Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stankiewicz. Powrót - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Stankiewicz. Powrót - ebook

 

 

33 lata po premierze „Stankiewicz” wraca do PIW-u, zachwycając nie tylko fabułą, ale też wyrazistą narracją, jakiej nie powstydziliby się klasycy dziewiętnastowiecznej powieści. Dziś czaruje nawet bardziej niż przed laty. Eustachy Rylski bowiem poddał swój tom ponownej redakcji i wprowadził autorskie poprawki.

 

Debiutanckim tomem „Stankiewicz. Powrót” Eustachy Rylski zburzył stereotypy na temat literatury o Polsce pod zaborami. Powieściowy dyptyk zamiast nieznośnie niezłomnych bohaterów sugestywnie ukazuje protagonistów z krwi i kości. Uwikłani w burzliwy czas przełomu XIX i XX wieku, sytuację polityczną, rodzinną i osobistą, nie wzywają Boga ani ojczyzny. Skazani na samych siebie, są ponad wszystko, nawet ponad swój los… Hubert Stankiewicz po latach mści się na Kozaku, który podczas powstania styczniowego zabił jego ojca-powstańca. Sam nie wie, czy robi to z potrzeby, czy z obowiązku… Max Rogoyski z kolei wraca z wojny do rodzinnego majątku w odrodzonej Polsce. To trudny powrót, bo jego dziad zbił fortunę, szmuglując broń dla powstańców, a następnie ich denuncjując… Opowieści o ich losach stają się dla Rylskiego pretekstem do rozważań nad takimi wartościami, jak: polskość, patriotyzm, honor czy rodzina.


Eustachy Rylski (1944)

prozaik, eseista, autor sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych. Debiutował w czterdziestym roku życia bardzo dobrze przyjętym dyptykiem Stankiewicz. Powrót. W latach dziewięćdziesiątych wziął rozbrat z literaturą. Do pisania wrócił dopiero po dwudziestu latach. W sumie Eustachy Rylski jest autorem pięciu powieści: Stankiewicz. Powrót (1984), Człowiek w cieniu (2004), Warunek (2005),

Na Grobli (2010), Obok Julii (2013); dwóch zbiorów opowiadań Tylko chłód (1987), Wyspa (2007), siedmiu dramatów oraz tomu esejów Po śniadaniu (2009).

 

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03456-1
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Siedział oparty o piec i czuł, jak ciepło powoli wsącza się w przemarznięte i zesztywniałe ciało.

W niewielkim pokoju śmierdziało parującą wilgocią. Oficerowie drzemali, leżąc na rozciągniętych na ziemi szynelach albo siedząc z podkurczonymi nogami, oparci o ścianę. Tuż nad głową miał sznurek, na którym suszyły się onuce. Lampa naftowa kopciła, dając więcej dymu niż światła. Ściana przed nim obwieszona była gazetowymi fotografiami przedstawiającymi jakieś kolejarskie uroczystości. W kącie stał pękaty baniak, zapełniony do połowy wodą z pływającymi niedopałkami papierosów.

Momentami spał, a może tylko drzemał, i wtedy ukazywała mu się maleńka figurka tłustego bożka siedzącego na równie maleńkim cokole. Figurka pachniała czymś miłym i egzotycznym. Znał tę postać, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd. Nie mógł sobie przypomnieć teraz i nie pamiętał tego we śnie, dlatego sen był męczący. Figurka i wspomnienie z nią związane, wspomnienie chyba z odległych czasów, jeśli aż tak bardzo zamazane. Na ten miraż i we śnie, i na jawie nakładała się melodia grana na fortepianie. Najpierw moderato, a potem coraz szybciej, nabierająca tempa, zbijająca się w wesołe scherzo i zakończona długim pasażem. Potem chwila przerwy i na powrót pierwsze wolniutkie i ciche dźwięki, bardzo spokojne i melodyjne, ale nie smutne, wprost przeciwnie, zwiastujące szybkie i wesołe zakończenie. Twarz bożka była pogodna jak ta muzyka, a mimo to tkwiła w kokonie utkanym z czegoś lepkiego, obezwładniającego i groźnego. Niby miękka, luźna, poddająca się, ale zdolna unicestwić pajęczyna. Figurka była z twardego, jasnobrązowego drzewa, a dźwięki fortepianu przebijały się przez rozedrgane w upale powietrze. Znajome tony biegnące coraz szybciej, skoczniej i weselej i coś, co wcale nie harmonizowało z piękną muzyką i budzącym zaufanie bożkiem. A bożek miał ręce karykaturalnie krótkie, założone na tłustych, prawie kobiecych piersiach. Mieścił się razem z cokołem, na którym siedział, w zaciśniętej dłoni.

Drzwi skrzypnęły i do środka wszedł wysoki, barczysty młodzieniec w krótkim kożuszku i zabłoconych kawaleryjskich butach. Przez chwilę rozglądał się po izbie, mrużąc zapadnięte, przekrwione oczy, po czym podszedł do Stankiewicza i nachyliwszy się nad nim, powiedział cicho, tak by nie budzić pozostałych:

– Książę prosi cię do siebie.

– Co się stało? – zapytał Stankiewicz, unosząc leniwie głowę. Siedział jeszcze przez chwilę, jak gdyby na to, by się przemóc, potrzebował trochę czasu. Po siedemdziesięciogodzinnym marszu w deszczu i błocie, w przeszywającym do kości wietrze, jego niemłode już ciało zbuntowało się przeciwko gwałtowi, jaki mu od kilku miesięcy zadawano. – Zesztywniałem na amen – mruknął, naciągając buty, po czym ciężko wstał i zawijając poły płaszcza, wyszedł w listopadową słotę.

Przeciął zatopioną w błocie ulicę i wszedł do ciemnego budynku naczelnika stacji. W środku było zimno i śmierdziało lichym tytoniem. Przy dużym stole zasypanym mapami siedział major artylerii. Po drugiej stronie wpatrzony w okno, z założonymi do tyłu rękoma stał niski, krępy mężczyzna.

– Proszę, niech pan podejdzie, pułkowniku – powiedział, nie odwracając się od okna.

Major odsunął się od stołu, jak gdyby chciał zrobić miejsce. Stankiewicz zwrócił uwagę na kwiaty ustawione na szerokich parapetach obu okien. Były dorodne, widać do niedawna ktoś się nimi troskliwie zajmował. Doniczki obwiązane czerwonymi wstążkami siedziały w foremkach z bibuły w tym samym kolorze.

– Szkuro cofnął się znowu – było to powiedziane ostro, z wyraźną pretensją, w zimną przestrzeń tego ponurego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma świecami.

Książę odwrócił się od okna, podszedł wolno do stołu i położył szeroką, mocną dłoń na rozpostartej mapie. Jego okrągła, do skóry ostrzyżona głowa rzucała ogromny cień na przeciwległą ścianę.

– Chutory Arniejski, Glinnik i Lepieticha są puste. Nie ma tam ani czerwonych, ani naszych – głos miał zachrypnięty, a ton, jakim to oznajmił, pozwalał przypuszczać, że najchętniej by milczał. Uderzał krótkim palcem w ciemne punkciki na mapie: – Te wsie mają dla nas ogromne znaczenie. Jak tylko dociągnie Izmajłow, ustawimy tam artylerię i będziemy mieli kontrolę nad rzeką, przynajmniej na tym odcinku. Poza tym kilka wiorst poniżej Lepietichy jest jedyna w tej okolicy przeprawa na Dnieprze, czy tak, Ledniew?

– Tak jak pan mówi, ekscelencjo – odparł major, zapalając papierosa.

Książę kontynuował: – Mamy wiadomości, że Machno ostatecznie zerwał z czerwonymi, ale nie będzie wracał do Hulajpola. W tej chwili ma u siebie kompletną anarchię i nic nie wskazuje na to, by się miało coś w najbliższym czasie zmienić, więc na razie nie jest groźny, ale chutory są dla niego ważne. Jest tam żarcie i konie. Oczywiście z tego samego powodu ważne są dla czerwonych. – Przeszedł na drugą stronę stołu i łyknąwszy herbaty z metalowego kubka, powiedział cicho podirytowanym tonem, stukając palcem w mapę: – Jednym słowem trzeba je zająć, nim usadowi się tam bat’ko lub bolszewicy. Weźmie pan, pułkowniku, tylu ludzi, ile jest zdatnych do drogi koni. Dam panu parę karabinów maszynowych i dwa lekkie działka, to mało, ale więcej nie mogę. Zajmie pan Arniejski i Glinnik, leżą obok siebie. Dyspozycje w tej sprawie są już wydane, szczegóły proszę omówić z Lohrem. Wymarsz jeszcze dziś w nocy. – Książę uniósł głowę. Miał szeroką twarz i skośne tatarskie oczy. Uśmiechnął się z przymusem i dotykając końcami palców ramienia Stankiewicza, dodał: – Jest pan zmęczony i rozumiem, jak trudne były dla pana ostatnie tygodnie. Domyślam się też, ile wysiłku będzie pana kosztował ten wyjazd, ale wyboru nie mamy.

Stankiewicz oparł się o stół i pokiwał głową. Czuł się rozbity, w ramieniu odezwał się ból po niegroźnej, ale dokuczliwej ranie.

– Chcę tam mieć kogoś bezwzględnego, ale też doświadczonego i odpowiedzialnego. Niech pan stara się unikać konfliktów z chłopstwem i bez pardonu karze wszelkie ekscesy naszych ludzi.

– Rozumiem – odparł Stankiewicz i prostując się, zapytał: – Kiedy spodziewa się pan, ekscelencjo, Izmajłowa?

– Bóg raczy wiedzieć – książę rozłożył ręce – nie mam z nim żadnego kontaktu. Tonie w błocie, to nie jest pogoda na artylerię.

– Za dwa dni będzie pancerny z trzema batalionami od Drozdowskiego – rzekł major, wduszając papierosa w puszkę od konserw.

Książę podszedł na powrót do okna, powiedział, zakładając ręce do tyłu:

– Jeśli się przebiją, wyślę panu pułkownikowi jeden batalion. Są dobrze uzbrojeni, a poza tym to świetne wojsko.

– To wszystko? – zapytał Stankiewicz.

– Tak! – odparł książę i nie odwracając głowy, cały czas wpatrzony w noc, dodał: – Niech się pan postara utrzymać tam przynajmniej kilka dni.

Do Arniejska i Nowospasowki było około trzydziestu wiorst. Droga ciężka, szczególnie dla podwód, które grzęzły w rozkisłym stepie. Konie były niezłe, ale zabiedzone. Ludzi wybrał Griszka Abramów, syn kaspijskiego milionera znanego z awantur i afer finansowych. Byli to w przeważającej części elewi szkół oficerskich z Odessy i Jekatierinodaru, zwerbowani jeszcze przez Korniłowa, odważni i brutalni, z których wojna domowa zrobiła dobrych żołnierzy i okrutnych ludzi. Ci, którym sądzone było zginąć, zginęli, którzy mieli zdezerterować, zdezerterowali, zostali najtwardsi, najbardziej zdesperowani, nad którymi tliła się jeszcze gwiazda pomyślności. Nie mieli po co wracać do domów. Ich rodziców wymordowano, pomarli lub siedzieli w więzieniach. Ich siostry, narzeczone lub żony, wszystkie te Natalie, Raisy i Luby, ładne wyemancypowane dziewczyny, w gruncie rzeczy sentymentalne do granic wytrzymałości, rozproszono na cztery wiatry. Huragan, który przewalił się przez ogromny kraj w ciągu tych strasznych dwóch lat, zmiótł wszystko, do czego większość z nich była przyzwyczajona i przywiązana. Zapadły się pod ziemię dwory i dworki, ciepłe, przytulne, z zapachem konfitur, jabłek i naftaliny. Gdzieś nagle, prawie z dnia na dzień zniknęły fortepiany, na których z takim poświęceniem ćwiczyli niezliczone etiudy pod okiem guwernantek lub surowych nauczycielek. Odleciały książki z wierszami Bunina, Siewierianina i Błoka, którymi czarowali subtelne pensjonarki. Z bolesnym skowytem zginęły te wszystkie ukochane Reksy, Pajcie, Azorki i Luny. Śliczne meble z odbitymi w politurach aurami ich dziadków i pradziadków, przechodzące z pokolenia na pokolenie, zmieniły się w dym i popiół i też odleciały z tym dzikim, nieprzyjaznym wiatrem. Co się z tym wszystkim stało? Jak, dlaczego, po co? Tłukli się po niezmierzonych przestrzeniach z nieodłącznym karabinem na ramieniu, z wyrazem zdziwienia w szeroko otwartych, dziecinnych jeszcze oczach i wszędzie natrafiali tylko na skorupki, z których już nic skleić nie było można. W roku osiemnastym ich świat przestał istnieć. Nie mieli do czego wracać. Nie powodowała też nimi nadzieja, bo nie wierzyli już w możliwość rekonstrukcji. Byli zdyscyplinowani i odważni w walce, ale poza tym wulgarni, ordynarni. Zawładnął większością z nich rosyjski kanon oficerski, nihilizm, brawura, pogarda dla życia cudzego i własnego, cynizm i niedobry sentymentalizm. Dla niektórych był to parawan, którym zasłaniali swoje zagubienie i bezradność, u większości była to już jednak druga natura.

Tak ich w każdym razie widział Stankiewicz. Nie martwiło go to ani nie cieszyło. Było obojętne, tak jak obojętne było mu już od dobrych kilku lat wszystko inne.

Do Arniejskiego zajechali w południe. Była to duża, ładnie położona wieś w zakolu Dniepru. Ziemia tu była dobra, chłopstwo na ogół zamożne. Od Glinnika dzieliło ich półtorej wiorsty. Bolszewików można się było spodziewać od północy, mołojców od bat’ki właściwie z każdej strony. Stankiewicz do Glinnika posłał tylko czterdziestu ludzi, wychodząc z założenia, że atak czerwonych, jeśli się na niego zdecydują, pójdzie przede wszystkim na Arniejski. Ufortyfikowano cztery chałupy, po dwie z każdej strony chutoru. Od stepu wykorzystali naturalny wał ziemny długości kilkunastu metrów, na którym zainstalowano dwa karabiny maszynowe, maskując je dokładnie i wykopując coś w rodzaju prowizorycznych bunkrów. Jedno z działek ustawiono w budynku szkolnym. Ludzie zostali rozmieszczeni po zagrodach; co druga była zajęta. Przygotowano worki z ziemią do barykadowania okien. Konie i podwody rozkazał Stankiewicz trzymać tak, by w każdej chwili można się było ewakuować w ciągu kwadransa. Posterunki z uwagi na wyjątkowe zmęczenie ludzi na razie miały się zmieniać co dwie godziny. Wydawszy rozkazy i dopilnowawszy ich wykonania, co trwało do późnego wieczoru, Stankiewicz zwalił się wreszcie na szerokie łóżko, przykryte niebieską kapą, zdejmując tylko szynel i buty. Sąsiednią izbę zajął Abramów. Gospodarze wynieśli się częściowo do kuchni, częściowo do stodoły. O dziesiątej dorodna chachołka podała im barszcz na wędzonce i butelkę samogonki. Potem, gdy rozmawiali, paląc i siorbiąc herbatę, do izby wszedł kapitan o srebrnych skroniach z plutonu Stankiewicza jeszcze z okresu walk na Kubaniu i zakomunikował o kłopocie z owsem. Chłopi oferują do sprzedaży tylko siano, którym koni się nie odkarmi. Chutorzanie skarżyli się na kawalerię Szczusia, która tydzień temu myszkowała po chutorach, wywożąc, co się dało. Szczuś ponoć po sprzeczce z Machną oddał się już zupełnie bandyckim nałogom i rabował na całego. Stankiewicz wezwał Kabajewa, sprytnego porucznika, który swego czasu przeszedł niezłą szkołę pod jednym z atamanów kozackich, i polecił mu zorganizowanie wieczorem możliwie dyskretnej i szybkiej rewizji – przetrząsnąć każdą piwnicę, stryszek, każdy chlew i oborę i wydobyć owies choćby spod ziemi, za ukrywanie dwadzieścia pięć wyciorów na gołe plecy. Przez kilka następnych dni w chutorze panował spokój. Ci, którym nie wypadała służba na posterunkach, odsypiali nieprzespane noce. Gdzieniegdzie grano w karty o naboje, papierosy lub bezwartościowe kierenki. Reperowano odzież i buty, czyszczono broń. O bolszewikach nie było słychu. Jakiś chłop opowiadał, że kilka wiorst od wsi nocą przeszła duża banda, licząca na oko z tysiąc ludzi. Stankiewicz wybadał chłopa dokładnie, lecz poza tym, że banda była piesza, ale pędziła przed sobą ze setkę koni – nie dowiedział się niczego konkretnego. Zorientował się ponadto, że obie wsie były zdecydowanie bandyckie i zasilały swą młodzieżą zarówno armię chłopską Machny, jak i łupieskie watahy domorosłych atamanów. Czwartego dnia wieczorem, po powrocie z Lepietichy, gdzie z Abramowem i kilkoma ludźmi przeprowadzili wizję przeprawy na Dnieprze i stwierdzili, że cała przeprawa to jeden zdezelowany prom, niebędący w stanie nawet w najbardziej korzystnych warunkach przewieźć więcej niż pół dywizji w ciągu doby, zaszedł do chałupy, gdzie kwaterowali kadeci. Grano w winta. Grze bardziej towarzyski niż hazardowy charakter nadawał wysoki, szczupły brunet o dużych, wilgotnych oczach południowca. Co chwila zapalał gasnącą fajkę i opowiadał dowcipy, z których sam się zaśmiewał. Stankiewicz widywał go w otoczeniu generała Borowskiego i już miał zapytać, czy nie był przypadkiem jego adiutantem, gdy uwagę jego zwrócił Arnsholt, bałtycki Niemiec, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się na Ukrainie w 1919 roku. Był to młody człowiek, były student prawa z Dorpatu, którego rodzicom, właścicielom firmy adwokackiej, udało się uciec z Piotrogrodu do Finlandii. Chłopak miał nieprzyjemną, długą i bladą twarz północnego Niemca i wodniste oczy, w których czaiło się coś nienormalnego. Nie zwracał uwagi na grających. Siedział na łóżku, oparty szerokimi plecami o ścianę, nerwowo i natrętnie szarpiąc bransoletę w przegubie dłoni. Był tak zatopiony w sobie, że nawet nie zauważył wejścia dowódcy.

– Panu coś jest? – zapytał Stankiewicz.

Arnsholt popatrzał nieprzytomnie, po czym ścisnął sobie skronie, jak gdyby chciał wtłoczyć palce do wnętrza wąskiej czaszki, i trwał tak przez moment. Po chwili wstał i powiedział głośno:

– Wszystko w porządku, pułkowniku, gdyby nie to, że nudno, że chce się pić, że ma się ochotę na kobietę, że wolałoby się maszerować, że jest się już bardzo zmęczonym, że diabli z tym wszystkim. Jeśli nie liczyć tego wszystkiego, to poza tym jest dobrze.

Jeden z kadetów zaśmiał się i spoglądając na Bałta znad kart, rzekł:

– Ralfa roznosi, jeśli się dzisiaj nie upije, w nocy może być niebezpieczny, pamiętacie, co zrobił z anarchistami w Homlu.

Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem.

– Jeśli się dzisiaj upije, zostanie zdegradowany albo rozstrzelany – powiedział Stankiewicz spokojnie.

– To oczywiście taka przenośnia, hiperbola, pułkowniku, czy tak? – zapytał kadet.

– Nie, to rzeczywistość – odparł sucho Stankiewicz.

– Rzeczywistość – prychnął kadet. – A to dobre, a mnie się wydaje, że mówienie o rzeczywistości to mówienie nie na temat. Od dwóch lat, tak, dokładnie od dwóch lat nie mamy do czynienia z rzeczywistością. To, co się dzieje, jest irracjonalne i tylko na zasadzie szczególnych praw i reguł irracjonalności pozwala nam jeszcze istnieć. Dlatego cokolwiek, powtarzam, cokolwiek by zrobił Arnsholt…

Przystojny brunet trzasnął kadeta w plecy i zawołał:

– Daj spokój, Lowka, i trzymaj karty bliżej nosa, bo Lisewski zapuszcza żurawia.

– Pan wie doskonale, pułkowniku – ciągnął chłopak – że jakiekolwiek rozumowe działanie z naszej strony w obecnej sytuacji…

Stankiewicz przerwał mu:

– Tylko dzięki rozumnemu lub, jak pan woli rozumowemu działaniu armia mogła istnieć i zwyciężać. Bogu dzięki, dowództwo jest odmiennego zdania niż pan, a w ogóle proszę dać spokój, rozmowa jest bez sensu. Niepokoi mnie Arnsholt, to wszystko.

– Wydaje mi się, pułkowniku – nie dawał za wygraną kadet – że cokolwiek uczyni…

Stankiewicz zbliżył się do niego i powiedział wolno:

– Nie lubię takich rozmów, ponieważ jest pan jednak uparty, proszę, by raczył pan stulić pysk, to jest rozkaz.

Chłopak zaczerwienił się i wstał niezgrabnie, przewracając krzesło.

– Tak jest – burknął pod nosem.

Stankiewicz uśmiechnął się, przygładził sobie nerwowo włosy i życząc wszystkim dobrej nocy, wyszedł z kwatery.

Tego samego dnia, późnym już wieczorem, wracał z obchodu posterunków do siebie, gdy na prostej drodze zamajaczyła mu niewysoka, krępa sylwetka mężczyzny toczącego koło. Na drodze błota było powyżej kostek, koło duże, okute grubą obręczą grzęzło po szprychy. Stankiewicz minął chłopa i już po kilkunastu metrach oglądnął się za siebie. Właściwie nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Widok mężczyzny z kołem od wozu na wiejskiej drodze nie jest niczym ciekawym ani godnym szczególnej uwagi, jednak oglądnął się i w ciemności zaświeciły mu okrutne oczy. Odwrócił szybko głowę i skręcił do kwatery. Chłop przeszedł obok i rozpłynął się w mroku. Wtedy Stankiewicz przypomniał sobie drewnianą figurkę z męczącego snu i jakkolwiek mężczyzna z kołem nie przypominał zupełnie tłustego, pogodnego bożka, to jednak te dwie tak różne postacie nałożyły się na siebie. Stankiewicz doszedł do wniosku, że to bardzo dziwne i zaskakujące połączenie.

Zagroda, do której wszedł, była dobrze utrzymana i nawet w tym zamożnym chutorze wyróżniała się schludnością i dostatkiem. Chałupa przestronna, mocna, w przeciwieństwie do pozostałych kryta blachą. W środku było czysto i pachniało świeżym chlebem. Wielki stół nakryty lnianym, wyszywanym obrusem stał z boku, oddzielony od ściany długą ławą. Stary siedział przy piecu i wrzucał na żar krótko pocięte patyki. Stankiewicz stanął nad nim i zapytał:

– Poznajesz mnie?

Stary wzruszył ramionami i uniósł twarz. Była czerstwa, okolona dobrze utrzymaną brodą, raczej szarą niż białą. Oczy zmieniające kolor w zależności od światła, z czarnymi punkcikami w środku, wyrażały jakąś dziwną obojętność, ale i drapieżność.

– Mówili, że komenderuje pan sotnią, która weszła do chutoru.

W izbie panował kojący półmrok. Światło szło tylko od paleniska i od lampki pod ikonostasem. Było ciepło i przytulnie.

– A ja ciebie zapamiętałem na całe życie – rzekł Stankiewicz. – Wiesz kiedy? – i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Gdy cię wyprzedziłem na drodze, coś mnie tknęło, żeby się obejrzeć, poznałem od razu po oczach, chociaż minęło trochę czasu, nim sobie to wszystko w głowie uporządkowałem. – Popatrzył na palenisko i przysiadając na rogu stołu, powiedział: – Wtedy, trzydzieści lat temu, zastanawiałem się nad tym, czy ty wiesz, o co mi idzie, czy ty to rozumiesz, i nie byłem tego pewien i nie jestem tego pewien dotychczas. Jesteś cwany, ale prymitywny, ale tak jest na tym świecie, że jest wina i jest kara, i tego ostatecznego rozrachunku uniknąć się nie da.

Stary zamrugał i począł czegoś szukać w przepastnych kieszeniach spodni. Stankiewicz patrzał w ogień na palenisku. Pomyślał sobie, że jest jednak niewidzialna nić, snująca się między ludźmi i wiążąca z sobą losy czasami tak odległe i inne. Kiedy te losy są sobie przeciwstawne i kiedy mogą istnieć tylko kosztem siebie, będą się spotykały z sobą tak długo, czasami w najmniej spodziewanych okolicznościach, aż się unicestwią.

Przeniósł spojrzenie na chłopa, wtedy ten uśmiechnął się niepewnie i powiedział:

– Zmieniłeś się, wasza wielmożność, postarzałeś.

– A ty trzymasz się zdrowo. Ile masz lat?

– No, pewnie już siedemdziesiąt albo i więcej.

– Dlaczego nie wróciłeś do swoich?

– Nie chciałem. Zresztą kraj tu bogaty, ziemia urodzajna, a rzeka może nawet większa i ładniejsza.

Stankiewicz pokiwał głową i milczał przez chwilę, po czym nagle wstał, chwycił starego za ramię i wyprowadził z domu. Czuł pod palcami muskularny biceps, którego czas jeszcze nie zmógł. W stodole było zimno. Zrobiło mu się na moment niedobrze, ale szybko to opanował. Głowę miał pełną jakichś dźwięków, przez które przebijała się pogodna muzyka, to je tłumiąc, to znów ginąc w harmidrze jakiegoś nieprzyjemnego śmiechu, rżenia koni, kobiecego wrzasku i poszczekiwania psa. Nie podniecało go to jednak ani nie napawało strachem, wprost przeciwnie – czuł ukojenie. Zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Były to jak gdyby dwie nakładające się na siebie projekcje. Jedna z brutalnie przerwanego dzieciństwa, druga z całej reszty życia. Było mu smutno, bo wiedział, że po tym, co zrobi, będzie już tylko ciemność, ale pewna logika i porządek zdarzeń były tu niezaprzeczalne. Nie napawało go to ani otuchą, ani nadzieją; niczego takiego zresztą od losu już nie oczekiwał, ale możliwość zamknięcia tej sprawy, zamknięcia mechanicznego, była niespodzianką, której nie przewidywał. Więc gdy chłop obrócił twarz lekko pobladłą, nie zadrgała mu ręka. Wolno wyciągnął nagan zza pasa i rozwalił staremu pierś, ładując tam z bliska trzy kule jedną po drugiej.

W nocy czerwoni z Armii Krymskiej Dybienki przeprawili się przez Dniepr na wysokości Bierdiańska i uderzyli na zajęte chutory niespodzianie od południa. Oddział, początkowo zaskoczony kierunkiem, z którego rozpoczęto natarcie, uporządkował szyki i bronił się dzielnie i umiejętnie, ale przeciwnik przeszedł siłami pułku i był dobrze uzbrojony. Bitwa była krótka i zażarta, padło wielu kadetów i wielu czerwonych. Griszka Abramów walczył jak lew i runął z przestrzelonym czołem, Arnsholt, ranny w biodro, przeczołgał się do karabinu maszynowego ustawionego po drugiej stronie drogi, na gumnie osłoniętym zabudowaniami, i położył kilkunastu bolszewików, nim i jego położył granat. Kapitan odpowiedzialny za konie bronił się z pół godziny w budynku szkolnym, waląc z działka aż do wyczerpania amunicji. Sprytny Kabajew, ostrzeliwując się na przemian z dwóch naganów, przedarł się do stajni i może byłby jednym z tych nielicznych, którzy uszli z życiem, gdyby nie pech. Już za chutorem wpadł na szpicę galopującą z Nowospasowki i jej przodownik pozbawił go głowy ładnym kozackim cięciem z tak zwanego przyrzutu.

Sam Stankiewicz położył z nagana żołnierza usiłującego sforsować drzwi jego kwatery, wypadł na podwórze, tam nadział się na dwóch marynarzy taszczących karabin maszynowy, jednego z nich przebił bagnetem, a drugi zdzielił go kolbą w łeb i położył w błoto. Padając, usłyszał jak przez watę: – Zostaw, to dowódca. – Ocknął się na krześle w tej samej izbie, w której mieszkał. Była jeszcze noc. Pod szczotką twardych, ostrzyżonych na jeża włosów wyczuł potężnego guza. W głowie mu dzwoniło i czuł silny ból lewego oka. Wysoki, chudy mężczyzna o czerwonej gębie i ryżych włosach, spadających fantazyjnym lokiem na prawą stronę twarzy, stanął przed nim, rozstawiając szeroko nogi w pięknych, wypucowanych do połysku oficerkach.

– No co, ożyłeś?

Stankiewicz pomyślał sobie, że wiele czasu musi zabierać temu zuchowi utrzymanie butów w takim glancu, zważywszy, że naokoło błota po kolana.

Przy stole siedział młody człowiek w binoklach i pisał coś w małym zeszyciku, śliniąc co chwila ołówek. Koło drzwi stał żołnierz oparty niedbale o długi austriacki karabin.

– No co, ożyłeś? – ponowił pytanie rudzielec.

– Jak widać.

– Aha! – krzyknął i zakładając dłonie za pas, dodał już ciszej: – No, a jak tam princ?

Stankiewicz wzruszył ramionami i mruknął obojętnie:

– Normalnie, dusi bolszewików jak wszy.

– No to tutaj jakoś nie bardzo – rzekł kpiąco rudzielec – jeśli mam być szczery, to stało się akurat odwrotnie.

– Na wojnie różnie bywa – odpowiedział Stankiewicz.

– Ano różnie – przyznał ryży i muskając dłonią oficerki, które były widocznie przedmiotem jego dumy, zapytał już ostro i oficjalnie: – Pociąg pancerny od Drozdowskiego doszedł?

Stankiewicz uniósł głowę i wpatrując się w okno, powiedział cicho:

– To wyjątkowo głupie pytanie.

Rudzielec przyskoczył i otwartą dłonią chlasnął go w twarz. Cios nie był mocny, niemniej Stankiewicz odczuł go podwójnie i krzyknął z bólu.

– Daj spokój, Iwan! – mruknął okularnik, nie unosząc nawet twarzy znad zeszytu. – Tak nie można.

Tamten nie zwrócił na to uwagi i wrzasnął:

– Gadaj, ty oficerska kanalio!

Stankiewicz wpatrywał się nadal w okno, milcząc. Rudy trzasnął znowu, tym razem zwiniętym kułakiem, szeroko, na odlew, po chłopsku. Stankiewicz gibnął się na taborecie i zwalił w milczeniu pod piec. Chłopak odłożył ołówek, zamknął kajet i warknął groźnie:

– Idź precz, Iwan! – po czym wyszedł zza stołu i zadzierając głowę, rzekł: – Jeszcze raz w mojej obecności coś takiego się zdarzy, postawię przed sąd.

– Nie podskakuj, Kuźma – zasyczał rudy. – Tu ja dowodzę.

– Ty dowodzisz, a ja ciebie pod sąd postawię, jeśli jeszcze raz kogokolwiek uderzysz, jasne? – Po czym przysunął sobie krzesło i siadł na nim okrakiem, opierając się rękoma o poręcz. Kiwnął na żołnierza i ten usadowił Stankiewicza na powrót na taborecie.

Iwan podszedł do okna i zaczął przez nie wyglądać, pogwizdując i wykazując ostentacyjny brak zainteresowania dalszym badaniem.

Chłopak zdjął okulary i schował je do bocznej kieszeni skórzanej kurtki.

– Rozwalimy tak czy owak, szkoda czasu na pieszczoty. – Było to powiedziane spokojnie, z tą irytującą pewnością siebie, jaką czasami daje młodość.

Stankiewicz popatrzył na niego uważnie.

– Ile pan ma lat?

– Dwadzieścia dwa – odpowiedział chłopak i dodał szybko: – Ale pytania zadaję ja, zasadniczo mam dwa. Czy książę ma łączność z Denikinem i czy doszedł do was pancerny z drozdowczykami?

Stankiewicz przyłożył sobie chustkę do porozbijanych warg. Z lewego ucha wyciekała mu cieniutka strużka krwi i krzepła na kołnierzu kurtki.

– Niech mi pan powie, młody człowieku, przepraszam za określenie, ale doprawdy nie wiem, jak mam tytułować, a więc niech mi pan powie, jakim interesem są dla mnie odpowiedzi na zadane pytania, skoro tak czy owak rozstrzelacie?

– No cóż – chłopak odchylił się na krześle i skrzyżował ręce na piersiach – w kategoriach korzyści trudno to rzeczywiście ujmować. My, bolszewicy, nie handlujemy dyspensami, ale mógłby to być z waszej strony akt odkupienia.

– To bzdura. Konkretnie, co bym w zamian uzyskał? Życie?

– Nie mogę wam tego obiecać.

– No to przynajmniej jakąś nadzieję na zachowanie życia, jakąś szansę, powiedzmy, ile procent?

– Nie zajmujemy się buchalterią.

Stankiewicz roześmiał się chrypliwie i powiedział:

– Bo jesteście durnie. Informacje, które mógłbym wam przekazać, byłyby może dla was cenne. Cóż by wam szkodziło kupić je za życie starego człowieka? Ale wy jesteście pryncypialni. Bolszewicy, naprawiacze świata, idealiści, a tak naprawdę głupcy pozbawieni wszystkiego oprócz nadziei; a czyją matką jest nadzieja, to pan chyba wie, młody człowieku?

– Więc mówić nie będziecie?

– Nie.

Chłopak wstał z krzesła i obciągając kurtkę, rzekł:

– W takim razie pogadają z wami w sztabie. – I krzyknął do żołnierza: – Pod klucz i pilnować jak oka w głowie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: