Am (dziennik z drugiej strony) - Artur Grabowski - ebook + książka

Am (dziennik z drugiej strony) ebook

Artur Grabowski

1,0

Opis

Am jest powieścią w formie dziennika na łamach którego można prześledzić losy pobytu głównego bohatera w Stanach Zjednoczonych. Romansująca z nurtem autobiograficznym proza nie jest w tym przypadku zwyczajowym opisem zwiedzania i zwyczajowych obserwacji z tego wynikających. Pobyt w Stanach Zjednoczonych jest dla głównego bohatera pretekstem do wykroczenia poza figurę nowoczesnego akademika-gastarbeitera, pretekstem do zagłębienia się w ojczysty język na obcej ziemi i w siebie samego w nie do końca zrozumiałym otoczeniu. Być może w tak radykalnej sytuacji zrozumienie możliwe jest tylko w języku – obserwacje, wrażenia, impresje – to wszystko służy do poznania siebie samego. Czytelnik z wypiekami na twarzy śledzi ten skomplikowany proces, zagłębia się w jego dwuznaczności i niuanse.Am – dziennik samopoznania w nowej przestrzeni geograficznej i kulturowej, możliwość spojrzenia na własną tożsamość kulturową, narodową, indywidualną i biograficzną. Ta książka Artura Grabowskiego nawiązuje do najlepszych tradycji diarystyki polskiej, którą tworzą m.in. Andrzej Bobkowski, Witold Gombrowicz i Czesław Miłosz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1603052772166695

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Świętuję ‌siebie, ‌siebie opiewam,

A co opowiem, ‌będzie ‌waszą powieścią,

Bo ‌każdą cząstką ‌należę ‌zarazem ‌do siebie ‌i do ‌was.

[……………]

Ja, trzydziestosiedmioletni, ‌ze wszystkich sił zaczynam

I ‌nie myślę skończyć ‌aż do śmierci.

[……………]

Teraz tylko ‌słuchał ‌będę,

A co usłyszę, niech ‌wrośnie ‌w melodię tej pieśni.

[……………]

Ta ‌Przestrzeń, ‌ten Czas! ‌Wiem teraz, ‌że tym ‌są, za co ‌je miałem,

Kiedy się latem ‌nurzałem w trawie

I ‌kiedy samotnie ‌leżałem na ‌łóżku,

A potem po plaży, ‌pod gasnącymi gwiazdami, chodziłem ‌do świtu.

[……………]

Nosząc ‌w sobie ‌nierozwitą pełnię,

Która nosi w brzuchu ‌swą brzemienną matkę.

[……………]

Łykam ‌to wszystko, ‌smakuje ‌mi to tak bardzo, ‌że ‌staję się ‌tym

Człowiekiem, ‌który ‌tam cierpiał ‌– bo był ‌tam.

[……………]

Nieoswojony ‌jestem ani ‌trochę i całkiem nieprzetłumaczalny,

Więc wykrzykuję ‌swoje barbarzyństwo ponad ‌dachami świata.

Walt Whitman

Pieśń o sobie

spolszczył: ‌Artur Grabowski

KRAKÓW, SIERPIEŃ 2004

Zadzwonił ‌Marco. Nie mogłem się ‌do niego ‌dodzwonić ‌przez ostatnie dwa ‌lata, ‌a on mi ‌tu nagle dzwoni ‌na komórkę, którą wieczorem ‌mam ‌oddać Szymkowi, bo ‌od jutra już ‌nie będzie ‌mi potrzebna.

– Arturo! Come ‌stai?!

– Właśnie ‌jutro odlatuję do ‌Ameryki ‌– ‌chciałem ‌jak najszybciej streścić mu ‌moją najbliższą ‌przyszłość, ‌bo ‌nie ‌miałem czasu ‌na… ‌

– …America! Sai? Te ‌l’ho detto! Mirracolo!

Jak zwykle same wykrzykniki, zresztą wiedziałem, że on tak zareaguje. Marco sam spędził w Ameryce dwa lata, ale wrócił stamtąd dziwnie zniesmaczony. Za to w Rzymie ciągle o niej opowiadał (i o kalifornijskiej kochance), popijając każdy kawałek swojej historii cierpkim Grignolino, jakby chciał wytrawić w sobie jakieś niestrawione resztki.

– Marco, gdzie jesteś? – zapytałem bynajmniej nie przez grzeczność, lecz dlatego, że słabo go słyszałem; Marco przecież zawsze w podróży.

– W Bretanii! Słyszysz?! Jestem na łodzi. Kręcimy film o…

Przerwało. I już nie wróciło. Marco najwyraźniej stracił zasięg.

START

Ani obawa, ani nadzieja – pragnienie, żeby jak najszybciej oderwać się od ziemi… Teraz, kiedy już nie muszę emigrować, tym bardziej traktuję to jak ucieczkę. Beznadziejną, desperacką próbę porwania siebie… Zerwania ze sobą… Zerwania się? Dokąd? Ot, wznieść się i trochę polatać. Sobie.

Patrz: ten łysawy zaraz wyciągnie długopis (przecież na pewno nie ma innej broni), wedrze się z nim do kabiny pilotów, przebije jednemu policzek, żeby wszyscy zaczęli się bać, i będzie krzyczał… Porwać się na to? Nawet gdyby na pokładzie był Kmicic we własnej osobie, z kieszonkowym wydaniem Potopu, które uratuje mu życie… Porwij się, niechby chociaż katastrofa, przecież marzyłeś o tym… No już – wyciągaj! Nie można.

Nie można się wyciągnąć, zaraz zaczną boleć łydki. Od lecenia męczą się nogi. Samolot to kosztowny dyskomfort.

PIERWSZA GODZINA LOTU

Unosimy się nad osiedlami, nad lasami, polami, rzekami, górami, nad granicami, nad brzegiem Europy, która nagle staje się podobna do mapy – do swojego wizerunku. Do wizerunku? Więc żeby zobaczyć wizerunek, trzeba odpowiednio się oddalić. Zobaczyć się na zdjęciu, ale jednak się sfotografować. Tak na wyciągnięcie ręki – ja sam na sam ze sobą? Czy to nadziemskie medytowanie zwodzi cię w stronę teologii? Czy to jeszcze ikonografia twojej ziemskiej ojczyzny? Czy już nadziemny początek…? Daj spokój, patrz. Niebo.

Trasę lotu pokazują na małym ekranie. Samolot leci od wyspy do wyspy, stara się trzymać nad ziemią. Szkoda, jak już mam spadać, wolałbym do morza, na dno. Lecimy łukiem nad Holandią i Belgią, nad Wyspami Brytyjskimi, nad Islandią, aż wreszcie wola i grawitacja zanoszą nas nad ocean, jakoś niechętnie, jakby z obawą. Jeżeli zaczniemy spadać, to tylko dziesięć kilometrów.

Ta w rzędzie przede mną (lekko w prawo, a więc lewy profil) woli o tym nie myśleć. Ma zamknięte oczy, jest w domu. Dom stoi na fundamentach, zakorzeniony w glebie. Ja nie mam domu, za to uwielbiam samoloty. W samolocie mogę modlić się nie z ziemi, ale z samego siebie, bez tego odruchowego zadzierania głowy. Modlę się z tego, co we mnie nieziemne, nieziemiste; jakby przyrodzona mi ziemskość, ta kula u nogi, nadymała się swoimi złudzeniami i prawem pychy pchała mnie teraz ku zamiast trzymać przy. Smakuję w myślach to wrażenie, to wyobrażenie, że kiedy samolot startuje, ja podskakuję i długo nie wracam. Dostatecznie długo, żeby poczuć, że mógłbym tu zostać, że tu, w górze, moje miejsce.

Pode mną pola pocięte bliznami. Bliznami? Nie, ta metafora ciała odkleja się od znaczenia. Język za bardzo zbliża się do języka. Ledwie zacznie się pisać, już ślina na język przynosi to populistyczne rozgadanie. Długie, milczące gapienie się na wyciąga zeznania z narratora… Pode mną pola. Pozbawione szorstkich śladów wysiłku, przemienione w abstrakcyjną kompozycję, lasy prostolinijnie pocięte drogami i rzeki nieludzko zawiłe. Tylko domy, zbite w stadka osad, koncentrują wokół siebie płaszczyznę, mącą jej rozległy spokój lokalnymi napięciami. Cudze punkty widzenia, coraz bardziej cudze, coraz bardziej punkty. Aż się za nimi zatrzasną chmury.

Ziemia nas nie potrzebuje, ale daje się wykorzystywać. Kocha nas dyskretnie i cierpliwie, miłością matczyną, nieziemską. Pozwala nam zamieszkiwać się całą, a my z dziecinnym uporem wolimy mieszkać u siebie, w ciasnym pokoiku, kiedy tylko dorośniemy do klamki. Tak, ziemia to domy, można wchodzić i wychodzić, przekraczać granice, iść w stronę innego pobliża, żeby zapukać w obce swoim paluchem. Bądźcie uwielbione, o, granice! Pod warunkiem oczywiście, że cię na nich nie zatrzymują. No tak, spokojnie, bez egzaltacji… A jednak granica jest znakiem potwierdzającym rzeczywistość kształtu; jak krawędź rzeczy, pozwala odczuć moment zmiany, daje nadzieję nieustannego przekraczania kresów. Istnienie granicy pozwala podtrzymywać w sobie wiarę w sens wsiadania do ciężkich maszyn, które unosi nad powierzchnią czyjaś wolność i czyjaś życzliwość.

Lecenie, niesienie. Jesteś w cudzych rękach.

Może lepiej nie czekać, nie pozwalać sobie na jeszcze jedną nadzieję? No to po co byłby ten telefon?… Może pan się zdecydować na Chicago albo… Chicago, na pewno Chicago! Wie pan, ale muszę panu powiedzieć, że tamten uniwersytet… Nie zależy mi na uniwersytecie, chcę miasta. Decyduję się na Chicago.

TRZECIA GODZINA LOTU

W kolejnym nowym mieszkaniu w Nowej Hucie, którego trzy pokoje dałoby się objąć jednym miłosnym uściskiem… Pamiętasz? Nasze puste wnętrze w samym środku pustki, kiedy Ja chciała się kochać wszędzie, o każdej porze, kilka razy dziennie. Trzeba było tylko odprowadzić Ju do przedszkola albo zaczekać aż zaśnie. Ubieraliśmy się elegancko, piliśmy czerwone wino, pachniało woskiem ze świec ustawionych na podłodze. Dekadencja? Już przeczuwaliśmy, co nas czeka. Nie, nie – widzieliśmy to jasno, bez cienia wątpliwości. Czy wiara nie jest właśnie tym – bezwątpliwością? A wtedy tylko jedno z jednym jak za okupacji, ciało do ciała, ściśnięte w szare szeregi… Tak się nazywała moja podstawówka. Nasza klasa… Te rzędy foteli… Jakieś kino? Skąd tam wzięła się publiczność?

Po co to piszesz? Bo co z tym zrobić? Z tym, co wypełnia płuca, rozkwita, rozwija się, rozrasta aż do bólu i już nie może się zmieścić, więc unosi się i czuję, jak boli mnie między łopatkami; a potem z trudem przeciska się przez kark, przez mój krzywy kręgosłup, i włazi gdzieś w szyszynkę – tam, gdzie Kartezjusz wyznaczył mi miejsce spotkania z Duszą, która kto wie, skąd przychodzi. Muszę o tym pisać, bo to włazi przez gardło, dusi, odcina od oddechu, szumi w głowie, aż w końcu wypływa przez oczy, wyciska łzy tak, że trzeba szybko szukać chusteczki, żeby udawać, że coś wpadło do oka… Ale co tam, teraz pozwalam sobie płakać, rozluźniam napięcie w barkach, szyja mi mięknie, głowa opada na oparcie. Szare szeregi jak rozprostowane zwoje mózgu… Żeby tylko jakoś rozprostować nogi! „Wysocy pewnie mają gorzej”. Myśl jak ratunkowy cytat… No i proszę! Jeszcze zmuszają człowieka, żeby sobie rekompensował frustracje trującą słodyczą miłości bliźniego.

Chmury dotykają okna, pode mną miękka pościel. Lecimy w błękitnym, w jasnym, w czystym, w przeźroczystym, w pustym. Jestem sam, sam z tobą we mnie. I to mi się nie śni.

PIĄTA GODZINA LOTU

Pasy! Drobna turbulencja i zaraz każą zapinać. I jeszcze starannie sprawdzają! Kiedy stewardesa się oddala, zaraz rozpinam się i starannie przykrywam kocykiem, a na nim jeszcze kładę książkę. Właściwie jest mi z tym bardziej niewygodnie. Ale nie o mieszczańskie uczucie komfortu mi chodzi! Prawda? Co z tego, że prawda. I tak będą mnie posądzać o sztubackie zgrywy, nie uwierzą w żaden kontrakt ze Słonecznym…

Pamiętam, jak mnie Andrzej zapytał na korytarzu w Gołębniku: „Ale co to dzisiaj znaczy, że ktoś rozmawia z greckim bogiem?”. Nie chodziło o mnie, ale odpowiedziałem za tamtego: „Pewne rzeczy robi się odruchowo, bezmyślnie jak kroki rytualnego tańca, zatykając sobie uszy na podszepty znaków, które zlatują się na żer”. Niczego nie udowadniam, niczego nie demonstruję, nie reaguję na znaczek „NIE PALIĆ”, bo nie palę.

Jednak ten znaczek kojarzy mi się z kawiarnią na Trastevere… Z ręką kobiety, aktorki, która paliła na schodkach przed bramą, bo tam akurat kręcili jakiś film. Zrobiłem jej zdjęcie. A potem nie mogłem go znaleźć. Teraz przypominam sobie tamten kadr i że złowiłem wtedy ten, nad jej głową, znaczek z przekreślonym papierosem. Kochałem ją może ze trzy minuty. To ja odszedłem.

Rzym? Każdy opis (wybacz mi, wilczyco) będzie nieudaną fotografią, którą lepiej zgubić. Rzym, gdzie byłem nasycony sobą jak poranna kawa i myślałem, że tam bezboleśnie przejdę przez dantejską kładkę. To był koniec średniowiecza, ten wiek, kiedy kolumnada zagęszcza się w las i wilki wychodzą niewywołane. Kiedy stamtąd wyjeżdżałem, było akurat nell mezzo, początek tysiąclecia. Marco był tuż przed trzydziestką i bezczelnie wyliczał mi moje trzy lata więcej. Marco? Ciekawe, dokąd dopłynął. Ach, Roma, słodka Roma… Zbyt piękna byłaś. Zbyt łatwy romans. Nie mogło się udać. Przyznasz, żeśmy trochę udawali. Tak ocierać się o mur domu, w którym mieszkał Słowacki, tak zakochiwać się w aktorkach… A może jednak? Może by się udało? Daj spokój – Julo nie dożył czterdziestki. A senior Pavese zdecydował się rok później. No, wstawaj, papieros rozdeptaj, bo w Ameryce zdrowe cię czeka życie! Marco mówi nagle po angielsku, ale wciąż z cudownie włoskim belcanto, bruk jeszcze broczy chiaroscuro, na głowę leje się ilsolemio, a sukienki pełne wiosny pachną a capella. Podnosimy się, wracamy. Jak zawsze tym samym mostem, na drugą stronę rzeki. On parla coś o przyszłym kontynencie, ja wypatruję brzegu Campo di Fiori, skąd on pójdzie w swoją stronę. A ja w swoją.

SZÓSTA GODZINA LOTU

Zaczynają mnie boleć kości i stawy, i mięśnie. To mi przypomina ten desperacki wyjazd autobusem do Rzymu, w listopadzie. Żeby jednak, żeby jeszcze. A wcześniej ten zakłopotany reżyser:

– To z czego pan żyje?

– Ze ściany.

– No, to ma pan szczęście, nie każdy może sobie pozwolić.

Ale pewnie pan do hotelu wróci, a ja pod ścianę.

ÓSMA GODZINA LOTU

I nagle uświadomiłem sobie, że dziś wieczór nie położę się obok ciebie. I poczułem się, jakbym wszedł do grobu, w którym ja leżę żywy, a ciebie już w nim nie ma, bo zmartwychwstałaś.

Na szczęście mam twoją jedwabną koszulkę w walizce.

DZIEWIĄTA GODZINA LOTU

Rzadkie chmurki rozbielają czysty błękit, niebo nicestwieje, kosmos blednie, Bóg szarzeje; jeszcze coś mgli się, mętnieje – i to właśnie nie chce się skończyć. Samolot wykonuje dziwne skoki, pilot stroi wyszkolony głos w beztroskę. Wchodzimy w chmurę, przyjdzie zdać się na przesądy i pamięć… Wiem, że skoro teraz nic nie widać, to już blisko. Zaraz zobaczę jezioro, które pokazuje się na ekraniku przede mną. Dzyń i PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY. „Szanowni Państwo, zbliżamy się do lądowania. Proszę zapiąć pasy”. Zapiąć?

LĄDOWANIE

Żółta krawędź granatowej plamy, wiązka wieżowców, dalej równo rozłożona siatka. Siatka? Jakieś regularnie podzielone nigdzie… Zawiązuję buty, zaraz się zaniosę, zaraz się zagnieżdżę – w tym tu. Uderzenie z dołu. Ziemia, ziemia! Ziemia po przeciwnej stronie Ziemi.

Teraz… Powtórz to sobie głośno, nie otwierając ust: „Zapaść? Polska. Poniżenie? Polska. Ogołocenie? Polska. Bezdomność? Polska. Lądowanie? Ameryka…”. Postaw pytajnik po trzeciej kropce.

CHICAGO, NIEDZIELA

Magda po mnie na lotnisku. Magda jak siostra. Bo z jej bratem łączy mnie jakiś genetyczny niemal związek. Kiedy przeprowadziliśmy się do Huty (jako dziecko, więc raczej zostałem przeprowadzony), on był pierwszą osobą, którą poznałem; zostało mi na resztę życia, jak wirusowa skłonność. No więc Magda, moja miłosierna siostra, od razu bierze mnie za swojego brata. Ja jej przywiozłem brata, a ona w zamian cofnęła mnie w dzieciństwo… Tu się coś zacznie? Kto zacznie? Wiesz, czuję się, jakbym witała brata. Czyżbym nie odpiął pasów? Nie można się uwolnić, nie da się zupełnie wysiąść, udaje się co najwyżej, znacznym wysiłkiem woli, zmienić wehikuł. Coś się zacznie, ale będzie kontynuacją, następną sceną bez przerwy.

Na razie pakujemy ciężkie walizy do jej Solary. Ładne auto, ładnie w nim wyglądasz. Wnętrze doskonale czyste, klima mrozi, zapalenie zatok mam jak w banku. Masz jakieś pieniądze? Jutro pojedziemy założyć konto. Magda, bliźniacza siostra, czyta w myślach. A możeś wróżka? Nie za zimno? Nie. Nie jest mi zimno, po prostu znam to ciało. Jeśli czegoś jestem pewien, to właśnie jego niezawodnej nadwrażliwości na zmiany klimatyczne. Masz jakieś ubezpieczenie? Zapiąć pasy!

RANO

Powinieneś chyba zrobić jakieś postanowienia. No, zrób.

Nie dać się łatwiźnie. Niech to, co ważne, nie będzie odświętne, niech będzie codzienne. A w święta zatrzymać się w drodze, przysiąść na ławce, siąść przy stole i się śmiać. Tam, w oazie, na chwilę wstrzymać się od ciągłego dotykania czułością druta kolczastego, tego druta, za którym wolność widać tak wyraźnie, że trudno uwierzyć w coś innego niż jej wizerunek.

A potem znowu do codzienności, tej wycinanej maczetą w dżungli, tej palącej, przed którą uciekają stopy na pustyni. Do codziennej walki o resztki porozrzucane wokół krematorium, do tego ringu, areny, ogrodu. Znowu zacisnąć zęby, dotykać skórą, nie osłaniać się przed głębokimi zranieniami. Niech się zabliźnią pęknięcia; pozwól im stać się znakami, patrz, co na tobie napisano, czytaj. Daj uszom usłyszeć lęk w krzyku strażników, nasze wzajemne banie się siebie. Tam źródło wszelkiej odwagi.

Dąż. Do, ale nie żądaj dotarcia. Docieraj się. Idź przed siebie, tą jedyną ścieżką, która wije się za tobą; idź prosto, oglądając się na boki jak tropiciel. Aż do ziarenka ciemności, do ostatniego punktu perspektywy, do ostrza strzały, tam, gdzie czekają ci, co tam przepadli. I ty tam zostaniesz, jeżeli tam twoje miejsce. Ale pamiętaj: nie dać się zjeść, być gorzkim, niestrawnym. Byle nietrującym, niejadowitym. Więc nie pozwól sobie być padliną. Wiedz, że możesz umrzeć, idąc, ale nie unikaj potknięć, chwytaj się za ręce i podkładaj sobie nogę; wstawaj, słyszysz, jak bije ci serce? Nie pozwól sobie na przyzwolenia, nie daj się skusić tym wyjściom, co stają na twojej drodze: ugodzie z niechcianym i pogodzeniu się z końcem. Nie oddaj się za wszelką cenę, oprócz siebie nie masz nic innego, za co mogliby ci zapłacić.

POŁUDNIE

Zapłacić? No właśnie, w końcu zawsze chodzi o pieniądze. Jesteś zbyt poważny. „Dlaczego nie jesteś wesoły?”. Dlaczego nie jestem dowcipny, tylko żałośnie śmieszny? Mija mnie siwy młodzieniec, zostaje za nim dymek z napisem. Nie rozumiesz? Bo wszystko bierzesz tak cholernie serio! A tu popatrz – Andy Warhol, człowiek, który w przeciwieństwie do ciebie ma swoją filozofię życiową (i to powieloną w milionach egzemplarzy), radzi: „Powinieneś zawsze mieć w ręce produkt i sprzedawać nie tylko siebie samego. Jako aktorka powinnaś liczyć swoje sztuki teatralne i filmy, jako modelka swoje fotografie, jako pisarz powinieneś liczyć swoje słowa, a jako malarz swoje obrazy; dzięki temu zawsze wiesz, jaka jest twoja wartość, i nie sądzisz błędnie, że twój produkt to ty sam, twoje słowa i twoja aura”.

A ten, kto jest zbyt poważny, sądzi błędnie. Prawda? Prawda – przecież powiedział to człowiek, który życiem dowiódł prawdziwości twierdzenia, że wszystko daje się sprzedać, pod warunkiem, że to będzie produkt. Andy ma rację. Kiedy ktoś ci mówi: zrób coś ze swoim życiem, to co ma na myśli, jeżeli nie produkt? Sprzedaj się jako coś, nie zaprzedawaj się duszą. Andy wie, co mówi. „Chciałem, żeby ona powiedziała to za mnie. Kiedy ktoś inny o tym mówi – twierdzi Andy – słucham uważnie, słucham każdego słowa i potem myślę, że być może to wszystko jest jednak prawdą”. Chodzi ci o prawdę, Andy?

Po co jedziesz? Po co cię tam niesie? Zaraz, zaraz… Przecież przyjechałeś! Już nie ma odwrotu.

Nie prosić, nie czekać, uczyć się Jego woli. Codziennie startować i wznosić się ponad dostępne; mocno trzymać się latawca, niech szarpie. Panie, budź mnie, kiedy zapadam w drzemkę, nie pozwól zasnąć. Czyż nie przyzwyczaiłeś mnie do bezsenności? Czego ode mnie chciałeś, kiedy włożyłeś we mnie te ingrediencje: niepokój i niemoc? Czuwać, czuwać, czuwać. Żeby czuć. Spałem. I ten sen bolał. Aż w końcu rana zaczęła obrastać nieczułością…

Umierał, jakby zasypiał, jakby zasypywał się reprodukcjami produktów ze swojej Factory. Wtedy zaczął malować obrazy religijne. Prawie wszystkie były naniesione na już istniejące arcydzieła, głównie renesansowe, najwięcej było „ostatnich wieczerzy”. Andy chciał być włoskim mistrzem, jednym z tamtych. Chciał być rzemieślnikiem, pokornym i dobrze opłacanym – stworzycielem.

No więc trochę pokory, brawurowej pokory. Tak? Ale już dosyć, dosyć tego ekshibicjonizmu. Co by na to Andy? „Kiedy kończę przeglądać się w lustrze, zakładam bieliznę. Nagość zagraża mojej egzystencji”. Śniło mi się, że to mi się nie śni.

Nie śpisz? Jak zwykle ledwie słyszalny głos Ja. Dochodzi trzecia w nocy, moje ciało żyje w innym czasie.

WTOREK

Rano, zanim znowu uda mi się zasnąć, czuję moje ciało z samolotu. Jestem w samolocie, ale jakby tamten, sprzed roku… A przecież wtedy prawie nie istniałem. A właściwie przeciwnie: istniałem bardziej, bo niżej, bliżej ziemi. Pozbawiony wszystkiego, stajesz się cięższy… Jednak nie ja to byłem – samo bycie było, beze mnie. Ktoś całym ciężarem na betonowych skrawkach starego lotniska… Zasypiam, tutaj, samolot leci dalej.

NOC

Bo co można zapamiętać? To samo. Po tamtej stronie nie ma nic do pamiętania. Co to znaczy: przypomnieć sobie? Co, komu? Te wielogodzinne leżenia ze wzrokiem wbitym w sufit? Co może zostać w pamięci z sufitu? Białe grudki niczego. Nieprzeźroczysty tynk na wewnętrznej stronie czaszki. A pod nim tynk. Pod tynkiem tynk. Dalej tynk. Tynk. Zamiast spodziewanej głębi kolejne warstwy powierzchni: pierwsza bez litości, druga bez ironii. Jak to dobrze, że nie ma nieba. Nie trzeba wierzyć, sklepienie przytula jak bunkier. Sufit i łóżko, byle znaleźć oparcie, żeby tylko nie spadać, bo wtedy jeszcze ten strach, co zdziera skórę. Kiedy zaczyna boleć ciało, metafory przemieniają się w symptomy, wciśnięte pomiędzy mięso a beton. Bo podłoga też nie wytrzymuje. Aż w końcu urządzasz się jakoś w piwnicy, zaczynasz tresować szczury.

ŚRODA

Agentka mieszkaniowa. Widać, że nie traktuje tej roboty poważnie. Na szczęście. Dzięki temu dobrze jej z oczu patrzy. Najgorsi są ci gorliwi, porządni, obowiązkowi. Tacy są przekonani, że lojalność wobec firmy nakazuje im wykorzystać klienta. Poznaje się ich po nadzwyczajnej uprzejmości.

No tak, ona też! Wystarczyło, że trzasnęła drzwiami. Zawsze ten sam łańcuszek marketingowych trików. Najpierw należy postawić przeszkodę. Okazuje się, że wszystko jest drogie i trudno dostępne. Jedziemy; dłonie ma męskie, paznokcie rzodkiewkowe. Po chwili (precyzyjnie wyczuwa granicę, za którą kłopotliwe milczenie przechodzi w niepokój) robi nagły wysiłek i znajduje kilka ciekawych propozycji. Po drodze próbuje być bardzo towarzyska, musi przecież czegoś dowiedzieć się o mnie. Potem mimochodem mówi coś o polepszającej się dzielnicy, do której właśnie zmierzamy. Wskazuje przez okno: o, tu jest znana restauracja, tu pralnia, tam europejskie delikatesy. Oczywiście była w Paryżu, wspomina coś o Hemingwayu, a ja o Henrym Millerze, żeby ją trochę zbić z tropu; różowieją jej policzki, lekko, prawie naturalnie.

Wchodzimy do budynku. Ona najpierw puka do pustego mieszkania, a potem zagląda przez szparę pod drzwiami, zaczyna głośniej mówić, tłucze się kluczami. W razie, gdyby tam przypadkiem byli jacyś bezdomni z karabinami, puste kąty pełne są wszak terrorystów. Mieszkanie, jasne i przestronne, pokazuje mi beznamiętnie, udając, że nie zachwala, kiedy ze zdziwieniem – znakomicie improwizowane pas des troi do okna – zauważa szkołę „za tamtym kościołem”. W końcu znajduje jakiś drobny mankament, coś trochę brudne, trochę oderwane. To oczywiście zostanie naprawione, każdą poprawkę starannie wstawi w umowę najmu. Panuje nad wszystkim, jest szczera, uczciwa i na dodatek troszczy się o mnie jak konstytucja. (Pozdrowienia dla Marcina, starzy kumple z młodości są zawsze przy nas, jak stróż). Mam nawet prawo do swobodnej wypowiedzi, ona wybacza, że nie korzystam. Jest wprawdzie agentką na służbie, ale zaraz powie mi coś prywatnego, zaprezentuje swoją otwartość na negocjacje. Może się rozbierze? No, nie fantazjuj. Za to też musiałbyś zapłacić.

Wychodzimy; pojedziemy do następnego location. Schodząc, myślę, że w samochodzie na pewno zapyta mnie, jak mi się podobało. Klap, klap, klaskamy sobie drzwiami, ona, przekręcając kluczyk, od niechcenia: „Jak było?”. Prawie precyzyjnie. Ale co ona chciała przez to powiedzieć?

PAULINA STREET

Spacer po szukaniu mieszkania. Długa droga do metra, nie chcę wsiadać do autobusu. Ulice nazywają się: Homer, Dickens, Schiller, Goethe, a zaraz za rogiem Potomac. Oprócz mnie nikt nie spaceruje, każdy idzie szybko i uważnie, jak po krawędzi, jak w kanale, tropem, wydeptaną ścieżką do wodopoju, do nory.

Dzielnice zmieniają się nagle, za kolejną przecznicą inni ludzie, inne sklepy, inne fasady domów. Nie stylem się różnią, ale stopniem czystości, intensywności, nowości. Ogólne wrażenie: wszystko brzydkie, zbylejaczone, tymczasowe, karłowate albo bombastyczne; czasem ładniejsza fasada przyklejona do nieważnej reszty. Tubylcy jakby wyczuwali się nawzajem zwierzęcym instynktem przynależności; nagle zatrzymują się w biegu (nie umieją chodzić), zawracają do swojego. Żadnej współprzestrzeni przebywania, tylko odrębne kwartały współżycia, terytoria żeru i rui. Nieogarniony śmietnik, gdzieniegdzie oazy obozów. Chodnik z wielkiej płyty, surowy jak dno lotniska, śruby hydrantów wielkie jak pięści, nie do ruszenia. Rzeczy w rzeczach. Rzeczy emanują brutalnością, szczerzą zęby. Boję się. Zaczynam uciekać.

Dokąd? Ameryka jest wszędzie, Amerykanin jest w każdym ja.

PIERWSZY DESZCZ

To przecież musiało się kiedyś zacząć. Jakiś pierwszy impuls. No więc może to był ten dzień w listopadzie? Listopad przecież najlepiej nadaje się na początek końca. Zacząłeś dodawać sukcesy i wyszło ci zero. Potem pomnożyłeś klęski przez szanse i wyszło ci zero. Zero do zera? Tak można w nieskończoność.

No więc chyba była jesień; to zwykle zdarza się jesienią. Listopad? Tak, listopad się nadaje. Szczególnie w Polsce, szczególnie w Krakowie. Nie przypominam sobie takiego listopada, w którym nie chciałbym umrzeć. Teraz jednak jest inaczej, trochę. Teraz już wiem, że to trzeba przeczekać.

Pierwsza myśl: to dobrze, takie czyste nic. Teraz trzeba się z tym pogodzić. Myśl druga: co z resztą? Przed tobą jakieś czterdzieści lat do zagospodarowania, w najgorszym wypadku. Skoro dotychczas nie umiałeś dobrze gospodarzyć, to dlaczego miałoby się udać w przyszłości? Czyste nic. Myśl trzecia: nie jesteś sam, one są z tobą. I chcesz, żeby były z tobą. Z kim? Mogą cię nie udźwignąć; będziesz musiał je od siebie uwolnić. Myśl czwarta: nie wstawać. Nie dać się podnieść ani głodem, ani miłością bliźniego. Myśl piąta: wstać. Bo już nie idzie wytrzymać. Boli każde ścięgno, każda kość, każdy staw, każdy mięsień napięty jak po treningu. A przecież leżysz, tylko leżysz, od przebudzenia do niezaśnięcia; podtrzymujesz wzrokiem sufit, jesteś filarem firmamentu. Rani każda myśl, każde uczucie, więc nie dopuszczasz ich do siebie. Jesteś pusty, przeraża cię pustka.

Kogo? Każde ja jest w tobie osobno. W pewnej chwili jestem rozstępuje się pod myślę. Człowiek nagle dowiaduje się, że składa się z odrębnych cząstek; one oddalają się od siebie, każda wnosi swój osobny ból do… Dokąd? Dlaczego ukrywasz się przede mną: ty, który mnie mną torturujesz?

PÓŹNIEJ

Depresja podchodzi jak przypływ, wolniej niż zdolność zauważania ruchu; na każdym etapie łudzi, że już więcej nie da się wytrzymać. Każdy etap udaje całą pielgrzymkę, każdy postój kusi celem. Następny kawałek nie dodaje się do poprzedniego, za każdym razem trzeba zadomowić się od nowa w swoim obcym, w swoim nie do opuszczenia sobie. Jesteś w sobie osobno, oddalasz się. Ale w pewnej chwili, kiedy nie jesteś już do nikogo podobny, przestajesz odczuwać samotność. Stajesz się zwartym stadem, ławicą, rojem ran. Już wiesz, że przetrwasz, że tak można trwać.

W DOMU, WIECZOREM

Dostaliśmy stół od Marylou. Właśnie się rozwiodła i ten rodzinny mebel źle jej się kojarzył. Wielki drewniany stół, okrągły i ciężki. Mieści się doskonale pomiędzy kuchnią a salonem, we wnęce jadalni. Otoczony czterema solidnymi krzesłami, szybko stał się czymś w rodzaju małego ronda w naszej przestrzeni. Jemy przy nim, Ju odrabia tu lekcje, Ja robi rachunki, ja przerabiam listy. Stół cierpliwy i miłosierny, wciąż zarzucony papierkami, notatkami, książkami, a jednak zawsze znajdzie dla nas trochę miejsca. Każdy, przechodząc, kładzie tam coś na chwilę, żeby leżało na wierzchu. I tak zostaje aż do czyjegoś zniecierpliwienia. Już nie można się bez niego obejść. Stoi teraz na swoim miejscu, pod stołem. Na swoim miejscu pod stołem – jak w moim wierszu… z dziewiętnastego wieku… przed naszą erą.

Talerze i sztućce zostały po poprzednikach, żelazko i lampka też po nich, a materac od pani o nazwisku przypadkiem jak panieńskie mojej żony. Materac dla Ju od Zygmunta. Sam go wynosiłem z piwnicy, a był jak złotem nabity, pachniał za to sianem, więc atmosfera się zrobiła zaraz-po-wojenna. Kanapy jeszcze nie mamy, ale już jest obiecana, więc jakby przedobecna, od czyjejś mamy chyba. Bliżej nieokreślony mebel kuchenny świetnie nadał się do gabinetu, który mieści się w północno-wschodniej dzielnicy sypialni. Najsolidniejsze są dwa fotele, czarne i do niczego niepasujące, zajmują prawie pół salonu, przyszły z czyjegoś wielkiego domu za miastem.

Tyle na razie. Cały dom cudzy, nasz.

W AUTOBUSIE 75

Komfort. Czy naprawdę chodzi o to, żeby się urządzić? W takim razie celem jest życie codzienne, życie z dnia na dzień, życie jak z obrazów holenderskich mistrzów. Podobają mi się, ale ich nie lubię. Te obrazy, te piękne zaiste obrazy, rozniecają we mnie buntowniczy ogień. Ten ogień mnie, mnie i moich bliskich, spala. Przecież to właśnie to życie, życie pośród mebli, jest tym, co płonie. Czy zatem nie ono podtrzymuje ogień? Jasne. To życie udomowione jest absolutnie niezbędne i jest równie absolutnie przeznaczone na zagładę. Niech będzie, ale niech będzie materią płomienia. A zatem niech bywa, niech się pojawia i spopiela.

PIĄTEK

Magda z Piotrem mieszkają nad sztucznym jeziorkiem, na osiedlu z basenem dla mieszkańców, z którego próbujemy jeszcze skorzystać, bo wyjątkowo ciepłą jesień mamy tego roku…

Na osiedlu rządzi samorząd sąsiedzki. Wyznaczono patrole uzbrojonej gwardii, mieszkańców identyfikuje się na podstawie adresu w prawie jazdy. Obowiązują zasady: kierunek parkowania samochodów, mandat za wózek pozostawiony przed domem, zakaz malowania balkonu, nocujących gości należy zgłosić w sekretariacie.

Ja wiem, że to wygodne, ale jak pięknie było w Nowej Hucie!

PISZĘ DZIŚ

Przy takim niebieskim, metalowym stoliku jak z filmów, na kanapce czerwonej, niby skórzanej, jak z filmów, pod oknem, za którym dwaj czarni chłopcy, jak z filmów, przesuwają się, płynnie niczym po ekranie, na deskach, jak się domyślam, bo nie widzę ich w tym ujęciu, które na studiach nauczyli mnie nazywać planem amerykańskim; zbliżenie: żółta butelka z musztardą stoi na krawędzi cienia. Ten cień pilnuje granic materii. Stawiam niebieskie znaczki na białym prostokącie serwetki, a potem z trudem odczytuję tamto moje, to jedyne, które nie jest tutaj fikcją.

Wczoraj kupiłem dla Ju rower z siodełkiem na kierownicy. Rowerownia w południowej, meksykańskiej dzielnicy mieści się na piętrze; cudowny bałagan i chaos sprawiają, że zaczynam czuć się tu bezpiecznie. Żelazne ramy piętrzą się na sobie, rzucone bezładnie jak szkielety ofiar masowej zbrodni. Te dwa uczucia nie przeczą sobie, nie walczą ze sobą. Sąsiadują obojętnie jak dwie alegorie w rozłożonej książce. Sobie też kupuję – stary model, ale pięknie odrestaurowany.

Po południu zachłystujemy się jazdą przez Logan Boulevard aż do Humboldt Parku. Złoty pył na czerwonych murach, na rudych liściach, rower śpiewa głosem miedzianych gongów. Wracamy o tej godzinie, kiedy światło dnia już wycofało się ze swoich obowiązków i teraz ludzki lęk budzi ludzki wysiłek, żeby wygonił jasność z wnętrza na ulicę. Deszcz tak drobny, że krople nie mogą upaść, lewitują, zagęszczając się w wilgotne parawany, a każdy oblepia nam twarze całunem, zanim przebijemy się do następnej odsłony. Uciekamy śmierci po czerwonych znakach z chińskich sklepów, które rozlewają się na szorstkiej skórze jezdni.

LOGAN SQUARE

Fasady i tyły. Niektóre pałacykowate, kilka naprawdę eleganckich willi. Ale już w drugim rzędzie toporne budynki, skurczone w sobie, zbudowane z przeznaczeniem do rozbiórki. Pierwsza szkoła Ju to wielka, czerwona krowa imienia Darwina, ich najświętszego teologa. Prawie wszyscy kolorowi, ale ona tego nie zauważa; rasizm nabywa się wytrwałą pracą i studiowaniem obcych gatunków. Mieszkanie duże, długa amfilada, ładne, ale w brzydkim miejscu. Zapisuję tylko dla porządku, bo zmieniliśmy je prędko. Kiedy wracam tutaj jeszcze po coś, rozpoznaję wszystko – poznaję, że to już nie moja dzielnica.

THEATRE, LOBBY

Dzisiaj po raz pierwszy czytam gazetę – Chicago Tribune. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak informacji. Każdy artykuł raczej coś imputuje, niż wyjaśnia. Każdy autor ma punkt widzenia, można zobaczyć wszystkie widoki wyraźnie, da się zobaczyć tylko widoki; można je sobie wyciąć i dowolnie skleić wedle własnej receptury, każdy na swoją swojską boleść.

Zdecydowanie sympatyczniejsza jest prasa lokalna: jakieś pretensje, głupie dowcipy, niepoprawne politycznie listy do redakcji. Debata znacznie bardziej wyostrzona niż w europejskiej, samocenzurującej się prasie, ale spod tego liberalnego gadulstwa jakiś zapaszek się dobywa, swąd gnijącego trupa rzeczywistości. Każdy wypowiada, z retorycznym wyszkoleniem, się i siebie tylko. Mój Boże, gdzież ta polska buta, że każdy jednako wojewodzie równy, ale pojedynczo do nikogo niepodobny! Tutaj wszyscy naraz są tak pojedynczo, że każdy szuka, jakby się z kim upodobnić. W tym kraju opinie obchodzą ludzi bardziej od prawdy. Nie, nic z europejskiego, dekadencko-wyrafinowanego sceptycyzmu. Amerykanie wierzą w prawdę jak dzieci we własne marzenia: mocno i każdy po swojemu. Nie, nie żaden tam, amerykański niby, indywidualizm. To właśnie niepewność własnej tożsamości każe im wierzyć, że prawdziwość sprawdza się przewagą. Prawda, żeby była nie do zwątpienia, musi być stronnicza; zawsze jest zatem po stronie nakładu, na stronie tytułowej, w jutrzejszej gazecie.

NIEDZIELA

Znowu tutaj. Jadę przed siebie, przed siebie, przed siebie; bulwarem w stronę Humboldt Parku. Pedałuję, czerwone światło, pedałuję, stop, pedałuję, stop, pedałuję, czerwone światło, pedałuję, czerwone światło, pedałuję, czerwone światło, pedałuję, stop, pedałuję. Tyle wolności – od znaku do znaku!

Od znaku do znaku… A gdyby tak rozsunąć znaki?

POLISH TRIANGLE, ŁAWKA

Teatr. Zygmunt oprowadza po teatrze. Potem idzie do siebie, na górę, a ja wracam tam, na dół, do pustego. Siadam na widowni, w szóstym rzędzie, potem bliżej, w drugim, potem jeszcze bliżej. Sceny tu właściwie nie ma, pierwszy rząd foteli wyznacza granicę, ostatni siedzą najbliżej. Wstaję, robię krok do przodu i już nie jestem tam, jestem tutaj, bez przekraczania linii, bez najniższego nawet schodka, na scenie równie czarnej jak reszta podłogi, nie z desek. Sceny nie ma, a jednak czuję, że dopiero tutaj jestem tutaj, bardziej. Dotykam (muszę klęknąć) podłogi (jakie obłe, słowiańskie to słowo), wstaję, podchodzę do ścian z ciemnoczerwonej cegły, dotykam; dotykam tego, co jest –nieprzekraczalne, nienasycone… Przypominam sobie siebie jako nastolatka – Kantor i Wyspiański, zanim ich odkryłem – śnił mi się teatr. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że są inni, których ten sen (sens?) też nawiedza, byłem sam w teatrze… Jeszcze raz to samo po raz pierwszy? Znowu odnowa? Krok w tył, żeby przygotować się do biegu?

WICKER PARK, 3.33 P.M.

Spotykam go chyba po raz trzeci, za każdym razem patrzy mi w oczy. Pierwszy raz gdzieś przy zielonych drzwiach stacji Damen. Wyszedłem prosto na niego, a on rozjaśnił się w sobie, jakby na mnie czekał. Na moment cały znalazł się w aureoli; poczułem powinność pozdrowienia go znakiem sekretnym, ale nie wiedziałem jakim, nie znałem żadnego. Drugi raz przez szybę z księgarni, najpierw on, a potem James Baldwin na okładce. I każda następna książka miała na sobie zdjęcie czarnego mężczyzny. Wyszedłem, nie było go nigdzie. Czarny chłopiec w za długich spodniach spojrzał na zegarek, więc ja też. „Jezu, spóźniony po Ju do szkoły!”.

Dzisiaj, tuż przy wejściu do parku, siedzi na krawężniku. Zauważył, że go rozpoznałem; tym razem nie zajaśniał. Za to ja wściekłem się na siebie, że „czego się boisz”, czego nie mogłem ukryć. Jego uśmiech. Ale niewesoły. Zmiana maski. Ma mnie – muszę się uśmiechnąć.

Wracam z Ju, trzymamy się za ręce. Nie zauważa nas. Wiem, że będę go spotykał.

POTEM

Jeszcze przed rokiem, w mroźną zimę, włóczyłem się po pustych osiedlach w Nowej Hucie. Pamiętam potworną jasność nicości, pustej jak biała kartka, która niczego się nie domaga, a tylko szydzi, swoją jaskrawą oczywistością, z moich wyblakłych iluzji. Nic, takie nic po wszystkim. Takie nic, niepodobne do ściany ani do zgaszonej lampy, takie nic, zupełnie przeźroczyste. Niewątpiący umysł, przeglądająca się w sobie bezmyślność.

Ciemniało, światła w oknach rozbłyskały nagle, jakby uwolniło je pęknięcie. Było mi smutno i pięknie, beznadziejnie i naiwnie; tak gorzko i ckliwie, że bez trudu mógłbym zagrać rolę sentymentalnego błazna… Więc może to wszystko nie naprawdę? Na scenie? Jednak z okien nie patrzyli na mnie ludzie, za to ja czasami zaglądałem im do środka, w ich niemiłosiernie jasne klatki. Nowa Huta, styczeń, rok czarnego słońca.

Którym chcesz być: błądzącym w ciemnej otwartości czy zadomowionym w rozświetlonym wnętrzu?

WEST THOMAS STREET

Zamieszkiwanie znowu naszego nowego mieszkania. Odnawianie nowego miejsca pod nami. Zbieranie tego, co wkrótce oddamy. Żeby odświeżyć to złudne poczucie kolejnej świeżości? Och, mógłbyś wreszcie gdzieś zamieszkać! Tak, mógłbym, gdybym nie musiał. Jak mam skorzystać z tego, że nie muszę? Po co dana mi została ta możność zamieszkiwania okolic i klimatów, razem z tą dokuczliwą wrażliwością na zmiany i z tym nieznośnym uporem, żeby jednak zmieniać? Ani ja drzewem jestem, co je zrodziła obca sobie okolica, żeby się mogła wokół niego zagarnąć w horyzont, ani dzikim lisem, którego jakaś dziura samotna oswoić pragnie swoim kuszącym wnętrzem. Gdybym tylko poczuł, że objęło mnie zakole rzeki, że mnie wtuliła w siebie polana, że miękkie wnętrze doliny przyjmuje mój ciężar… Ale pociągają mnie tylko pustynie i plaże, tam chciałbym zostać. Czy to jest miejsce na dom?

Kanapa w końcu przyszła od boyfrienda Renaty. Ciężko ją było zmieścić na wąskich i krętych schodach, ledwie przez drzwi ją przecisnęliśmy; porysowała świeżo pobieloną ścianę i złamała wystający kontakt. Jak oni budują te domy, że nie da się wnieść standardowych mebli! To się nie nadaje do mieszkania. Nie ma lampy na suficie, trzeba było kupić stojącą. Na szczęście są te thrift story, cudowne jak arabskie bazary. Kupiliśmy jedną dużą złotą za sześć dolców i dwie małe srebrne po dwa każda. Najgorzej będzie z tym huczącym ogrzewaniem; prymitywne to to jak stodoła na prerii. Za to podłoga parkietowana, dębowa, jak w mieszczańskiej kamienicy z widokiem na Planty, skrzypi nobliwie, z lwowskim akcentem. Dom zresztą stary jest faktycznie i stylowy, a widok z okna drzewny, drobnomieszczańsko alejkowaty. Próg wysoki z chłopska, nad oknami, które podnoszą się po londyńsku, gzymsy wiktoriańskie, nad drzwiami też. Na jednym takim chciałem się podciągnąć; i zaczepiłem się zgrabnie o niego mocnymi palcami młodego wspinacza, co to z fantazją chce sobie powisieć nad głębią… Urwał się od razu. Na szczęście nie połamał, więc położyłem tak, żeby nie było widać i przykazałem dziecku, by się nie wspinało, za przykładem ojca. Nawet obraz zakupiliśmy jeden, bo mają tu cudownie zdziwaczałe reprodukcje arcydzieł nieznanych mistrzów za bezcen.

Ameryko, za hojność twoją oddaję ci się, zamieszkam cię niczym Odys krainę Feaków, zaczerpnę z ciebie i tobą upiję się do… Do wyczerpania.

NA ROGU ŚW. TOMASZA

Żeby założyli ci telefon, musisz im powiedzieć, gdzie mieszkasz.

Wychodzę z domu prosto w słońce, liście dzisiaj lekko chrypią i od razu rzucają mi się w oczy dwie złote banie na wieżyczkach ukraińskiej katedry. Są to w istocie zgrabne bombki, a cały budynek nie przerasta prowincjonalnego kościółka. Takie było ponoć zamierzenie architekta, o czym skrupulatnie informuje złota plakietka na murze. Dzielnica ma korzenie słowiańskie. Mieszkali tu pierwotnie Ukraińcy, głównie grekokatolicy, teraz nowi Rosjanie, trochę starych Polaków, jest słowacki kościół i duża szkoła. Ale teraz więcej młodych anglosaskich białasów: heteroseksualne pary bez dzieci, za to z psami, też w parach. Artyści, nauczyciele, urzędnicy, trochę żydowskiej inteligencji. Ogródki zadbane, trawa nawilżona, secesyjne domki odnowione, samochody zaparkowane przy chodniku tylko z lokalną nalepką; za to sporo europejskich marek (snobizm) i japończyki (rozsądek) oraz rowery (młodość) przypięte do płotków.

Za rogiem katolicki kościół z okropną rzeźbą naszego Papy, nowoczesny i urządzony trochę po masońsku, to znaczy: orgia tajemniczych symboli na ścianach. Przychodzą tu prawie sami Polacy, chociaż nabożeństwa są też po angielsku, a na religię – meksykańskie dzieci. Jesteśmy nowi, więc chociaż kościół jest pełny, od razu nas zauważają. Po raz pierwszy w życiu mam poczucie, że należę do parafii.

– Rodziny – mówi mi mój nowy proboszcz – wyprowadzają się na przedmieścia. Ale dzielnica jest ładna i bezpieczna, drożeje.

– To kto zostaje? – pytam mechanicznie, żeby nie żegnać się tak zaraz po mszy.

Patrzy mi w oczy, jakby chciał przewidzieć moją reakcję. Wreszcie ryzykuje:

– Niewierzący.

Wracam w stronę cerkwi; wyładniała. Trzeba przyznać, że architekt, sławny O’Sullivan, wyjątkowo celnie trafił tą prawosławną świątynią w katolickie serce protestanckiej Ameryki. Po drugiej stronie zielonej uliczki wielki i ciężki wieżowiec szpitala St. Mary of Nazareth, w kształcie bunkra albo stacji przesiadkowej na Marsie. Huczy to jak astmatyczny potwór, bo pozbawiony okien może liczyć tylko na sztuczne oddychanie przez klimatyzację. Mam nadzieję, że jednak ratują tu ludzi. Lila urodziła tam Alexa, a i nowe dziecię zamierza na świat wydać w tym świętym miejscu. Pod samym szczytem warowni czerwone logo z białym krzyżem w środku, niczym herb rycerski.

Chciałoby się nowej wersji, a wychodzi wznowienie w innej okładce. Ta sama historia. Co to jest? Co znaczy? Czy ma znaczenie? Zamiast zamieszkania przemieszczenie; zamiast dążenia dojrzewanie. Gorączka, gorączka rośnie. Może to już? Może jutro cię nie będzie?

W nocy słyszę czasem jęk karetek; wiem, że wjeżdżają w zieloną uliczkę pomiędzy krzyżami, a potem muszą jeszcze ostrożnie wspiąć się po spirali betonowej rampy do drzwi, przez które przyjmują na ostry dyżur.

ŚRODA

Nie wolno wypuścić dziecka z domu. Nikt tego nie robi. Ju znalazłaby się sama na ulicy. Na drzwiach domów zawieszają wielki napis: „Wzywamy policję”. W naszych drzwiach, w szybie, jest dziura po kuli. Właściciel domu twierdzi, że to odstrasza złodziei. Strach. Straszą się nawzajem. Lęk jest wszechobecny, każdy życzliwie zaczyna zdanie od „uważaj”. Częściej jednak boją się policji niż terrorystów. Wierzą we wszechwładzę siły, niezależnie od tego czy będzie prawem opanowana, czy dzika. A czy istnieje niedzika siła? A jednak dobro w nich jakieś wyraźne i niewątpliwe, przecie panują nad sobą w jego imieniu. Ta odruchowa skłonność do przemocy pochodzi chyba z odruchowej skłonności do wybierania najprostszych rozwiązań. Intelektualne podniecenie brutalnością? Ta wyraźna fascynacja siłą musi ją jakoś łączyć z rozumem… Z czymś idealnym… Podejrzanie platońska jesteś, Ameryko.

CZWARTEK

Mamy samochód! Mamy wolność! Ameryka ma nas teraz bardziej?

Wielki van, który akurat był niepotrzebny komuś, kto mieszka godzinę od nas i chciał nas gościć u siebie od czasu do czasu. Dokładnie taki, jakiego nigdy nie chciałem mieć, a przecie przyjąłem z wdzięcznością i teraz uczę się cieszyć z jazdy na koźle zamiast na oklep. Ju ma z tyłu dużo miejsca tylko dla siebie, ja z przodu, z nogą na nodze jak w saloniku, i tylko woźnica widzi przed sobą jakieś niewidzialne wyrwy w powszechnej wolności.

Te ograniczenia prędkości! Te idiotyczne stopy! I oni tego przestrzegają! Jedziemy jak pociąg, jak stado; nie, żeby każdy przed siebie, każdy w sobie. Obywatele jadą przepisowo, żeby jechać odrębnie, żeby nic ich nie zmusiło do reagowania na bliźniego, żeby się im przypadkiem ta ich wyuczona czujność nie pomyliła z wrodzoną czułością. No, prrr! Ściągnij wodze polaczkowatego anarchizmu! Stop. Na gaz. Na szczęście nie ma sprzęgła, więc cię nie zaboli w krzywym kręgosłupie. Stop. Do przodu. Stop. Do przodu. No, czy w Rzeczypospolitej rycerzyków miałeś taką motywację?

PIĄTEK, 3.33 P.M.

Na imię ma Ray. „Wiesz, jak Ray Charles”, przedstawia się za każdym razem, chociaż widzimy się dzisiaj już po raz trzeci. To prawda, że nie rozmawiamy, chociaż on dużo mówi, a ja intensywnie słucham. Rapuje. Połyka końcówki wyrazów, krawędzie spółgłosek rozmiękczają mu się między grubymi wargami. Rozumiem go słabo, on mnie chyba też. Co cię z nim łączy? Bo coś przecież… Dzisiaj Ray się nie przedstawia, rozpoznaje mnie błyskiem w oku. Jeśli rozpoznaje mnie miejscowy bezdomny, to czy nie oznacza to, że się zadomowiłem?

SOBOTA

Tracy mówi tylko smoltokami, za to zawsze szczerze, jak zdrowaśki. Pije tylko piwo, tylko amerykańskie, więc żeby coś jej doszło do głowy, musi wypić cztery; co kwadrans robi przerwę w monologu. Kiedy ostatnio wróciła z chwilowego aresztowania, zaczęła opowiadać o urokach niewoli, którą nazywa zatrudnieniem. Nie potrafię powstrzymać złośliwych uwag.

W pierwszym dniu pracy musiała nauczyć się całej litanii zasad, z zasadą pierwszą – donosicielstwem. Twój szef jest twoim prawodawcą, poza firmą są tylko sądy, czyli banki. Opowiada o zaletach nieustającej opieki urzędów, o rozkosznym poczuciu bezpieczeństwa, kiedy spotyka patrol policji. Uwielbia być kontrolowana, wyrzeka się każdej intymności, niestety bez jakichkolwiek objawów perwersji. A ty? A ja nie czuję tych przyjemności, widocznie jestem… katolikiem?

Jeżeli jestem tak doskonale kontrolowany, że nie mam możliwości popełnienia przestępstwa, to czuję się zwolniony z obowiązku doskonalenia moralnego. Wniosek całkiem pragmatyczny – nikt tego ode mnie nie wymaga, moja moralność nie jest potrzebna. Hulaj dusza! Zawsze mogę liczyć na policjanta, który pałką ustawi mnie do pionu. Sumienie? Chyba zrobię o tym kurs w przyszłym semestrze.

PORA DRUGIEJ KAWY

Kawiarnia o francuskiej nazwie z podtytułem „europejska” jest ukraińska, dziewczyna za barem rozumie po polsku.

Kilkanaście lat temu, jak mi mówią tubylcy, nie było wielu takich miejsc. Nie ma kawiarni w Ameryce, mówiło się wtedy po powrocie do Europy, siadając przy stoliku na rynku. Są już. Tylko że coś tu inaczej… Ze ścian idzie miękki, pachnący plażą i rozgrzaną skórą głos kobiety. Jest oczywiście czarna, prawie tak czarna jak skrzynka, z której wydobywa się jej tu obecność. Powoli, ochryple; za dużo martini, które po tej stronie oceanu jest po prostu wódką w trójkątnym kieliszku. Jazz, wszechobecny jazz, jeszcze jedno, co kocham w Chicago.

Wiem, spokojnie wiem, że z nią zostanę, oddam się jej; zostanę z jej głosem, od czasu do czasu mieszanym z szumem i wonią ekspresu do kawy. Zmienny rytm oddechu w głosie czegoś szuka, uparcie ucieka i wraca na szlak, którego każdy zakręt okazuje się zarazem nieoczekiwany i zdolny obdarzyć mnie smakiem spełnienia. Słowa ballady są proste, oczywiste jak powtórne objawienie. Melodia świadomie potyka się na synkopach, ten krótki bezdech uchyla na moment okienko, przez które wpada… Nic? Nic, najmniejsza cząstka czasu; i już zostaje w naznaczonym głosie, wibruje we mnie jak goryczka kawy na języku. Jej drżące tchnienie wchodzi wszędzie, przeźroczysta smużka dymu; wężowym ruchem oszałamia, a potem ciągnie za sobą, wyciągając z nas wymysły i wyobrażenia.

Ale ja znam twoją siłę, głosie! Nie nabierzesz mnie na siebie. Bronię się widzeniem. Odwracam głowę w stronę ulicy. Teraz słyszę muzykę, oglądając film na przeźroczystym. Dwa rytmy próbują się z sobą. Wracam do pisania, głos podchodzi blisko… Kusi? Podtrzymuje czujność.

Siedzę w kącie między ścianą a dwiema szybami, trochę jak w małym akwarium. Stolik okrągły, krzesła dwa, jedno wolne. Po prawej stronie widzę samochody, poruszają się powoli, grzecznie, jeden za drugim, jak ciężkie wozy osadników zaprzężone w muły. Po drugiej stronie kilka stołów, małych, ale ciężkich; tylko dwa jeszcze czekają na gości. Pozostałe zajęte, ale najczęściej przez jedną osobę: tę samą, odkąd tu przyszedłem jakieś pół godziny temu. Tylko trzy inaczej: przy jednym czterech mężczyzn i kobieta, grają w karty; przy drugim niemłoda para z dwiema dziewczynkami, jedna trzyma się wózka; w ciemnej głębi, przy dwóch stolikach pod ścianą, cztery kobiety około trzydziestki, głośno rozmawiają. Troje spośród pojedynczych wpatruje się w laptopy, dwóch czyta książki, jedna przepisuje pismo z zeszytu do zeszytu. Ja patrzę.

Na nich. Przede mną zamknięta książka po angielsku i otwarty notatnik z nieczytelnymi zapiskami po polsku. Wszyscyśmy tak samo bladzi, tak samo bezbarwni – Europejczycy. Co moglibyśmy sobie powiedzieć? Nie odezwiemy się do siebie; będziemy pisać. Każdy coś sobie wpisze do swojej literatury. Okno.

Dzielnica niebogata, ale jeszcze na skraju kontynentu, dopiero po tamtej stronie ulicy zaczyna się Meksyk. Mur graniczny dzieli przeźroczyście, twarze obcych rozpłaszczają się na szybie. Co pewien czas jakiś niski, ciemny chłopak zatrzymuje się przede mną, zagląda do środka, odchodzi.

Odwracam głowę. Znów jestem w środku. Dziwne wrażenie: zgrupowanie samych białych, młodych ludzi, zajętych czytaniem albo rozmową, wydaje mi się nieprzyzwoite. Bo? Lęk przed czymś… we mnie… Przed czymś białym, bezbarwnie obecnym, blado nieczynnym… Europejskim? W Krakowie nie przyszłoby mi to do głowy. Tutaj czuję się, jakbym podglądał kogoś, kto planuje zbrodnię. Tak, coś we mnie snuje plany, w których wyznacza mi rolę. I wiem, że tego nie powstrzymam, że ich nie zdradzę… Jestem z nimi? Jestem ze sobą. Jestem takim, czy chcę, czy nie chcę, synem naszych wspólnych przodków – ich jedynakiem. Tych, którzy stworzyli kawiarnie, stoliki, szyby, pieniądze, książki… Jesteś pogrobowcem, synu. Ray? Gdzie jesteś? Co się rozglądasz? Tutaj jestem; z dołu mówię, z twojej białej filiżanki. Ray, siwy murzyn, a jakby czarna dziewczyna… Ciemna esencja goryczy w chińskiej podróbce chińskiej porcelany.

BIBLIOTEKA, CZWARTE PIĘTRO

Nauczyliśmy się sprawnie korzystać z przeszłości. Analizujemy ją, żeby ją sobie opowiedzieć. Wierzymy, że tym gadaniem wyczarujemy materię, a nawet zdołamy ją wprawić w drżenie. Europejczykowi bardziej zależy na słuchaniu opowieści niż na uczestniczeniu w zdarzeniach. W skrytości ducha wolelibyśmy, żeby nic się nie zmieniało, a historię tolerujemy dlatego, że ona rodzi nasze historyjki, którymi nawet nie musimy specjalnie się opiekować, bo piastują nam je wynajęci trubadurzy.

Amerykanie nie korzystają z historii. Uczą się, owszem, na precedensach, ale nie widzą w historii przyczyny współczesności, co najwyżej jej wcześniejszy etap. Żyją w jednym ciągu, w długiej teraźniejszości, która nieskończenie się zaczyna, dążąc do najbliższego celu, ale za nim widać już zawsze następny. Nie uważają się za skutek, wierzą, że są przyczyną. Nie pasuje do nich grecka tragedia, pasuje powieść kryminalna. Zamiast oglądać się za siebie, jak zagubieni w lesie wieśniacy z romantycznych baśni, rozglądają się wokół siebie i myślą: co z tego będzie? Dokąd prowadzi ta ścieżka? Bohaterowie ich bajek nie chcą dokądś wracać. Zresztą, dokąd by mieli? Przecież nie są w parku, są w puszczy. Kiedy Europejczyk udaje się na spacer, Amerykanin uprawia sporty ekstremalne. Ten pierwszy codziennie, ten drugi tylko od święta.

Tak mówi Ja, a ona poznaje ludzi od ich strony, to znaczy bez tych moich uprzedzeń, snobizmów, stereotypów, które każdy taki pieprzony intelektualista jak ja zawsze musi tchórzliwie ponakładać na innych, nim zacznie im je heroicznie zdzierać. Ja umiem patrzeć bez okularów literatury, zawsze nieproszenie wciskającej między dusze swoje twarde okładki.

Czy zatem pozbyć się tej Europy, co zasłania oczy koronkową przepaską? Nie, wystarczy nauczyć się patrzeć od strony przyszłości, z naprzeciwka, twarzą w twarz. Ty też, ty też – wyćwiczyłeś się w oglądaniu się za siebie. Boisz się prześladowców? I dziwisz się, że nikt ci nie idzie z naprzeciwka!

Ciekawe, że Amerykanie boją się raczej przyszłości. Bo widzą w niej coś nieprzewidzianie nowego? A uczucia zaskoczenia lękają się chyba najbardziej. To przecież naród ubezpieczonych. A jednak to właśnie ów strach i niechęć do wybryków wyzwalają w nich odwagę. Tak, prostą odwagę, która jest przeciwieństwem desperacji europejskiego rewolucjonisty. Jeszcze jeden rys (rysa?) pionierskiej mentalności – widzenie przed sobą pustki jako miejsca dziewiczego, niebezpiecznego przez swoje niepodobieństwo do czegoś już znanego, ale i kuszącego możliwością nieograniczonego wypełnienia. Nie, oni nie są egotyczni, mają za dużo miejsca, które domaga się zamieszkania.

Czy człowiek powinien zamieszkiwać miejsce swojego wygnania?

Taki prosty wiersz Dereka Walcotta, który wiele razy próbowałem przetłumaczyć i zawsze wychodziło mi zbyt pokrętnie… W tym wierszu Adam jest farmerem, któremu się powiodło, więc nie uważa, że znalazł się na wygnaniu; ziemia jest mu poddaną, a on nie ma za czym tęsknić. Dlaczego nie da się tego opowiedzieć w moim języku? Po polsku najtrudniej powiedzieć coś prosto… Może my jesteśmy wieczni, ale to oni są żywi? Więc może zamiast się wykrzywiać zacząłbyś się od nich uczyć? Ależ ja nie umiem się uczyć! Zawsze byłem i już pozostanę złym uczniem. Nadaję się raczej na pokornego (post-kornego?) braciszka w klasztorze… Panie, uczyń mnie idiotą, spraw, żebym nie przeszkadzał temu, którym mnie stworzyłeś.

HOMER STREET

Zniewalająca słodycz Italii. Wciąż o tym myślisz? Tak. No, to teraz wypowiedz to zdanie głośno: „Zniewalająca słodycz Italii”. Jak rozłożyłeś akcenty? Pisanie uwalnia od konieczności decydowania. Jednak mowa nie obywa się bez intonacji.

Ja przyprowadziła Ju ze szkoły i zaraz od progu: „Chodź, przyniesiemy niebieski fotel, tu za rogiem ktoś wystawił”. Niebieski fotel spod śmietnika – akcent na „niebieski” – i jesteśmy w Rzymie: barokowe złocenia, renesansowe kolumienki nóżek, gotyckie gryfy po bokach… Zniewalająca słodycz myślenia? Gdzież byście były, ciała nasze, bez tego słownika rzeczy w umyśle, bez retorycznej sprawności w dotykaniu smaków intonacją? W archaicznej Ameryce.

FOREST PARK

Wysiadłem z kolejki od razu na cmentarz. Lubię cmentarze; te europejskie, rzecz jasna. Tutaj są tylko miejsca pochówku, coraz rzadsze. Boją się mówić o śmierci. Boją się bardziej niż śmierci samej. Boją się, że myśl o śmierci mogłaby wpędzić ich w monotonny korytarz zniechęcenia, którym odchodzi się od życia. Jeszcze jedno, co cię od nich dzieli?

Bo przecież to właśnie ona, myśl o śmierci, wypędziła mnie, tuż przed odlotem, z podziemia na powierzchnię. Wygnała mnie z ciasnej jamy, ze złudnego schronu, pod niebo. Ale też dopiero tutaj, zaraz po przylocie, patrząc na te ich paniczne gesty zamykania drzwi i oczu, zrozumiałem, co mnie odwiedziło; wtedy, tamtej zimy…

Betonowymi korytarzami między blokami chodziłem za śmiercią. Pewnego dnia, ścieżką przez działki, zaprowadziła mnie na cmentarz. Płaski porządek szarych kubików. Co to za cmentarz! Bez jednego drzewa, z blokowiskiem zamiast horyzontu. Gardziłem burym granitem seryjnie ciosanych krzyży. Nie przypuszczałem, że będę chodził po takich miejscach tysiące mil stamtąd, po przeciwnej stronie oceanu. Usiadłem na czyimś grobowcu i pomyślałem, że to jest to miejsce – tu powinienem się zdecydować. Lęk i desperacki upór, lęk i desperacki upór… Aż w końcu poczułem, że marznie mi dupa. Miałem mokre spodnie, bo ciepło ciała roztopiło cienką warstwę lodu na kamiennej płycie. Przeziębisz się. To mówił do mnie, we mnie, głos mamy. Wstałem i wróciłem w korytarze.

PÓŹNO

Saba niestety nie jest nubijską królową, zaprosiła nas na przyjęcie. Wieczór wyjątkowo ciepły jak na koniec października, ogród jeszcze zielony, ale już z żółtym dywanem liści; rozdzielony na połowy dzikim żywopłotem agresywnie czerwonych róż na grubych łodygach z wielkimi kolcami. Trochę się ich boję i chciałbym je pogłaskać. W dużych glinianych donicach żarzy się węgiel drzewny, dym drażni skórę, wszyscy wyglądają na muśniętych słońcem po krótkich wakacjach.

Wrzucam kilka zielonych gałązek sosny, która patrzy na nas z góry (kiedy zadzieram głowę) przechylona w naszą stronę z działki sąsiada; trochę solidniejszy dymek i swąd wcześnie przerwanego życia. Domy stoją obok siebie, za ogrodem cudzy ogród, po tamtej stronie ulica, ale wrażenia intymnej tajemniczości nie zakłócają żadne usiłowania stworzenia wspólnoty. Wokół ognisk gromadzą się przypadkowi ludzie, w pół zdania wchodzą, przed kropką wychodzą. Chodzę, cieszy mnie miękkość pod stopami, jak zwykle staram się nikogo nie spotykać, zimna whisky paruje do głowy z żołądka. Już za chwilę szczęście? Zapowiada je ukłucie w sercu.

Przypomina mi się Miasteczko, chociaż nic go tutaj nie przypomina… Babcia, jej opowiadanie o żydowskich świętach, kiedy polskie dzieci, takie jak ona wtedy, zapalały światła w żydowskich domach w zamian za ciastko albo za migdała w cukrze. „W naszej szkole prawie nie było żydowskich dzieci, rodzice ich nie posyłali, nawet po polsku uczyły się tylko od nas, na ulicy. Podczas którejś łapanki jakaś kobieta wrzuciła nam dziecko przez okno: dość duża, pięcioletnia może dziewczynka, mówiła słabo po polsku. Wychowywała się z nami jak siostra do końca okupacji, a potem ktoś ją zabrał”. Babcia nie pamięta jej imienia.

Dorzucam kostkę lodu z pustej szklanki do rozpalonych węgli w misie, krótki syk i nic, nic się nie zmienia. Ta kostka w końcu przestałaby istnieć, jakiś węgielek i tak wypaliłby się do końca. Cień zdradza osobę, Kinga przedstawia mi Miriam. Ruda, wysoka, niemłoda, niepiękna, zarazem krucha i monumentalna, jak marmurowa Demeter. Mówi piękną, warszawsko-żydowską polszczyzną. Okazuje się jednak, że pochodzi z Kielc, „a rodzice z Trzebini”. Rzeczywistość zawsze ma początek w literaturze… Opowiada o studenckich czasach w Krakowie, długo, dobrze zbudowanymi zdaniami, bez zająknienia, jakby czytała autobiografię. Wychodzi niezauważona. Za pół godziny zjawia się z dwoma rowerami. Są cudowne! Zielony i pomarańczowy, klasyczne Schwinny, opony prawie nowe, błyszczące szprychy i siodełka na sprężynach. Przedwojenne!

Noc. Wracamy do domu na dwóch rowerach, Ju na mojej ramie. Żaden nie ma świateł, mijamy kwadraty chodnika oświetlone blaskiem z okien; odradzamy się w co drugim kadrze czarno-białego filmu. Wracamy, wracamy. Wracamy jak nigdy przedtem, pierwszy raz tą drogą; nasze nogi pchają ciężar, zdziwione trochę, że nas nie niosą. Pedałujemy wolno, odświętnie. Ja przede mną, Ju przy mnie – my ci sami, ale już chyba w drugim odcinku.

PIĄTEK

Anna wraca z psychoterapii. Trwało to podobno ledwie sześć tygodni, w sumie tuzin spotkań, tuzin regularnie odmierzonych godzin. Wróciła jakby z dalekiej wyprawy, faktycznie zmieniona. Z przestraszonej stała się bezczelna, z nieśmiałej – agresywna; macha teraz kończynami swojego układu nerwowego jak wiatrak, raz po raz, z dziwną satysfakcją waląc kogoś w czułe miejsce. Wygrała, wygrała z własną wrażliwością.

Skąd ten egoizm ludzi po psychoterapii? No, przecież wiesz dobrze… Pamiętam, jak przed dwoma laty waliłem głową w łeb psychiatry – ja mu: „wina, zło, nieopanowane emocje”, a on mi: „dystans i ekonomia uczuć”. Skąd pan wie, doktorze, że to nie moralny, a psychiczny problem? Każdy problem moralny, proszę pana, jest problemem psychicznym. Cholera, racja! Proszę mi zaufać. Dobra, postanawiam wierzyć, że jestem tylko kompleksem kompleksów, kłębkiem nerwów, zmiętą włóczką. Tylko po co być tak? Że niby – tego nie robi się kotu? Boję się kotów. I nie jestem Mozartem poezji! Jestem Polakiem – Jacksonem Pollockiem muzyki klasycznej i Romkiem Polańskim robótek ręcznych. Jasne? Mętne, pogmatwane smugi cienia.

Więc trzeba było z tym skończyć. Zerwanie, zwrot, odmaszerować. Lepiej zwiń się znowu w kłębek na brudnej pościeli, powieś się na sznurku wzroku patrzącego na ciebie spod sufitu… Wisieć, długo wisieć, aż do całkowitego wyschnięcia, aż do zupełnej utraty ciężaru.

Ale tutaj chodzi przecież o pieniądze! Co to są pieniądze? Wiesz, tu ludzie płacą; oni płacą i za swoje pieniądze chcą gotowego zdrowia. Kto to mówi? Każdy. A na co chorzy jesteście? Jedna jest tylko choroba – ból. Nerwica, każda neuroza objawia się nadwrażliwością, ta zaś wzmaga doznanie bólu. Psychoterapia, tłumaczy mi Anna, nie leczy, ale uśmierza cierpienie; przypomina raczej rehabilitację narządu ruchu: polega na ćwiczeniach, które mają pacjenta wdrożyć w umiejętność radzenia sobie z chorobą, życia z nią. Racja, chyba jednak racja. W końcu sam nauczyłeś się tej sztuki, prawda? Jeśli masz na myśli sztuczki, to masz rację, umiem już udawać przekonująco, nawet przed sobą.

No więc Anna… Patrzę na to, czego się nauczyła. Umie już bronić się przed agresją otoczenia. Bo przede wszystkim uczą ich cudzej agresji; a więc pokazują innych jako agresywnych. To kurs psychicznej samoobrony, kontragresja bez poczucia winy. Żebyś czuł się bezpieczny, musisz cały czas pamiętać o potencjalnym zagrożeniu, masz być czujny, czyli podejrzliwy, pewny siebie i nieufny wobec innych. Masz broń? To dobrze, inni też mają. Agresorzy, okoliczni współmieszkańcy, to oni są groźni, oni zatem winni, potencjalni krzywdziciele. I tego nie da się zmienić, nie wyprowadzisz się przecież. Musisz zmienić… Nie, nie siebie, swój stosunek do nich. Musisz nauczyć się maskować, udawać, oszukiwać. Masz prawo, jesteś (ale możesz nie być!) ofiarą napaści.

A jak do tego doszło? Jeżeli człowiek nie doskonali się moralnie, a jedynie wysubtelnia myśli, zmysły, liże słowa… to, stając się coraz czulszym, coraz wrażliwszym, naraża się na większe cierpienie; wszakże jego celu coraz bardziej nie rozumie. W końcu nie wytrzymuje – odwraca się od własnej czułości i zamiast litować się nad sobą cierpiącym zaczyna koncentrować się na tych obszarach, których uwrażliwiająca korozja nie zdążyła jeszcze objąć; chroni przestrzeń nieczułości. Z czasem, z ulgą, zadomawia się tam.

Czy nie jest tak trochę z gospodarzem znad stawu Walden? Może nie, może tak dopiero będzie z jego następcami. Może trzeba wierzyć, że…

BIBLIOTEKA, TRZECIE PIĘTRO

Z tego komputera mogę zamówić książkę z kilkudziesięciu pobliskich bibliotek; ponad sto milionów do wyboru… Zaczynam, mogę mieć każdą, ale pojedynczo.

Czytanie Thoreau… Jego eksperyment życiowy ma cel literacki: żyje tak, żeby napisała się książka, dzięki której znowu zrozumie swoje życie, czyli uzasadni je takim, jakie wiedzie. Pisanie w drodze, zapisywanie śladów spełni się jako solidny realizm liryczny.

Czytanie Emersona… Jego eksperyment literacki ma cel życiowy: co by ten mędrzec robił w swojej mieścinie na prerii, gdyby nie musiał codziennie odpowiadać na listy po łacinie? Odpisywanie, czyli życie praktyczne w akademickiej fikcji.

WACKER DRIVE

Widok na Chicago River i dalej, w kanion między murami, w wielki kanion – zrobiony, a nie stworzony.

Miłosz ma znowu rację, pisząc, że: „W Ameryce stoi się przed czymś niemożliwym do określenia poprzez aluzje do humanistycznie ukształtowanych wyobrażeń, bo zostaliśmy rzuceni w świat przedstawiający się nam jako nic: wołające wypełnienia albo jako chaos, który chce być uporządkowany”. Odpowiedz mi, mówi milcząca natura do zakneblowanej myśli. Każdy sam, pozbawiony wzoru, niepociągany do podobieństwa; choć większością pokieruje instynkt stadny, to jednak i za tę ni-dolę-ni-wybór indywiduum odpowie przed ławą przysięgłych.

Ale właściwie dlaczego tak bardzo potrzebujemy porównań, podparcia się cudzym? Czy odkrycie Ameryki nie było aby odkryciem filozofii „polegania na sobie”? Bo człowiek uprzedni, niedojrzały do nowoczesności, wyhodowany w umiarkowanym klimacie cywilizacji, przywykł polegać „na nas”? Stąd ta niekończąca się europejska epopeja dekadencji tożsamości. Amerykanin rodzi się dojrzały i umiera niewinny, grzesząc tylko w międzyczasie, na mocy prawa.

RANO

Trzeba powiedzieć Bogu: nic, nic, nic. Żeby oczyścić umysł ze wszelkich możliwych porównań. Tylko że bez nich nie da się mówić. Odbierając sobie mowę, czy zrozumiem Twoje Słowo? I jak Ci się, Panie, wyspowiadam z siebie?

A teraz zgadnijcie: Mistrza Eckharta cytuję czy Wittgensteina?

WICKER PARK, NIEDZIELA

Ray, stoicki filozof mówiący po grecku z akcentem środkowozachodnim (jakby to była tylko moja wina, że nie rozumiem), zapada ostatnio w śpiączki; na ławce podczas rozmowy głowa opada mu na lewe ramię, nie chrapie. Jest wyraźnie szczęśliwy, wygląda, jakby przeniósł się w tej chwili tam, skąd przyszedł.

Dzisiaj czekałem na niego, chciałem zapytać o coś ważnego. Właśnie dzisiaj go nie było. Dlaczego nie przyszedł? A jeżeli zdarzyło mu się zasnąć gdzie indziej…? Przecież był tutaj bezpieczny; w naszym parku nie gonią bezdomnych. A jeżeli wrócił do siebie? Przecież nie mógł mnie tak zostawić!

Gdzie mam szukać bezdomnego?

LISTOPAD

Siedzę u Letycji. Po jednej stronie mam piekarnię (kawa i ciasteczka), po drugiej – restaurację (wina z enoteki Roma) pod szyldem: „Veni, vidi, vino”. Widzę stąd logo Nazaretanek i słyszę dzwony z cerkwi. W tej włoskiej knajpie ogródek urządzony jest w stylu francuskim: wiklinowe krzesła, żeliwne stoliki. Drewniane szpony parasola rozciągają nade mną kawałek nieba w kolorze jarzębiny, rządek doniczek odgradza mnie od ruchliwej ulicy różowo-fioletowymi kwiatami. Ulica stała się modna zaledwie kilka lat temu. Jeszcze niektórzy pamiętają ją jako miejsce społecznego zesłania, a dziś ciaśnieje od kawiarni i europejskich butików. Architektura z początku poprzedniego stulecia, taka jakaś anglosaska secesja, trochę bardziej prymitywna niż w Manchesterze, ale w sumie atmosferą przypomina mi Londyn…

Zaczynam podejrzewać, że w tej rozkoszy musi tkwić podstęp. Choroba może? Jakaś skłonność do europejskiej dogmatyki, że co by nie zmienił na powierzchni, zawsze spod spodu wylezie ten kod genetyczny, wyliniały nieco, ale jurny jeszcze.

NAVY PEAR, SOBOTA

Wieje. Pachnie mokrą trawą. Zielone loki zmiękczają betonowe ściany nabrzeża. Mur, ciężki aż do dna, przypomina mi omszałą korę drzew w jesiennym lesie. Jakaś woń bałtycka mnie zalatuje, drobne fale uderzają improwizowanym rytmem w brzuchy łodzi zacumowanych jedna przy drugiej jak przytulone do siebie owce. Z daleka szczyty wieżowców, czarne, gotowe na śnieg. Wieje, zimne się zbliża, z daleka.

Wiele lat temu, chyba jeszcze w liceum albo na początku studiów, mojemu przyjacielowi udało się wyjechać do Paryża i nie udało mu się tam zostać, więc przywiózł ze sobą do Krakowa plecak pełen zakazanych książek. Cóż, jednak wrócił ze skarbem, chociaż nie tym, po który się wybrał. Między nimi była szara (w tamtych czasach symptomy ubóstwa wypadało nosić jak paryskie ciuchy) i cienka książeczka dla mnie – prezent, świadectwo młodzieńczej wiary w duchowe braterstwo – Czesława Miłosza Widzenia nad Zatoką San Francisco. Mam ją do dzisiaj, z długą dedykacją na pierwszej stronie.

Pamiętam doskonale porywające przeżycie podczas czytania tej książki, podobne zresztą temu, jakie towarzyszyło – podjętej niejako z rozbiegu – lekturze Rodzinnej Europy. Jednak nie treść mnie podniecała, raczej sama, że tak powiem, możliwość takiego pisania; to, że człowiek podróżuje duchem po realnej przestrzeni. Oto miałem przed sobą fascynujący dowód, że myśl przywiera do materii, czyli daje jej niejako poręczenie (tak, wątpiłem wtedy raczej w ciało niż w duszę) istnienia. Byłem już po Berkeley’u, który bał się odwrócić, żeby nie zobaczyć pustego miejsca po bycie; po Kartezjuszu, który swoje istnienie wywodził z myśli pewniejszych niż ogień w kominku; po Kancie, z jego umysłem zbitym z kategorii solidniejszych niż drzewo za oknem; po absolutnym relatywizmie radosnej wiedzy Nietzschego i nader relatywnym pesymizmie egotycznych przewidzeń Schopenhauera… Tak, byłem chłopcem przemądrzałym, który wysoko nad ziemią bujał się w hamaku z książek.

Chorobliwa potrzeba podróżowania (nie opuszcza mnie wciąż, tylko zmęczenie narasta) wzięła się chyba z tej potrzeby dotknięcia ziemi. Często śniło mi się (dzisiaj nawiedza mnie to na jawie), że odlecę. Był to zwykle balon, którego bałem się puścić, bo już byłem za wysoko, albo statek kosmiczny, z którego musiałem wyjść, a wtedy zrywała się linia łącząca mnie z nimi i zostawałem sam w pustym kosmosie.

We wczesnym dzieciństwie podobne odczucia (w świecie doświadczanym) miałem w kościele. Wchodziłem tam rzadko, wiedziony pewną perwersją, bo byłem zdecydowanie niewierzący. Oczywiście, podpowiada prędka psychoanaliza, zapewne to właśnie było przyczyną twojego lęku. Niemniej owo oderwanie od ziemi, podobnie jak nagłe osamotnienie w pustym kościele, wyraźnie miały ze sobą coś wspólnego. Tamten strach przed odlotem musiał być związany z poczuciem winy niewiernego pośród wiernych. Chodziło chyba o grzech odrębności, o wstyd inności i zarazem lęk przed pełnym pychy zadowoleniem z tego stanu. Tak, dziś rozumiem, że bałem się swojej alienacji, ale zarazem nie chciałem jej utracić. Jakby to naprawdę było coś cennego! A nie było? Co to było? Czy nie te książki właśnie, zatrute podniosłym zwątpieniem? To one nauczyły mnie nieprzynależenia do ludzkiej wspólnoty i one też kazały mi się tego wstydzić.

Toteż kiedy zacząłem czytać Miłosza, zobaczyłem, że można myśleć o sobie jak o bohaterze eposu filozoficznego ułożonego z notatek w dzienniku podróży. Wtedy nasze JA, przerośnięte do nadludzkich rozmiarów, staje się osobiście bohaterem mitu, którego inni są równorzędnymi bohaterami, każdy z osobna na swoich warunkach. A ta historia jest zawsze do napisania, bo przecież mit nie istnieje inaczej jak tylko w nietrafnych wersjach stworzonych przez zawsze wyalienowanych poetów. Czyżby więc dusza Miłosza była naturaliter americana? A ja? Czy doświadczyłem wtedy spotkania z duchem kontynentu, którego ciała miałem dotknąć za… (O Jezu, już tyle!) prawie dwadzieścia lat?

PIĄTA, CIEMNO

Godzina wczesna, wszystkie światła zapalone. To dlatego tak bolą mnie oczy?