einsteinku, jechałeś koleją na gapę, a teraz obraziłeś nas. A poza tym, czy masz przy sobie dowód osobisty?

Obcy z ociąganiem sięgnął do wewnętrznej kieszeni nędznego płaszcza. Zauważyłem jego nerwowo rozbiegane oczy; szukał i szukał... Nagle z szybkością błyskawicy wskoczył na ławkę, jedną ręką gwałtownie otworzył okno, podczas gdy drugą pociągnął za hamulec bezpieczeństwa; ostre zahamowanie, które nastąpiło natychmiast, przewróciło obu policjantów; upadli na ławkę, a mnie wyrzuciło z mojego siedzenia ku przodowi na nich. Obcy wykorzystał przewidzianą widocznie sytuację na to, aby zręcznie wyskoczyć przez okno.

Zanim funkcjonariusze się pozbierali i doskoczyli do okna, już zniknął w ciemnościach. Zakonnice rozgęgały się. Młodszy policjant zagwizdał na swym trelującym gwizdku. Inni policjanci, konduktorzy, kelnerzy wagonu restauracyjnego, reszta personelu kolejowego, niezliczeni wreszcie ciekawscy, wszyscy razem zaczęli się tłoczyć po korytarzach w rozpaczliwym rozgardiaszu. Starszy policjant z trudem tylko zdołał wydać odpowiednie rozkazy. Pociąg musiał czekać. Funkcjonariusze przeszukali nasyp kolejowy i najbliższą okolicę, lecz poszukiwania nie miały żadnych widoków powodzenia: jak tylko okiem sięgnąć, tor prowadził tu przez okolice pozbawione dróg, porośnięte lasem z gęstym podszyciem, a poza tym noc na nowiu była mroczna. Odniosłem nadto wrażenie, że policjanci woleli nie oddalać się od pociągu – zapewne w obawie, aby bez nich nie odjechał. Wkrótce też zrezygnowano z dalszych poszukiwań. Zakonnice się uspokoiły. Ciekawscy porozchodzili się po przedziałach; tylko starszy z policjantów pozostał ze mną i oświadczył, że musi mnie przesłuchać jako świadka zajścia. Przedstawiłem więc wiernie wszystko, co się zdarzyło, także i to, co mi ów obcy opowiedział, a policjant wszystko zanotował. Potem musiałem podpisać protokół, a funkcjonariusz posłał któregoś ze swych podwładnych, pełniącego służbę na zewnątrz, do wagonu restauracyjnego.

– Czy pan także by sobie czegoś życzył? – zapytał.

Poprosiłem o kawę, a inspektor kryminalny – przypuszczam, że taki posiadał stopień – zamówił dla siebie dwie pary serdelków i piwo. Uważał widocznie, że dopełnił już swoich obowiązków służbowych.

– Nie ma pan chyba nic przeciwko, że tu zostanę? – zapytał.

– Ależ proszę – odparłem.

Usiadł sobie wygodnie na miejscu, które krótko przedtem zajmował Einsteinek.

– Tak w zaufaniu powiedziawszy – odezwał się – to za dużo zachodu...

– A cóż on takiego zbroił?

– Tego właściwie nie wolno mi panu powiedzieć.

– Wydaje mi się, że chyba przestępcą na wielką skalę to on nie jest, raczej facetem po trochu zbzikowanym.

– Przecież mówię panu: o wiele za dużo zachodu z takim... A czy on jest zbzikowany? Każdy co sprytniejszy łobuz zgrywa przed sądem i w więzieniu wariata; jest to ich jedyną obroną, gdy im już można wszystko udowodnić. Niektórzy tak zręcznie grają wariatów, że rzeczywiście wariują. Ale czy o n akurat jest wariatem?...

Podwładny przyniósł piwo, serdelki i kawę, po czym otrzymał zgodę na oddalenie się.

– Własnym oczom nie wierzyliśmy – odezwał się inspektor z kęsem w ustach – kiedy właśnie Einsteinek pojawił się ze swoim „Panorama-show”, jak nazwał to swoje przedsiębiorstwo. Jakim cudem otrzymał na nie licencję, jest dla nas tajemnicą. Owo „Panorama-show” nie było niczym innym, jak czterema czy pięcioma skrzynkami, do których wrzucało się po dziesięć fenigów, po czym we wzierniku przesuwała się seria obrazków. Na dodatek klient otrzymywał jeszcze parę słuchawek, przez które wysłuchiwał akompaniamentu muzycznego i objaśnień przezroczy. Od początku byliśmy przekonani, że nasz łobuz pokazuje także serie obrazków niecenzuralnych, ale nie udało nam się go na tym przyłapać. On ma nie tylko doskonałego nosa na wszystko, co ma związek z nami, ale oczywiście zna też nieomal wszystkich funkcjonariuszy kryminalnych. Kiedykolwiek pojawił się w jego pobliżu ktoś od nas, Ensteinek miał zawsze w programie tylko: „Nasze Alpy”, „Ze świata straży pożarnej” albo „Rekordy Olimpiady w Meksyku 1968”. Ze swoim „Panorama-show” objechał dworce wszystkich naszych większych miast. Przyznaję: ponieważ tak bardzo skoncentrowaliśmy się na tym, aby mu udowodnić wyświetlanie niecenzuralnych obrazków, uszedł naszej uwagi istotny trik tego przedsięwzięcia: mianowicie fakt, że owe wzierniki w skrzynkach były specjalnie nisko umieszczone, ludzie więc przy oglądaniu obrazków musieli się schylać. A według statystyk policyjnych osiemdziesiąt pięć procent ludności płci męskiej nosi pugilaresy w tylnej kieszeni spodni. Oczy i uszy wyłączone, tyłek z powodu zbyt nisko umieszczonych wzierników wypięty w górę, nawet mniej zręczny od Einsteinka kieszonkowiec miałby w tej sytuacji łatwą robotę! No, ale jak się rzekło, uszło to po prostu naszej uwagi, bo myśleliśmy tylko o niecenzuralnych przezroczach... Aż do dzisiejszego dnia. Jakiś jegomość, któż by o czymś podobnym mógł pomyśleć! – umieścił sobie w kieszeni napiętą łapkę na myszy, a ta przyskrzyniła palce Einsteinka... Refleks to on ma, ten Einsteinek. Zwiał natychmiast i wskoczył do odjeżdżającego właśnie pociągu. Byliśmy akurat na miejscu, znów z powodu tych niecenzuralnych obrazków. Kilku kolegów chciało popędzić za nim i także wskoczyć do tego pociągu – ale ja zawołałem: stop! Bo to również jest jego trik, ale ja go już znam. On mianowicie natychmiast zeskakuje z drugiej strony i z całym spokojem wślizguje się do innego pociągu, podczas gdy my jak głupi na następnej stacji przeczesujemy cały pierwszy pociąg. Dlatego też krzyknąłem: stop! Einsteinek może być tylko w tym tu pociągu. – Inspektor palcem wskazał na podłogę. – Przejęła nas oczywiście groza, kiedy zobaczyliśmy te sześćset zakonnic. Einsteinek, powiedziałem sobie, gotów zwabić którąś z zakonnic do ustępu, zdjąć z niej habit i podczas gdy naga zakonnica w ustępie raczej zamarznie na śmierć ze wstydu, niż zawoła o pomoc, powędrować przez pociąg jako najurodziwsza siostra przełożona i na domiar wszystkiego zacząć jeszcze zbierać datki na misję. Musieliśmy więc zrewidować wszystkie zakonnice, okropne, okropne! Znaleźliśmy wprawdzie kilku księży przebranych za mniszki, ale Einsteinka wśród nich nie było. W końcu pozostał nam już tylko ten przedział.

Jak wyglądają fotografie paszportowe zakonnic? – chciałem zapytać, bo pytanie to, nurtujące mnie od dawna, w tej chwili także przyszło mi do głowy – bez nakrycia głowy, z odsłoniętym lewym uchem... Czy zakonnice wyrażają na to przyzwolenie? A jeśli tak, to czy nie wtedy właśnie stają się nie do rozpoznania? – Lecz inspektor już wstał i pożegnał się. Zbliżała się następna stacja, gdzie ten pospieszny przystawał. Wszyscy policjanci musieli tam wysiąść, aby pojechać z powrotem i nadal tropić Einsteinka.

A jeśli on, pomyślałem sobie, rozparłszy się wygodnie na ławce i wziąwszy znów do ręki ów brudny kawałek papieru, jeśli on wyskoczył z pociągu i znów natychmiast do niego wsiadł, może do któregoś z ostatnich wagonów na przykład, to... Za oknem od strony korytarza przesunęła się jakaś zakonnica – lecz być może uległem złudzeniu i wcale nie miała ona nieogolonej brody ani też nie mrugnęła do mnie.

Spróbowałem odgadnąć, co oznacza ten rysunek albo pismo, czy co też figurowało na tym papierku. A wyglądało to tak:

Te punkty mają wyobrażać otworki? – myślałem. I w tej chwili uświadomiłem sobie nagle, że tę sekundę kiedyś już przeżyłem – zamknąłem oczy. Czy działo się to w jakimś poprzednim życiu? Czy w moim obecnym? A może to jakieś proroctwo? Zjawisko to nosi nazwę déjà vu, jest to rodzaj psychologicznej, skrytej głęboko w psychice fatamorgany – rozmyślałem o tym intensywnie...

Z jakiejś niewiadomej strony droga prowadziła w jaskrawym blasku południa wzdłuż muru parkowego. Spoza niego wystawały rozłożyste drzewa, wyższe dziesięciokrotnie niż mur: niby żywioł nie do okiełznania zieleń pieniła się nad wąską ceglaną wstęgą.

Stała tam brama – jak ogromna czarna pieczęć, nie pieczęć herbowa, lecz jak podpis jakiegoś barokowego księcia o wielu nazwiskach, składający się z po stokroć splecionych inicjałów – brama osadzona między dwoma filarami odznaczającymi się bladą czerwienią pośród niekończącej się szarawej wstęgi muru. Jeden z filarów, statycznie widać źle obliczony, pod własnym ciężarem z lekka osiadł, a jedno skrzydło bramy – tylko to skrzydło można było otworzyć – wydrapało w drobnym żwirze drogi parkowej głęboki ślad w kształcie ćwiartki koła.

Skrzydło bramy zamknęło się za mną, znów dopełniwszy się z drugim w książęcą pieczęć monogramową, która obecnie – oglądana na tle pozbawionej cienia drogi drgającej w upale – zdawała się pieczęcią położoną na pożółkłym pergaminie jakiegoś przywileju, który od dawna stał się bezprzedmiotowy.

Skierowałem się w głąb parku. Żaden dźwięk – prócz przebrzmiewającego śpiewu skrzydła bramy – nie mącił świetliście błękitnej ciszy nad drzewami.

Wkrótce znalazłem się na bocznej ścieżce, obramowanej niskimi krzewami cisowymi. Ich zapach, odruchowo kojarzący się z cmentarzem, gdzie przed grobami ich wiecznie zielone gałęzie stoją w marmurowych krużach z wodą święconą, ich zapach wzmógł się do niezwykłego natężenia pod konarami kasztanów, które nad wąską dróżką pozrastały się niby dach pergoli i zamknęły się jak powierzchnia wody nad topielcem.

Z całej kopuły nieba dostrzec było można tylko maleńkie wdzięczne przeziory: tam, gdzie jej nieomal do bieli rozpromieniony błękit w swawolnej grze zarysów przenikał przez gałęzie. Lecz na drodze swej – od bielejącego błękitu w dół aż ku mnie, pod kasztanową powodzią – światło dokonywało czegoś w rodzaju transmutacji, właśnie takiej przemiany, o jakiej marzyli wszyscy alchemicy: w złoto. Niby ryby drogocenne błyskały złotem tu i ówdzie w głębi drzew liście dotknięte promieniami albo też niby żyły złota – być może złudne – w łonie czarno-zielonych kryształowych gór.

Dalsze rozwidlenie ścieżek doprowadziło mnie do małego pomnika, wysokości zaledwie człowieka. Na marmurowym cokole w grocie, pod cienistą kopułą kasztanów, w gaiku ciemnych drzew, otoczony przyciętymi kuliście krzewami cisów, siedział geniusz smutku. Brak mu było jednego skrzydła. Łokieć oparł o kolano, a w zwiotczałej dłoni trzymał wieniec laurowy, który zwieszał się poza skraj cokołu. Podszedłem bliżej, pochyliłem się, aby odczytać napis, i teraz dopiero dostrzegłem, że litery jego zostały odłupane. Tylko małe otworki w kamieniu wskazywały miejsca, gdzie się niegdyś znajdowały. Geniusz, który być może niegdyś opłakiwał przedwczesną śmierć młodziutkiej księżniczki, nie użalał się już nad nikim więcej, użalał się obecnie sam nad sobą, nad utratą sensu swego istnienia, i stał się żałością samą w sobie... (żałosną jak zapomniane słowo umarłej mowy, nieme i nie do odnalezienia, zatopione w głębiach czasu, w nieśmiertelnym zapomnieniu).

Dalszy bieg ścieżki wkrótce nie pozwolił mi już żywić żadnych wątpliwości, że nie tylko była ona mylna, lecz że w ogóle przestała być ścieżką: wąska, zapadająca w czarną ziemię, obramiona mchem, a miejscami mchem przerośnięta, wiła się ta ścieżyna to w lewo, to w prawo. Gęsto rozrośnięte krzewy zamykały widok – nie na serio, raczej ot tak, dla igraszki. Park przyjął tu charakter zwyczajnego lasu.

Ponieważ ścieżynka ta, która nigdzie mnie już nie wiodła i którą właściwie tylko przez swój upór nadal odkrywałem, prowadziła stale w dół, przyspieszyłem kroku i wiosłując obu rękami, rozdzielałem krzaki, niby w grze jakiejś, zastępujące mi drogę. Poczułem w końcu, że grunt pode mną staje się coraz bardziej grząski i coraz wilgotniejszy, a mech coraz gęstszy, i im dalej się posuwałem w przód, był tym bardziej soczysty.

Kiedy odchyliłem na boki ostatnie gałęzie, zobaczyłem, że las znowu przemienił się w park: przede mną odkryło się jezioro, ciche niby płyta z kamienia pozbawionego żyłek, czarnego i gładkiego jak zwierciadło, w oprawie wierzb płaczących, o brzegach chłodnych, porośniętych krótko przyciętym miękkim trawnikiem.

Po przeciwległej stronie jeziora, zakryta na pół drzewami, niby twarz pięknej księżny otulona kapuzą sukni balowej, na niewielkim wzgórzu wznoszącym się nad bagnistą murawą stała kolista świątyńka z sześciu kolumnami. O kilka kroków dalej natknąłem się na ławkę ze zwietrzałego kamienia, opartą o gruby pień wierzby, i przysiadłem na niej. Pod baldachimem nisko zwisających gałęzi chciałem właśnie zażyć słodyczy południowej drzemki, kiedy posłyszałem za sobą chrzęst żwiru na ścieżce, jakby podrywanego rytmicznym wirem. Odwróciłem się.

Jakiś starszy pan w regularnych odstępach czasu kręcił piruety z rozrzuconymi w bok ramionami i sprężyście podskakiwał. Zginał kolano, wyrzucał w przód stopę, rozkładał ramiona albo unosił je ponad głowę, prostował się i chylił, stawał w rozkroku, a wszystkie te ruchy powtarzał w regularnych odstępach czasu. Nie poruszyłem się aż do chwili, gdy mnie dostrzegł, nie tyle dlatego, aby mu nie przeszkodzić, ile raczej dlatego, że sam na jego widok doznałem uszczęśliwiającego poczucia harmonii. Przerwał i przez chwilę zdawało się, że jest niezdecydowany. Potem w tym samym rytmie, w którym tańczył, podszedł do mnie. Wstałem, gotowy prosić go o wybaczenie.

– Dzień dobry panu – odezwał się, widocznie wcale nie unieszczęśliwiony tym, że mu przeszkodziłem.

– Dzień dobry – odparłem – obawiam się, że przeszkodziłem panu.

– Nie – odrzekł – niech się pan nie obawia, tak czy owak, przyszedł pan właśnie w samą porę.

Skłonił się; ja zdjąłem kapelusz, a ponieważ on był bez kapelusza, swego już nie włożyłem z powrotem, lecz położyłem na ławce.

– Niech pan spocznie – powiedział – i proszę mnie jeszcze na chwilę usprawiedliwić. Zaraz będę mógł panu służyć, jeśli pan pozwoli.

Usiadłem i nadal przypatrywałem mu się, jak kroczył uroczyście po krótkiej trawie wzdłuż brzegu, jak ukląkł i wyciągnął z wody linkę przywiązaną do kołka. Na końcu linki wisiały dwie butelki. Odwiązał je i wrócił do mnie, w każdej ręce trzymając po butelce.

– Przyszedł pan w samą porę – powtórzył, podając mi butelkę z ciemną zawartością – mam nadzieję, że jest dostatecznie chłodne. Zechce pan wziąć to, j a pijam latem jasne.

Oświadczyłem, że nie trzeba było robić sobie ze mną żadnych ceregieli, ponieważ i ja latem pijam nie bez przyjemności jasne, jednakże z reguły i w ogóle wolę raczej ciemne. W odpowiedzi na to zaproponował mi swoje jasne, jednak odmówiłem.

Chłodne krople wody spływały po butelkach i zwilżały nam ręce, a świadomość, że żadna z tych kropel nie mogła przeniknąć przez szkło butelek i rozwodnić ich zawartości, uzupełniała moje, a widocznie również i tancerza, poczucie harmonii, miłego akordu subtelnych doznań i wewnętrznego spokoju.

Po wypiciu piwa mężczyzna zdjął obuwie i skarpetki, podkasał spodnie aż do kolan, a następnie zszedł do kołka i zanurzył stopy w wodzie. Poszedłem za jego przykładem i zrobiłem to samo. I kiedy tak siedzieliśmy pod ogromnym parasolem wierzby płaczącej, której gałęzie zwisały aż do wody, niby zasłona z migotliwych sznurów podłużnych pereł, gałęzie rozchyliły się i łabędź wynurzył się z przędziwa promieni słonecznych, by wpłynąć w łagodny cień wierzby. Bezgłośnie zafalowała woda i tak samo bezgłośnie zafalowały jej zwierciadlane odblaski aż w górę, pod koronę drzewa, wprawiając w pozorny ruch perły w zasłonie z liści.

Poruszaliśmy palcami stóp w wodzie, a ja doszedłem do wniosku, że chyba powinienem coś powiedzieć, aby w podzięce za poczęstunek nieco zabawić tancerza.

Zacząłem od tego, jakie mi się to zdało osobliwe i bardzo smutne, że na małym pomniku brak napisu i obecnie nikt już nie może dowiedzieć się, z jakiego powodu bezimienny geniusz smęci się na swoim kamiennym cokole.

– W całym parku – odparł tancerz – nie ma takiego pomnika.

Zdumiał mnie jego szorstki ton, ale jeszcze bardziej to, że on, który zdawał się nawet być poinformowany o moim przyjściu tu, nie znał tego pomnika. Powiedziałem mu to.

– Ma pan rację, przyjmując, że znam w parku każde drzewo i każdą grotę. Bardzo mnie zdziwiło, że właśnie pan chciał pokazać nieznany mi dotychczas pomnik. Gdzież by on miał się znajdować, tak w przybliżeniu?

Wskazałem kierunek za naszymi plecami.

– Tam w żadnym wypadku – rzekł.

Zamilkłem.

– W tamtym kierunku znajduje się tylko pałacyk letni króla Nathalocusa.

Ponieważ to, co mówiłem, miało jedynie służyć jego rozrywce, nie nalegałem więcej i powiedziałem, zmieniając temat:

– Któż to jest król Nathalocus?

– Król Nathalocus już nie żyje. Przed laty panował w Szkocji i padł ofiarą zawiści złej czarownicy.

– Jakże się to stało?

– Przeczytałem niegdyś tę historię w pewnej starej kronice; brzmiała ona chyba tak:

Mniej więcej w czasie rządów cesarza Decjusza panował w Szkocji król imieniem Atryk. Podczas gdy król, tyran, troszczył się o wszystko inne, tylko nie o swoje państwo, a raczej najgłówniejsze swe zajęcie dzienne i nocne znajdował w tym, że szlachetne damy swego dworu pieścił i hańbił, że w swej ohydnej i urągliwej żądzy zapominał się tak dalece, iż przy stole i w ogóle kazał się obsługiwać nagim szlachciankom, a przy tym wcale chętnie kazał, bywało, zapiekać w pasztetach dziewki stajenne i, wyjedzonym z pasztetów, tańczyć na stole, jak również wyczyniał inne bezeceństwa; podczas tego wszystkiego jego królowa, Berta, czarownica, włóczyła się po łożach pachołków kuchennych i dworskich sług, tak że tego rodzaju obyczajów miłosnych darmo by było szukać w historii.

Tylko dwaj młodzieńcy z najszlachetniejszych rodów kraju, lord Nathalocus i lord Findoch, zdobyli się na to, aby utrzymać się z dala zarówno od wstrętnego trybu życia dworu, jak i od prześladowań czarownicy Berty, którą mocno w oczy kłuła piękność obu tych młodzieńców.

Rzecz zrozumiała, że w państwie, gdzie król bardziej troszczy się o dziewuchy chłopskie, które obsługiwać każe nagim szlachciankom, niż o finanse i o wojsko, wkrótce powstaje partia malkontentów: dąży ona, zrazu po cichu, a potem już głośno i ostro, do detronizacji króla. A kiedy król ciągle jeszcze nie chciał oprzytomnieć i nadal bardziej jeszcze zuchwale podtrzymywał swój bestialski sposób rządzenia, niezadowoleni obrali obu szlachetnych lordów, Nathalocusa i Findocha, swoimi naczelnikami i pomaszerowali na zamek królewski.

Król zaś, w towarzystwie dziewek stajennych i nagich dam – bo, jak powiedziano, wojska zupełnie zaniedbał – skoro ujrzał się otoczony przez wrogów, zwątpił i zanim podjęto szturm na zamek, popełnił samobójstwo i ze wszystkimi nierządnicami uciekł do piekła.

Nathalocus i Findoch, obaj wytworni w swej skromności, zapragnęli teraz ustąpić sobie nawzajem. Każdy z nich chciał drugiego uczynić następcą niecnego Atryka. Ponieważ jednak równocześnie tylko jeden król mógł panować w Szkocji, zgodzili się obaj – a inni lordowie dali im wolność wyboru – że rozstrzygnięcie pozostawią losowi: padł na Nathalocusa. Tak więc Nathalocus został królem Szkocji, jak powiedziano już, za rządów Decjusza, straszliwego prześladowcy chrześcijan. Nowy król pozostał wierny swojemu przyjacielowi w serdecznej miłości i dał mu pierwsze miejsce przy sobie.

Czarownicy Bercie dzięki czarnoksięskim sztuczkom udało się nietkniętej uciec z zamku. Odmieniła oblicze, nikomu nie zdradziła, kim jest, osiadła w puszczy i wkrótce zyskała wielki mir w całym państwie jako prorokini czytająca przyszłość z gwiazd i z dłoni, a także jako zamawiaczka bydła. Stało się tak, że sława wielkiej czarownicy dotarła również do dworu, gdzie dobry król Nathalocus rządził wraz ze swym serdecznym przyjacielem Findochem. Niedługo potem król postanowił zapytać czarownicę o swój przyszły los.

Rzecz sama przez się zrozumiała, że nikt nie wydał mu się bardziej odpowiedni do spełnienia tego zadania niż jego wierny przyjaciel Findoch, którego wkrótce wysłał w drogę do czarownicy. Gdy ów stanął przed czarownicą, ujrzała ona – rozumie się, bo przecież wiedziała, kim był przybysz – nadejście swojej godziny. Gderliwie zapytała wiernego Findocha...

Tancerz zamilkł na pewien czas.

– Niech mi pan powie – odezwał się następnie – czy przyszedł pan tutaj, aby zgłębić tajemnicę Bezimiennego Geniusza Smutku?

– Nie – odparłem – pomnik ten odkryłem najzupełniej przypadkowo i nie pomyślałem w ogóle o istnieniu jakichkolwiek tajemniczych okoliczności. Zdawało mi się, że pan jakoby go nie znał?

– Z pewnych względów nie wolno mi mówić na ten temat – odrzekł. – Tam – wskazał na świątyńkę po drugiej stronie jeziora – tam wprawdzie również niczego pan się nie dowie, co by z Geniuszem miało coś wspólnego, ale z pewnością skierują pana dalej.

– Ja rzeczywiście nie przyszedłem tu z powodu Geniusza. Lecz do świątyńki, zda się, niedaleko...

– Musi pan obejść jezioro dookoła. A jeśli chodzi o odległość, to można się łatwo pomylić.

Spojrzałem na niego z powątpiewaniem.

– Jeżeli do niej nie dotrę, nic nie stracę, niewielka szkoda – odparłem.

– No więc dobrze – powiedział na to – podprowadzę pana kawałeczek.

Nałożyliśmy skarpetki i obuwie, spuściliśmy nogawki spodni, po czym poszedłem za tancerzem, który odszedł teraz od brzegu i zaczął sobie torować ścieżkę przez niskie krzewy tarniny. Wcześniej, niż sądziłem, znaleźliśmy się na szerokiej drodze wysypanej żwirem.

W chwili gdy chciał mi wskazać dalszy kierunek, zauważyłem dwóch niskich panów, nie wyższych nad dwie stopy, którzy nieruchomo w nas się wpatrywali.

– Ach, to ci malarze ósemek – powiedział mój towarzysz i odwrócił głowę, nagle niespokojny i nieopanowany. – Proszę mi wybaczyć. Mam jeszcze gdzie indziej coś do załatwienia. Najlepiej niech pan tych dwóch zapyta o drogę. Powodzenia!

– A historia króla Nathalocusa Szkockiego?

– To innym razem – odrzekł. – Nazywam się Dafnis, tancerz. Prawie zawsze znajdzie mnie pan tam, pod wierzbą płaczącą, przy kamiennej ławce. A teraz powodzenia!

Jak nurek w wodzie zniknął wśród krzaków tarniny.

Karły stały pod pomnikiem leżącego bożka mostu czy źródła, z dłonią w dłoni, a jednak, mimo braterskiej pozy, z oczyma przykutych do siebie wrogów. Podszedłem do nich. Przykro mi było, że tak bardzo przewyższałem ich wzrostem, usiłowałem więc zagadnąć ich z wyszukaną uprzejmością:

– Dzień dobry – rzekłem – pan Dafnis, z którym, wielce szanowni panowie, jak widzieliście, właśnie nadszedłem, zapewnił mnie, że panowie...

– Nic mnie nie obchodzi, o czym zapewnia pan Dafnis! – odpowiedział jeden z karłów.

– Nas – dodał drugi.

– Jeśli nie jest wprost wstrętne – uzupełnił pierwszy.

Spojrzeli na mnie wrogo, jakby oczekiwali odpowiedzi, o której już z góry mniemali, że będzie nową prowokacją. Rzecz zrozumiała, że odpowiedź nie była dla mnie łatwa.

– Chciałbym bardzo – powiedziałem po krótkim zastanowieniu się, zgodnie z prawdą i po prostu – dojść do tamtej okrągłej świątyńki, którą widać z tej strony jeziora.

– Także i to, co by pan chciał, nic nas nie obchodzi. – Nie mogłem zdecydować się na żadną szorstką odpowiedź z powodu naturalnego poczucia winy u normalnie zbudowanego człowieka wobec kaleki.

Podczas gdy przygotowywałem sobie odpowiedź, oba karły wpatrywały się we mnie nieruchomym wzrokiem, a potem nagle odwróciły się, stale z dłonią w dłoni, i poszły w kierunku mostu, który – szerszy niż dłuższy – przerzucony był nad dopływem czy też odpływem jeziora. Stałem niezdecydowany, gdy wtem drugi karzeł, nie wypuszczając z ręki dłoni swego brata – tak przynajmniej oceniłem ich wzajemny stosunek, nie precyzując tego słownie – odwrócił się i zawołał do mnie:

– No więc, jeśli pan chce poznać drogę do świątyńki, musi pan pójść za nami, panie gnojku!

Ociągając się, ruszyłem za nimi. Po dojściu do mostu gestami dali mi do zrozumienia, że skręcą na udeptaną ścieżkę prowadzącą wzdłuż strumyka. Drugi karzeł znów się odwrócił i wysunąwszy język, ledwie zrozumiale wybełkotał, bo przecież trudno powiedzieć coś z wysuniętym językiem:

– W tamtym kierunku...

Głową wykonał przy tym pół obrotu, wskazał mi więc jakby językiem dalszą drogę: prowadziła przez most.

Więcej się już nie odwracając, z dłonią w dłoni, oba karły zniknęły w wysokiej trzcinie.

Z niewielkiego wzniesienia, na które wkrótce potem wszedłem, rozciągał się daleki widok. Jezioro leżało ukryte za porośniętymi lasem pagórkami. To, co się stąd oglądało, nie było już parkiem, był to raczej otwarty krajobraz – wieś. Czy to dlatego, że stałem na nieosłoniętym niczym wzgórzu, czy też dlatego, że nadeszło już popołudnie – powiał leciutki kojący wiatr, nawet wiatrem nie można było tego nazwać, raczej czułą pieszczotą wprawionego w ruch powietrza. Było tak, jakby sięgający aż po zenit upał południa sam w sobie się wyżarzył. Im dalej spojrzeć, tym bardziej było świetliście, aż wreszcie na widnokręgu korony drzew niby nieruchomy opar zlewały się w tysięcznych odcieniach barw – od nasyconej zieleni aksamitu aż po migocącą zieleń lawendy.

Pode mną, u stóp wzgórza, płynęła rzeka w kierunku horyzontu. Bieg jej prześledzić można było tylko na niewielkim odcinku, aż do miejsca, gdzie droga prowadziła nad wodę, a tam właśnie, na pół zakryty przez nadbrzeżne drzewa, stał nieduży statek parowy...

– Byli to Schizeon i Paitikles – powiedział budowniczy ruin, starszy radca budownictwa ruin Weckenbarth – malarze ósemek.

– Karły mechaniczne – dodał doktor Jacobi.

– Wcale nie ludzie? – zdziwiłem się.

Siedzieliśmy na lekkich fotelikach trzcinowych na pokładzie rufowym małego parowca tak głęboko zanurzonego, że jego burty wznosiły się ledwie na wysokość kolana ponad powierzchnią wody. Jego nadbudówki – dwa piętra – zajmowały całą długość statku, wsparte na żeliwnych kolumienkach, a ścianki ich wykonano na przemian ze szkła, z płyt emaliowanych i z ażurowego metalu. Dwa kominy, ustawione prawie pionowo, pomalowane na zielono, zaopatrzone tu i ówdzie w mosiężne uchwyty, dymiły słabo. Znajdowaliśmy się na dachu pierwszego piętra, na pierwszym pokładzie.

– Nie, to wcale nie ludzie – zaśmiał się Weckenbarth – ci skłóceni bracia. Jak niesie fama, pewien zdziwaczały nieco inżynier zapragnął skonstruować sobie mechanicznego służącego. Zaplanował go w postaci karła, ponieważ roboty gigantycznego formatu, jak uczy doświadczenie, dość chętnie zwracają się przeciw własnemu panu. Wprawdzie roboty karły być może również to potrafią, ale o wiele łatwiej dać sobie z nimi radę. Ów inżynier skonstruował na razie na próbę dwa takie karły. Oba jednak były niedoskonałe. Inżynier zmarł, zanim zdążył zalety obu karłów złączyć w jednym karle doskonałym. Przedtem jednak z konieczności tę jedną dał im zaletę, że ich złączył: każdy z nich, kiedy go się nakręci, funkcjonuje przez dwadzieścia cztery godziny. Mechanizm jednego karła kończy zawsze swój bieg, gdy drugi jest od dwunastu godzin na chodzie; a każdy z nich ma wbudowany automat działający tak, że jeden drugiego o właściwej porze nakręca. Są więc w ten sposób technicznymi braćmi syjamskimi, złączeni z sobą nawzajem. W stosunku do siebie są obaj zawistni, każdy z powodu tych zalet, które posiada ów drugi, a jemu ich brak. Oni sami tylko wiedzą, jak można się nawzajem zreperować, tylko Schizeon wie, nikt więcej, nawet nie Paitikles, w jaki sposób funkcjonuje Paitikles, i odwrotnie. Gdyby jeden drugiego we właściwym czasie nie nakręcił, zniszczyłby samego siebie; aby nie narazić na szwank własnego istnienia, a tym bardziej funkcjonowania, nie wolno im oddalić się od siebie na dłużej, niż to jest celowe. Złączeni stanowią nieomal perpetuum mobile – zginą dopiero wskutek zużycia materiału, rozdzieleni zginęliby w ciągu co najwyżej dwudziestu czterech godzin albo zepsuliby się.

– Interesujące – zauważyłem.

– Mechanizm po prostu wzorowy – rzekł doktor Jacobi.

Jak dotychczas nie odezwał się w ogóle czwarty z naszego kółka, pan w czarnym garniturze, don Emanuele da Ceneda, o którego obecności niniejszym się informuje.

– Znajdują się oni na usługach niejakiego pana Riedla – mówił dalej budowniczy ruin – jako malarze ósemek.

– Malarze ósemek?

– Tak. Pan Riedl jest oryginałem – rzekł pan Weckenbarth. – Nie znam go osobiście. Mój brat jednakże w okresie, kiedy jeszcze musiał to robić, pracował przez kilka miesięcy w roku w fabryce pana Riedla. Pan Riedl prowadzi fabrykę acetylenu. „Prowadzi” to powiedziane jest na wyrost, raczej należałoby się wyrazić odwrotnie: robi wszystko, aby fabrykę zrujnować, ale mu się to nie udaje, bo posiada w tej branży nieomal monopol. Pozwolę sobie przytoczyć pewien przykład: pan Riedl jest niezwykle wrażliwy na hałasy. Ponieważ lubi gospodarstwo rolne, ma u siebie także kury, ale tylko stare kury; nie znoszą one wprawdzie jajek, ale za to już nie gdaczą. Raz w miesiącu, jak brat mi opowiadał, zatrzymuje się na cały dzień fabrykę, a wszyscy, urzędnicy i robotnicy, razem około czterdziestu osób, muszą przejść tyralierą przez łąkę za fabryką i starannie wyzbierać wszystkie kamienie, aby krowa pana Riedla, pasąc się, nie uderzała się w pysk! A więc jest nadwrażliwy na hałasy! Wszystkie ciężarówki muszą mieć na terenie fabryki wygaszone motory, muszą być pchane przez ludzi tak daleko, aż się znajdą poza granicą słyszalności. A kiedy pewnego razu w ciężarówce któregoś z klientów przy otwartych drzwiczkach włączono radio, uderzyło to, dosłownie, pana Riedla w uszy. Kierowcy tej ciężarówki wręczono natychmiast pismo, w którym pan Riedl zawiadamiał, że na przyszłość rezygnuje z zamówień owego klienta.

Pan Riedl ma także pewną skłonność do sportu. Oprócz strzelania z łuku uprawia jazdę na wrotkach. Kazał nawet opróżnić jedną z hal fabrycznych, aby móc jeździć na wrotkach. Na betonie wymalowano farbą olejną ogromną ósemkę, po której pan dyrektor zwykł co niedziela jeździć na wrotkach, i to w obecności samego głównego majstra Leinhartingera, który otrzymuje pełne wynagrodzenie świąteczne za to, że szczególnie udane ósemki dyrektora kwituje entuzjastycznymi, w miarę entuzjastycznymi okrzykami. Zainstalowano owe mechaniczne karły, by po raz pierwszy namalowały tę ósemkę, a później, ilekroć ósemka zatarła się na skutek jazdy, aby ją poprawiały. Stąd „malarze ósemek”, całkiem po prostu. Ach – dodał jeszcze – mój brat mógłby panu opowiedzieć całe serie historyjek o panu Riedlu!

Tak samo niezauważalnie, jak popołudnie zaczęło przechodzić w zmierzch, parowiec odpłynął z przystani.

Cienie drzew w zachodzącym słońcu dosięgały prawie drugiego brzegu rzeki, gdzie tylko postrzępionym pasem woda odbijała ostatnie czerwonozłote blaski dnia. O upale dnia już zapomniano, pozostała tylko jego cisza. Bezgłośnie poruszały się krzewy w łagodnym wietrzyku. Gałęzie wierzb płaczących chwiały się w ledwie wyczuwalnym powiewie; nie byłoby nic zdumiewającego w tym, gdyby tam, gdzie przerwa w zadrzewieniu pozwalała spojrzeć na jeszcze oświetloną słońcem, nasyconą zieleń trawników i na kamienne ławki, ujrzało się pasterza opłakującego utraconą Fylis albo grupę pasterek tańczących staroprowansalskiego rigaudona, którego gra im na harmonijce ustnej jakiś chytry, ale zgoła nie niebezpieczny faun.

– Oto cisza wieczorna – odezwałem się po chwili, w czasie której wszyscy milczeli, co pozwoliło mi uświadomić sobie, że reszta towarzystwa podzielała moje odczucia – taką mogłaby pozostać, aby utrzymać nas wieczyście w równowadze ducha.

– Co pan ma na myśli? – po dalszej chwili milczenia zapytał doktor Jacobi.

– Nic – odparłem – to znaczy uważam, że  m i e ć   n a   m y ś l i  jest określeniem błędnym; wydało mi się przy przeżywaniu tego wieczoru, jakby był on praspokojem, istotnym stanem świata, wiecznym, głębokim, samym w sobie spoczywającym szczęściem ukojenia albo czymś...

– Lecz świat nie jest wieczny?

– Tego nie miałem zamiaru twierdzić.

– No więc – rzekł doktor Jacobi i krótkim gestem dał do zrozumienia, że chciałby w ten sposób skończyć tę równie krótką dyskusję – nie chciałbym należeć do tych, o których Pismo mówi, że lud zwodzą, kiedy stwierdzają: „Oto nadszedł czas”.

– To byłby jednak właśnie znak – wtrącił pan Weckenbarth – że świat się ma ku końcowi.

– Tak – zgodził się doktor Jacobi – fałszywi prorocy. Nie czuję się upoważniony – tu, położywszy rękę na piersi, zwrócił się zdecydowanie w moim kierunku – do wykładania słów Pisma Świętego, ale skoro pan już ten problem poruszył...

– Niczego mniej nie pragnąłem, panie doktorze Jacobi.

– Nie, nie – znów wtrącił pan Weckenbarth – kiedyś jednak trzeba się na ten temat wypowiedzieć. Co do mnie – on także teraz zwrócił się do mnie – to teorią się nie zajmuję, jestem technikiem, rozumie pan. O, doktor Jacobi, ten jest wcieloną teorią. Nie ma nic ważniejszego od teorii! – Ze śmiechem klepnął doktora Jacobiego po ramieniu. – Wal pan, doktorze...

– No więc – doktor Jacobi spojrzał na mnie – kiedy porównuję Ewangelie, muszę stwierdzić, że w trzech spośród nich istnieje pełna zgodność w tym...

– Tylko w trzech? – zapytał Weckenbarth.

– Czwarta w ogóle na ten temat się nie wypowiada – odparł doktor Jacobi. – W trzech spośród nich istnieje zgodność: oto uczniowie zapytują Pana o koniec świata. Pan ignoruje ich pytanie i nie ustala żadnego określonego terminu, napomina tylko uczniów, aby byli czujni. Wyjaśnia sprawę, jak prawie zawsze, za pomocą przenośni. W tym przypadku, jeśli sobie dobrze przypominam, między innymi przypowieścią o pannach mądrych i głupich.

– Znaczy to więc – wtrącił Weckenbarth – że w ogóle koniec świata nastąpi.

– Tak – odparł doktor Jacobi – a znów tak bez żadnych konkretnych wskazówek nie chciał Pan jednak swoich uczniów zostawić, zapewne zresztą wskutek ich nalegań: chcemy wiedzieć, kiedy czas się zbliżać będzie. A tymi konkretnymi wskazówkami są...

– Tysiąc lat i nie tysiąc – wtrąciłem.

– Tej wypowiedzi nie znalazłem w Piśmie, a także i owej nie, że rozproszeni Żydzi mieliby przedtem znów powrócić do Ziemi Obiecanej.

– Obie te wskazówki poniekąd obecnie się sprawdzają... – rzekł starszy radca budownictwa ruin.

– A więc gotów by pan był przyjąć, że koniec świata jest bliski? – zapytałem.

– Może nie tak bezpośrednio – stwierdził doktor Jacobi. – Na temat bezpośredniego zbliżania się końca świata, żeby powrócić do słów Pisma, Pan podał kilka konkretnych znaków: zgaśnie słońce i księżyc, a gwiazdy będą z nieba spadały. Oznacza to zapewne, że krążenie Ziemi stanie się nieregularne. Wskazują na to również pożary i powodzie, o których tam mowa. Lecz, jak zostało powiedziane, wszystko to nastąpi bezpośrednio przed powrotem Chrystusa, w czasie, by tak rzec, kiedy już zabrzmią pierwsze puzony i trąby anielskie. Wspomniałem już o innych wskazówkach, mniej bezpośrednich: o fałszywych prorokach. I jeszcze jedno, zanim o tym zapomnę: wśród wszystkich ludów musi być głoszona Ewangelia. G ł o s z o n a!  Wcale nie muszą jej przyjąć.

– Ten warunek – stwierdził starszy radca budownictwa ruin Weckenbarth – jest w trakcie spełniania się. Otrzymaliśmy informację od „Congregatio de propaganda fide”.

– Właściwie – wtrąciłem się – to warunek ten jest sam przez się zrozumiały. Bez możliwości przyjęcia prawdziwej wiary, skonfrontowanej...

– No pewnie, pewnie – uciął krótko doktor Jacobi – ale niech pan posłucha, jaką teorię opracowaliśmy na temat fałszywych proroków: fałszywi prorocy głoszą własną naukę, jednającą im zwolenników, czynią cuda i małpują Pana. W czym to się sprawdza obecnie, współcześnie? Kto dzisiaj czyni cuda? Dziś nie ma już cudów, powie pan... Rzecz jasna – roześmiał się – fałszywi prorocy, to znaczy istnieje mianowicie jeden fałszywy prorok, a jest on bardzo żywotny i wcale swoich cudów tym mianem nie określa, a jeśli już, to tylko w sposób ironiczny. Powiada on: wcale mi cudów nie potrzeba, a mimo to nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Stąd jego powodzenie... Nie odgadł pan jeszcze, kto nim jest? Wymienię panu kilka jego cudów, przy których pomnożenie chleba i wskrzeszenie Łazarza były nędznymi trikami: fałszywy prorok może zdziałać to, że mówi pan tu, a jest pan słyszany o tysiące kilometrów stąd, ba, za pomocą innego cudu można nawet pana zobaczyć. On potrafi przechować pański wygląd, pański głos i ukaże się pan komuś, kto sobie tego zażyczy, w długi czas po pańskiej śmierci. On pozwala panu latać w powietrzu, tam jeść, pić i spać; on może dokonać miliona zwielokrotnień w jednej sekundzie. On może nakazać myszy, aby rozrosła się do wielkości świni, on potrafi księżyc oblecieć dookoła. On potrafi powietrze przemienić w proch strzelniczy, smołę w farbę olejną, a błoto w papier, no i przy jego pomocy wszystko można przemienić w pieniądze... Czyż nie są to cuda? Niech mi pan wybaczy, wie pan przecież już od dawna, do czego zmierzam: technika jest tym wielkim fałszywym prorokiem, który działa te cuda. Lecz wszystkie one, jak łatwo zgadnąć, mają swoją słabą stronę: jeśli się ma dość cierpliwości, można je wszystkie wyjaśnić. Lecz to właśnie, powiadają technicy, jest największym cudem: że one wcale nie są cudami! Ach, ci najbardziej ślepi wśród ślepców, co gonią za owym fałszywym prorokiem, a od przeszło dwustu lat uchodzi to za najbardziej przecież modne, wierzą oni, że żadne w tym nie kryje się niebezpieczeństwo, bo  m o ż n a   w s z y s t k o  wyjaśnić... Zaślepienie przez naukę.

– Doktor Jacobi – szepnął mi do ucha pan Weckenbarth – napisał książkę pod tym tytułem.

– Technika – mówił dalej doktor Jacobi – stała się bożyszczem, z rytuałem, objawieniem i z legionami legionów kapłanów. Nie twierdzę przy tym wcale, że wszyscy technicy są jego ślepymi kapłanami – tu szybko zwrócił się do starszego radcy budownictwa ruin – oto mamy człowieka techniki, który nie uległ fałszywemu prorokowi.

Weckenbarth uśmiechnął się skromnie i z zażenowaniem.

– My, to znaczy zrobił to nasz przyjaciel Weckenbarth – ciągnął doktor Jacobi – poprowadziliśmy technikę w bój przeciw samej sobie. Lecz o tym niech on sam panu opowie.

Budowniczy ruin, ciągle jeszcze uśmiechając się, zażenowany pochwałą, tak rozpoczął po kilku zwrotach uprzejmościowych:

– Trzeba nam było wyjść z założenia, że przeżycie jest sprawą ważną. Sam moment końca świata, powinniśmy to już byli pewnie nadmienić, dzięki rozwiniętym w ostatnim czasie „cudownym” broniom i najnowszym środkom bojowym, których raczej nie można już nazywać tradycyjnie „broniami”, na ten temat nie wolno mi jeszcze mówić, otóż moment ten znalazł się w pełni w ludzkiej kompetencji, a lepiej jeszcze powiedzieć, w kompetencji generałów, a więc uzależniony został od przypadku. Z tego też powodu musieliśmy z kolei wyjść z dalszego smutnego założenia, że zagłada świata technicznie, technicznie! możliwa jest w każdej minucie... A nawet jeśli się ma przed oczyma tylko stosunkowo niewinną bombę rzuconą na Hiroszimę: byli tam ludzie, Japończycy, którzy, proszę mnie dobrze zrozumieć, jestem technikiem i mówię wszystko bez ogródek, którzy po prostu zostali zamienieni w parę. Śmierć przez wyparowanie, w ciągu jednej sekundy, po prostu – złożył usta do gwizdnięcia – od życia do pary. No więc tak się rzecz ma, ale tu znów przechodzimy do teorii: doktorze Jacobi, czy nie zechciałby pan mówić dalej?

Weckenbarth zamilkł, a także doktor Jacobi nie odzywał się przez chwilę. A następnie postawił mi najwidoczniej zagajające tylko pytanie:

– Czy wierzy pan w życie pozagrobowe?

– Tak – odrzekłem.

– A czy wierzy pan również w niebo i piekło?

– Na takie tematy od dawna już nie rozmyślałem.

– My – tu wskazał na pana Weckenbartha, na don Emanuela da Ceneda i na siebie – my w to wierzymy. Nie w gorące piekło z kanibalskimi kotłami z ukropem dla dusz, jak to się dość niemądrze naszym dzieciom przedstawia, nawet nie – tu uśmiechnął się – w piekło w niewątpliwie bardziej wzniosłej postaci, jak nam to Dante opisał. Wierzymy w podział na niebo i piekło w sposób... Weckenbarth, niechże pan przytoczy to porównanie...

– Rakiecie – podjął pan Weckenbarth – nadana zostaje przy starcie i tak dalej, i tak dalej za pomocą stopniowych członów nośnych i tak dalej, i tak dalej, powiemy tu dla uproszczenia, w zasięgu Ziemi określona prędkość...

– Prędkość ta – wtrąciłem – musi być tak wielka, aby przezwyciężyła siłę przyciągania ziemskiego.

– O to w tej chwili wcale nie chodzi. Natomiast:  r a k i e t a,  k t ó r a   o p u ś c i ł a   s t r e f ę   Z i e m i,  m a   n a d a l   p r ę d k o ś ć   t ę   s a m ą,  j a k ą   p o s i a d a   w   c h w i l i   w s t ą p i e n i a   w   k o s m o s.  A potem... potem już kropka, niczego w jej prędkości już zmienić nie można.

– I tak samo – dalsze wywody podjął znów doktor Jacobi – rzecz się ma z duszą. O tym także napisałem książkę. – Z wyraźnym zadowoleniem strzepnął z kamizelki odrobinę popiołu z cygara, i to na własne spodnie, czego nie zauważył. – Wierzy pan w życie pozagrobowe. Ja to nazywam: w świadomość po śmierci. Czyż nie narzuca się twierdzenie, że świadomość ta po śmierci u każdego z nas naśladuje jego świadomość  p r z e d  śmiercią? Powinien pan to rozważyć... albo przeczytać moją książkę... Czy pan wie – przeskoczył szybko na inny temat – w jakich okolicznościach życzyłbym sobie umrzeć? Otóż w momencie kiedy odczuwam wprost apolińską rozkosz, jak na przykład przy słuchaniu Adagia z Symfonii Praskiej albo pierwszej części – tu ze łzami w oczach i z pełną wzruszenia podniosłością wymienił cały tytuł – Kwartetu na dwoje skrzypiec, altówkę i wiolonczelę d-moll, opus posthumus, zwanego Śmierć i dziewczyna. Myślę sobie, że wówczas, jak w którymś z Mozartowskich czy Szubertowskich motywów najwyższej szczęśliwości, przepłynę z jednej wieczności w drugą. – Znów uśmiechnął się, usiłując ukryć wzruszenie. – Bo co do mnie, to uważam Mozarta i Szuberta za dwa współgrające ze sobą szczyty muzyki. Także i na ten temat – teraz roześmiał się – napisałem książkę.

– Ażeby doktorowi, a także wielu innym ludziom – podjął budowniczy ruin – zabezpieczyć możliwość ujścia zaskakującej, przypadkowej śmierci...

– ...śmierci, która by była tylko produktem ubocznym masowego zniszczenia... – wtrącił doktor Jacobi.

– ...śmierci podobnej do tej, którą przez wyparowanie ponieśli tamci Japończycy, aby bez szkody przeżyć zagładę świata, naszym zdaniem bardzo już bliską, i aby w pełnej duchowej i umysłowej harmonii przenieść się na tamten świat, zbudowaliśmy...

– to on zbudował – wtrącił doktor Jacobi.

– ...zbudowaliśmy wieżę. No więc słowo „wieża” wprowadza w błąd, raczej chodzi tu o negatyw wieży, zbudowaliśmy wieżę, która drąży w ziemię. Niech pan sobie wyobrazi gigantyczne cygaro, które pionowo tkwi w ziemi: tylko jedna sto dwudziesta piąta jej wysokości wznosi się ponad powierzchnię ziemi, a część ta ma wysokość kopuły św. Piotra, z dokładnością do milimetra. Przykładamy dużą wagę do symboliki! Budowla ta jest więc dość przestrzenna.

– No i była bardzo kosztowna – odezwał się don Emanuele da Ceneda, który, jak widać, jednak przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– Tak, zapewne – potwierdził pan Weckenbarth z zadowoleniem, wynikłym z przezwyciężenia trudności – ale za to cygaro to stanowi pomieszczenie dla z górą trzech milionów ludzi.

– I dla – podkreślił doktor Jacobi – moich instrumentów: mam dwie pary skrzypiec, Guarneriego i Amatiego, jedną wiolonczelę Amatiego o autentyczności jednakowoż wątpliwej, ale zawsze, a także jedną altówkę Albaniego...

– Mojego rodaka – wtrąciłem, aby także coś powiedzieć.

– Weckenbarth będzie grał drugie skrzypce – rzekł doktor Jacobi – don Emanuele zagra na altówce – don Emanuele da Ceneda zamarkował ukłon – a ja sam zagram pierwsze skrzypce.

– Byłbym nie tylko niezmiernie chętny – powiedziałem – ale i wdzięczny, gdybym mógł zagrać na wiolonczeli...

– Wspomniany kwartet stawia jednak wysokie wymagania – odparł z powagą doktor Jacobi.

– Niestety – westchnąłem – niestety. Szczególnie pierwsza część. Gdyby tak tylko ostatnia była najtrudniejsza, to w ostateczności mógłbym do niej wcale nie dojść...

Steward podszedł do pana Weckenbartha i coś mu szepnął. Ów w odpowiedzi na to szepnął coś doktorowi Jacobiemu. Doktor Jacobi pokiwał głową i gwizdnąwszy z cicha, chciał z kolei coś szepnąć don Emanuelowi, ten jednak od razu powiedział:

– Ja się zgadzam, ja się zgadzam.

Weckenbarth nachylił się ku mnie:

– Czy życzyłby pan sobie kurę, czy może rybę?

– Przyłączę się chętnie do pana – odparłem.

Budowniczy ruin kiwnął głową młodemu człowiekowi, który skłonił się i odszedł.

– Być może interesują pana niektóre architektoniczne szczegóły naszego gigantycznego cygara – zwrócił się do mnie Weckenbarth.

– Oczywiście – odrzekłem – przypuszczam, że użyto najtrwalszego żelazobetonu.

– Ależ nie – zaprzeczył Weckenbarth – ściana zewnętrzna jest tak cienka, że mógłby pan ręką ją wgnieść; wykonana została ze specjalnie spreparowanej folii aluminiowej. Czasy mechanicznego prowadzenia wojny już się skończyły, nie będzie już bomb atomowych czy wodorowych, te można z łatwością neutralizować! Nie, nie, obecnie istnieje nowa strategia. Niczego bardziej sprecyzowanego, jak już powiedziałem, zdradzić mi nie wolno... W każdym razie koniec świata nie nadejdzie w ten sposób, jak sobie wyobrażał brat Emman.

– Któż to jest brat Emman? – zapytałem.

– Brat Emman? Nie zna pan historyjki o bracie Emmanie? Działo się to w pierwszym roku pontyfikatu Jana XXIII... A właściwie to brat Emman był pediatrą w Mediolanie i nazywał się Bianca. W 1945 otrzymał drogą mistyczną wiadomość od swej zmarłej siostry, że na skutek omyłkowej eksplozji bomby atomowej ulegnie zagładzie większa część ludzkości, jeszcze przed Igrzyskami Olimpijskimi w 1960 roku.

Od tej chwili Bianca przezwał się bratem Emmanem, założył sektę, dla której stworzył nawet własny język, i za pomocą Księgi Izajasza wyliczył z dokładnością do minuty termin katastrofy, dzień francuskiego święta narodowego w roku 1960, o godzinie 13.45.

Z biegiem lat wszedł w kontakty mistyczne ze śmietanką wymarłej literatury światowej: z Demostenesem, z Lao-Tse, z Dantem i Petrarką, a w końcu także z archaniołem Gabrielem, który z kolei umożliwił mu kontakt z jakąś bliżej nieokreśloną niebiańską istotą imieniem Logos. W efekcie tego kontaktu doktor Bianca dowiedział się, że oś ziemska na skutek owej wspomnianej omyłkowej eksplozji bomby atomowej przekręci się o czterdzieści pięć stopni, co spowoduje rozlanie się mórz na wszystkie kontynenty. Ocaleją tylko, jakżeby inaczej! Tybetańczycy, i to mniej dlatego, że ochronią ich Himalaje, ile raczej dzięki zapewnionej protekcji mistycznej. Być może nie była to wcale tak nierozsądna myśl, jaka przyszła do głowy doktorowi Biance, kiedy doszedł do wniosku, że niewiele przyjdzie przyszłemu światu z faktu, iż jedynie Tybetańczycy przeżyją katastrofę. Dlatego też kupił, a środki materialne w dostatecznej ilości płynęły mu ze składek członkowskich jego sekty, domek górski na stokach Mont Blanc, powyżej Courmayeur. Domek ten nazwał „Pavilion Gehavonise”, co w „esperanto” jego sekty znaczyło „Ku chwale Bożej”.

Ostatnie przygotowania brata Emmana rozpoczęły się wiosną 1960. Przetransportował, biorąc na kredyt, gdzie się dało, bo uważał, że wraz ze światem ulegną skreśleniu również jego długi, na Mont Blanc środki żywności, koce, lekarstwa i węgiel. Wywleczono na górę samochody i mnóstwo beczek benzyny. Wierzytelności sięgnęły już setek tysięcy, kiedy doktor Bianca w początkach lipca zrozumiał, że w obliczu nowego wszechświatowego potopu wartość samochodów razem z całą tą benzyną stanie się raczej wątpliwa. Ponieważ nie zależało mu już wcale na kilku tysiącach nowych długów, kazał w pośpiechu wywlec na Mont Blanc trzy łodzie motorowe, jedną żaglówkę i niezliczoną ilość nadymanych łodzi. Zamieszczone we wszystkich gazetach zdjęcie żaglówki w pełnym olinowaniu, stojącej na lodowcu pod łańcuchem Aiguilles zapewne w niemałym stopniu spowodowało, że poruszenie umysłów na wieść o małym kręgu dotkniętych łaską objawienia i Emmana rozszerzyło się na cały świat. Najbardziej naturalne, chociaż zarazem najbardziej długotrwałe wzburzenie ogarnęło konduktora kolejki linowej do Courmayeur. Nie wytrzymał on gwałtownego napływu chętnych – znana jest nawet dokładna ich liczba: 550 Włochów, 151 Francuzów, 108 Anglików i tak dalej, a także 99 Chińczyków i jednego obywatela Liechtensteinu – i doznał szoku nerwowego.

Z powodu natłoku żądnych wyspowiadania się trzeba było przed południem 14 lipca zamknąć kościół św. Antoniego w Bolonii. W Londynie cicha zazwyczaj gospoda Pod Końcem Świata w Chelsea odczuła równie gwałtowny i mistyczny napływ. Mufti Syrii wydał publiczną odezwę, w której z punktu widzenia islamu potępił proroctwo brata Emmana. Jakaś niewiasta z Aten zatelefonowała rankiem 14 lipca do Watykanu wyrażając życzenie, aby papież wypowiedział się na temat końca świata.

Sprawa nabrała upiornego prawdopodobieństwa na skutek faktu, że w nocy z 14 na 15 lipca rzeczywiście zanotowany został lekki wstrząs ziemi w rejonie Mont Blanc, ale też na tym się skończyło! W dniu 15 lipca doktor Bianca wyszedł ze swego zaryglowanego Pavilion Gehavonise i najpierw stanął w obliczu tłumu ironicznie patrzących reporterów, którzy w przypadku, gdyby miał rację, niezasłużenie skorzystaliby z szansy ratunku, a następnie w obliczu jeszcze liczniejszego tłumu wiernych. Na szczęście dla niego natychmiast po przekroczeniu granicy włoskiej został poddany obserwacji szpitalnej i dzięki temu uratowany przed atakami swoich zwolenników, którzy od niego zażądali pieniędzy celem ściągnięcia z Mont Blanc na dół z powrotem łodzi motorowych.

Dostał trzy lata za oszustwo. Potem wywędrował, dokąd! Oczywiście do Indii.

Doktor Jacobi roześmiał się.

– Dziś jeszcze mam przed oczyma zdjęcie w gazecie: dość krępa starsza dama, adeptka Emmana, która dmie w trąbkę, dając sygnał do odwrotu po niedopełnionym końcu świata!

– Kiepski surogat trąb Dnia Sądu Ostatecznego – dodałem.

– Które pragniemy przygłuszyć kwartetem smyczkowym – uzupełnił don Emanuele da Ceneda.

– Miejmy nadzieję – rzekłem – że tonacje trąb ostatecznych będą zgodne z naszym kwartetem.

– Proszę pana – powiedział na to doktor Jacobi – my będziemy grali w d-moll. Czy może pan sobie wyobrazić taką tonację trąb ostatecznych?

– Kiedy tak sobie myślę – wtrącił Weckenbarth, że nasze zbawienie... po tamtej stronie... zgodnie z teorią zależy od tego, iż mamy do dyspozycji cztery określone instrumenty, ba, więcej jeszcze: że niejeden z nas może w zdenerwowaniu zagrać w końcu coś fałszywie, a my, poniesieni dysonansem, ześlizgniemy się na tamten świat... Czy może nie byłoby lepiej, abyśmy wyuczyli się jakiejś pięknej pieśni a cappella, na przykład madrygału Luki Marenzia: Luci serene e chiare?

Doktor Jacobi roześmiał się.

– Przecież może się zdarzyć, że ktoś z nas będzie miał chrypkę! A poza tym wszyscy tu jesteśmy mężczyznami, moglibyśmy więc co najwyżej pomyśleć o jakimś męskim kwartecie. A znów uciec w kosmos w charakterze Lützowa zuchwałej i dzikiej pogoni wydaje mi się niezupełnie właściwe!

– No, dość już tego – uciął Weckenbarth – dziś pewnie końca świata już nie będzie.

– A już na pewno nie przed kolacją – dodał don Emanuele da Ceneda.

– Obyśmy się nie pomylili – uśmiechnął się doktor Jacobi z rozbawieniem, ale i trochę złośliwie. – Istnieją jeszcze inne możliwości poza naszą teorią: najpóźniej wtedy, gdy warstwa pleśni ludzkiej tak dalece się rozpleni, że na całej kuli ziemskiej wszyscy stać będą głowa przy głowie, wtedy to najpóźniej nasz nieszczęsny stary świat skazany zostanie na zagładę.

– Czy dałoby się obliczyć termin nadejścia tego momentu? – zapytałem.

– Tak i nie – odparł Weckenbarth. – Nie wiadomo jednak, do jakiego stopnia starania „negatywnej polityki zaludnienia” zmienią założenia tego rodzaju obliczeń.

– Negatywna polityka zaludnienia? – zapytałem.

– Na pierwszy rzut oka wydaje się rzeczą osobliwą, że impuls takiej polityki zaludnienia wyszedł akurat z Instytutu Muzykologii Uniwersytetu Monachijskiego, tak jednak się rzecz miała, jak właśnie nadmieniłem.

Przyrost ludności na świecie następuje w formie lawiny, ludzkość rozmnaża się w postępie geometrycznym. Skoro dzisiaj ludzi jest sześć miliardów, będzie ich jutro dwanaście, pojutrze dwadzieścia cztery, a przy tym należy mieć na uwadze, że również przeciętny wiek człowieka się wydłuża! Wliczywszy wszystkie zdobycze techniki odżywiania, w jakimś momencie osiągnięta zostanie najwyższa granica możliwości produkcyjnych. Pragnąłbym oszczędzić sobie naszkicowania tu niesłychanie anarchistycznych sytuacji, które by nam wtedy zaczęły zagrażać... Aby takiej ewolucji zapobiec, spróbowano już stosunkowo wcześnie, wyprzedzając inne kraje, wprowadzić nową politykę zaludnienia w Indiach. Podczas gdy gdzie indziej przetrwały jeszcze zasiłki na dzieci i udogodnienia podatkowe dla wielodzietnych, w Indiach wprowadzono już podatki od dzieci. Tam posiadanie dwojga dzieci oznaczało zbytek! Pieniądze wpływające z tych podatków do kasy państwa zostały, w tej ilości, która nie utonęła wskutek miejscowych praktyk w korupcji, przeznaczone na premie i wypłacano je osobom wyrażającym zgodę na sterylizację. Dla wysterylizowanych, wyraźnie uprzywilejowanych przez państwo niezależnie od premii, wyłoniły się znakomite szanse zawodowe. Łupem eunuchów stały się z wolna wyższe stanowiska w wojsku, lepsze posady w szkołach jogów, krótko mówiąc, wszystkie lukratywne i umożliwiające branie łapówek posady, a w końcu nawet służba dyplomatyczna. Do dyplomatycznego koncertu narodów włączył się eunuchoidalny falset Indii.

Wcześniej czy później musiało dojść do tego, że Zachód, dla którego przecież drogie jest wszystko, co indyjskie, poddał się podobnej ewolucji. Rozwój ten miał za punkt wyjścia, jak powiedziano, Instytut Historii Muzyki, gdzie tym samym, choć niebezpośrednio, wziął początek, pozornie tak niewinnie, edypowy los mojego wuja Heino, kuzyna mojej matki.

Wiadomo panu, że wkrótce po zakończeniu tak zwanej pierwszej wojny światowej w Niemczech powstał ruch „renesans Haendla”. Zaczęto znów kopać w tej, jak się wydaje, niewyczerpanej kopalni złota, która przez pewien czas była zasypana. Potworzyły się kółka muzyczne, które zaczęły muzykować na gambach, teorbanach, na barytonach, a nawet na lirach korbowych. Budowniczowie organów wymontowali z instrumentów Silbermanna przytłumione rejestry, wstawione tam w stuleciu postępu. Jedna tylko forma, właśnie ta, w której muzyka barokowa znalazła swój pełny wyraz, zdawała się bezpowrotnie stracona w swej oryginalnej postaci: opera! A zależało to od jednej jedynej drobnej okoliczności: barokowa opera włoska opiera się na kastratach, a bez nich ginie! Głos kastrata bowiem, dzięki swojej sile i wolumenowi, może wykonywać wspaniałe koloratury i ma takie możliwości techniczne, wobec których musi skapitulować każdy żeński sopran.

Ponieważ w swoim czasie również w Monachium trzeba było z tego powodu zrezygnować z wystawienia opery, o ile sobie dobrze przypominam, z Olimpiady Pergolesiego w pierwotnej obsadzie, pewien sprytny asystent Instytutu Muzykologii, który przy tym nie myślał wcale o aktualnym wystawieniu, lecz o przyszłości, niejaki doktor Mitterwurzer, wpadł na pomysł wejścia w kontakt z Federalnym Ministerstwem dla spraw Rodzinnych i opublikował, przedzierzgnąwszy się z historyka muzyki w kalkulatora zaludnienia, obszerne sprawozdanie, w którym w sposób alarmujący przedstawił niebezpieczeństwo przeludnienia. W uzupełnieniu tego epokowego dzieła wspomniał o przywróceniu instytucji kastratów jako pożądanym skutku ubocznym nowej polityki zaludnienia.

W długi czas po śmierci doktora Mitterwurzera urzeczywistniły się jego plany, i to na skalę, jakiej nigdy by się nie spodziewał. Jakkolwiek mało kto pomyślał o właściwym impulsie całej tej ewolucji, to jednak ratyzbońskie gimnazjum katedralne, przekształcone w szkołę kastratów, stało się matecznikiem kastratów pierwszej rangi, którzy obecnie co roku w hali festiwalowej w Bayreuth, gdzie poprzednio, czego pan może nie wie, wystawiano wielce ulubione opery pewnego saskiego kompozytora z okresu rozkwitu państwa, zwał on się Robert Wagner, śpiewają na otwarcie festiwalu, podczas przedstawienia galowego, ową Olimpiadę na cześć Mitterwurzera...

Z tą sprawą jednakże mój nieszczęsny wuj Heino Pramsbichler nie miał nic wspólnego. Wuj był tylko urzędnikiem tej sieci instytucji, którą nowo utworzone Ministerstwo Zaludnienia rozciągnęło na cały kraj. Sterylizacją kierowały i czuwały nad nią wydziały medyczne tych instytucji, wydziały administracyjne zaś, w których pracował mój wuj Heino, wydawały różnego rodzaju zaświadczenia, prowadziły niezliczone związane z nią i z jej powodu podejmowane akcje urzędowe oraz wypłacały wyznaczone prawnie, wcale nie drobne premie dobrowolnie wysterylizowanym, podobnie jak to było we wzorcu hinduskim.

Pojęcie „sterylizacja” jako słowo obce, a szczególnie jako słowo trafne, nie pojawiło się w słownictwie urzędowym; tutaj nazywało się to „wyjałowienie”. Mój wuj był więc wpierw związkowym inspektorem wyjaławiania, a następnie związkowym starszym inspektorem wyjaławiania. Rok po roku sprawował swój urząd, a jego przełożony, radca wyjaławiania, nie dostrzegł w jego urzędowaniu nic godnego nagany, można więc było przewidzieć, że po osiągnięciu poważniejszego wieku, z którym władze łączyły niewrażliwość płciową, zostanie przeniesiony do stacji sprawdzania. Wyjaławianie postąpiło bowiem już tak dalece, że dany osobnik, ów „wyjałowieniec”, szedł do specjalnie uprawnionego lekarza, który dokonywał zabiegu i na biodrze pacjenta przykładał swoją pieczątkę służbową. Następnie w urzędzie wyjaławiania sprawdzano tę pieczątkę, do tego celu służyła stacja sprawdzania, gdzie przeniesiono mego wuja, wymazywano ją i wypłacano premię.

To sprawdzanie, czynność nieco żenująca, odbywało się w gabinecie służbowym, za podwójnymi drzwiami. Wuj mój był w pięćdziesiątym ósmym roku życia i w dwudziestym trzecim roku służby, kiedy w trakcie popołudniowego dyżuru weszła na wezwanie do gabinetu świeżo wysterylizowana Emma Holzmindel. Wuj Heino nie spojrzał w górę znad biurka, zajęty wykańczaniem poprzednio załatwionego przypadku, powiedział więc tylko:

„Proszę zająć miejsce”.

Emma usiadła.

„Nazwisko?” – Wuj Heino ciągle jeszcze nie spojrzał. „Holzmindel, Emma”.

„Wiek?”.

„Osiemnaście”.

Wuj spojrzał. Siedziała przed nim szałowa blondynka, przyjemnie okrąglutka. Twarz miała troszkę płaską, policzki nieco szerokie, była bladawa, co mogło wynikać ze świeżo przebytego zabiegu sterylizacji, prawy kącik jej ust był z lekka opuszczony z powodu znamienia na brzegu warg i układał się w wyraz urzekającej melancholii. Robiła wrażenie wcielonej cielesności, przywołującej na myśl wszystkie myśli, tylko nie myśli przyzwoite.

„Panno – wuj Heino przełknął – Holzmindel, zechce się pani rozebrać”.

„Znowu?”.

„Bez obawy, muszę tylko sprawdzić pieczątkę”.

Panna Holzmindel wstała, odwróciła się i ściągnęła w dół umieszczony z boku zamek błyskawiczny swej spódniczki. Ruchami podobnymi do tanecznych strząsnęła z bioder spódniczkę i wyszła z niej w czerwonych, wysokich bucikach o odstających nieco cholewkach.

Wuj Heino westchnął.

„Proszę?” – zapytała panna Holzmindel w odpowiedzi na to westchnienie.

„Adres pani?”.

„Ulica Bollanda 16, pierwsze piętro, na lewo”.

Emma rozpięła bluzkę i spuściła ją z ramion. Niby dwa egzotyczne kwiaty ponad skrajem zbyt wąskiej wazy wyłoniły się jej barki i przyległe okrągłości znad białego koronkowego stanika. Odwróciła się.

„Jeszcze?”.

Ileż to osób płci mniej lub więcej żeńskiej przedefilowało przed nim, nie budząc w nim żadnych wzruszeń? To chyba sam los podstępnie podkopał cokół jego niezłomności, sam los wtrącił go w słodką kipiel i oszołomionego rzucił na alabastrowe rafy grzechu, prawda, drogi doktorze Jacobi?

Doktor Jacobi, jeśli mi się tak wolno wyrazić, poskubał się po podbródku, a Weckenbarth mówił dalej:

– Niby z drogocennych pucharów, z pienistych koronkowych miseczek ciasnego stanika przelewała się różowa, jędrna pełnia.

„Jeszcze dalej?” – zapytała Emma.

Wuj Heino skulił się przerażony.

„Ja, ja muszę sprawdzić pani pieczątkę”.

Emma zerwała z siebie stanik. Wuj dostał zawrotu głowy, pośród tych wszystkich odsłoniętych teraz wspaniałości urzekające znamię na prawym kąciku ust powtórzyło się na samym skraju lewej piersi.

Ileż to pieczątek sprawdził już wuj Heino, nie myśląc o niczym innym prócz służbowych czynności?

„Pieczątki – wystękał wuj Heino – pieczątki jeszcze nie widać”.

To, co jeszcze pozostało na Emmie, wielkości zaledwie chusteczki do nosa, cienkie jak pajęczyna, przylegające ściśle do skóry, tę resztkę panna Holzmindel zdjęła nie bez pewnego trudu i położyła wujowi na biurku.

Fioletowa pieczątka, tak, teraz można ją było zobaczyć.

„Proszę”. – Wuj Heino omdlewającym gestem wskazał na zasłaną białym płótnem kozetkę.

Wdzięcznie i niedbale zarazem uwolniła się Emma od czerwonych botków.

Wuj sięgnął po urzędową lupę.

Po zwolnieniu Emmy zamknął biurko, chociaż było dopiero wpół do piątej, zakończył pozostałe akta i kazał zawiadomić czekających przed jego gabinetem wyjałowieńców, że z powodu konferencji skończyły się na dzisiaj godziny urzędowania. Petenci pomruczeli i poszli. Ponieważ jeden z nich złożył zażalenie, samowola ta przyniosła na drugi dzień wujowi Heino naganę ze strony przełożonego. Wuja nic to już nie obeszło.

Starszy radca budownictwa ruin zrobił przerwę. Za nami dało się słyszeć obrzydliwe chrząknięcie. Odwróciłem się gwałtownie. Murzyn w fartuchu sięgającym od brody do ziemi, z zakrwawionym nożem w ręku podbiegł do Weckenbartha. Gdyby to był morderca, nie mógłbym nawet obronić budowniczego ruin, do tego stopnia osłupiałem z przerażenia. Ale to był tylko kucharz, który pozarzynał kury i teraz prosił pana Weckenbartha o zejście do kuchni.

Weckenbarth przeprosił, że musi przerwać swą opowieść, bo tylko on potrafi, tak powiedział, przyrządzić właściwie nadzienie do kur. Ciąg dalszy opowie podczas i po posiłku.

Doktor Jacobi skromnie, ale zdecydowanie zaczął nalegać, aby go również wziął z sobą do kuchni.

– Bierze pan zawsze za dużo curry, drogi Weckenbarth! Myśli pan, że ma pan przed sobą indyka.

Pozostałem więc sam z panem, który został mi przedstawiony jako don Emanuele da Ceneda i który, jak pamiętacie, w ciągu popołudnia nie wypowiedział więcej niż trzy słowa. Przystąpił teraz do mnie i powiedział:

– Skoro także i pan nic się nie zna na nadziewaniu kur, proponuję, abyśmy aż do kolacji pozostali na pokładzie. Mam panu coś do opowiedzenia.

Położył mi dłoń na ramieniu i podprowadził do burty. Maszyny statku przestały już łomotać. Łopatkowe koła już się nie kręciły, wydobywała się tylko spod nich biała piana, mieszając się z dużymi pastelowymi powierzchniami wodorostów. Gdyby nie było tych powierzchni alg na czarnej wodzie, które rozdzielał dziób statku i które za rufą znów się łączyły pośród gry rozległych i cichych poruszeń, nie zauważyłbym wcale, że parowiec jednak się posuwa.

Don Emanuele wpatrzył się w brzeg. Był to człowiek stary, bardzo stary, być może miał ponad dziewięćdziesiątkę, tak go oceniałem. Oczy zapadły mu głęboko w oczodoły. Czoło ponad nimi tworzyło pozbawiony brwi występ, nieomal jakby daszek, albo raczej jeszcze niby skraj czapki-apaszki o ostrym spadzie.