Franklin - Jerzy Kierul - ebook

Franklin ebook

Jerzy Kierul

4,2
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Benjamin Franklin, człowiek wielu talentów i osiągnięć, syn ubogiego wytwórcy mydła był drukarzem, wydawcą, autorem podstawowej w wieku XVIII pracy o pieniądzu i ekonomii, działaczem społecznym, założycielem uniwersytetu stanowego w Pensylwanii, politykiem. Gdy trafił do amerykańskiego kongresu, został jednym z sygnatariuszy układu pokojowego z Anglią, który kładł podwaliny pod niepodległość USA. Jego barwny życiorys doczekał się oryginalnego, wnikliwego opracowania. Jerzy Kierul z właściwą sobie swadą kreśli sylwetkę ojca-założyciela Stanów Zjednoczonych, postaci nietuzinkowej, która odciskała znaczące piętno na swojej współczesności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 390

Oceny
4,2 (6 ocen)
3
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt graficzny serii

JOLANTA BARĄCZ

© Copyright by Jerzy Kierul, 2017

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ISBN 978-83-06-03436-3

Skład wersji elektronicznej ANETA WIĘCKOWSKA

konwersja.virtualo.pl

Wstęp

Kaczka to pomysł Franklina, który wynalazł gromochron, kaczkę i republikę.

Honoré de Balzac, przeł. T. Żeleński (Boy)

Kiedy Balzac pisał Stracone złudzenia, we Francji wciąż jeszcze żywa była pamięć filozofa w futrzanej czapie i okularach, który przybył z Nowego Świata, by dać przykład, jak należy układać ludzkie sprawy i jak powinien zachowywać się prawdziwy mędrzec. Pół wieku później cyniczni paryscy żurnaliści obok wynalezienia piorunochronu i zasług dla niepodległości Ameryki przypisywali Franklinowi wymyślenie kaczki dziennikarskiej, czyli tego, co – jako fake news – zrobiło oszałamiającą karierę w naszej epoce Internetu.

Nie był on twórcą tego rodzaju przekazu, ówczesne dziennikarstwo chętnie mieszało informacje, publicystykę, dydaktykę, propagandę i satyrę. Zazwyczaj też artykuły były niepodpisane lub przypisywane postaciom fikcyjnym. Franklin, który dziennikarzem był od szesnastego roku życia aż do śmierci, często posługiwał się żartobliwą, a czasem zjadliwie ironiczną mistyfikacją: pisał listy do redakcji w imieniu nieistniejących osób, naśladował ton gazetowych wiadomości, by przemycić przy okazji jakiś morał lub myśl. Abbé de Raynal w swej Histoire des deux Indes przywołał nawet dwie z takich mistyfikacji jako potwierdzone fakty. Kiedy w rozmowie z ich autorem dowiedział się o tym, zakrzyknął: „No cóż, Doktorze, wolałbym przytoczyć pańskie wymysły niż prawdę innych ludzi”.

Z wyjątkiem niektórych satyr politycznych wymierzonych w Anglię podczas walki o niepodległość kolonii amerykańskich, artykuły Franklina nie wzbudzały nigdy złych emocji, nie podjudzały do przemocy, przeciwnie: skłaniały do tolerancji i porozumienia się ludzi, jednając sympatię czytelników nawet do tych, z którymi on sam nie potrafił się utożsamić, takich jak Indianie albo czarni niewolnicy. Wychowany w purytańskim Bostonie, w prostej i bogobojnej rodzinie, potem nie należał do żadnego Kościoła, ale i nie był wrogo nastawiony do religii. W jego pogrzebie wzięli udział duchowni wszystkich wyznań w Filadelfii.

Jednak jako siedemnastolatek źle się czuł w zdominowanym przez duchownych Bostonie, pod twardą ręką rodziców oraz starszego brata, co skłoniło go do buntu i ucieczki z domu. Jedna z najlepiej znanych scen w literaturze amerykańskiej ukazuje nam, jak po kilkudniowej przeprawie brudny i zmęczony Benjamin przybywa do Filadelfii i zajadając wielką bułkę, pierwszy raz przechodzi ulicami miasta, w którym z przerwami miał mieszkać do śmierci. Mimo młodego wieku zdążył już wyuczyć się rzemiosła drukarskiego, a dzięki pilnej pracy nad sobą zdobył wykształcenie, które pogłębiał właściwie przez całe życie. Warto odnotować, że ten jeden z największych erudytów epoki chodził do szkoły zaledwie dwa lata. Nie był to jego wybór, lecz decyzja ojca, który prawdopodobnie nie widział w synu zadatków na duchownego. Od dwunastego roku życia Benjamin Franklin pracował wśród dorosłych, stale szukał okazji, by nabyć nowych umiejętności bądź pożyczyć jakąś książkę do przeczytania w wolnych od pracy chwilach albo nocą, gdy wszyscy pójdą spać.

Sam opowiedział nam swoje życie, a właściwie pierwszą jego połowę. Nie obiecywał, jak Jean Jacques Rousseau, iż ukaże bliźnim „człowieka w całej prawdzie jego natury”. Drukarz z Filadelfii w odróżnieniu od szwajcarskiego marzyciela myślał o tym, jak stać się lepszym i bardziej użytecznym członkiem społeczeństwa, nie marzył o wychowaniu wśród natury, był po stronie kultury, nie instynktów. Autobiografia Franklina, świadomie dydaktyczna, jest opowieścią z prostym morałem: należy uczciwie pracować, oszczędzać, zabiegać o dobro wspólne, a powodzenie, zarówno materialne, jak i to niewymierne, w postaci szacunku i uznania innych, stanie się naszym udziałem.

Młody czeladnik drukarski dorobił się dość szybko własnego warsztatu i stał się człowiekiem interesu. Wciąż wiele czytał, gromadził przyjaciół, z którymi można by omawiać różne kwestie poruszane w książkach oraz obserwacje dotyczące zjawisk przyrodniczych czy społecznych. Założył w mieście straż pożarną, szkołę, która stała się zalążkiem uniwersytetu, szpital, zorganizował milicję złożoną z obywateli gotowych w potrzebie bronić miasta. Dużo pisał, prowadził własną gazetę, a także wydawał almanachy Poczciwego Ryszarda – kalendarze dla rolników i drobnych rzemieślników, które w wielu domach stanowiły jedyną książkę oprócz Biblii. Starając się przekazać pożyteczne informacje, dobrze przy tym zarabiał.

W działalności publicznej Franklin umiał zawsze łączyć interes ogółu z własną korzyścią, i robił to w sposób, któremu nic nie można zarzucić. Kiedy zresztą jego miasto bądź kraj potrzebowały pomocy, potrafił służyć im za darmo. Mając niewiele ponad czterdzieści lat, wycofał się z czynnego prowadzenia drukarni i gazety. Mógł sobie pozwolić na życie dżentelmena, niewielu jednak z dobrze urodzonych miało tak silne poczucie misji publicznej.

Udział w życiu miasta czy nawet stanu nie wystarczyłby do szerszej sławy. Benjamin Franklin był jednym z pierwszych obywateli kolonii, którzy widzieli ich potencjał rozwoju i uważali, iż należy im się miejsce w politycznym życiu Zjednoczonego Królestwa. Marzyło mu się państwo złożone z dwóch części: europejskiej i amerykańskiej. Wiedział, co mówi, przejechał bowiem Amerykę wzdłuż i wszerz, pełniąc obowiązki poczmistrza, co wymagało częstych podróży i kontaktów w wielu miastach.

Wiek XVIII pozwalał wybić się utalentowanym ludziom bez pozycji i pieniędzy. Franklin uprawiał eksperymentalne nauki przyrodnicze, zajmując się głównie tematami, które leżały daleko od matematyki, takimi jak cyrkulacja atmosferyczna, funkcjonowanie ciała ludzkiego, zatrucia ołowiem, wpływ barwy tkaniny na pochłanianie światła. Była to nauka zręcznego rzemieślnika, potrafiącego ulepszyć swoją prasę drukarską czy odlewać w potrzebie czcionki bądź drukować papierowe pieniądze z odciskiem liścia, aby trudniej je było podrobić.

Największe jego osiągnięcie związane było jednak z elektrycznością. Dziedzina ta zaledwie wyszła ze stadium salonowych sztuczek. Franklin wraz z przyjaciółmi zaczął eksperymentować i robił w tym szybkie postępy. Udało mu się znaleźć wyjaśnienie dla zjawiska ładowania się butelki lejdejskiej, czyli kondensatora: widział w tym stan nierównowagi fluidu elektrycznego, którego nadmiar gromadził się na jednej okładce, podczas gdy druga wykazywała jego niedomiar. Ta prosta teoria pozwalała wyjaśnić pewną liczbę doświadczeń znanych i przewidzieć wynik niektórych nowych. Franklin podjął też na serio myśl, że pioruny są wyładowaniami elektrycznymi, i zaproponował eksperymentalne sprawdzenie tego przypuszczenia. Eksperymenty w Marly we Francji, a potem w innych miejscach Europy, a także słynne doświadczenie z latawcem, które przeprowadził wraz ze swym synem w Filadelfii, potwierdziły, iż wyładowania atmosferyczne mają naturę elektryczną. Aby ochronić przed nimi budynki, Franklin zaproponował stosowanie piorunochronów. W czasach gdy pioruny były jedną z najczęstszych przyczyn pożarów i gdy sądzono, że można rozpędzić burzę biciem w dzwony (co regularnie skutkowało śmiertelnymi porażeniami dzwonników), pomysł tego prostego wynalazku spotkał się zrazu z niedowierzaniem, a nawet szyderstwem. Wkrótce jednak zaczęto go stosować. Benjamin Franklin stał się najsłynniejszym uczonym Europy.

Ponieważ Zgromadzenie stanowe Pensylwanii potrzebowało reprezentanta w swym sporze z rodziną Pennów, właścicielami kolonii, Franklin pojechał do Londynu. Spędził tam wiele lat, ucząc się sztuki dyplomacji i spędzając czas z ludźmi nauki i pióra, pisząc, prowadząc czasem jakieś doświadczenia. Wybrano go już wcześniej na członka Towarzystwa Królewskiego w Londynie, teraz był stałym uczestnikiem jego zebrań. Uniwersytet St. Andrews w Szkocji nadał mu tytuł honorowego doktora praw, od tej pory często pisano i mówiono o nim: doktor Franklin.

Uważając, że przyszłość należy do szybko rozwijających się kolonii, pragnął, by utworzyły one unię wraz z innymi częściami Zjednoczonego Królestwa. Amerykanie buntowali się przeciwko podatkom, którymi ich obciążano, mimo iż nie mieli swoich posłów w parlamencie. Choć Franklin zdobył szacunek wielu przedstawicieli brytyjskiego establishmentu, to najważniejsi politycy zupełnie inaczej widzieli rolę kolonii. Nieporozumienia zakończyły się Deklaracją Niepodległości Stanów Zjednoczonych i wojną z armią brytyjską. Franklin został niebawem wysłannikiem swego kraju do Francji.

Był jednym z tych, którzy doprowadzili do podpisania z nią traktatu. Francja jako pierwsze państwo uznała istnienie Stanów Zjednoczonych, udzieliła też im pomocy finansowej oraz wojskowej. Będąc ambasadorem, a właściwie ministrem pełnomocnym w Paryżu, Franklin miał znaczny wpływ na późniejsze rozmowy pokojowe ze Zjednoczonym Królestwem. Opinia mędrca i filozofa, jaką cieszył się we Francji, mocno przyczyniła się do sukcesu Ameryki. Jego twarz znana była z niezliczonych rycin i popiersi, gapie tłoczyli się, pragnąc go zobaczyć, wszyscy wiedzieli, że reprezentuje on Amerykę, gdzie budowane jest państwo lepsze i sprawiedliwsze niż te europejskie.

Wreszcie, jako bardzo już wiekowy starzec, Franklin wrócił do Filadelfii, i przez trzy kolejne lata wybierany był na prezydenta Pensylwanii. Wziął także udział w Konwencji Konstytucyjnej i jego podpis znajduje się na uchwalonej w roku 1787 Konstytucji Stanów Zjednoczonych, zaczynającej się słynnymi słowami: „My, naród…”. Benjamin Franklin był najstarszym uczestnikiem tej Konwencji, otaczano go też największym szacunkiem. W pewnym sensie był bowiem pierwszym Amerykaninem, tym, który najwcześniej przewidział rozkwit Stanów Zjednoczonych i który przyczynił się znacznie do ich powstania jako oddzielnego państwa. Pogrzeb filozofa i męża stanu zgromadził w Filadelfii blisko dwadzieścia tysięcy osób, ludzi, którzy dzięki niemu nauczyli się być lepszymi obywatelami miasta, a z czasem i wolnego kraju.

Rozdział 1 Potomek purytanów

Pod koniec maja 1788 roku ponadosiemdziesięcioletni Benjamin Franklin, schorowany i obolały, pogodził się z myślą, że nie zobaczy już rodzinnego miasta. Nie czuł się na siłach do odbycia jeszcze jednej podróży z Filadelfii do Bostonu: bał się niewygód i mozołu wyprawy lądowej, a po ośmiu rejsach przez Atlantyk obiecywał sobie nie wsiadać więcej na statek. Pisał: „Gdybym nawet przyjechał do Bostonu, zobaczyłbym bardzo niewiele, nie miałbym siły chodzić ani nawet jeździć powozem po jego wybrukowanych ulicach, przede wszystkim jednak bardzo niewielu z moich dawnych przyjaciół zastałbym przy życiu, bo mija sześćdziesiąt pięć lat, odkąd wyjechałem, by osiedlić się tutaj…”1. Mimo upływu czasu nadal lubił towarzystwo bostończyków, cenił ich zdrowy rozsądek i z przyjemnością odnajdował w ich sposobie bycia, mówienia, a nawet tonie głosu i akcentowaniu słów charakterystyczne cechy miasta swej młodości.

Spędził życie w Filadelfii, w Londynie i w Paryżu, znał Amerykę i Europę – dopiero z tej perspektywy mógł dostrzec, jak wiele zawdzięcza Bostonowi, z którego kiedyś uciekł, traktując wyrzuty sumienia jako zło konieczne. Przyszedł tam na świat 6 stycznia 1705 rokuI jako piętnaste dziecko Josiaha Franklina, a ósme jego drugiej żony, Abiah. Rodzice, pobożni, pracowici, sumienni i niezamożni, z trudem utrzymywali liczne potomstwo. Niemal wszyscy w rodzinie byli rzemieślnikami, ich aspiracje towarzyskie nie wykraczały poza niewielki krąg sąsiedzki, rodzinny i kościelny, potrzeby duchowe zaspokajały niedzielne nabożeństwa i spotkania modlitewne w tygodniu.

Josiah przybył do Bostonu jesienią roku 1683 wraz z żoną Anne i trójką dzieci. Podróż kosztowała ich 15 funtów, co odpowiadało mniej więcej rocznym dochodom średniego farmera yeomana. Emigracja była na tyle droga, że biedniejsi wynajmowali się do służby: w zamian za koszty podróży musieli odpracować cztery lata na nowym kontynencie i dopiero po tym czasie odzyskiwali wolność. Powody emigracji bywały nie tylko ekonomiczne, wielu szukało na nowym kontynencie swobody życia religijnego zgodnego ze swoją wiarą. Odkąd Kościół angielski odłączył się od rzymskiego, żywy był w nim ruch pogłębiania i oczyszczania życia duchowego według zasad protestanckich. Owi purytanie (jak nazywali ich przeciwnicy) starali się wyplenić pozostałości magii, opowiadając się przeciwko świętym obrazom, bogatym szatom liturgicznym, klękaniu podczas przyjmowania komunii, kultowi świętych, a nawet obchodzeniu świąt takich jak Boże Narodzenie. Podstawową sprawą było dla nich czytanie Pisma Święte i kierowanie się jego wskazaniami. Nie uznawali też hierarchii kościelnej, ich kongregacje rządziły się same i same sobie wybierały ministrów. Purytanie uznawali kalwińską naukę o predestynacji: Stwórca z góry zdecydował, kto będzie zbawiony, a kto potępiony. Nie dobre uczynki przybliżają nam niebo, lecz odwrotnie: ci, którzy będą zbawieni, już za życia postępują dobrze. Wspólnoty purytańskie angażowały się nie tylko w sprawy duchowe, ale też społeczne i gospodarcze. Członkowie Kościoła cenili solidną pracę i nie mieli nic przeciwko prowadzeniu interesów, a także pomnażaniu majątku, byle tylko uczciwie.

Benjamin Franklin w dorosłym życiu wyznawał coś w rodzaju prywatnej religii i pozostawał poza uznanymi kongregacjami kościelnymi, choć sądził, że społeczeństwo potrzebuje nauki moralnej. Czuł się spadkobiercą purytanizmu, jednak nie w sensie teologicznym czy kościelnym, cenił raczej indywidualną wolność i społeczną przydatność etyki protestanckiej. W autobiografii z dumą opowiada: „Nasza skromna rodzina wcześnie przyjęła protestantyzm i nie wyrzekła się go za panowania królowej Marii, chociaż ich gorliwe występowanie przeciw papiestwu naraziło ich na kłopoty i prześladowania. Mieli w swoim posiadaniu Biblię angielską, którą dla bezpiecznego ukrycia przechowywano otwartą i przymocowaną pasami do spodniej strony siedziska stołka. Kiedy mój prapradziad czytał Biblię rodzinie, odwracał stołek i trzymał go na kolanach, przewracając karty pod pasami. Jedno z dzieci stało przy drzwiach na straży, aby dać znać o zbliżaniu się urzędnika sądu duchownego. Wówczas stołek stawiano na ziemi…”2. Sympatie purytańskie nie były jednak w rodzinie Franklinów zawsze tak jednoznaczne: wiemy, że wśród braci Josiaha jeszcze tylko jeden, Benjamin, był purytaninem, a dwaj, Thomas i John, wybrali Kościół anglikański. Oficjalny Kościół był w czasach Karola II faworyzowany, ale wielu poddanych podejrzewało króla o chęć wprowadzenia tylnymi drzwiami znienawidzonego w Anglii katolicyzmu. W rzemieślniczej rodzinie Franklinów poglądy religijne nie były zapewne najważniejsze, zakaz pełnienia przez dysydentów urzędów publicznych nie dotykał tej klasy społecznej. Nie znaczy to jednak, że uznawali oni kwestie religijne za nieistotne: stryj Benjamin był wielkim amatorem kazań, które notował za pomocą stenografii własnego pomysłu i zgromadził wiele tomów takich zapisków. Także Josiah przejawiał pewne zainteresowania teologiczne; będąc człowiekiem wielce pobożnym, nie miał, jak się zdaje, skłonności fanatycznych.

Benjamin Franklin interesował się historią swej rodziny. Przebywając w Anglii, wybrał się do Ecton w Northamptonshire, gdzie Franklinowie zamieszkiwali co najmniej od trzech wieków. Słowo franklin oznaczało w średniowiecznej Anglii wolnego właściciela ziemskiego niepodlegającego feudalnemu panu; była to klasa niższa niż szlachta, lecz niepozbawiona pewnej dumy rodowej. Skromny majątek, trzydzieści akrów ziemi, dziedziczył zawsze najstarszy syn. Tradycyjnie też któryś z Franklinów zajmował się kowalstwem. Ziemi i pracy nie starczało dla wszystkich braci. Benjamin był najmłodszym synem Josiaha, potomka kolejnych najmłodszych synów swej rodziny od czterech pokoleń. Josiah, podobnie jak jego brat Benjamin, był farbiarzem. Nie prosperował najlepiej, toteż zdecydował się na emigrację.

Boston, do którego przybyła rodzina Franklinów, był wprawdzie największym miastem w koloniach amerykańskich, ale liczył zaledwie pięć albo sześć tysięcy mieszkańców. Liczba ta szybko rosła, w 1720 roku osiągając 12 000. „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną”II (Rdz 1,28) – wielu emigrantów traktowało te słowa Pisma Świętego jako dosłowny nakaz objęcia w posiadanie ziemi, którą traktowali jako niczyją, i zbudowania na niej nowego świata, wolnego od grzechów Europy i zaludnionego ich potomstwem. Oczywiście, znaczna część przyrostu ludności brała się z imigracji, ale i liczba urodzeń była w koloniach bardzo duża, rodzina Josiaha nie stanowiła tu wyjątku. W Nowym Świecie Josiah i Anne mieli jeszcze czwórkę dzieci, w tym dwóch synów o imieniu Joseph, którzy zmarli po kilku dniach życia. Także Anne zmarła latem 1689 roku, najprawdopodobniej w wyniku jakichś powikłań poporodowych. Pod koniec tego roku Josiah ożenił się powtórnie. Z nową żoną, Abiah Folger, pochodzącą z wyspy Nantucket, miał dziesięcioro dzieci. Benjamin Franklin, który wspominał, że zdarzało się, iż w domu rodziców zasiadało do stołu trzynaście osób, wiele lat później napisał: „Statek pod żaglami i kobieta z wielkim brzuchem to dwa najpiękniejsze spośród codziennych widoków”3.

Abiah była córką Petera Folgera, nauczyciela, mierniczego, baptysty, który starał się nawrócić Indian, żyjąc wśród nich i przyjaźniąc się z nimi. Stał się w ten sposób ekspertem od niektórych języków algonkińskich. Pisał też wiersze, w których za przyczynę nieszczęść spadających na kolonie uważał nietolerancję i prześladowania religijne – purytanie z Massachusetts traktowali wrogo nie tylko anglikanów, ale prześladowali też członków innych denominacji, takich jak baptyści czy kwakrzy. Ten wykształcony człowiek ożenił się z dawną służącą, Mary Morrill, lekce sobie ważąc przesądy społeczne. Benjamin urodził się już po śmierci dziadka, wyrażał się wszakże o nim z uznaniem.

Josiah zmienił w Ameryce fach, uznał może, iż nie zdoła utrzymać się jako farbiarz jedwabiu. Tkaniny takie nosili tylko najbogatsi, a władze Bostonu zabraniały ostentacji w ubiorze i sposobie życia. Jednak w praktyce zakazy te nie były zbyt skuteczne i bogaci purytanie mieli sporo przedmiotów zbytkownych. Być może zatem większy wpływ na jego decyzję miał brak pieniędzy: chcąc pracować dla bogatych klientów, należało najpierw zainwestować sporo w towary. Przekwalifikował się więc i zaczął produkować mydło oraz świece łojowe. W Ameryce nie obowiązywały tradycyjne przepisy cechowe, które w starym kraju utrudniłyby zmianę rzemiosła. Przepisy angielskie zakazywały łączenia produkcji mydła z wytwarzaniem świec. Pionierskie warunki kolonii nie zmuszały do tak silnego ograniczania konkurencji. W spisie inwentarza sporządzonym po śmierci Josiaha widnieje duża miedziana kadź, ważąca 280 funtów, najkosztowniejszy przedmiot jego warsztatu, niewykluczone też, że pierwszy nabytek na nowym kontynencie. Proces produkcji mydła i świec wymagał doświadczenia i zręczności, a praca przy wygotowywaniu łoju zwierzęcego nie należała do przyjemności: była brudna i cuchnąca. W Anglii działalność tego rodzaju prowadzono na ogół poza granicami miasta ze względu na jej uciążliwość dla sąsiadów. Mydło często jeszcze wytwarzano we własnym gospodarstwie, zazwyczaj wiosną przed wielkimi porządkami. Gospodynie bardzo jednak nie lubiły tej pracy i jeśli było je na to stać, chętnie z niej rezygnowały. Rzemieślnicy oferowali też bardziej wyszukane gatunki mydła toaletowego. W miarę bogacenia się społeczeństwa rósł na nie popyt. Jeśli chodzi o świece, to używali ich przede wszystkim ludzie zamożni, biedni starali się dostosować rytm życia do wschodów i zachodów słońca. Świec potrzebowali także szkolarze i duchowni, kupcy, oberżyści, a także nocna straż miejska (Josiah Franklin zaopatrywał ją w swoje produkty).

Sumienny, pracowity i niezmordowany Josiah nie szczędził trudu, aby utrzymać swą powiększającą się stale rodzinę. Nie dorobił się majątku. Po kilku latach od przyjazdu wynajął miniaturowy domek naprzeciwko Kościoła Południowego. W tym samym roku „zaofiarował się do przymierza” w tym Kościele, to znaczy oficjalnie wystąpił o członkostwo kongregacji. Kościół Południowy był trzecim Kościołem w Bostonie, każdy z nich rządził się nieco innymi zasadami. Purytanie wymagali świadectwa duchowego odrodzenia złożonego przed całą kongregacją albo przed jej starszyzną. Proces przyjmowania do kongregacji był długi, Josiah został przyjęty dopiero po dziewięciu latach próby, stając się w ten sposób przedstawicielem mniejszości obywateli Bostonu, którzy byli członkami swej kongregacji i mogli przyjmować komunię.

Więzi religijne miały konsekwencje społeczne: łatwiej było wynająć dom albo otrzymać pożyczkę komuś, kto był sprawdzonym członkiem społeczności. Josiah długie lata mieszkał w wynajętym domku, tam urodził się także jego syn Benjamin, którego ochrzczono tego samego dnia – była to akurat niedziela, a więc dzień poświęcony Bogu. W Bostonie bardzo ściśle przestrzegano dnia Pańskiego: już od zachodu słońca w sobotę nie wolno było oddawać się żadnym świeckim zajęciom ani rozrywkom. Położone na przylądku miasto zamykane było na czas święty i nikt nie mógł go opuścić ani do niego wjechać, chyba że dostał na to pozwolenie w stanie wyższej konieczności, np. z powodu śmierci kogoś bliskiego.

Gdy Benjamin miał sześć lat, rodzina przeprowadziła się do nowo kupionego domu. Był on nieco większy od poprzedniego, kosztował 320 funtów, z czego Josiah zapłacił gotówką tylko 70, a resztę spłacał stopniowo aż do osiemdziesiątego drugiego roku życia. Wierzyciele najwyraźniej jednak mieli zaufanie do jego solidności i przedłużali mu terminy spłaty. Nie było to jedyne ani nawet największe obciążenie finansowe Josiaha, gdyż dorastanie kolejnych dzieci i przychodzenie na świat następnych także wiązało się z wydatkami. Nowy dom, choć niewiele większy, miał dwie kondygnacje i podzielony był na pokoje zamiast jednej izby na każdej kondygnacji, jak to było w starym domu. Mieszkało w nim też trochę mniej osób: najstarsi synowie i córki pozakładali już własne rodziny. Przez kilka lat mieszkał z nimi stryj Benjamin, który nie mógł znaleźć pracy jako farbiarz, ale nie miał zamiaru zmieniać zawodu.

Stryj Benjamin wykazywał zainteresowania intelektualne, a może tylko dysponował wolnym czasem, w każdym razie spisał dzieje rodziny, układał także wiersze. Josiah niezbyt wprawdzie radził sobie z pisaniem, lecz miał pewną kulturę umysłową, nabytą zapewne głównie dzięki aktywności religijnej: słuchaniu kazań i rozmowom z innymi członkami kongregacji, z których część była wykształcona. Purytanizm zrównywał religijnie osoby o różnym statusie społecznym: jednym z uczestników zebrań modlitewnych, które odbywały się m.in. w domu Josiaha, był sędzia Samuel Sewall, znany ze sprawy czarownic z Salem (kilka lat po tym procesie uznał swoją winę i postanowił wyznać ją uroczyście w obecności innych członków kongregacji). Josiah miał w domu trochę książek, przeważnie religijnych, ale były wśród nich także Żywoty sławnych mężów Plutarcha. Jego najmłodszy syn nauczył się czytać tak wcześnie, że nie pamiętał okresu, kiedy jeszcze tego nie potrafił. Oprócz Biblii i elementarza (który się wtedy niewiele różnił od dzieł dewocyjnych) chłopiec sięgał też po różne mniej wymagające lektury, w rodzaju serii książeczek Nathaniela Coucha na wszelkie możliwe tematy historyczne i przyrodnicze, nie wyłączając opowieści o duchach i zjawach.

Chyba od początku był zapalonym czytelnikiem. Do jego wczesnych lektur należała Wędrówka pielgrzyma Johna Bunyana, niezwykle popularne dziełko religijne, opisujące alegoryczną wędrówkę do Miasta Niebieskiego wbrew wszelkim przeszkodom i ziemskim więzom. Tytułowy bohater porzuca nawet żonę i dzieci, chcąc być w zgodzie z powołaniem religijnym. Nie wiemy, czy Benjamin bardzo się przejął wymową tej książki, trwale jednak zapamiętał, że Bunyan zręcznie łączy części narracyjne i dialogowe – ale to już była refleksja adepta pisarskiego fachu. Niewątpliwie natomiast na młodego czytelnika wywarły wpływ dwie pozycje propagujące samoorganizację społeczną. Jedną był Essay Upon Projects Daniela Defoe, drugą – Bonifacius autorstwa ministra z Bostonu Cottona Mathera. Obie zawierały pomysły organizowania się w różne stowarzyszenia dla pożytku wspólnego. Mather patrzył na tę kwestię z punktu widzenia religijnego, ale charakterystyczne dla wiary purytanów było takie właśnie praktyczne nastawienie i niechęć do izolowania się od świata. Benjamin Franklin przez całe życie odznaczał się pasją do projektów społecznych.

Widząc wczesny rozwój Bena, Josiah zdecydował się posłać go do szkoły z łaciną, aby z czasem mógł on zostać ministrem. W ten sposób, jak to ujmował, jego dziesiąty syn zostałby oddany Kościołowi jako swoista forma dziesięciny. Benjamin przez rok nauki zdążył przeskoczyć do wyższej klasy i wówczas spotkało go pierwsze duże rozczarowanie: ojciec się rozmyślił co do dalszej kariery syna, twierdząc, że nie stać go na finansowanie wieloletniej nauki, a potem studiów w Harvard College. Zamiast tego w następnym roku Benjamin zaczął chodzić do innej szkoły, dającej tylko elementarne przygotowanie z zakresu czytania, pisania i rachunków. W wieku dziesięciu lat skończył naukę szkolną, nie zdoławszy się nawet nauczyć rachunków. Teraz Josiah chciał, aby syn u niego terminował. Wyręczał się czasem dziećmi w różnych pracach i sprawunkach, jego warsztat pracy mieścił się przy domu. Groziło to wypadkami: jeden z jego synów, Ebenezer, utopił się jako dziecko w kadzi pełnej mydlin.

Niewdzięczna praca w fachu ojca niezbyt się chłopcu podobała. Wyobraźnię Benjamina rozpalała całkiem inna możliwość – mógłby zostać marynarzem, jak jego brat Josiah, którego w rodzinie uważano za straconego: pojawił się tylko raz na krótko, by później zniknąć na dobre. Benjamina wcale wszakże nie zniechęcało niebezpieczeństwo. Zżyty z morzem i wodą od dziecka, świetnie pływał i potrafił kierować łodzią tak dobrze, że koledzy oddawali mu ster, gdy sytuacja robiła się groźniejsza. Nietrudno zrozumieć, że widok statków przywożących wszelkiego rodzaju towary i znów odpływających do Europy albo do różnych egzotycznych portów otwierał nowe perspektywy i kusił możliwością innego życia. Mieszkali niedaleko nabrzeża, cały Boston pachniał morzem. Do jego mieszkańców należało mniej więcej tyle samo statków co domów. W rzeczywistości praca na morzu była niebezpieczna i marnie płatna, ale dla silnego nastolatka, którego rozpierała energia, funkcja chłopca okrętowego mogła się wydawać spełnieniem marzeń o wyrwaniu się na wolność.

Nie wiemy właściwie, czemu Josiah zabrał syna ze szkoły i postanowił uczyć go rzemiosła. W autobiografii pisanej kilkadziesiąt lat później Benjamin nie wspomina o żadnym konflikcie z ojcem. Być może jednak Josiah doszedł do wniosku, że syn nie nadaje się na ministra, nie jest wystarczająco religijny, więc nie musi się kształcić. Zachowała się następująca anegdota dotycząca dzieciństwa Benjamina: „Dr Franklin jako dziecko bardzo się nudził podczas długiego dziękczynienia odmawianego przez jego ojca zarówno przed posiłkiem, jak i po jego zakończeniu. Pewnego dnia, kiedy nasolone zostały zapasy na całą zimę, Benjamin powiedział: «Myślę, ojcze, że gdybyś odmówił dziękczynienie raz nad całą beczką, to byłaby to wielka oszczędność czasu»”4. Można przypuszczać, że Josiah uznał tego rodzaju stwierdzenie za bluźnierstwo, niedopuszczalne nawet u dziecka. Z tego, co wiemy, Benjamin nie stał się bynajmniej bardziej religijny jako nastolatek, najprawdopodobniej uważał czas spędzony na modlitwach za zupełnie stracony. Pomysł zaciągnięcia się na statek mógł być jakimś rodzajem niezgody na ramy świata zakreślone przez horyzonty ojca i jego skromne możliwości. Josiah był na tyle rozsądny, że nie zmuszał chłopca do niechcianego rzemiosła. Zapoznał go z pracą innych rzemieślników, chodząc do nich z chłopcem, który mógł przyglądać się ich pracy. Spodobał mu się zawód wytwórcy noży, którym trudnił się kuzyn Samuel, syn stryja Benjamina. Nie potrafili się jednak porozumieć z Josiahem co do warunków finansowych: zwykle rodzina ucznia płaciła za terminowanie w zawodzie, tu jednak wchodził w grę fakt utrzymywania przez kilka lat stryja, czego Samuel nie chciał, zdaje się, uwzględnić. Ostatecznie Benjamin oddany został na naukę do swego starszego brata Jamesa, drukarza.

Rozdział 2 Silence Dogood

Benjamin Franklin, najsławniejszy Amerykanin XVIII wieku, uczony, dyplomata, prawodawca, miał za sobą tylko dwa lata szkolnej nauki. Był drukarzem, czego nie tylko się nie wstydził, ale przez całe życie fakt ten podkreślał. Historycy zastanawiali się niejednokrotnie, czy porządna edukacja rozwinęłaby jeszcze bardziej talenty Franklina, czy może, przeciwnie, stłumiłaby jego oryginalność i śmiałość, poddając je przedwczesnej dyscyplinie i rutynie. Prawdopodobnie żadne akademickie curriculum nie zdołałoby ogłupić umysłu tak bystrego i niezależnego jak Franklin. Z pewnością solidne podstawy wiedzy przyniosłyby mu więcej pożytku niż setkom jego rówieśników. Dzięki rzemiosłu wcześniej jednak wkroczył do świata ludzi dorosłych, nie był zamknięty, jak współczesne nastolatki, w infantylnym świecie rówieśników, znacznie szybciej dojrzewał pod względem intelektualnym i społecznym, zmuszony z bliska obserwować walkę o władzę, uznanie i przetrwanie nie w skali szkolnej klasy, lecz Bostonu, wcale niezgorzej służącego za przykład theatrum mundi.

Zabierając syna ze szkoły, Josiah mógł się kierować troską o jego charakter, w którym dostrzegał ambicję i chęć wyróżniania się za wszelką cenę. Przy niedostatku wiary u chłopca szkoła i towarzystwo bogatszych kolegów mogłyby mu tylko zaszkodzić. Za ważniejsze uważał, aby Ben był dobrym chrześcijaninem, niż by zdobył wykształcenie. Jak się wydaje, rodzice także później niepokoili się niewiarą syna, nawet jeśli byli dumni z pozycji, jaką osiągnął w życiu. Mogły też odegrać rolę względy praktyczne: w pionierskich warunkach kolonii niewiele było pracy dla absolwentów Harvard College. Josiah miał zawsze zbyt mało pieniędzy dla swej licznej rodziny, choć z jakiegoś powodu najdotkliwiej odczuł to jego dziesiąty z kolei syn. Jako człowiek dorosły Benjamin Franklin nie krytykował ojca, z pewnością jednak jako chłopiec czuł się zawiedziony, kiedy po błyskotliwym początku szkolnej edukacji, w której z łatwością prześcigał kolegów, musiał powrócić do nudnej powtarzalności codziennych obowiązków w cuchnącym warsztacie ojca. Tylko przypadek sprawił, że nie został uczniem u nożownika. Kiedy więc ostatecznie wylądował w drukarni, mogło to się wydawać nie najgorszym rozwiązaniem dla kogoś, kto nałogowo czytał i pisał.

Dwudziestojednoletni James Franklin wiosną 1718 roku przywiózł z Londynu prasę drukarską i założył własny warsztat w Bostonie. Benjamin oddany został do niego na naukę zawodu, która miała trwać dziewięć lat, co chłopcu musiało się wydawać wiecznością. Terminowanie w zawodzie niewiele się różniło od wynajęcia się do służby: uczeń we wszystkich sprawach podlegał swemu majstrowi, w zamian za utrzymanie musiał wykonywać wszelkie jego polecenia, a niewielkie wynagrodzenie otrzymywał dopiero pod koniec okresu nauki. Drukarstwo nie było jednak typowym rzemiosłem: oprócz strony technicznej i materialnej wymagało też pewnej sprawności językowej – drukarze często bowiem musieli robić korekty ortograficzne czy stylistyczne tekstów, a niejednokrotnie sami je pisali. Wielu z nich interesowało się ideami, których nośnikiem było drukowane przez nich słowo. W warunkach kolonialnych, na stosunkowo niewielkim rynku, drukarze bywali też wydawcami.

W koloniach było w sumie siedmiu drukarzy, z czego pięciu pracowało w Bostonie, a po jednym – w Nowym Jorku i Filadelfii. Boston był miastem ceniącym słowo drukowane: działał tu tuzin księgarzy, wydawano sporo różnych broszur religijnych i politycznych, jednak spora konkurencja sprawiła, że początki działalności Jamesa Franklina okazały się trudne. Podejmował się on zleceń na farbowanie tkanin – niewątpliwie przejął tę sztukę od swej matki, którą zapewne uczył stryj Benjamin. James znał nie tylko rzemiosło drukarskie, na które składały się dwie odrębne umiejętności: zecerstwo i obsługa prasy (w Anglii obie te specjalności były rozdzielone), ale potrafił też robić drzeworyty, a także w razie potrzeby napisać jakiś tekst. Zapewne szukając zarobku, zachęcił brata do spożytkowania swoich zamiłowań literackich: chodziło o pisanie wierszy. Wiemy, że Benjamin układał je już w wieku siedmiu lat i Josiah chwalił się tym swemu bratu Benjaminowi. Teraz James zasugerował Benowi napisanie ballady o głoś­nym wydarzeniu, które wstrząsnęło miastem. W listopadzie 1718 roku utonęli latarnik, jego żona i córka oraz służący, czarnoskóry niewolnik i przygodny pasażer. Cała szóstka wracała z kazania, zginęli niedaleko brzegu swej skalistej wyspy na oczach drugiej córki. Cotton Mather wygłosił z tej okazji kazanie, które następnie wydrukował razem z opisem wypadku pt. Providence asserted and adored („Opatrzność utwierdzona i uwielbiona”). Dwunastoletni Ben Franklin uczcił owo dramatyczne zdarzenie wierszem The Lighthouse Tragedy („Tragedia w latarni morskiej”). Nieco później opisał zabicie słynnego pirata Edwarda Teacha, znanego jako Czarnobrody. James drukował owe wiersze i wysyłał brata na miasto, aby je sprzedawał. Utwory te w duchu ówczesnych ballad podwórzowych i dzisiejszego infotainment cieszyły się pewnym powodzeniem, co napełniało chłopca dumą. „Pochlebiało to mojej próżności. Ale ojciec zniechęcił mnie, ośmieszając utwory i twierdząc, że wierszokleci są zwykle żebrakami. Tak więc udało mi się nie zostać poetą, i to zapewne bardzo złym poetą”1 – wspominał z perspektywy przeszło półwiecza doświadczony autor i wydawca.

Krytyczne uwagi ojca przydały mu się także i później. Chłopiec miał oczytanego kolegę, Johna Collinsa, z którym dyskutował i prowadził korespondencyjną debatę na temat kształcenia kobiet (Ben opowiadał się za większym równouprawnieniem płci). Na listy te natrafił Josiah i zwrócił synowi uwagę na niejasność i błędy w jego argumentacji. Młody Franklin był pewnym siebie i namiętnym dyskutantem, lubiącym stawiać na swoim. Nastawienie to przypisywał lekturom teologicznym: „Takie dysputy (…) mogą stać się bardzo złym nawykiem, czyniąc ludzi bardzo przykrymi w towarzystwie z powodu ducha sprzeciwu, okazywanego przy każdej okazji; utrudnia to i psuje rozmowę, a ponadto wywołuje niechęć, a nawet wrogość tam, gdzie można oczekiwać przyjaźni. Nabrałem tej skłonności, czytając książki ojca zawierające dysputy o religii. Później przekonałem się, że ludzie rozumni rzadko hołdują temu zwyczajowi, z wyjątkiem prawników, profesorów i różnych ludzi wychowanych w Edynburgu”2. Po jakimś czasie chłopiec, usilnie starający się wykazać swoją umysłową wyższość, zaczął gustować w dialogach typu sokratejskiego. Zetknął się z nimi najpierw w jakimś podręczniku gramatyki, później przeczytał Pisma sokratyczne Ksenofonta. Metoda zbijania rozmówcy z tropu i wciągania go w pułapkę przez zadawanie niewinnych z pozoru pytań bardzo się Benjaminowi spodobała i zaczął ją z zapałem stosować wobec swoich oponentów. „Ponieważ zaś właśnie wtedy, na skutek czytania Collinsa i Shaftesbury’ego, zacząłem wątpić o różnych punktach naszej doktryny religijnej, znalazłem, że owa metoda jest dla mnie najlepsza, a bardzo kłopotliwa dla tych, przeciw którym ją używałem. Zasmakowawszy, uprawiałem ją bezustannie i nabrałem wielkiej umiejętności w doprowadzaniu ludzi, nawet wybitnej wiedzy, do wyznań, których następstw nie przewidywali. Wplątywałem ich w gąszcz trudności, z których nie mogli się wydobyć, i osiągałem zwycięstwa nie zawsze zasłużone przeze mnie ani przez sprawę, której broniłem”3. Anthony Collins i Anthony Ashley-Cooper, trzeci earl Shaftesbury, należeli do wolnomyślicieli starających się budować etykę niezależną od sankcji religijnej, choć nie oznaczało to bynajmniej ateizmu. Młody uczeń drukarski czytał najprawdopodobniej Demonstration of the Being and Attributes of God („Dowód na istnienie i atrybuty Boga”) Samuela Clarke’a, duchownego i filozofa bliskiego Isaacowi Newtonowi. Książka, pomyślana jako część wykładów Boyle’a mających umacniać wiarę, wywierała często wpływ odwrotny do zamierzonego. Anthony Collins stwierdził kiedyś, że nikt nie wątpił w istnienie Boga, dopóki Clarke nie spróbował go udowodnić. Tak stało się w przypadku Franklina, i to wcześnie, nim skończył piętnaście lat. W ówczesnym Bostonie źle widziano nawet inne wyznania, np. anglikańskie, o religijnym sceptycyzmie czy ateizmie w ogóle nie było mowy. Benjamin musiał się czuć niezbyt dobrze w takim otoczeniu: „Tym bardziej że wskutek moich dość jawnych dysput o religii różni poczciwcy ze zgrozą zaczęli wskazywać mnie sobie jako niewierzącego czy też ateistę”4.

Przeniósłszy się do warsztatu brata, Benjamin uwolnił się w znacznym stopniu spod kurateli ojca. James uczęszczał wprawdzie do tego samego co Josiah Kościoła Południowego, ale nigdy nie stał się jego członkiem ani się o ten zaszczyt nie ubiegał. Nie przeszkadzało mu też, gdy brat czytał książki zamiast iść do kościoła. Jak się zdaje, Jamesa obchodził przede wszystkim los jego warsztatu, chciał stabilizacji finansowej i założenia rodziny. Młodszy brat, przemądrzały i nie zawsze posłuszny, często go irytował, ich nieporozumienia kończyły się laniem dla Bena, który na własnej skórze uczył się cenić wolność. Pamiętał to starszemu bratu bardzo długo: „Myślę, że szorstki i despotyczny sposób, w jaki brat mnie traktował, był jednym z powodów wstrętu, który miałem przez całe życie do wszelkiej formy tyranii”5.

Nonkonformizm Benjamina przejawiał się także w innej dziedzinie: pod wpływem lektury książki Thomasa Tryona Way to Health, propagującej wegetarianizm, chłopiec porzucił jedzenie mięsa i ryb. Oprócz korzyści zdrowotnych widział w tym także sposób na zaoszczędzenie pieniędzy. Przekonał Jamesa, by zamiast płacić za jego obiady, oddawał mu połowę tej sumy w gotówce. Sam żywił się pieczywem albo rodzynkami, wydając resztę pieniędzy na książki. Zyskiwał też na czasie: mógł swobodnie czytać, gdy brat z pomocnikami udawali się na obiad.

Benjamin starał się wykorzystać każdą wolną chwilę na samodzielną naukę. Dzięki kontaktom z księgarzami łatwiej było mu zdobywać interesujące książki, wypożyczał je czasem na noc, oddając rano. Pewien kupiec bywający w warsztacie Jamesa zwrócił uwagę na oczytanego chłopca i zaczął udostępniać mu książki z własnej biblioteki. Benjamin starał się nadrobić braki szkolnej edukacji: przerobił np. podręcznik rachunków, a także podręcznik nawigacji – najwyraźniej nie zarzucił jeszcze myśli o morzu. Chcąc nauczyć się prawidłowo myśleć, sięgnął po Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego Johna Locke’a i Logikę z Port-Royal. Czytał to, co mu wpadło w ręce, gramatykę języka angielskiego na równi z Żywotami sławnych mężów Plutarcha i Polityką Arystotelesa. Political Arithmetic („Arytmetyka polityczna”) Williama Petty’ego zapoznała go z myśleniem ekonomicznym i statystycznym. An Essay toward a Real Character and a Philosophical Language („Esej na temat prawdziwego pisma i języka filozoficznego”) Johna Wilkinsa zapoczątkował jego zainteresowanie reformą ortografii angielskiej.

Samo czytanie przestało mu już wystarczać, jego ambicją stało się opanowanie warsztatu pisarskiego. Kiedy wpadł mu w ręce trzeci tom „Spectatora”, poczytnego pisma londyńskiego, założonego przez Josepha Addisona i Richarda Steele’a, ujrzał w publikowanych tam tekstach wzór dla siebie. Addison z łagodną ironią w następujący sposób wprowadzał w pierwszym numerze fikcyjną postać pana Spectatora (Obserwatora): „Zauważyłem, że czytelnik rzadko kiedy zabiera się do książki z przyjemnością, póki się nie dowie, czy jej autor jest brunetem, czy blondynem, łagodnego czy też cholerycznego usposobienia, kawalerem czy żonatym, co wraz z innymi szczegółami podobnej natury wielce się przyczynia do właściwego zrozumienia pisarza. (…) Urodziłem się jako dziedzic niewielkiego majątku, który, jak z dawna powiadają w sąsiadującej z nim wiosce, otoczony jest od czasów Wilhelma Zdobywcy tymi samymi co dziś żywopłotami i rowami. (…) Rodzinna opowieść głosi, że gdy matka moja nosiła mnie w swym łonie już ze trzy miesiące, przyśniło się jej, że porodziła sędziego. Czy sen ów mógł być wywołany procesem sądowym, który w owym czasie zagrażał naszej rodzinie, czy też piastowaniem przez mego ojca urzędu sędziego pokoju – nie mogę zdecydować (…) Powaga mego zachowania się – w pierwszych chwilach po przyjściu na świat oraz przez cały czas, kiedy byłem przy piersi – zdawała się potwierdzać sen mojej matki. Często bowiem powiadała mi, iż przed ukończeniem drugiego miesiąca życia odrzucałem precz grzechotkę i nie chciałem bawić się koralem, póki nie odczepiono od niego dzwoneczków”6. Cel „Spectatora” nie był jednak wyłącznie rozrywkowy: chodziło o to, aby bawiąc, uczyć. Pismo realizowało oświeceniowy ideał wychowania człowieka w duchu racjonalizmu i tolerancji. Data jego pojawienia się, rok 1711, uznawana bywa za początek nowej epoki.

Czytając „Spectatora”, Franklin uczył się nie tylko prostego, bezpretensjonalnego, jasnego stylu, ale i pewnego sposobu myślenia o społeczeństwie oraz jego potrzebach. Aby wdrożyć się w samodzielne pisanie podobnych tekstów, streszczał wybrane artykuły, a po kilku dniach starał się owo streszczenie rozwinąć w pełny tekst. Zauważył wówczas, że brakuje mu dostatecznie bogatego słownictwa. Starał się temu zaradzić, przerabiając niektóre artykuły na wiersze: wtedy bowiem wymagania rytmu i rymu zmuszają do większej pomysłowości w doborze słów. Po jakimś czasie wiersze te przerabiał z powrotem na prozę. Czasem też umyślnie zmieniał kolejność idei, aby po pewnym czasie rozwinąć je w najlepszym porządku i osiągnąć efekt zbliżony do oryginalnego artykułu. „Porównując potem moją pracę z oryginałem, wykrywałem wiele błędów, które poprawiałem. Czasem jednak mogłem z przyjemnością stwierdzić, że w drobnych szczegółach udało mi się język czy też metodę rozumowania ulepszyć. Utwierdziło mnie to w nadziei, że z czasem mógłbym stać się niezłym pisarzem, czego niezmiernie pragnąłem”7.

Niebawem nadarzyła się Benjaminowi okazja do spróbowania swoich sił. W roku 1721 James zaczął bowiem wydawać „New-England Courant”, trzecią gazetę w Bostonie. Tradycyjnie wydawanie gazety łączyło się z pełnieniem funkcji poczmistrza, gdyż to on miał dostęp do najświeższych wiadomości z kolonii i z Europy. Gazety ukazywały się w poniedziałek, bo tego właśnie dnia nadchodziła poczta. Parę lat wcześniej zmiana na stanowisku poczmistrza doprowadziła do konfliktu, w wyniku którego swoją gazetę wydawali zarówno były, jak i obecny poczmistrz. James Franklin włączał się do konkurencji, próbując wydawać gazetę o nieco innym charakterze, bardziej rozrywkową, ale także poruszającą aktualne tematy, nie tylko przedrukowującą spóźnione nowiny z Europy i oficjalne komunikaty władz. Do tej pory gazety w Ameryce stanowiły głos rządzących, „New-England Cou­rant” przełamał tę tradycję, stając się prekursorem prasy niezależnej, czerpiącej swoją siłę z występowania w imieniu czytelników. James Franklin i jego przyjaciele nastawieni byli opozycyjnie wobec purytańskich władz miasta. Rządy duchowe sprawowała w nim dynastia ministrów z Kościoła Północnego: wiekowy Increase Mather i jego dobiegający sześćdziesiątki syn, Cotton Mather. Obaj zapisali się poprzednio w annałach Massachusetts jako zwolennicy ścigania czarownic i czarowników: to za ich aprobatą toczyła się sprawa w Salem w roku 1692. Wszechstronnie wykształcony w Ameryce i w Anglii, Cotton Mather, członek Towarzystwa Królewskiego, niezwykle płodny kaznodzieja, autor kilkuset prac drukiem, był zarazem ciasnym bigotem, głęboko wierzącym w realność i szkodliwość czarów. W swym dziele Memorable providences („Pamiętne zrządzenia opatrzności”) opisywał przypadek irlandzkiej praczki, niejakiej Glover, czarownicy nękającej pobożną rodzinę Goodwinów, którzy podczas owych diabelskich ataków dosłownie odchodzili od zmysłów, głuchnąc, tracąc mowę bądź ślepnąc. Matherowie symbolizowali tradycyjny, nietolerancyjny i fanatyczny purytanizm. „New-England Courant” krytykował ich, choć w dość zawoalowanej formie i w kwestii niezbyt trafnie wybranej na przedmiot debaty – chodziło o ospę i skuteczność wariolizacji.

Cztery miesiące wcześniej, w kwietniu 1721 roku, do Bostonu zawinął okręt „Seahorse”, płynący z Barbadosu. Jeden z członków załogi zachorował na ospę i został odizolowany w domu oznaczonym ostrzegawczą czerwoną flagą. Później zachorowali także inni marynarze z tej jednostki i stało się jasne, że kwarantanna nie wystarczy, ponieważ choroba zdążyła się już rozprzestrzenić. Cotton Mather, podobnie jak w sprawie czarów, także i teraz starał się interweniować. Tym razem jego wpływ okazał się jednoznacznie korzystny. Był on bowiem przekonany do wariolizacji: czytał o niej wcześniej w „Transactions of the Royal Society”, miał też w domu niewolnika z Afryki, który opowiadał mu o tej metodzie. Polegała ona na zakażaniu zdrowych osób płynem z pęcherzy powstających na skórze kogoś chorego. Pacjenci przechodzili wówczas na ogół lżejszą postać choroby, po czym uodparniali się na resztę życia. Metoda ta nie zawsze jednak działała, niektórzy z pacjentów umierali, choć rzadziej niż przy zwykłym zakażeniu. Minister skierował do lekarzy bostońskich pismo przedstawiające zalety wariolizacji. Medycy zareagowali wrogo, obawiając się, że wskutek wariolizacji epidemia jeszcze bardziej się rozszerzy. Wrogo też reagowali niektórzy duchowni, których zdaniem człowiek nie powinien ingerować w naznaczony przez Boga bieg wypadków.

Na pismo Mathera pozytywnie zareagował jedynie Zabdiel Boylston. Gotów był spróbować wariolizacji. Nie miał on wykształcenia akademickiego, uczył się medycyny od swego ojca i innego jeszcze lekarza, w Ameryce nie było zresztą żadnej szkoły medycznej. Boylston dał się poznać jako sprawny chirurg, który nie obawiał się przeprowadzać ryzykownych operacji, takich jak usuwanie kamieni żółciowych czy też pierwszej mastektomii w Ameryce. Operacje przeprowadzało się bez znieczulenia, należało wszystko robić błyskawicznie, żeby pacjent nie zmarł wskutek szoku i upływu krwi. Później groziły mu oczywiście wszelkie infekcje. Boylston był ponoć pedantycznie czysty i zapewne pomagało to jego pacjentom (nikt wówczas nie kojarzył chirurgii z czystością). Pierwsze szczepienia ospy przeprowadził na własnym synu oraz parze swych niewolników: ojcu i synu. Wszyscy trzej przeżyli. Boylston zaczął więc stosować tę metodę, choć przyjmowano to wrogo i lekarz obawiał się o swe bezpieczeństwo. W pewnym momencie rada miejska oficjalnie zakazała mu tych praktyk. Nie ujął się też za nim Mather, nie do końca chyba przekonany do wariolizacji (nie zaszczepił np. własnego syna). Boylston przeprowadzał szczepienia na niezbyt dużą skalę, tylko u pacjentów, którzy sami się z tym do niego zwracali. Ostatecznie w ciągu niecałego roku zachorowało w Bostonie około 6000 osób – ponad połowa ludności (około tysiąca bogatszych wyjechało na wieś i tam przeczekali epidemię). Zmarły w tym czasie na ospę 844 osoby, czyli 14% zainfekowanych. Za Boylstonem przemawiały liczby: spośród 286 osób, które zaszczepił, zmarło jedynie sześć. W dodatku nie zawsze było jasne, czy osoby te były zdrowe w momencie wariolizacji, być może choroba już się u nich rozwijała, lecz nie dawała jeszcze widocznych objawów. Tak czy inaczej, było to tylko 2,4% – statystycznie biorąc, wariolizacja działała, choć stanowiła metodę dość ryzykowną. Dopiero zastosowanie krowiej ospy i wprowadzenie szczepień przez Edwarda Jennera pod koniec stulecia poprawiło tę sytuację.

„New-England Courant” od pierwszego numeru ostro krytykował wariolizację jako szkodliwy przesąd. W pewnym stopniu postawa gazety wynikała z jej opozycyjności: James Franklin był przeciwny rządom Mathera i atmosferze moralnego terroru wprowadzanej przez purytanów, nietrudno więc było go przekonać, że duchowny także i tym razem broni jakichś zabobonów. Na łamach gazety wypowiadał się też przeciwko wariolizacji jeden z przyjaciół Jamesa, William Douglass, lekarz wykształcony w Edynburgu, jedyny w Bostonie posiadacz formalnego dyplomu (być może to jego miał na myśli Benjamin Franklin, mówiąc o skłonnych do sporów ludziach z Edynburga). Poglądy Matherów wykpiwał też inny przyjaciel Jamesa, Nathaniel Gardner, garbarz, autor wielu artykułów „Couranta” (niemal wszystkie one były, zwyczajem tamtych czasów, niepodpisane, choć w mieście tak małym jak Boston trudno było o anonimowość).

Cotton Mather źle przyjmował krytykę, a zwłaszcza żarciki w prasie. Któregoś dnia, spotkawszy Jamesa Franklina na ulicy, wybuchnął: „Młody człowieku, zabawiasz, a także z pewnością sądzisz, iż pouczasz publiczność za pomocą tygodniowej gazety zwanej «Courant». Jawnym zamiarem twej gazety jest wyśmiewanie i obrażanie ministrów Boga oraz, kiedy tylko zdołasz, niweczenie dobrych skutków ich nauk na umysły ludzi”8. Idea surowej wspólnoty religijnej, stanowiącej zarazem sprawny organizm handlowy i gospodarczy, po niemal stu latach od założeniu Bostonu straciła wiele ze swej atrakcyjności. Mogli ministrowie pokroju Mathera wygłaszać jeremiady na temat upadku obyczajów i ściągania na siebie kary bożej, ale coraz mniej młodych ludzi gotowych było ich słuchać, coraz częściej odzywały się głosy bezczelne i wyzbyte bojaźni. James Franklin nie pragnął, jak się zdaje, zaproponować jakichś konkretnych reform w kolonii, nie był ideologiem ani politykiem, należał po prostu do innego pokolenia i jego sprzeciw wynikał z innej wrażliwości i mniej fanatycznej wiary niż u ojców pielgrzymów.

W gazecie Jamesa drukowało wielu jego przyjaciół, ale dobrych tekstów raczej brakowało. Mimo to James, obawiając się może o swój autorytet starszego brata i zwierzchnika, nie zachęcał bynajmniej Benjamina do pisania. Ten jednak obmyślił fortel pozwalający mu zadebiutować w druku: zmienionym charakterem pisma napisał artykuł i podrzucił go pod drzwiami drukarni. Rzekomą autorką tekstu była Silence Dogood, wdowa w średnim wieku, matka trójki dzieci, gotowa dzielić się swymi przemyśleniami z czytelnikami. James i jego przyjaciele bez wahania zdecydowali się wydrukować artykuł, daremnie próbując odgadnąć tożsamość autorki, co sprawiło Benjaminowi wielką przyjemność. Silence Dogood, podobnie jak Addison w pierwszym numerze „Spectatora”, zaczęła od żartobliwego i całkowicie fikcyjnego przedstawienia się czytelnikom. „W chwili moich narodzin rodzice płynęli statkiem z Londynu do Nowej Anglii. Moje przyjście na świat zbiegło się ze śmiercią ojca, nieszczęściem, którego wówczas byłam zupełnie nieświadoma, lecz którego nigdy już nie zapomnę; gdyż kiedy biedaczysko cieszył się z moich narodzin, stojąc na pokładzie, bezlitosna fala zalała statek i w jednej chwili uniosła go bezpowrotnie. Tak więc pierwszy dzień, który ujrzałam, był ostatnim, który widział mój ojciec; a moja niepocieszona matka stała się zarazem rodzicielką i wdową”9. Szesnastoletni Benjamin potrafił zaciekawić czytelnika i przykuć jego uwagę. Silence Dogood wyglądała na postać całkiem wiarygodną, przedstawiając swój punkt widzenia lekko i bez emfazy, żartobliwie i na ogół bez złośliwości. Rzekoma wdowa przejawiała może nieco zbyt męskie zainteresowania, zabierając głos na temat polityki, studiów na Harvardzie, pijaństwa, elegii pisanych w Nowej Anglii, wolności prasy, projektu towarzystwa wzajemnych ubezpieczeń dla wdów i starych panien, nocnego życia Bostonu oraz obłudnych kapłanów. Nie dziwi nas jednak, że James Franklin i jego przyjaciele nie podejrzewali o autorstwo tych tekstów Benjamina, ponieważ są znacznie dojrzalsze, niż można by się spodziewać po nastolatku. Chłopiec z humorem potrafił np. opisać duchownego, który pragnie się ożenić, i zmęczony bezskutecznymi zabiegami o bardziej efektowne przedstawicielki płci pięknej, składa w końcu propozycję małżeństwa swojej służącej i wychowanicy; ta, zaskoczona niezgrabnymi oświadczynami, zrazu wybucha śmiechem, ale potem zgadza się „z miłości albo wdzięczności, albo dumy, albo pod wpływem wszystkich tych uczuć naraz”10. Znany był w owym czasie w Bostonie przypadek ministra, wdowca, około pięćdziesiątki, który ożenił się ze swą siedemnastoletnią służącą, znacznie młodszą od jego córki. Silence Dogood tak przedstawiała swój charakter: „Jestem wrogiem występku i przyjaciółką cnoty. Okazuję dużą życzliwość i łatwo wybaczam prywatne urazy. Serdecznie kocham duchownych i wszystkich dobrych ludzi, jestem śmiertelnym wrogiem despotycznego rządu i nieograniczonej władzy. Bardzo zazdrośnie strzegę praw i wolności mojego kraju; przy najlżejszym choćby naruszeniu tych bezcennych przywilejów krew się we mnie burzy. Mam także naturalną skłonność do obserwacji i ganienia cudzych wad, co wychodzi mi nadzwyczaj dobrze. (…) Słowem, jestem grzeczna i uprzejma, przyjazna (chyba, że ktoś mnie pierwszy sprowokuje), ładna i czasem dowcipna”. Przywiązanie do wolności to bardzo amerykański rys postaci stworzonych przez Franklina; wielu kolonistów sądziło, że Wielka Brytania zbytnio ingeruje w swobody Nowej Anglii, m.in. przysyłając gubernatorów, którzy działają w wąsko pojętym interesie Londynu. Stopniowe wyzwalanie się Ameryki spod brytyjskiej dominacji stanie się motywem przewodnim działalności Franklina.

Poglądy wychodzące spod pióra Silence Dogood nie były jedynie młodzieńczą błazenadą Benjamina, choć sporo jest w tych tekstach żywiołowego humoru i komicznych spostrzeżeń. Pisze on np. o modnych wówczas panierach z fiszbinami, które niczym rusztowanie podtrzymywały suknie pań: „Te monstrualne moździerze odwrócone do góry nogami nie nadają się ani do kościoła, ani do salonu, ani do kuchni; a gdyby większą ich liczbę ustawić na Noddle’s Island, bardziej przypominałyby machiny wojenne do zbombardowania miasta niż ozdoby płci pięknej”11. Zdarza mu się ocierać o cynizm. Odmalowując obrazki z nocnego życia miasta, stwierdza, że dzięki paniom lekkich obyczajów, zdzierającym szybko zelówki, szewcy i handlarze skórą cieszą się dodatkowym zyskiem. Na ogół jednak, pisząc o kobietach, wykazuje dość nietypowe dla tamtych czasów zrozumienie ich potrzeb i sytuacji, przydając w ten sposób wiarygodności postaci Silence Dogood. W „New-England Courant” ukazywały się np. satyry na żonę sekutnicę, a stereotyp pustej, leniwej czy jędzowatej kobiety był niezwykle popularny. Franklin nie tylko nie przyłączał się do tego chóru, ale opowiadał się za większymi prawami dla kobiet, a w szczególności za umożliwieniem im zdobywania wykształcenia. Z typowo oświeceniowym optymizmem zakładał, że dzięki edukacji kobiety stałyby się mniej próżne i rozsądniejsze. Sporo miejsca poświęcił też swoistemu towarzystwu ubezpieczeniowemu dla kobiet: zamężne kobiety albo ich mężowie mieliby wpłacać pewną składkę, a w razie śmierci męża wdowa otrzymywałaby jednorazową zapomogę. Starał się obliczyć proporcję składki do sumy wypłacanego ubezpieczenia, korzystając z danych Williama Petty’ego, jednego z założycieli Towarzystwa Królewskiego w Londynie, na temat częstości zgonów. Choć rozwiązanie to nie było całkiem oryginalne – Franklin czytał o podobnych pomysłach u Daniela Defoe – to idea zakładania towarzystw wzajemnej samopomocy zaskakuje u nastoletniego autora. Zobaczymy, że w przyszłości będzie on duchem sprawczym niejednego takiego stowarzyszenia.

Być może jego empatia i wyobraźnia społeczna brały się z trudnych doświadczeń ambitnego młodzieńca z niższych sfer, który pragnął zdobyć wykształcenie, nie mając pieniędzy ani ustosunkowanych krewnych. Wyraźny ślad osobistej zadry nosi artykuł poświęcony Harvard College. Jego bram strzegą alegoryczne postaci strażników o imionach Bogactwo i Bieda, i tylko dopuszczeni przez tego pierwszego mają tam wstęp. Często się zdarza, iż absolwenci wychodzą po studiach równie głupi, jak byli na początku, zyskując tylko na pysze i samozadowoleniu: „Uczą się niewiele więcej ponad to, jak się ładnie prezentować i elegancko wchodzić do pokoju (czego równie dobrze mogłaby ich nauczyć szkoła tańca)”12. Benjamin kpił z popisywania się uczonością, ale chętnie okraszał swoje teksty łacińskimi mottami bądź przysłowiami, jakby chcąc dowieść, że i on należy do cechu wykształconych. Jego artykuł byłby jednak nieznośną tyradą, gdyby nie został przedstawiony jako sen Silence Dogood, która zdrzemnęła się rozmyślając, jak pokierować losami własnego syna. Franklin w swoich tekstach od początku używał innych środków wyrazu niż ciskający gromy, gniewni kaznodzieje, którzy w Bostonie tracili pomału wiernych i zapewne wydawali mu się zabawni w swym zacietrzewieniu.

„New-England Courant” nie był z pewnością pismem wywrotowym, lecz zamieszczane tam uszczypliwości i krytyczne sugestie wyraźnie drażniły rządzących. W czerwcu 1722 roku miarka się przebrała i James Franklin został aresztowany. Chodziło o zamieszczoną w gazecie sugestię, że władze niezbyt pilnie przykładają się do ścigania piratów, co dla żyjącego z morza Bostonu było sprawą wielkiej wagi. James przesiedział „za obrazę rządu” kilka tygodni w lochu bez żadnego wyroku, co później przedstawiał jako złamanie ustawy Habeas Corpus. W okresie tym gazetą zajmował się Benjamin, który stał się już wykwalifikowanym drukarzem. Nie brakowało mu do tego zawodu ani predyspozycji intelektualnych, ani fizycznych – był nie tylko chłopcem umysłowo nad wiek rozwiniętym, ale też sprawnym fizycznie i silnym.

James został wypuszczony, gdy przeprosił i przedstawił świadectwo lekarskie, iż więzienie źle wpływa na stan jego zdrowia. Świadectwo podpisał Zabdiel Boylston, ten sam, który jeszcze niedawno atakowany był przez gazetę, trudno więc go było podejrzewać o stronniczość. Pismo wciąż jednak było źle widziane przez władze. Wreszcie 14 stycznia 1722/1723 roku Rada Massachusetts orzekła, iż gazeta „zawiera wiele fragmentów, w których przeinaczane jest Pismo Święte i szkalowana jest władza państwowa, pastorzy oraz ludność naszej prowincji”13. Powołano komisję do