Ciało - Wiktor Jerofiejew - ebook + książka

Ciało ebook

Wiktor Jerofiejew

4,3
33,34 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy mężczyzna może lecieć z Moskwy do Paryża jedynie z bagażem w postaci damskich kabaretek i depilatora? W opowiadaniach Wiktora Jerofiejewa – jak najbardziej! Jego najnowsza książka Ciało to zbiór opowiadań,  w których autor szuka wyjaśnienia odwiecznej tajemnicy ciała. Czym jest  ono dla człowieka? Klatką duszy? Narzędziem rozkoszy czy cierpienia? Środkiem transportu do nieśmiertelności czy sensem istnienia samym w sobie? Kto nas nim obdarował – Bóg czy diabeł?  Oczywiście na te pytania będzie musiał odpowiedzieć  sam czytelnik, przewrotnie  wprowadzony w świat nieokiełznanej wyobraźni Jerofiejewa (zwłaszcza erotycznej!), błyskotliwych paradoksów i poczucia humoru, od lat doskonale znanego polskim miłośnikom jego książek.  Dla fanów znakomitego rosyjskiego pisarza Ciało to kolejna uczta duchowa w dobrze znanych klimatach, zaś tych, którzy jeszcze nie sięgnęli po twórczość Wiktora Jerofiejewa, lektura wprowadzi w świat dowcipu, znakomitych obserwacji życiowych, barwnych przygód  i … seksu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 282

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiktor Jerofiejew

Ciało

Przekład

Michał B. Jagiełło

Czytelnik

Warszawa 2017

CZĘŚĆ PIERWSZA: Ciało i ludzie

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ciało i ludzie

Czarne siatkowe pończochy

W Paryżu, na bulwarze Montparnasse działa sobie bar Le Select, który od jakiegoś czasu omijam szerokim łukiem. Na zawsze pozostanie dla mnie zaczarowanym miejscem, chociaż nie ma w nim nic szczególnego. Jest to po prostu dobrze prosperująca placówka żywienia zbiorowego, która kiedyś słynęła z tego, że była czynna całą dobę, że piło się tam więcej niż w innych lokalach na Montparnasse, trunki były mocniejsze i goście bili się częściej niż gdzie indziej. To właśnie tutaj walili tłumnie widzowie po skandalizujących spektaklach i bywalcy nocnych kin, tutaj kipiały namiętności, rodziły się gwiazdy. To stąd, częściej niż z innych barów, zabierano na policję pijanych i poszkodowanych bywalców. To tu przychodził pić Hemingway. Tu popijał Scott Fitzgerald. Być może dlatego na markizie nad wejściem umieszczono napis: Bar amerykański. Do dziś tęgo popijają w nim przyjezdni Amerykanie, wyróżniający się pasiastymi koszulami na tle miejscowych moczymordów.

Kiedy jednak jestem w Paryżu i zdarza mi się przejeżdżać obok Le Select, nie myślę ani o Hemingwayu, ani o Juliu Jurenicie, który zawarł znajomość ze swoim autorem tuż obok, w kawiarni La Rotonde. Zamykam się w sobie jak nasz przeciętny turysta autyk. W duchu przeklinam szefów Le Select, w myślach pojawiają się ich paskudne gęby i wygrażam pięścią wesołemu amerykańskiemu barowi. „Klęska! Klęska!” – powtarzam i czuję, jak moje czoło oblewa się potem. Poczucie klęski przekształca się w obsesję, która pochłania wszystko. Rozprzestrzenia się na całą Europę i dociera do Rosji, która niczym cycasta ciotka chwyta się za głowę i wtóruje: „Klęska! Klęska!”. Rozumiem, że klęska jest długowieczna i że wszyscy jesteśmy śmiertelni – oprócz klęski.

A zaczęło się od drobnych sygnałów. Los ostrzegał, że tym razem nie powinniśmy z żoną lecieć do Paryża. O mało co nie zaspaliśmy na poranny lot. Zerwaliśmy się z łóżka w ostatniej chwili, rzuciliśmy się do pakowania zapomnianych rzeczy, zderzaliśmy się ze sobą w kuchni, w łazience, w jadalni – wszędzie. Wrzuciwszy walizki do bagażnika, zaczęliśmy poganiać taksówkarza, ale ten odszczekiwał się, na złość nam jechał powoli i złośliwie cieszył się z każdego korka, w którym stawaliśmy. Mimo swojej powolności zahaczył lusterkiem o lusterko jakiegoś brudnego zagranicznego auta, po czym na widok pęknięcia oskarżył nas o ten stan rzeczy. Otworzył bagażnik, żeby wyrzucić nasze torby, ale kierowca zagranicznego brudasa cichcem oddalił się z miejsca kolizji, więc pojechaliśmy dalej.

Na Szeremietiewie, zdyszani jak psy, na stanowisku odprawy pasażerów okazaliśmy dokumenty dorodnej nimfie o długoletnim stażu z krainy Aerofłotu; zdołałem już nawet położyć na wadze pierwszą torbę i wysapać: „Chyba zdążyliśmy”. Jednakże przeterminowana nimfa wzięła do ręki dokumenty, obejrzała je i zamarła. W końcu z wysiłkiem wstała z krzesła i wlepiła we mnie wzrok.

– I z tym paszportem chce pan lecieć do Paryża? – spytała.

– Tak.

– Ale on… – zamilkła i otworzyła mi paszport przed nosem.

– Co z nim? – zmarszczyłem brwi.

– Jest nieważny… – cicho i niejako konfidencjonalnie zakomunikowała nimfa.

Patrzyliśmy sobie w oczy. Wydawało mi się, że mnie rozumie, chociaż ja nie rozumiałem jej. Patrzyła na mnie tak, jak gdyby chciała zakomunikować mi wzrokiem coś takiego, czego nie da się wyrazić słowami. Stopniowo docierało do mnie, że proponuje mi tajną współpracę i współudział. Paszport jest oczywiście przeterminowany, ale da się znaleźć wyjście z sytuacji. Wszystko to rysowało się w jakiejś mglistej perspektywie, lecz najwyraźniej miało kosztować sporo pieniędzy.

– W pośpiechu zabrałem nie ten paszport – oświadczyłem żonie, nimfie i całemu światu.

Nimfa usiadła na krześle nieco rozczarowana. Udało mi się jednak dogadać z wezwanym na stanowisko odprawy lotów jej przełożonym o twarzy bez wyrazu, uzgodniliśmy, że małżonka poleci z dwiema torbami, a ja przebukuję bilet na następny lot. Było to humanitarne rozwiązanie problemu. Następny lot do Paryża miał być za kilka godzin. Żona zgodziła się poczekać na mnie na lotnisku w Paryżu, ale poprosiła, żebym, skoro muszę wrócić do domu po ważny paszport, przy okazji zabrał reklamówkę, którą zostawiła na sofie w jadalni.

Poszła do samolotu, a ja złapałem taksówkę i pognałem do domu. W biurku znalazłem ważny paszport, na tapczanie torbę żony – i z powrotem na lotnisko. Zdzwoniliśmy się przez komórkę. Żona była już w Paryżu i zjadła dwa croissanty. Przeszedłem przez odprawę paszportową, po czym rzuciłem kurtkę i reklamówkę na taśmę do kontroli bagażu. Kiedy rzeczy przedefilowały przed kamerą, podeszła do mnie kolejna nimfa z krainy Aerofłotu, o tłustym obliczu.

– Leci pan do Paryża?

– No tak.

– Na długo?

– Na dwa tygodnie. A co?

– Oddał pan rzeczy na bagaż?

– Nie.

– Więc to jest wszystko, z czym pan leci?

Wzięła reklamówkę do rąk, rozchyliła i zademonstrowała jej zawartość. Pracownicy hali odpraw patrzyli na nas z wielkim zainteresowaniem. Nimfa trzymała w dłoniach parę czarnych siatkowych pończoch i depilator z elektrycznym sznurem.

Zrobiło mi się głupio. Zostałem zdemaskowany przed całym światem. Lecieć do Paryża i zabrać ze sobą na dwa tygodnie pobytu jedynie czarne kabaretki i depilator – i nic więcej?! Co powie opinia publiczna? Wszystko to sprawiło, że zakręciło mi się w głowie i spytałem prawie dziecięcym głosem:

– A co – nie wolno?

Nimfa o pulchnym obliczu z obrzydzeniem wsunęła do reklamówki pończochy i depilator, po czym powiedziała tonem pełnym potępienia:

– Przyjemnego lotu!

Podczas lotu nie mogłem znaleźć sobie miejsca, kręciłem się i wierciłem, a nawet pojękiwałem. Oczami wyobraźni widziałem samego siebie w czarnych kabaretkach w świetle reflektorów, z depilatorem w rękach, nie wiadomo dlaczego na scenie kremlowskiego Pałacu Zjazdów, i znów wydawałem jęki. I tak oto, tracąc po drodze swoją orientację seksualną, odzyskując ją rozpaczliwie i znów tracąc, doleciałem do Paryża.

Żona, która przez ten czas zdążyła zjeść już dwa obiady – najpierw krwisty befsztyk, a potem pstrąga na niebiesko, podsumowała moją przygodę z błąkającym się po twarzy rozbawionym uśmieszkiem:

– A właściwie dlaczego nie miałbyś przymierzyć w nocy czarnych kabaretek?

Spojrzałem na nią ze zrozumieniem, po czym wzięliśmy swoje bagaże i szybko pojechaliśmy taksówką do hotelu. Biedaczka nie wiedziała, co ją czeka w najbliższej przyszłości! Zatrzymaliśmy się w przyzwoitym trzygwiazdkowym hotelu obok Ogrodu Luksemburskiego, w straszliwie ciasnym pokoju, którego całą powierzchnię zajmowało łóżko, a ponieważ pora była jeszcze dość wczesna, postanowiliśmy pospacerować po Paryżu.

– Musisz się napić – powiedziała żona, figlarnie wciągając na nogi czarne siatkowe pończochy.

– Faktycznie! – zgodziłem się.

Zaprowadziłem ją do amerykańskiego baru Le Select. W barze było pełno ludzi. Amerykanie w pasiastych koszulach siedzieli ciasno wymieszani z pstrokatą ciżbą francuską. Na tarasie panował normalny paryski gwar. Chcieliśmy nawet pójść gdzie indziej, ale na szczęście zwolnił się najbardziej oddalony od drzwi dwuosobowy stolik i rzuciliśmy się ku niemu. Usiedliśmy. Siedzimy. Patrzymy przez okno. Za oknem widać wiosenny wieczorny Paryż – ojczyzna od razu gdzieś znikła. Po kwadransie zjawił się krępy czarnowłosy kelner w średnim wieku – dla takich ludzi jest to stanowisko dożywotnie. Jak to zwykle w Paryżu, był konkretny i abstrakcyjny zarazem. W skupieniu przyjął nasze zamówienie, przebywając jednakowoż myślami w jakimś zupełnie innym świecie. Zamówiliśmy Campari Orange Juice, modny wówczas koktajl. Moda na niego minęła, ale przyjemny smak pozostał. Kelner skinął głową i gdzieś przepadł.

Zgiełk nie ustawał. Rozkoszowaliśmy się wiosną i Paryżem. Oczywiście, co tu dużo gadać, Paryż stał się niczym to campari z sokiem pomarańczowym – moda na niego przeminęła i mignęło w nim to samo déjà vu, które w języku rosyjskim bywa niemal równoznaczne z trywialnością. No tak, mówiłem do żony, napawając się widokiem wieczornego Montparnasse’u, przecież kiedy u nas uznaje się coś za trywialne w staromodnym rozumieniu tego słowa, to nie jest to nic innego jak delikatność niegdysiejszych panienek z dobrego domu, które nerwowo opędzały się od wszelkiej nieprzystojności jako od banału, a więc od tegoż właśnie déjà vu…

Nie zdążyłem dokończyć swojej wycieczki w sferę etymologii, gdy na horyzoncie zjawił się nasz krępy kelner, niosący wysoko nad sobą tacę z dwoma szklankami pomarańczowo-czerwonego napoju i z talerzykiem orzeszków. Wymijając oblepione ludźmi stoliki, podszedł do nas, po czym potknął się i wylał zawartość obu szklanek na głowę mojej żony razem z kostkami lodu, szczodrze obsypując ją przy tym orzeszkami niczym klejnotami z drogocennego naszyjnika.

Żona z piskiem zerwała się na równe nogi i zaczęła strząsać z siebie niespodziankę – głowę miała lepką, fryzura, specjalnie zamówiona na wizytę w Paryżu legła w gruzach, elegancka niebieska sukienka z wycięciem też ucierpiała. Kostki lodu i orzeszki spłynęły za dekolt. Gwałtownie zerwałem się z miejsca i zgodnie z rosyjskim zwyczajem chciałem dać kelnerowi w mordę, ale ten stał tak speszony, tak nieszczęśliwy, że nie uderzyłem go, chociaż szkoda: jakąś częścią swego ducha wciąż przebywał w innym świecie i, prawdę mówiąc, jego przeprosiny nie były do końca szczere. Francuska klientela i Amerykanie w pasiastych koszulach też byli zdumieni i zbulwersowani, ale, jak to u nich przyjęte, szybko wrócili do swoich spraw. Kelner przyniósł biały ręcznik, żona wytarła się, wytarła czarne siatkowe pończochy, kelner wytarł stolik. Uroczyście oświadczył, że przyniesie napoje jeszcze raz, za darmo.

Kiedy odszedł, żona spytała:

– Może to wróg Rosji? Naczytał się francuskiej prasy i nienawidzi naszego krwawego reżimu?

Wciąż jeszcze wydłubywała orzeszki z dekoltu.

– Według mnie to po prostu idiota – stwierdziłem posępnie.

Na tym stanęło. Żona wytarła palce lepkim ręcznikiem i nawet zjadła orzeszka. Chyba zaczęła się powoli uspokajać. Żeby ją zabawić, powiedziałem, że w tym barze często przesiadywał Hemingway i, ciut podpity, pisał w barowej ciasnocie swoje książki.

– Ruchome święto też tu pisał?

– My też mamy święto! – uśmiechnąłem się czule i zarejestrowałem kątem oka nadejście naszego niezguły.

Szedł ku nam z nieprzekupną miną, w blasku swej pewności siebie, roztrącając ramionami alkoholową atmosferę tarasu amerykańskiego baru Le Select, kroczył, umiejętnie trzymając wysoko nad sobą tacę z naszymi pomarańczowo-czerwonymi napojami i z nowym talerzykiem orzeszków. Poruszał się tak dziarsko, tak statecznie, jak gdyby był Ernestem Hemingwayem, który właśnie napisał Ruchome święto. Podszedł do nas, potknął się i wylał, znowu wylał na głowę mojej żony pomarańczowo-czerwoną ciecz z dwóch szklanek, znów sponiewierał jej głowę lepkim koktajlem, przy czym dodatkowo spadły na nią dwie ćwiartki pomarańczy, kaskada kostek lodu i mnóstwo orzeszków.

Żona podniosła niesamowity krzyk, zerwała się na równe nogi, na jej twarzy malowało się przerażenie, była bliska pomieszania zmysłów. A ja, zamiast wstać i wyrżnąć francuskiego idiotę w mordę, złapałem się za brzuch i zacząłem się śmiać – nieprzyzwoicie, wręcz dziko. Zarykiwałem się ze śmiechu, popatrując to na oniemiałego kelnera, to na kompletnie mokrą żonę. Nie mogłem przestać.

Cały taras też zerwał się z miejsc i patrzył na nas stężały ze zgrozy, a ja zaśmiewałem się do rozpuku. Już przybiegł maître d’hôtel z trzema białymi ręcznikami, już inni kelnerzy robili coś z moją żoną, wytrząsali z niej orzeszki i lód, a ja wciąż nie mogłem się opanować. Nagle zamarłem z tą roześmianą gębą – zobaczyłem straszliwe spojrzenie małżonki.

– Ale z ciebie bydlak! – zawołała głośno, na całą salę. W tym momencie wszyscy zrozumieli, że jesteśmy Rosjanami i wszyscy – Amerykanie, Francuzi, jakiś pijany Polak, kelnerzy i maître d’hôtel – patrzyli na nas tak, jakbyśmy właśnie zdobyli szturmem Paryż i hulali tu upojeni zwycięstwem.

Załatwiłem sprawę z kierownictwem amerykańskiego baru Le Select. Umówiliśmy się, że na swój koszt oddadzą sukienkę i bieliznę mojej żony do pralni chemicznej, że własnoręcznie upiorą nasze czarne siatkowe pończochy, że pokryją koszt nowych pantofli i że przez cały czas naszego pobytu w Paryżu będą serwować nam za darmo dowolne drinki. Dogadałem się ze wszystkimi oprócz własnej żony.

Trzy miesiące później w rejonowym urzędzie stanu cywilnego w Chamownikach spotkałem się z nią tylko po to, żeby już nigdy się nie spotkać. Oczywiście zabrała swój depilator. Wiele rzeczy zabrała. Ale czarne siatkowe pończochy zostawiła. Mam je u siebie. Mam je na sobie, kiedy to piszę.

Jesteś moją nagą kobietą!

W wieku sześciu lat musiałam dokonać wyboru między mamą i tatą. Dramat polegał na tym, że wcześniej rodzice zapewnili mi zbyt szczęśliwe dzieciństwo. Tonęło w cudownych wędrówkach, w delikatnym, białym, rozproszonym świetle. W świetle tym tata i mama też jakoś pięknie się rozpływali, niemal nie istnieli, bardziej wyczuwałam ich obecność niż widziałam, i tylko czasami wyłaniali się z tej błogiej mgły a to jako śmiech, a to jako futro lub nieoczekiwane trzaśnięcie drzwi.

Zapisali mnie do przedszkola z rozszerzonym francuskim, gdzie Francuzki wpajały nam dobre maniery i oduczały kaprysić. Rodzice robili wszystko, żeby oszczędzić mi życiowych rozczarowań, trudności i przykrości, przebywałam zatem w krainie wróżek, księżniczek i ulotnych dziecięcych ekscytacji. Kiedy czytali mi bajki na dobranoc, opuszczali straszne szczegóły, przypadki śmierci nawet złych ludzi i zwierząt: bajki rosyjskie, pełne wilków i bratobójstw, w ogóle były wyłączone z listy, bajka o głupiej myszce zyskała szczęśliwe zakończenie: tata sam wymyślał wiersze, w których kotka zostawała najlepszą przyjaciółką myszki i w finale bajki, paprząc pyszczki, jadły sobie moje ulubione lody jagodowe. Cały świat musiał pachnieć lawendą jak łazienka.

Szczególnych starań w dziele poprawiania książek i eliminowania wątków ludzkiej śmierci dokładał tata. Nie uznawał żadnych trumien i grobów. Mama pozostawała za nim daleko w tyle. W jej opowieściach, zaprawionych ironią, pojawiała się niekiedy walka o byt, ale koniec końców Darwin przegrywał z Jezusem Chrystusem, z wielkanocnymi babami i z barankami. Tata dawał mi do zrozumienia, że życie składa się z pluszowych misiów. Misiów uzbierało się mnóstwo, od maluchów do wielkoludów. I właśnie wtedy, gdy zakochałam się w kędzierzawym włoskim chłopczyku z naszego przedszkola i nauczyłam się już nie przyjaźnić z ordynarnymi, nieokrzesanymi dziećmi, które nie rozumiały natury wróżek, pękła bańka mydlana naszej rodziny.

Oczywiście coś niecoś do mnie docierało, ale nie chciałam nic wiedzieć o kłótniach mamy i taty. Raczej wyczuwałam je przez skórę, ale odpędzałam głupie myśli, gdyż rozumiałam, że moje bajki nie mogą źle się kończyć i że nawet czarodziejki potrafią się kłócić – na to nie ma rady.

Jednakże pewnej nocy w zimie mama obudziła mnie, wyciągnęła z łóżka i zaczęła pospiesznie ubierać. Najpierw pomyślałam sobie: pożar! Kiedy miałam osiem miesięcy, w naszym domu paliło się w piwnicy, tata chwycił mnie na ręce, strażacy stali już na zadymionej drabinie i rzuciliśmy się po jej szczeblach, na bosaka, prosto w zimę. To była szczęśliwa chwila – prawdziwy pożar! Ale nie tym razem. Siedziałam już w srebrzystym kombinezonie, w dzierganej czapce z włóczki, opatulona szalikiem – mama wzięła mnie na ręce, pobiegła do drzwi, ale przed drzwiami stał tata z rozpostartymi rękami, jak bramkarz. Mama próbowała go odepchnąć, miała wykrzywioną twarz zupełnie niepodobną do swojej, ale tata wyrwał mnie z jej rąk i pobiegł ze mną do mojego pokoju, mama rzuciła się za nim i wtedy on popchnął ją tak, że upadła na podłogę. Zaczęłam płakać na cały głos (tej nocy zrozumiałam, co to znaczy zanosić się płaczem).

Tamtej nocy mama została wysiedlona z sypialni, sypiała teraz na nadmuchiwanym materacu w jadalni, a kiedy rankiem przybiegałam do niej, tuliła mnie do piersi i mówiła, że niedługo wszystko będzie dobrze i zaczniemy nowe życie, bez taty.

Kiedy masz sześć lat, to nie jest to najlepszy moment na rozwód rodziców. A może nawet najgorszy. Nie żałuję, że miałam szczęśliwe dzieciństwo z wróżkami i że nie mówiło się o śmierci. Nie sądzę, żeby wczesne złe doświadczenia, strachy, brak towarzystwa pluszowych misiów były właściwymi drzwiami do prawdziwego świata. Gdyby jednak rodzice rozwiedli się wcześniej, wierzyłabym, że tak musi być. Gdyby zrobili to później, wiedziałabym, że to się zdarza. Kiedy jednak masz sześć lat, wydaje ci się, że rodzice uczynili coś niewyobrażalnego, coś takiego, z czym nie można sobie poradzić.

Przeszłam z zamglonego białego światła do świata cieni, które naopowiadały mi na siebie nawzajem takich rzeczy, o jakich nigdy nie przeczytasz w najstraszniejszych bajkach. Wszystko się poplątało. Szukałam obrony nawet u naszej papugi żako z czerwonym ogonem, która mówiła głosem mamy, bo ta lubiła z nią rozmawiać. Ptak niewątpliwie trzymał jej stronę. Ale nasza kotka z długim ogonem była za tatą. Pewnego razu wypadła z okna, wybiła zęby, połamała przednie łapy, a przychodząc do mnie w snach, skarżyła się ludzkim głosem, że przez okno wyrzuciła ją mama w przypływie zaniku człowieczeństwa. Pluszowe misie zachowywały neutralność, ale ich mordki zrobiły się głupie, a oczy puste. Moja wiekowa i strachliwa niania szeptała, że mama ma zadatki na wiedźmę, ale muszę z nią mieszkać, bo małe dziewczynki mieszkają z mamami, chociaż, dodawała, sama wybieraj. Ale moja mama była piękna i w ogóle nie miała w sobie nic z wiedźmy, a do tego nie mogłam zapomnieć, jak biegła ze mną do drzwi, a tata z rozłożonymi rękami łapał nas niczym wielką piłkę.

Nasz dom zamienił się w magazyn. Mama przynosiła ze sklepów wielkie kartonowe pudła, które pachniały jabłkami albo mięsem. Kartony te zapełniały się ubraniami, naczyniami, sprzętami kuchennymi, encyklopedią medyczną. Tata przeistoczył się w kosmate widmo, które pokrzykiwało do mamy z coraz to innych miejsc – z łazienki, sypialni – o jakimś młodym człowieku, któremu nie odda swojej córki. Mama krzyczała w odpowiedzi, że zawsze traktował mnie jak zabawkę, jak domowe zwierzątko. A ja leżałam w łóżeczku i próbowałam skleić bańkę mydlaną. Pamięć z wydajnością koparki wydobywała na powierzchnię życia zapomniane szczegóły szczęśliwych dni. Wspominałam nie tylko pożar! Zamykając oczy, widziałam mamę i tatę, kiedy kochali się niesłychanie namiętnie. Wspominałam pustą plażę w jaskrawe słoneczne południe, gdy całkiem goły tata biegł po piasku za moją zupełnie gołą mamą, biegł, doganiał ją i krzyczał:

– Jesteś moją nagą kobietą!

A mama, oglądając się na niego, uciekała i śmiała się. A ja, też goluteńka, cała w piasku, machałam do nich czerwoną łopatką i powtarzałam w białym rozproszonym świetle:

– Jesteś moją nagą kobietą!

Narodziny wiary

W ciągu ostatnich dziesięciu lat stopniowo dowiedzieliśmy się, gdzie raki zimują. Był to powolny proces poznawczy. Jakoś z trudem docierało do nas, że to właśnie my jesteśmy rakami wysyłanymi na zimowanie.

Tak, jesteśmy rakami. Byliśmy rakami i będziemy rakami. Myślimy, że jesteśmy bezpieczni w swoich pancerzach, że mamy groźne szczypce i wszyscy się nas boją, a tak naprawdę można nas z łatwością rozdeptać butem, kupić na targu i wrzucić do wrzątku z dodatkiem liścia bobkowego.

Gotujemy się na wolnym ogniu latami, całą dekadę. Z zimna też zdychamy tak powolutku, powolutku. Trafiwszy do gotującego się rondla, łudzimy się, że to niemożliwe, chociaż rondel od samego początku stał na ogniu i obiecywał nas ugotować. Ale tracąc już przytomność, pocieszamy się miłymi halucynacjami.

Siedzę w gwarnej sali, w centrum Frankfurtu, ja, czujny literacki rak, ja, szyjka rakowa nowego słowa pisanego; to sam początek gotowania się w rondlu. Dwie setki zagranicznych dziennikarzy i sklerotyczny Zinowjew ze swoimi wyżynami przekonują mnie, że „jest pan już w rondlu, reszta to kwestia czasu” i pytają „dlaczego pan tego nie rozumie?!”. A ja pokazuję na siebie i dowodzę tym samym, że skoro jestem wśród was, to jaki znowu rondel, i proszę, żeby odróżniać tych, którzy piszą, od tych, którzy wysadzają w powietrze. Jestem nawet gotów kupić Zinowjewowi bilet do Moskwy, żeby nacieszył się wolnością, a obok mnie siedzi nasz całkiem liberalny urzędnik wysokiego szczebla, mój przyjaciel, i wszystko potwierdza. Nazwijmy tego urzędnika Wasią. Chodzi o to, żeby gościem honorowym międzynarodowych targów książki była Rosja i żeby ci wrodzy nam dziennikarze, kliniczne rusofoby, nie tylko się z tym pogodzili, lecz także nawet ucieszyli. Ale dziennikarze podstępnie pytają, dlaczego na targi nie przyjechała Anna Politkowska, wówczas jeszcze niezamordowana, toteż Wasia, siedzący po mojej lewicy, mówi, że jakaż z niej, panowie, pisarka, jest autorką jednego zbiorku reportaży. Tak w ogóle wszystkie te ujadające rusofoby w istocie rzeczy okazują się namiętnymi wielbicielami czechowów i kandinskich, kandinskich i szostakowiczów, szostakowiczów i pasternaków. Wystarczy odwieść ich od tematów politycznych i nakarmić rozmową o sensie życia – i już są nasi.

Ci na sali też byli już nasi, moi i Wasi, bez względu na Kaukaz i Politkowską. Targowe wrota rozwarły się, przybyła stupudowa delegacja: przyjechali nasi zmarli twórcy z lat 60., przyjechali archaiści i nowatorzy, durnie, szowiniści i zwolennicy Zachodu, monarchiści, autorzy książek dla dzieci. Nasz trójkolor rozmnożył się i powiewał w powietrzu łagodnej niemieckiej jesieni.

Ponieważ Niemcy wierzyli mi bardziej niż Wasi, ponieważ byłem pisarzem czytanym i tłumaczonym, ponieważ przyjaźniłem się z dyrektorem generalnym targów i całowałem z tłumaczkami, żywiłem przekonanie, że to ja dowodzę tą paradą, chociaż to zarośnięty, nieogolony, nieformalny Wasia, myślący w tych schizofrenicznych czasach tak samo jak my, dyskretnie komenderował mną, a ja się nie sprzeciwiałem. Trwała wojna na Kaukazie, trwała obława na oligarchów i zastrzelenie Politkowskiej w windzie było tuż-tuż, ale wierzyłem, że tacy, jak pewny siebie Wasia, są silniejsi od różnych durniów. Przyjaźniliśmy się.

Nocami we Frankfurcie śmietanka towarzyska zbierała się w salonie znakomitego hotelu. Był to Olimp, na którym decydowały się losy literatury światowej. Olimp ministrów, największych wydawców, laureatów Nagrody Nobla i innych pisarzy o światowych nazwiskach. W salonie tym ludzie pili i rozmawiali o byle czym. Liczyło się nie słowo, ale – obcowanie ze sobą. Na Olimpie mieszano szampana z wódką do utraty przytomności. Obaj z Wasią też piliśmy i od niechcenia, żartując, przerzucaliśmy się literacką kulką ziemską. Gdzieś o czwartej nad ranem Wasia przypomniał sobie, że o ósmej je śniadanie z ministrem kultury Francji! Wasia wprawnie, nie zataczając się i rozdzielając na lewo i prawo uśmiechy, poszedł do swojego pokoju. Umówiliśmy się na kolację.

Przez cały dzień nie widziałem Wasi, a jego głos przez telefon brzmiał jakoś dziwnie, ale kolację potwierdził. Spotkaliśmy się w restauracji. Patrzył na mnie ze zdziwieniem i jak gdyby lękliwie. Miał posiniałą twarz, przystojną, lecz nieco skwaszoną. Porozmawialiśmy o jakichś drobiazgach, wypiliśmy, zrobiło się nam weselej. Jednakże Wasię ciągle coś dręczyło, zerkał na mnie, chciał coś powiedzieć, ale mu nie wychodziło. Gubiłem się w domysłach.

– To kwestia wiary – powiedział w końcu, dopijając kolejny kieliszek czerwonego wina. – Kwestia wiary!

Milczałem.

– Nie wolno tyle pić – mruknął do siebie pod nosem.

Poparłem ten pomysł.

– Wiesz, co mi się przytrafiło?

No i opowiedział, co się stało wczesnym rankiem.

– To dotyczy ciebie – zakomunikował.

Bezmyślnie pokiwałem głową.

– Rozumiesz – powiedział Wasia – nie cierpię budzika. Budzik to jest totalitarne znęcanie się nad człowiekiem. Dzwoni – i masz wstawać! Zamiast budzika włączyłem telewizor. Ustawiłem pobudkę na siódmą dziesięć. Jaki program? CNN. Zamówiłem sobie ogólnoświatowy amerykański kanał CNN.

Zamilkł ze wzburzenia.

– To kwestia wiary – powtórzył po chwili chwytając się za głowę.

Co mogło pokazać CNN?

– Wasia! Co się stało? – nie wytrzymałem z kawalątkiem jagnięciny na widelcu. – Przewrót na Kremlu?

Wasia uśmiechnął się nieświeżym uśmiechem.

– Gorzej – powiedział stanowczo. – Telewizor włączył się o siódmej dziesięć. Otworzyłem jedno oko. Na ekranie, na amerykańskim kanale CNN zobaczyłem… – spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. – Zobaczyłem ciebie! To było istne szaleństwo. Zrozumiałem, że zwariowałem, że to delirium, nie – jeszcze gorzej, to śmierć! – wykrzyknął mi w twarz z nienawiścią. – Byłeś w CNN, wypełniałeś cały ekran i trzymałeś w ręku kieliszek wódki. Miałem wrażenie, że patrzysz mi prosto w oczy. Uniosłeś ten kieliszek i powiedziałeś po angielsku dokładnie tak: „Kiedy piję wódkę, piję swoją rosyjską duszę! Swoją Russian soul!”. I wypiłeś do dna!… Chwyciłem za pilota, wyłączyłem telewizor. Oczywiście wczoraj przesadziłem z piciem, ale żeby zobaczyć cię o siódmej rano w CNN…! Koniec ze mną! – Wasia ostentacyjnie odsunął kieliszek czerwonego wina. – Dość! Koniec! Więcej nie piję!

– Wasia – powiedziałem łagodnie niczym lekarz. – Uspokój się!

Wzdrygnął się gwałtownie.

– Wstrząsnął mną realizm tej halucynacji. Siedziałeś na wysokim czerwonym stołku barowym, a za sobą miałeś morze. Kurde, rozumiesz – morze! Zachodzące słońce… Spienione fale… Skąd, do cholery – zaklął – to morze?!

– Wasia!

– Co? Łżesz! Chcesz mnie uspokoić!

– Tak! To znaczy – nie! Występowałem w CNN!

– Co tam robiłeś?

– Piłem wódkę!

– Drań! Kpisz ze mnie!

Domagał się wyjaśnień. Wierzył i nie wierzył. Miotał się jak oszalałe zwierzę i zawodził modlitewnym tonem:

– Właśnie od tego – wykrzykiwał – zaczynają się wszystkie religie na świecie: od halucynacji!

– Rok temu – zacząłem, starając się zachować jak najbardziej rzeczowy ton – napisałem dla amerykańskiego tygodnika „The New Yorker” obszerny esej pod tytułem Rozszczepienie wódki…

Wasia oparł się podbródkiem o serwetę, ścisnął głowę rękami i wpatrywał się we mnie czerwonymi oczami.

– Według niektórych źródeł rosyjska wódka ma pięćset lat. Napisałem…

– Doktorze! Panie doktorze! – zawył Wasia, wyciągając ku mnie ramiona.

– Poczekaj! Nie kłamię!

– A morze za twoimi plecami? Jak mi to wyjaśnisz? Przynieśli ci morze do studia CNN, tak? Z falami i pianą, tak?

– Napisałem o wódce rosyjskiej, w jaki sposób stała się nieodłącznym elementem historii Rosji…

– Bzdura! No i co?

– A to – ciągnąłem dalej już z pewnym rozdrażnieniem – że moim esejem zainteresowała się korespondentka CNN w Moskwie. Zaproponowała, żeby uczcić jubileusz rosyjskiej wódki przed kamerami CNN.

– A morze? Przecież w Moskwie nie ma morza!

– Byłem wtedy w Koktebelu. Przyjechali do mnie…

– Przyjechali do ciebie? Do Koktebelu? – spytał Wasia załamanym głosem i poczułem, że zaczęło w nim kiełkować ziarenko wiary. – Nie! – wrzasnął znowu. – CNN i raptem – rosyjska wódka! Niemożliwe! Idź do diabła!

– Wasia, uwierz mi!

Wasia powiódł dokoła dzikim wzrokiem. Niemiecki kelner przyglądał nam się podejrzliwie. Zrozumiał, że jesteśmy Rosjanami i spodziewał się tłuczenia naczyń.

– Wasia, wystąpiłem w CNN.

Wasia podchwytliwie uciekł się do ostatniego argumentu.

– Ale dlaczego tak wcześnie? O siódmej rano?

– CNN nadaje całodobowo. Tu jest siódma rano, a w Nowym Jorku pierwsza w nocy!

– Eee… To kwestia wiary, szanowny psychiatro – wymamrotał Wasia, wbijając we mnie spojrzenie. Sięgnął po kieliszek. – No to jak, wypijemy? Za wiarę?

Wypiliśmy, potem wypiliśmy jeszcze i jeszcze, ale robaczek wątpliwości toczy Wasię do dziś.

Kino domowe

Najlepsze kino to takie, w którym oglądamy filmy z naszym udziałem. W takim kinie nie czujemy smrodu. Nie potrzebuje ono reżysera, ale czasami przybywa on nieproszony i rozpowszechnia sprzeczne informacje o sobie, zaś w niektórych przypadkach w domu pojawia się kamera.

Mieliśmy w domu własne kino. W tym kinie domowym występowały moja mama, moja babcia i moja niania, dwudziestotrzyletnia dziewczyna ze wsi Łotoszino w rejonie wołokołamskim obwodu moskiewskiego. W kinie tym grałem rolę pięcioletniego chłopczyka z dobrego domu. Tata nie występował: był szefem i nie mieścił się w domowo-filmowych rolach. Od czasu do czasu informowano go jedynie o granym filmie: robiła to mama albo jego mama – moja babcia.

W naszym filmie mama grała rolę kobiety współczesnej, która chce wychować mnie na kulturalnego człowieka, ale w moim przypadku kulturalny człowiek nijak się nie udawał. Byłem całkowitym chaosem. Ukulturalnić mogli mnie jedynie bogowie i być może tata, ale tata nie zajmował się tak przyziemnymi sprawami, a w bogów nie wierzyliśmy, podobnie jak oni w nas.

Babcia grała rolę nerwowej kobiety w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, która cudem przeżyła blokadę Leningradu i w chwilach złości ciskała w mamę ciężkimi żeliwnymi żelazkami, a mama po powrocie z pracy uciekała do łazienki jak do schronu. Babcia tuczyła mnie do oporu. Wpychała mi do ust bliny, ciasta, drożdżówki, pielmieni, parówki, jajka, tran – wszystko naraz, aż przekształciłem się w wielką kulę z wytrzeszczonymi oczami, a mama krzyczała: „Niech pani nie śmie go przekarmiać!” – na co babcia odpowiadała: „Nie śmiej oszczędzać na dziecku!”.

Różnica między „ty” a „pani” działała na niekorzyść mamy. Poza tym babcia rzucała żelazkami. Poza kadrem obie biegały na skargę do taty i mówiły te same słowa:

– Wyrzuć ją! Wyrzuć z domu!

Mama dodawała jeszcze:

– Rozwiodę się z tobą.

A babcia wtórowała:

– Rozwiedź się z nią. Przecież jej nie kochasz!

Tata milczał, a wtedy babcia padała przed nim na kolana i czołgała się u jego stóp, mówiąc:

– Nie zostawiaj jej! Nie opuszczaj, miej wzgląd na dziecko!

Wściekły konflikt na ekranie naszego kina domowego łagodziła częściowo moja wiejska niania Marusia Puszkin. Kiedy babcia miotała rozpalonymi żelazkami, niania chwytała je w locie i chowała do piekarnika. Gdy mama barykadowała się w łazience, niania, małego wzrostu, z rozpostartymi ramionami bohatersko zasłaniała własnym ciałem drzwi, żeby babcia ich nie wyłamała. W dzień przytakiwała babci, wieczorem – mamie. Kiedy konflikt osiągał stadium walki na ręczniki, niania stawała między walczącymi stronami i nieustraszenie przyjmowała na siebie ciosy obu przeciwniczek. Kiedy nerwy już nie wytrzymywały, cichcem wymykaliśmy się z Marusią Puszkin z domu na spacer i domowe kino akcji rozgrywało się bez naszego udziału.

W końcu tata nie wytrzymał i wytrzasnął skądś kamerę filmową. Kamera ta uratowała naszą rozpadającą się rodzinę. Bez niej rozwiedlibyśmy się wszyscy albo zatłukli żelazkami. Tata z zagranicznej delegacji przywiózł ośmiomilimetrową kamerę produkcji czeskiej. Wtedy, w połowie lat 50., było to prawdziwe cudo.

– Prezent od przyjaciół z Czechosłowacji – wyjaśnił. W jego słowniku „przyjaciele” oznaczało „komuniści”.

Tata przywiózł czarną kamerę z korbką i powiedział:

– Będę was filmować. A potem obejrzycie siebie na ekranie.

– A gdzie jest ekran? – spytałem, okrągły jak kula.

– W korytarzu.

Poszedł po ekran. Ekran był rozkładany, na nóżkach. Wyciągało się go z rury, oślepiająco biały, migoczący srebrnymi iskierkami, pachniał jakimś nierealnym życiem.

– Na początek pokażę wam Paryż.

Wyciągnął z pudła projektor, założył małą szpulę, rozwinął ekran i zgasił światło w jadalni. Rozsiedliśmy się na kanapie, wlazłem babci na kolana, ale mama zabrała mnie na swoje kolana, babcia coś syknęła i w charakterze zdobyczy dostałem się Marusi Puszkin. Projektor zaterkotał i zaczął pokazywać film, który tata nakręcił w Paryżu. Był to czarno-biały zabawny film, w którym Francuzi chodzili po ulicach, jeździli samochodami i w szybkim tempie wspinali się na jakąś wieżę. Podbiegłem do ekranu, żeby ich złapać. Francuzi biegali i skakali po moich dłoniach. Chciałem ich schwytać, ale jakoś się nie udawało. Babcia zaczęła płakać, a Marusia Puszkin – śmiać się.

– Takich ludzi nie ma – Marusia pokręciła głową. – Pan ich wymyślił – roześmiała się tacie w twarz.

Zabawny filmik nagle się skończył. Trwał nie dłużej niż pięć minut. Taśma tłukła końcówką o projektor.

– Taaak – powiedziała mama w zadumie. – Tam nikt nie tuczy chłopców do oporu i nie rzuca żelazkami.

Babcia otarła łzy.

– Wołodia – powiedziała. – Pokaż jeszcze coś.

Tata założył drugą szpulę, nieco większą. Projektor znów zaterkotał z jakąś kłującą delikatnością. Tym razem zamiast Francuzów i wieży na ekranie pojawił się czarno-biały człowieczek, który wdział rękawice bokserskie i wyszedł na ring, ale nie miał szczęścia i szybko został pobity.

– To też ty nakręciłeś? – spytała babcia.

– O Boże! To przecież Charlie Chaplin! – nie wytrzymała mama.

– A kto to? – spytała Marusia Puszkin.

– Jest równie znany jak twój Puszkin – powiedziała babcia.

– O Boże, Boże… – westchnęła mama.

– Tak, Puszkin to nasz człowiek – radośnie zgodziła się Marusia.

Po tacie zostało trzysta szesnaście szarych szpulek z filmami w żółtych plastikowych pudełkach. Na taśmach toczy się cudze życie: Afrykanie rzeźbią maski z czarnego drewna, mieszkańcy Cejlonu zbierają herbatę na wzgórzach, Amerykanie w Nowym Jorku wymachują amerykańskimi flagami. Ojczyzna jakoś tacie nie wychodziła. Stanowczo nie chciał filmować naszej ojczyzny, jedynie z rzadka gdzieś tam na ekranie nieśmiało pojawiałem się ja i mama, która pewnego razu grała w badmintona, ale to też było za granicą. Babci i Marusi Puszkin na filmach nie widzieliśmy. Babcia nigdy nie wyjeżdżała za granicę, Marusia też. Jako mała dziewczynka spędziła kilka tygodni pod okupacją niemiecką, więc miała całkowity zakaz wyjazdów. Kiedy pytano ją, jak było za Niemców, odpowiadała zawsze tak samo z głupawym uśmiechem.

– Nie pamiętam. – I od razu dodawała: – Mają smaczną czekoladę. – Kiedy ktoś nalegał, opowiadała: – Oni moją mamkę gołą na mrozie powiesili.

Z całej kolekcji trzystu szesnastu filmów ojca tylko fragment jednego z nich został poddany cenzurze. We fragmencie tym Senegalczycy walą w tam-tamy, a kobiety tańczą na krzywych nogach, drapieżnie zadzierając kwieciste spódnice. Na pierwszy plan wybiega chudy czarnoskóry mężczyzna z ogoloną głową, z wściekle wykrzywioną niemłodą twarzą i olśniewająco białymi, choć nielicznymi, zębami. Tańczy przed tatą jakiś histeryczny taniec, wprowadza się w trans, tańczy, oddając taśmie całą swoją duszę; bezgłośne tam-tamy (wszystkie filmy taty są nieme) dopingują go, po czym w kulminacyjnym momencie wyciąga ze spodni wielkiego dojrzałego chuja, zapamiętale wali go prosto do kamery i finiszuje we wściekłych mękach.

Tata zapewniał potem, że w momencie kręcenia nie zdawał sobie sprawy, co robi Senegalczyk, jako że przez wizjer kamery niewiele widział. Kiedy tata pokazał film gościom – zazwyczaj odbywało się to po kolacji, już po kurze w sosie migdałowym, ale przed ciastem cytrynowym, firmowym specjałem mamy – byli oni zmieszani. Siedzieli wśród nich dwaj wybitni radzieccy dokumentaliści, z których jeden filmował Arktykę, a drugi wojnę w Hiszpanii. Do dziś nie rozumiem, jak tata odważył się zaprezentować im swoje amatorskie wyczyny. Ale wyświetlił film, i goście, kobiety i mężczyźni, w ciemnym pokoju na ulicy Gorkiego poczuli się zmieszani. Dokumentaliści powiedzieli, że to genialne kadry, które sami chcieliby nakręcić. Zaś inni goście, naczelnicy i ich żony na czele z Białorusinem, który kierował wówczas całą kulturą radziecką, taktownie milczeli. W końcu Białorusin powiedział cicho:

– W ten sposób można niechcący nakręcić swoją żonę na golasa…

W efekcie tata pozbył się swego genialnego filmu. Wyrzucił go do zsypu. Przez wiele lat nie mogła tego odżałować chudziutka i młoda Galina Fiodorowna, najlepsza przyjaciółka mamy, też już nieżyjąca, a także jej równie chudziutka córka Iroczka, która zmarła na raka, moja przyjaciółka z dzieciństwa. Wszystko skończyło się tak, że w Paryżu skradziono tacie kamerę z jego samochodu. Tata do końca życia uważał, że to sprawka francuskiego kontrwywiadu.

Dokąd Reagan poszedł po odpowiedź?

Mieliśmy fart: udało nam się urodzić w tak niewygodnym kraju jak Rosja. Zawsze można ją wskazać jako przeszkodę, która nie pozwala nacieszyć się życiem, ale równocześnie rodzi wszelkie możliwe nadzieje na inne, lepsze formy tego życia. Cierpiąc lub starając się uniknąć cierpień, wyobrażamy sobie szczęśliwe narody, które szczęśliwie uniknęły żywota w rosyjskim cyrku, i zaczyna nas przepełniać zawiść wobec nich. Ale poznajemy ich życie nie jako turyści, lecz jako uchodźcy, a zatem pierwsze wrażenie, którego doznajemy, kiedy przestaje działać ten gaz rozweselający, jakim jest zerwanie z rodzimym bzdurnym cyrkiem – to zgroza. Ogarnia nas na widok żałosnego i bezsilnego, wolnego człowieka, który swoje maleńkie stresy przeżywa tak, jak my nasze stresy wielkie i niewspółmierne, a wtedy staje się oczywiste, że nadziei nie ma i nie będzie.

Ze wszystkich cyrków, w jakich bywałem w życiu, z pewnym niejasnym uczuciem obojętnej miłości przyznałbym pierwszeństwo cyrkowi, którego najważniejszym miejscem była nie arena, lecz sala bankietowa. Działo się to w roku 1988. Do Moskwy z okazji pieriestrojki przyleciał Ronald Reagan. Amerykanie wydali wystawny bankiet i to w tym samym Spaso House1, który kiedyś opisał Bułhakow jako miejsce balu u szatana. Bal u szatana był jednak niczym w porównaniu z widowiskiem, w którym wzięli udział pokonani i zwycięzcy, wczorajsi wrogowie ludu i jutrzejsi generałowie-spiskowcy, geniusze i ich małżonki. Zostałem zaproszony w charakterze młodego chuligana literackiego – innych zasług dla ludzkości nie miałem. Gości siedem razy rewidowano już w zaułku. Cztery razy robiło to KGB, a trzy – amerykańskie specsłużby. Po wnikliwym obmacaniu goście trafiali do jarzącej się światłami sali, w której przy dźwiękach muzyki, brawurowo wydobywanej z fortepianu przez amerykańskiego generała w paradnym mundurze, witali ich kolejno Reagan z Nancy i Gorbaczow z Raisą Maksimowną.

Znalazłem się przy stole z Ligaczowem i ministrem obrony, którzy patrzyli na mnie z nieukrywanym obrzydzeniem i rozmawiali, gdzie się kto urodził. Z konwersacji wynikało, że Ligaczow jest o wiele ważniejszy od marszałka z nieprawdopodobnie wielkimi gwiazdami na pagonach: wydawało się, że Jazow składa się wyłącznie z tych gwiazd i gwiazdek, ale Ligaczow w cywilnym garniturze, wówczas druga osoba w państwie po Gorbaczowie, traktował go lekceważąco i z góry, zaś marszałek chwytał jego słowa jak pies kości rzucane z pańskiego stołu. Okazało się, że obaj pochodzą z syberyjskich wiosek i bardzo się z tego ucieszyli, zupełnie jak gdyby wcześniej nigdy ze sobą nie rozmawiali. Milczałem, milczałem, ale też miałem ochotę coś powiedzieć, więc z uprzejmym uśmiechem poczciwie spytałem Ligaczowa:

– Nie tęskno panu do Syberii?

Ligaczow eksplodował jak trafiony czołg. Zadałem pytanie bez złych intencji, ale kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, zrozumiałem ich dwuznaczny podtekst. Obsypany marszałkowskimi gwiazdkami Jazow przyglądał mi się z ciekawością: a ten to kto? Albo będzie jutro wielką figurą, albo nic z niego nie zostanie. Zapewne przez wiele lat nikt nie zadał temu wypielęgnowanemu, odpowiedzialnemu członkowi Biura Politycznego pytania, w którym nie było imienia i imienia odojcowskiego, ani też cienia usłużności, toteż Ligaczow wykrzyknął z nutą tragizmu w głosie, błyskając nienawidzącymi mnie oczami:

– Gdyby mi dziś powiedzieli: „Jedź na Syberię!”, spakowałbym walizkę i moja noga więcej by tu nie postała!

Wyobraziłem sobie, jak pakuje rzeczy do walizki i gdzieś podziewa się jego noga. W tym naznaczonym tragizmem głosie odchodzącej epoki, której przypadkiem nadepnąłem na odcisk, zaskoczyła mnie prosta chłopska logika: skoro taki ktoś zadaje mi takie pytania, a ja na nie odpowiadam, to jestem już nikim.

Sięgnąłem po kieliszek wina, żeby zapić tę nieszczęsną wpadkę, ale kieliszek był prawie pusty. Amerykanie nalewali chablis po odrobince, zapewne nie z oszczędności, tylko z obawy, że Rosjanie się uchlają. Jednakże amerykańskie służby specjalne nie przewidziały, że rosyjscy goście mogą przyjść, tęgo popiwszy sobie jeszcze przed bankietem. Tak też się stało. Przed deserem Reagan wszedł na niewielkie podium, żeby wygłosić ni to toast, ni to mowę, ale ku przerażeniu personelu technicznego ambasady mikrofon odmówił posłuszeństwa i Ameryka dała plamę. Reagan speszył się, lecz wybrnął z sytuacji.

– Skoro mikrofon się zepsuł – zażartował – powiem to, czego nie chciałem powiedzieć do mikrofonu.

Wypadło to nawet sympatycznie. Ale doszło do konsternacji. Zza stołu wyszła nasza znakomita poetka Bella Achmadulina, która najwyraźniej wypiła sobie przed bankietem i na całą salę oznajmiła swoim srebrzystym głosem:

– Nie powiesz nic, czego nie powiedziałbyś do mikrofonu!

Wszyscy zamarli. Jej wyskok był pod każdym względem nielogiczny. Siedziała niedaleko ode mnie, przy stole z Reaganem, i po przyjacielsku podarowała mu już wcześniej masywny pierścionek, przez co prezydent Stanów Zjednoczonych nieco spochmurniał, gdyż taki prezent w świetle prawa amerykańskiego mógł uchodzić za próbę przekupstwa. Po co więc jeszcze zaczepiać Reagana? Skąd Bella mogła wiedzieć, o czym chce on mówić? Najwidoczniej wiedziała, bo wypiła sobie i wszystko było jasne. Reagan o chorobliwie czerwonych policzkach i spojrzeniu załzawionym od udręk prezydenckiego żywota chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zadziałała ochrona. Ogromny Murzyn zmaterializował się z powietrza, chwycił Achmadulinę w objęcia i błyskawicznie znikł gdzieś ze swoją zdobyczą. Po kilku minutach Boris Messerer wybiegł z sali w poszukiwaniu małżonki. Bułhakow odetchnął z ulgą.

Najważniejsze było jednak dopiero przed nami. W jakimś momencie, po deserze, kiedy wszyscy już wstali, znalazłem się między dwoma prezydentami dwóch mocarstw i obaj postanowili coś mi powiedzieć. Zaczął Gorbaczow.

– Przyjęli cię już z powrotem do Związku Pisarzy? – spytał zwracając się do mnie na „ty”, gdyż do wszystkich tak mówił, ale w moim przypadku było to życzliwe tykanie.

– Nie – powiedziałem.

Gorbaczow pokręcił głową z niezadowoleniem. Następnego dnia, wczesnym rankiem, zadzwonił telefon. Dzwonili ze Związku Pisarzy.

– Wiktorze Władimirowiczu! Coś pan nas ostatnio nie odwiedza. Niech pan wpadnie!

To jednak zdarzyło się dopiero nazajutrz, zaś teraz ówczesny Gorbaczow, krzepki, energiczny Chrystus Pantokrator, oddalił się w stronę akademika Sacharowa i zostałem sam na sam z Reaganem.

– Był pan w Ameryce? – zainteresował się prezydent Ameryki.

– Nie – uśmiechnąłem się.

Wtedy Reagan powiedział:

– Zapraszam pana.

Moje akcje szły w górę. W ciągu jednej minuty uzyskałem poparcie Gorbaczowa i przyjacielskie zaproszenie Reagana. Jego asystent zanotował coś na kartce. Reagan spojrzał na niego, a potem popatrzył na mnie z ufnością i spytał cicho z pewnym skrępowaniem:

– Gdzie ja jestem? Gdzie ja teraz jestem? Co to za kraj?

Chciałem odpowiedzieć, otworzyłem usta, ale zabrakło mi słów. Nie, wiedziałem, oczywiście, gdzie jesteśmy, w jakim kraju – tym, który miał istnieć jeszcze całe cztery lata – ale po prostu stałem z otwartymi ustami. Reagan odwrócił się i poszedł. Szukać odpowiedzi. Ja też poszedłem. Do domu.

Linia tramwajowa grafomana

Z targami książki tak już jest: im bardziej międzynarodowe, tym straszniejsze. Na pomniejszych jeszcze jakoś sobie radzę, udaję, że lubię czytać, spotykać się z czytelnikami. Mętlik w głowach prowincjuszy, ich naiwność, przypadkowy dobór książek i podejmowanych przedsięwzięć godzi mnie z rzeczywistością intelektualną.

Kiedy jednak na targach międzynarodowych elektryczne samochody z włączonymi reflektorami rozwożą tony książek, kiedy tysiące oszalałych zwiedzających wędrują po salach w poszukiwaniu debat, dysput i dyskusji, kiedy w jednym kącie głosi prawdy Coelho, a w drugim naucza Umberto Eco, kiedy na rozmaitych podestach w tym samym czasie odbywają się sabaty anarchistów, miłośników literatury kobiecej, nawiedzonych ekologów i młodych pisarzy Maghrebu, ogarnia mnie uczucie beznadziei.

Zastanawiam się wtedy: skoro na świecie jest aż tyle książek, a świat wciąż pozostaje tak pokręcony i koślawy, to po co w ogóle to marnotrawstwo papieru, po co ten cały zgiełk, dlaczego lśnią takim blaskiem oczy dyrektora generalnego targów, na poły szalonego Niemca?

Wiem z góry, co ze mną będzie. Wyprowadzą mnie na scenę, ogłoszą złotym cielcem i każą odpowiadać na pytania ludzi. Z niemieckiego kąta audytorium wyłoni się cichy filolog, wykaszle się i spyta, matowo połyskując zapaćkanymi okularami:

– Panie Jerofiejew, co pan ma na myśli na stronie 362 pańskiej książki w drugim akapicie od góry? Czy to aluzja, czy oksymoron?

– Ależ nie – odpowiem z namysłem i uczciwie. – To cichy zew godowy samca kozicy górskiej.

– Ach tak! – rozpromieni się uczony kolega filolog.

Ale w tym momencie w rosyjskim kącie wyprostuje się w całej okazałości osobnik reprezentujący najnowszą falę emigracji i warknie na całą salę:

– Jerofiejew! Jaki jest sens życia?

Nie wykręcę się. Jeśli odpowiem nie tak, jak trzeba, ten Rosjanin gotów będzie powiesić się w ubikacji od razu tu, na targach książki.

Widzę, jak mężczyźni w spuszczonych spodniach wynoszą trupa grafomana z wywalonym językiem, jak załamuje ręce dyrektor generalny targów…

Sens życia? Tu się nie da kombinować i wygłupiać.

– To szukanie drogi do Boga – odpowiadam z poważnym uśmiechem.

– A jaka jest pańska droga do Boga? – nieoczekiwanie łamiącym się głosem pyta emigrant.

Co mu odpowiedzieć? Może ma pistolet w kieszeni i granat u pasa? Jeśli powiem coś nie tak, zlikwiduje mnie tym granatem jako istotę nieudaną i niepełnowartościową…

Miałem w życiu wiele dróg. Wkraczałem na nie jako mały lord Fauntleroy, promieniałem nietutejszym wychowaniem, miłością do mamy i szacunkiem do jej przyjaciółek, Belli Jefimowny i Margarity Iwanowny. Jednakże pewnego razu jako notoryczny prymus zostałem wysłany do obozu pionierskiego „Artek”. U stóp Ajudahu podczas ciszy poobiedniej najlepsi pionierzy, synowie członków gruzińskiego Biura Politycznego i rodzone dzieci Fidela Castro, w przestronnych sypialniach, w których morskie powietrze podmuchami wiatru wzdymało zasłony, w sensie dosłownym mierzyli sobie młode chuje za pomocą połamanej linijki i śpiewali sprośne piosenki. Zapragnąłem być taki jak oni. Chciałem bezwstydnie oceniać dorodne cycki naszej drużynowej Wari. Ale mimo rozpaczliwych starań i tak zamiast na onanistę wyrosłem na humanistę…

Ta droga doprowadziła mnie do próby uzasadnienia istnienia dobra, ale bardzo szybko wpadłem do głębokiej studni: skoro pochodzimy od małpy, to dlaczego mamy się nawzajem miłować? Cień Władimira Sołowjowa ustąpił miejsca morsopodobnemu cieniowi Nietzschego.

– No, odpowiadaj pan: pańska droga do Boga! – domagał się rosyjski tułacz pod groźbą ewentualnego powieszenia się w ubikacji.

„Tak – myślałem nieco poniewczasie. – Z czytelnikami trzeba się cackać, ukrywać przed nimi swoje pomyłki…”. Chciałem spławić natręta gdzieś dalej, do Coelho, który posiadł zdolność powielania się i bytności na różnych targach i kontynentach równocześnie, ale obawiałem się, że w końcu zadręczy mnie moje rosyjskie sumienie.

Niemiec filolog wstał i podreptał do wyjścia, trzymając w dłoniach moją książkę z mnóstwem zakładek. Widać było, że znudziły go nasze teologiczne bzdury i wyruszył na kolejną debatę. W tym momencie pożałowałem, że nie jesteśmy Niemcami i że u nas wszystko jest dozwolone.

– Pisze pan wiersze? – spytałem Rosjanina i zgadłem.

– Tak! – zdumiał się. – Skąd pan wie? Chce pan, to przeczytam?

Runął do stolika, sięgnął po mikrofon, żeby wyrwać mi go z rąk, ale zaprotestowałem z uśmiechem.

– Chociaż jeden! – błagalnie poprosił grafoman.

Nie powinienem był się uśmiechać, kiedy zaprotestowałem! Trzeba było od razu posłać go do Coelho! Ale ja, bezsilna ofiara swego humanizmu, machnąłem tylko ręką.

Kiedy przeczytał bez chwili przerwy, w ekstazie i załamując ręce dwadzieścia wierszy, sala opustoszała. Zostaliśmy sami.

– No i jak? – spytał.

– Uczciwie czy oględnie?

Spojrzał na mnie żałośnie i nienawistnie zarazem.

– Piszę po nocach i szlocham! Do rana! Niewyspany idę do zajezdni tramwajowej. Wsiadam do tramwaju. O świcie w tramwaju jest chłodno… Szyny lśnią w słońcu! Rosa! Chwytam za pióro… Jestem motorniczym… Jadę przez miasto i tworzę. Czasem zrywam się, płaczę, krzyczę! Walczę z tymi wizjami poetyckimi, toczę spory z Rilkem, Rimbaudem, Pasternakiem, przepuszczam światła…

– Powinien pan zmienić zawód – poradziłem delikatnie.

– W czym jestem od pana gorszy? – zezłościł się nagle.

Pomyślałem o granacie, który wypychał kieszeń jego marynarki.

– Co tam pan ma? – spytałem na wszelki wypadek.

– Jak to co! Wiersze!

Wyszarpnął z kieszeni swoje samizdatowe wiersze i położył przede mną na stoliku.

– Niech pan czyta!

– Już pan je czytał…

– To są inne! Lepsze!

– Ależ wierzę! Wierzę!

Zacząłem bezmyślnie wertować kartki. Pomyślałem sobie, że gdybym był homoseksualistą, wiedziałbym, jak rozbroić tego motorniczego i do której łaźni z nim pójść.

– Dlaczego jednym się udaje, a innym nie! – wyrwał mi z rąk swoje wiersze. Odwrócił się. Zastygł w przestrzeni. Znów się odwrócił i znów wetknął mi te wiersze do ręki. Wyrównałem kartki, postukałem nimi o blat, położyłem na zielonym suknie i powiedziałem błagalnie:

– A idź pan w pizdu!

Antrakt z królową

Z okien portu lotniczego Szeremietiewo dostrzegłem przypadkiem nowiutkiego boeinga Aerofłotu z napisem na kadłubie: Alfred Schnittke.

– No to zostałeś samolotem, Alfredzie – mruknąłem z uśmiechem i z przerażeniem. Alfred Schnittke był jedynym żyjącym geniuszem w moim życiu, geniuszem, z którym nie tylko się przyjaźniłem, lecz także pracowałem nad wspólną operą. Zapewne istotą jego „ja” było to, że stale przebywał na granicy dwóch lub więcej światów, przy czym mógł słyszeć je i odczuwać równocześnie. Nie znaczy to, że w ziemskim życiu był jak gdyby nieobecny duchem, ale nie wątpiłem, że miał do czynienia z innymi wymiarami. Jego sowie spojrzenie łączyło w sobie obecność i obojętność zarazem. Zdając sobie sprawę, że przebywa niezupełnie tu i teraz, uciekał się do nadzwyczajnej uprzejmości, żeby nie sprawiać wrażenia obcego i ciekawskiego przybysza z innej planety.

Łączyła nas bardzo bliska przyjaźń. Tak bliska, że obchodziliśmy urodziny we czworo, z żonami. Tak bliska, że mogłem przekonać Alfreda, żeby odmówił przyjęcia Nagrody Leninowskiej (nadciągała już pieriestrojka) i nie psuł sobie reputacji. Do dziś brakuje mi obcowania z Alfredem.

Kiedy zaproponował mi napisanie opery według mojego opowiadania Życie z idiotą, początkowo wydało mi się to lekkomyślnym pomysłem na miarę Mozarta. Nasza przyjaźń zdumiewała wielu ludzi z kręgów inteligencko-liberalnych. W niektórych sprawach byliśmy niczym dwa przeciwstawne bieguny. Podzielaliśmy jednak wiarę w to, co każdy z nas cenił najbardziej: on zdołał odnaleźć na dnie mojej prozy „światło” (i napisać o tym krótko i precyzyjnie, najlepiej ze wszystkich), ja zaś dostrzegłem w jego „światłości” odwieczny spór ładu i chaosu.

Pierwszy raz słuchał Życia z idiotą w bibliotece publicznej na placu Puszkina, do której przyszedł z Giennadijem Rożdiestwienskim, co wywołało szok kulturowy wśród młodych zwolenników kolejnej historycznej „odwilży”, przybyłych na mój wieczór autorski. Po spotkaniu moja żona Wiesława powiedziała Schnittkemu na poły żartobliwie, że moje opowiadanie, w którym z szaloną szybkością wirują maski miłości ocierającej się o śmierć, to dobry materiał na operę. Ani on, ani ja nie podjęliśmy tematu. Uznałem, że po jego doświadczeniach z tekstem Fausta i średniowieczną poezją ormiańską pomysł był całkiem nie na miejscu. Ale po jakimś czasie zadzwonił do mnie z propozycją.

– To niemożliwe – powiedziałem mile połechtany pochlebstwem, ale też zbity z tropu. – Nie wyobrażam sobie, kto mógłby napisać libretto. Takich ludzi po prostu nie ma.

– No to sam napiszesz – powiedział Alfred.

– Nigdy nie pisałem librett operowych – zaprotestowałem. Krępowałem się dodać, że w ogóle nie jestem specjalnym miłośnikiem sztuki operowej.

– Właśnie dlatego napiszesz dobre libretto.

Zgodziłem się napisać na brudno coś, co moim zdaniem mogło z pomocą Schnittkego stać się kiedyś librettem. Wyobraziłem sobie, że podczas pisania obaj, jak Maniłow z Cziczikowem, będziemy pochłaniać niezliczone ilości herbaty i rozmyślać o pięknie. Poza tym będąc w Stanach Zjednoczonych kupiłem swój pierwszy komputer Macintosh i chciałem wypróbować go w nowym dla mnie gatunku literackim. Nie zaglądałem do żadnych zbiorów librett operowych, nawet nie poszedłem do opery – w ciągu tygodnia napisałem fantazję na temat tegoż gatunku i wręczyłem Schnittkemu. Nie odzywał się przez kilka dni. Doszedłem już do wniosku, że niepotrzebnie zabrałem się za to libretto: tak można uśmiercić nie tylko operę, lecz także przyjaźń. Nie wytrzymałem i zadzwoniłem pierwszy:

– Przeczytałeś?

– Tak.

– No i jak?

– W porządku.

– No to kiedy zaczniemy nad tym razem pracować?

– Po co? Wszystko zrobiłeś. Teraz ja muszę pracować.

W ten oto sposób brudnopis stał się ostatecznym wariantem libretta. Utwór powstawał na zamówienie Teatru Operowego w Amsterdamie. Trzeba było znaleźć reżysera. Mogliśmy wybrać kogo tylko chcieliśmy z dowolnego kraju: młodego awangardzistę o modnym nazwisku albo mistrza, znanego na całym świecie. Mimo niechęci do konceptualizmu Schnittke podjął najbardziej konceptualną decyzję. Zaproponował, żeby zaprosić reżysera, który, jak się wyraził, zrobił trzysta inscenizacji oper radzieckich. W jego interpretacji Życie z idiotą nabierze nieoczekiwanego blasku. Czy jednak staruszek Borys Aleksandrowicz Pokrowski zgodzi się na ten eksperyment?

Wybraliśmy się do niego na Kutuzowski jak dwaj nieśmiali, ale chytrzy uczniowie, którzy chcą nakłonić nauczyciela do jakiegoś wątpliwego postępku. Pokrowski potraktował nas i naszą propozycję z nieskrywaną podejrzliwością. Schnittke wyciągnął nuty, usiadł do pianina i sam zaczął wyśpiewywać główne arie za wszystkie postaci i za chór. Był to prawdziwy cud, ale Alfred szybko się „załamał” i parsknął śmiechem, a potem zaśmiewał się do łez przy każdym słowie, jak gdyby słyszał je pierwszy raz.

– „Życie z idiotą pełne jest zaskoczeń…” – wyśpiewywał Schnittke i chichotał. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Zaiste był geniuszem chichotania. Jak nikt inny wyczuł w tym pomyśle ładunek humoru, więc po chwili ja też krztusiłem się ze śmiechu. Nasze zachowanie nie ułatwiło Pokrowskiemu podjęcia decyzji. Za chwilę wyrzuci nas za drzwi w przeświadczeniu, że przyszliśmy z niego zakpić! Zamiast tego po chwili namysłu zgodził się na naszą propozycję.

Alfred dopracowywał operę już po wyjeździe do Hamburga. Któregoś dnia byłem w gościach u mojej przyjaciółki Maszy Wozniesienskiej. Przypadkiem sięgnąłem po gazetę „Moskiewski Komsomolec” i przeczytałem notatkę, że Alfred nie żyje. Zastygłem z gazetą w ręku. Umarł przyjaciel, a wraz z nim umarło moje marzenie – nasza opera. Później okazało się, że to kłamstwo. Jednakże ten ostatni, trzeci już zawał, zadał Alfredowi straszliwy cios – nikt nie wierzył, że dokończy operę. On jednak, kiedy tylko doszedł do siebie, dopisał ją.

Jest to opera zadziwiająca szczodrością wobec słów. Alfred wyraził te słowa muzyką i stały się one niczym wieczorne miasto z podświetlonymi budynkami. Czymś w rodzaju rozległych paryskich bulwarów. W efekcie tej szczodrości Schnittkego opera zyskała dwóch równoprawnych autorów, rzadki przypadek w sztuce operowej, przy czym pisarz przyćmił nieco kompozytora (czym nieco go uraził na prozaicznym poziomie miłości własnej).

Finał w niczym nie przypominał poprzednich części: o ile na początku dominują ziemskie sprawy, o tyle rozstanie się bohaterów z życiem zostało wyrażone przez kogoś, kto na krótko wrócił „stamtąd”.

W Amsterdamie wzdłuż kanałów zieleniły się drzewa. Trwała wiosna 1992 roku – wkrótce premiera. W rosyjskiej drużynie gwiazd scenografem był Ilja Kabakow, dyrygentem – Mstisław Rostropowicz. Dodajcie do tego samego Schnittkego i Pokrowskiego. Były to lwy, które od czasu do czasu porykiwały na siebie, gdyż zetknęły się dwa potężne zwierzęta o silnych osobowościach. Nawet władcza Galina Wiszniewska na ich tle sprawiała wrażenie skromnej studentki i milczała, szczególnie w obecności Pokrowskiego. W tejże chwili poczułem fantastyczną siłę sztuki rosyjskiej – dziwne było, do jakiego stopnia władza państwa i historia kraju są niewspółmierne do tej siły.

Niektórzy krytycy mniemają, że Życie z idiotą zawiera jakiś zaszyfrowany sens polityczny i miejscami jest okrutną kpiną z Lenina. Więcej – skoro Idiota ma na imię Wowa, to wiadomo, że chodzi o Lenina. Nie odżegnuję się od tych konotacji. Opowiadanie i jego temat poczęło się we mnie w zimie 1980 roku, kiedy cały kraj, jak gdyby przeczuwając, że robi to po raz ostatni, z niesłychanym rozmachem świętował jubileusz wodza. Niepowtarzalna leninowska frazeologia kilkakrotnie pojawia się w operze, jednakże wątek Lenina w amsterdamskiej inscenizacji utworu był dziełem przypadku i nie zaistniał z inicjatywy nas, autorów.

Dyrektor opery w Amsterdamie Pierre Audi – z tych Audi od samochodów – był wspaniałym i rzutkim człowiekiem. Pokochał nasz projekt. Połączyła nas delikatna przyjaźń. Pewnego razu, kiedy do premiery zostało nie więcej niż trzy tygodnie, Pierre z zatroskanym obliczem poprosił, żebym wstąpił do jego gabinetu.

– Jest problem – zakomunikował, zamykając drzwi. – W twojej operze partię Idioty śpiewa Murzyn.

W istocie, znakomity amerykański śpiewak Howard Haskin, gwiazda nowojorskiej Metropolitan Opera, był czarnoskóry. Fanatyczny zwolennik naszej opery, oprócz swego stałego repertuaru, nauczył się na pamięć całego dzieła wykonywanego po rosyjsku i wyśpiewywał arie holenderskim kelnerkom z bufetu w operze podczas lunchu.

– Rada programowa naszej opery była dziś na próbie. Oni nas finansują. Przerazili się! „Czarny” śpiewa partię Idioty! Rozumiesz, u nas jest to uważane za niepoprawne politycznie.

– Co??? – Nie uwierzyłem w jego słowa, ale najwyraźniej nie żartował. Trzeba było coś przedsięwziąć.

W gabinecie zapadła cisza.

– Słuchaj… – zaproponowałem po namyśle. – Przemalujmy go…

– Co to znaczy „przemalujmy”? – dosłownie zawył Pierre Audi.

– Przemalujmy go na biało – dokończyłem spokojnie.

– To jest myśl! – zgodził się Pierre i czujnie rozejrzał się dokoła, jak gdybyśmy knuli jakieś przestępstwo. Zapewne nieczęsto przemalowywał Murzynów na biało.

Oślepiający poranek! O ósmej szedłem po zalanym słońcem korytarzu gmachu Opery. Zobaczyłem Howarda w garderobie. Stał zupełnie nagi z szeroko rozstawionymi nogami i rozpostartymi rękami. Śpiewał przy tym arię z naszej opery. Nieco zmieszana Holenderka psikała mu jaja białym sprejem.

– Cześć! – teatralnie ucieszył się na mój widok i zaczął klepać się dłonią po białej, jeszcze nie wyschniętej piersi.

– Cześć! Dlaczego postanowiłeś pomalować się cały? – zdziwiłem się. – Przecież nie śpiewasz na golasa!

– Stanisławski! – wykrzyknął Howard. – Stanisławski! Dla większego realizmu!

Tak objawił się nam całkiem biały Murzyn. W białym kostiumie znakomicie zaśpiewał swoją partię na porannej próbie. Byłem szczęśliwy.

– No i jak? – wesoło spytałem Pierre’a.

– Chodź do mnie – powiedział.

Zamknął drzwi gabinetu na klucz, padł na fotel i z rozpaczą spojrzał mi w oczy.

– Co z tobą? – nie zrozumiałem.

– Nie widzisz? – wybuchnął Pierre.

– Czego?

– Tego, że pobielony wygląda jak jedna wielka kpina z Murzyna! Tego nam nie darują! – Pierre do reszty stracił panowanie nad sobą.

– A kto tam będzie patrzeć na nos czy na wargi? – powiedziałem niepewnie.

– Jak to kto! – wrzasnął Pierre. – Wszyscy! Cała widownia! Na premierze będzie królowa!

– Ale nie mamy kim go zastąpić! – martwiłem się.

– Mam to gdzieś! Nie będzie grał w tym spektaklu! Zabraniam!

– To co robić?

– Nie wiem.

Pogrążyliśmy się w długim milczeniu.

– Słuchaj – powiedziałem w końcu. – Niech zagra w masce!

– W jakiej masce?

– W jakiejkolwiek rosyjskiej, byle rozpoznawalnej.

Zaczęliśmy przeglądać rosyjskie maski… Nie wymyśliliśmy nic oprócz Lenina, którego Holendrzy prawdopodobnie by rozpoznali. Howard wystąpił i zaśpiewał w masce Lenina.

Na premierę zwalił się „cały Amsterdam”. Sala była przepełniona. Wolni Holendrzy, przekonani, że w życiu spróbowali już wszystkiego, co tylko można zobaczyć, przeczytać, polizać i powąchać, od początku zaczęli dodawać otuchy Rosjanom życzliwymi oklaskami. W połowie pierwszego aktu oklaski ucichły. Pokrowski przerzucił akcję opery na salę, zamieniając ją w szpital psychiatryczny, wymieszał aktorów z widzami. Na całe życie pozostanie mi w pamięci ogromny, długachny fallus, który artyści nieśli przez scenę na ramionach, jak gdyby parodiując komunistyczny subotnik. Przedstawienie toczyło się dalej w kompletnej, budzącej strach ciszy.

Właśnie wtedy pojąłem, że opera to najbardziej wolna ze sztuk. Wszystko jest w niej dozwolone, gdyż wszystko jest umowne. Umowność ta ma własną wewnętrzną siłę przekonywania.

W antrakcie holenderska królowa Beatrix, miła kobieta z mocno lakierowanymi blond włosami, wydała dla wybranych gości przyjęcie z szampanem w foyer. Poprzedniego wieczoru Rostropowicz i ja jedliśmy z nią kolację w pałacu w Hadze, a że Rostropowicz znał wszystkich królów, atmosfera była niewymuszona. Opowiadałem jej nieskomplikowane historyjki o Rosji i cała rodzina królewska zgodnie się z nich śmiała. Podczas kolacji odniosłem wrażenie, że małżonek królowej to debil (albo niebezpiecznie chory), ale niewykluczone, że się pomyliłem… Kiedy w antrakcie podszedłem do królowej, powiedziała do mnie po francusku z prostodusznym wyrazem twarzy:

– Monsieur Wiktor, pańska opera jest dla mnie zbyt ostra.

– Wasza Wysokość – odparłem, z trudem trzymając się dworskiej etykiety. – Drugi akt będzie jeszcze ostrzejszy.

Owacja na stojąco po premierze trwała trzydzieści pięć minut. Królowa wstała pierwsza. Obok niej stali moi rodzice. A także dziennikarze, którzy przyjechali z całego świata. Królowa stała przez całe trzydzieści pięć minut.

– Nieźle – powiedział czarnoskóry śpiewak Howard Haskin, zdejmując ze spoconej twarzy maskę Lenina. – Może to z uprzejmości. Zobaczymy, co będzie na drugim przedstawieniu.