Śladami bogów - Sandor Marai - ebook

Śladami bogów ebook

Marai Sandor

0,0
33,15 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Śladami bogów to dziennik z podróży, jaką Sándor Márai odbył w 1926 r. na Bliski Wschód. Pokonując trudy i niebezpieczeństwa trzymiesięcznej wyprawy, odwiedził Egipt, Palestynę, Liban, Syrię i Turcję, a także Grecję oraz Włochy. Podziwiał egzotyczną przyrodę i starożytną architekturę. Rozmyślał o trwającej już wiele tysięcy lat historii regionu, a również z wielką uwagą przyglądał się wydarzeniom współczesnym, takim jak kształtowanie się podstaw przyszłego państwa izraelskiego. Na swojej drodze spotkał wielu ludzi. Odnosił się do nich ze szczerą ciekawością i otwartością, by poznać ich kulturową odmienność. Nigdy jednak nie zapominał o ukochanej Europie i z perspektywy Wschodu krytycznie spoglądał na Stary Kontynent odradzający się po wojennej pożodze.
Zdecydowanie wykraczając poza dziennikarską formę, książka Śladami bogów jest nie tylko zbiorem reporterskich relacji, ale też zapisem błyskotliwych refleksji, lirycznie ukazanych wrażeń i trafnych spostrzeżeń, które nic nie straciły na czasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 260

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przed­mowa

(do nowego wyda­nia)

Pre­zen­to­wane tu zapi­ski sta­no­wią trwały ślad wspo­mnień ze spo­tka­nia mło­do­ści i podróży, od któ­rego minęło już ponad dzie­sięć lat. Teraz, pod­czas ponow­nej lek­tury, zwią­za­nej z popra­wia­niem ich na potrzeby nowego wyda­nia, ze szcze­gólną nostal­gią zauwa­ża­łem bijącą ku mnie z tych kart tem­pe­ra­turę prze­kor­nego, upar­tego entu­zja­zmu i opty­mi­zmu – do tak sil­nego i wzbu­dzo­nego w dobrej wie­rze zapału zdolna jest jedy­nie naj­wcze­śniej­sza mło­dość, gdy czło­wiek świę­cie wie­rzy, że świat wyna­le­ziono i urzą­dzono aku­rat na jego cześć, a praw­dziwy sens tego wyna­lazku – gatun­ków, krain, dzieł ludz­kich i ponadludz­kich – zawiera się w tym, że on, czło­wiek, jest podróż­ni­kiem i że ten wyna­la­zek poznaje, zachwyca się nim i go używa. Byłem entu­zja­stycz­nym wędrow­cem. I wła­śnie ów entu­zjazm jest jedyną racją publi­ka­cji niniej­szego tomu.

Nie­wąt­pli­wie Aurél Stein1, arche­olog i geo­graf, zwraca w swo­ich podró­żach uwagę na inne aspekty. Jed­nakże mło­dość postrzega świat z okrutną siłą i nie­kiedy siła tej wizji zastę­puje skom­pli­ko­wane i czułe instru­menty nauko­wej per­cep­cji. Ten rodzaj podróży, który kra­iny i ludy przy­swaja w postaci wizji, nie nadaje się do zare­je­stro­wa­nia tego, co jest rze­czy­wi­sto­ścią topo­gra­ficzną i etno­gra­ficzną; ale gdy gorączkę entu­zja­zmu podró­żu­ją­cej duszy wymie­szać z refrak­cją wizji, to osta­tecz­nie i taka podróż prze­każe infor­ma­cję – podob­nie dzieje się w wypadku przy­by­łego z obcego świata pro­mie­nia świetl­nego, pochwy­co­nego przez krysz­tał i roz­sz­cze­pio­nego prze­zeń na spek­trum barw. Kiedy rusza­łem na Wschód, zabra­łem ze sobą dwa płó­cienne ubra­nia, kape­lusz tro­pi­kalny, zdu­mie­wa­jąco mało pie­nię­dzy oraz Fau­sta Goethego. To nie był pro­fe­sjo­nalny ekwi­pu­nek. Wcze­śniej, na mniej awan­tur­ni­cze wyprawy, wyru­sza­łem wypo­sa­żony bar­dziej przy­tom­nie i grun­tow­nie. Co do kape­lu­sza tro­pi­kal­nego, to już w Alek­san­drii oka­zało się, że jest cał­ko­wi­cie nie­przy­datny, ponie­waż lepi się do skóry i jest w nim gorąco. Mimo to w każ­dej chwili tej trzy­mie­sięcz­nej podróży mia­łem poczu­cie, że jestem bada­czem, że gdzieś pomię­dzy dwoma świa­tami, pomię­dzy połu­dni­kami wyzna­cza­ją­cymi świat dostępny zmy­słom oraz ten, który jest im nie­do­stępny, wyko­nuję prace wyko­pa­li­skowe, z pomię­tym egzem­pla­rzem Fau­sta w kie­szeni. Na tyle nie­skromny jest czło­wiek – z początku. Chciał­bym jesz­cze raz w życiu podró­żo­wać tak bied­nie i tak nie­skrom­nie.

W kra­inach, przez które wio­dła moja droga, widać było ślady stóp ludzi, któ­rzy znik­nęli, i tropy bogów, któ­rzy prze­pa­dli. Kiedy czy­tam te dawne zapi­ski, ude­rza mnie ocza­ro­wa­nie, w każ­dym momen­cie wyprawy wska­zu­jące mi wła­ściwą trasę. Podró­żo­wa­łem w pół­śnie, bez mapy. Przed połu­dniem podzi­wia­łem jakie­goś daw­nego boga, po połu­dniu – jakąś Ame­ry­kankę, wie­czo­rem – małego sza­kala: w Jero­zo­li­mie, przed hote­lem, w bla­sku księ­życa, na skrzy­żo­wa­niu dróg. Podró­żo­wa­łem jak ktoś, kto wycho­dzi naprze­ciw przy­mie­rzu żywych i umar­łych i wie, że wszę­dzie zosta­nie przy­jęty z prze­świad­cze­niem, że można mu zaufać, bo jest pojętny i wraż­liwy na to, co ludz­kie i co boskie, a co po dro­dze będzie roz­ta­czać się przed jego oczami. Chyba tylko tak warto podró­żo­wać. To była poucza­jąca wyprawa: podró­żo­wa­łem pośród zabój­ców i zabyt­ków, pustyni i czoł­gów, wygna­nych bogów i wygna­nych ludzi. Mło­dym oso­bom i dzi­siaj nie mogę pole­cić trasy bar­dziej poucza­ją­cej. I pro­szę wszyst­kich, któ­rzy prze­mie­rzają kra­iny cza­rów, niech nie zapo­mną wziąć z domu dwóch przy­dat­nych akce­so­riów w bagażu podróż­nika: Fau­sta oraz entu­zja­zmu. Kape­lusz tro­pi­kalny nie jest bez­wa­run­kowo konieczny. Za to dresz­cze i naboż­ność, które mnie prze­nik­nęły, gdy po raz pierw­szy przy­sta­ną­łem w doli­nie Libanu, czy też na Górze Oliw­nej, są do takiej podróży abso­lut­nie nie­zbędne.

jesień 1937

S.M.

Zacza­ro­wane mia­sto

Par­tir, c’est mourir un peu!2

Bydło w wago­nie

Kiedy pociąg prze­jeż­dżał obok Awi­nionu, był już wie­czór, a ja nawet na widok drzew oliw­nych nie byłem skory zapo­mnieć anna­mic­kich3 żoł­nie­rzy we fran­cu­skich mun­du­rach, wie­zio­nych cię­ża­rówką z Lyonu do Mar­sy­lii, a stam­tąd dalej, do Syrii; cho­dzi­łem po kory­ta­rzu, nękany mdło­ściami – i co z tego, że poświata księ­życa, Awi­nion, kiedy nie spo­sób pojąć, ogar­nąć rozu­mem, kiedy nie można pogo­dzić się z tym, że ludzie wciąż się nawza­jem mor­dują. Fran­cuzi pro­wa­dzą wojnę w Syrii, a do tej kam­pa­nii potrzebni są ci sko­śno­ocy anna­miccy żoł­nie­rze. Ale gdzie są Fran­cuzi? Mój prze­dział jest pełen Fran­cu­zów, z któ­rych jeden je poma­rań­czę, drugi, wąsaty, śpi z otwar­tymi ustami, trzeci czyta powieść grozy. Ci tutaj? Rze­czy­wi­ście tego chcą? Ni­gdy i ni­gdzie. „Fran­cuzi” – ten ter­min wydaje mi się teraz nie­re­alny – „Fran­cuzi” kochają życie, dobre wino, dużo pie­nię­dzy, kobiety, wyra­fi­no­wane przy­stawki, nie zaś brud, wszy, rany, trupy, wojnę. Kto w Paryżu lubi wojnę? Na Quai d’Orsay, w pokoju wykle­jo­nym czer­woną tapetą, refe­rent do spraw zagra­nicz­nych, który przed kil­koma dniami wyda­wał mi wizę, ude­rzył się w pierś i zaczął krzy­czeć, pur­pu­rowy na twa­rzy: „My się tam wykrwa­wiamy!… My tam pro­wa­dzimy wojnę!…”. Nikt mu nie robił krzywdy, prze­cież sie­dział w ogrze­wa­nym pokoju, a z okna roz­ta­czał się ładny widok na ogród mini­ster­stwa spraw zagra­nicz­nych. Pano­wała cisza, a on miał chu­s­teczkę skro­pioną per­fu­mami. Wie­czo­rem pew­nie pla­no­wał zjeść kola­cję ze swoją lubą… no więc dla­czego „my”? Kim są ci „my”, miał­bym ochotę zapy­tać po pesz­teń­sku, kim są ci „my” – ty i ja, czy to my niby krwa­wimy? Ten pan lubi wojnę. Mógł być sekre­ta­rzem innego pana, który jesz­cze bar­dziej lubi wojnę i sie­dzi w jakimś innym pokoju, gdzieś w Paryżu albo w Lon­dy­nie – któż to wie? Moż­liwe, że to sta­rzec z brodą i w bino­klach, taki kokiet, ale moż­liwe też, że to tylko cichy, głupi czło­wiek, a mimo to wła­śnie on pew­nego dnia jaśniej niż słońce wytłu­ma­czy dwu­dzie­stu innym ludziom, że trzeba wysłać do Damaszku anna­mic­kich żoł­nie­rzy. Na sta­cji w Lyonie stały dwa wagony, w jed­nym anna­miccy żoł­nie­rze, w dru­gim żywe bydło. Tej para­leli jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem w tak przej­rzy­stej aran­ża­cji.

Sia­dam z powro­tem w prze­dziale, roz­draż­niony, wiem, że nie da się uciec przed ludźmi, na próżno podróż i odle­głość, nie zdo­łam umknąć nawet przed wła­snym mija­ją­cym życiem, wszel­kie moje tro­ski podą­żają wraz ze mną, są tu, w mojej kie­szeni, w moim bagażu – jakiś list, jakaś obiet­nica, jakieś błędne mnie­ma­nie, jakieś prze­ko­na­nie. Przed tym wszyst­kim na próżno wyjeż­dżam na Wschód, na próżno opusz­czam Europę, by zoba­czyć wiel­błądy, palmy i ład­nych, mądrych Ara­bów, darem­nie jadę przyj­rzeć się śla­dom daw­nych bogów. Oso­bliwy jest ten nie­po­kój, który trwa od wielu dni: jak­bym przed czymś ucie­kał w sen­nym kosz­ma­rze, choć z góry wiem, że przy końcu tego snu i tak zostanę schwy­tany, pew­nego poranka obu­dzę się w swoim miesz­ka­niu, pośród sta­rych kło­po­tów, spo­cony; wszystko prze­mi­nęło, nie spo­sób uciec. Jeśli na dworcu w Mar­sy­lii został­bym przy­pad­kiem aresz­to­wany i osą­dzony, nie bar­dzo był­bym, tak myślę, skłonny pro­te­sto­wać.

Pociąg pośpieszny przy­bywa do Mar­sy­lii, auto zawozi mnie do hotelu, wokoło panuje cisza, noc, w opu­sto­sza­łym holu sły­chać fon­tannę. Wszystko to działa osza­ła­mia­jąco, bo zawiera w sobie poczu­cie odda­le­nia; wcią­gam powie­trze, wycho­dzę na ulicę, noc jest cie­pła, ulice są gło­śne; ave, obce mia­sto, obcy świe­cie, ave, wszystko, co obce. Prze­peł­nia mnie przy­ja­zne nasta­wie­nie, ustę­puje zaś powścią­gli­wość wzglę­dem tego, co obce; chcę się zapo­znać, zbli­żyć, dotknąć tego podej­rza­nego, cie­płego, obcego życia.

Sie­dzę w kawiarni, w otwar­tej nocą mar­syl­skiej kawiarni, w któ­rej wszystko jest reklamą gustu pana Dufay­ela, wiel­kich pary­skich domów towa­ro­wych; pan Dufayel urzą­dza na kre­dyt wszyst­kie kawiar­nie na fran­cu­skiej pro­win­cji; nie mogę się powstrzy­mać od uśmie­chu pod tymi zło­co­nymi lustrami. Znam ten nastrój ule­gło­ści, bo łatwo­wierny ze mnie podróżny, któ­remu nie trzeba wiele, w któ­rym wszystko budzi zapał, jakieś drzewo przed Awi­nio­nem, wła­sna porażka, pewien czło­wiek śpiący w prze­dziale kole­jo­wym. Nie jestem but­nym podróż­ni­kiem, szybko się pod­daję.

Roz­glą­dam się wokoło i żegnam z Fran­cją na jakiś czas. Wiem, że dobrze będzie powró­cić, wiem, że kie­dyś jesz­cze poczuję wielką nostal­gię za Pary­żem; wiele rze­czy tutaj zro­zu­mia­łem, wiele polu­bi­łem. Ale teraz pra­gnę już stąd wyje­chać, cał­kiem po cichu wyłą­czyć się z tego zakładu pro­duk­cyj­nego, który, nie­ważne jak nie­wielki, wciąż prze­cież jest zakła­dem, inte­re­sem, moim życiem. Te dziwne, trudne lata – można się udu­sić, nie spo­sób tak dalej. Dla­czego czło­wiek nie może być cał­kiem szczery w życiu i w pracy? Przy­po­mina mi się, że kie­dyś już sie­dzia­łem tu, w Mar­sy­lii, w tej otwar­tej nocą kawiarni… Kie­dyś już tu byłem, przy­je­cha­łem z Riwiery, porzu­ciw­szy karty i pro­mie­ni­ste słońce, to też prze­mi­nęło, ten zły i tani nie­po­kój, ta pry­mi­tywna i naiwna radość z przy­pad­ko­wo­ści. Dzi­siaj już bym nie potra­fił grać w karty, nudzi mnie to; na rze­czy trzeba zara­biać powoli i za wszyst­kie trzeba zapła­cić, tylko wtedy są inte­re­su­jące; jeśli zaś oka­zje świata rzuci ci do stóp rouge albo noire, to można nad tym przy­snąć.

Bar­dzo mądry jestem dzi­siaj wie­czo­rem, wcale to do mnie nie pasuje. Idę pospa­ce­ro­wać bul­wa­rem La Canebiêre. Czarny, wcze­sno­wio­senny skwar. Moim śla­dem jesz­cze w kawiarni ruszył męż­czy­zna we wło­skim kape­lu­szu, a teraz upar­cie, jed­no­staj­nie brzmią­cym gło­sem ofe­ruje mi odsło­nię­cie tajem­nic Mar­sy­lii.

– Ale mimo wszystko, na co ma pan chęć?… – pyta ze zło­ścią przy końcu ulicy, przed hote­lem, w każ­dej chwili gotów do ucieczki. Kiedy odwra­cam się gwał­tow­nym ruchem, spo­glą­dam mu w oczy, w nie­spo­kojne ludz­kie oczy, i czę­stuję go papie­ro­sem, potul­nieje, odwraca wzrok w zakło­po­ta­niu, nie­śmiało wycią­gnię­tymi pal­cami bie­rze papie­rosa i powta­rza z waha­niem, nie patrząc na mnie:

– Ale mimo wszystko… Jeśli pan chce, jeśli życzy pan sobie coś obej­rzeć…

– Jakie to smutne – mówię do niego, sam nie wiem dla­czego – że musi pan z tego żyć…

Śmieje się ner­wowo, pod­nosi na mnie wzrok – teraz w jego spoj­rze­niu nie ma nic bez­czel­nego, patrzy nie­omal jak czło­wiek, z nie­jaką cie­ka­wo­ścią. Zawsze popeł­niam błąd, gdy jestem szczery. On śmieje się i mówi w spo­sób świad­czący o braku roze­zna­nia w tej kwe­stii:

– Och, prze­żyć…

I nagłym gestem ściąga kape­lusz, rzu­ca­jąc:

– Pro­szę mi wyba­czyć…

Skręca za rogiem; jak zręcz­nie znika w cze­lu­ściach La Canebiêre! Spo­glą­dam za nim i po raz pierw­szy od lat chciał­bym za kimś zawo­łać:

– Oczy­wi­ście, jakie to trudne… Pro­szę mi wyba­czyć… Jeste­śmy ludźmi, jakie to trudne.

Do wszyst­kiego przy­wiera ciężka woń: zapa­chy, olej, skwar, noc na Połu­dniu z tym swoim lep­kim zamę­tem; a od czasu do czasu wszystko to spłu­kuje i zaciera pły­nące od strony portu gorz­kie tchnie­nie zasta­łych wód morza.

Alzat­czyk

Na Cap Polo­nio, w marcu 1926

Na brzegu stoją dwaj neapo­li­tań­scy muzy­kanci, śpie­wają pary­ską pio­senkę poetycką. Aktorka, która z powo­dze­niem wyko­ny­wała ją swego czasu w pew­nym fran­cu­skim teatrze, kiwa im głową i woła w dół, w kie­runku brzegu: Valen­cia!… Sto­imy przy bur­cie, cze­kamy na odcu­mo­wa­nie, poni­żej zaś, na mię­dzy­po­kła­dzie, sie­dzi w ciszy kom­pa­nia fran­cu­skich żoł­nie­rzy; nie­któ­rzy z nich pole­gują na płasz­czach bądź opie­rają się o barierkę. Przy samym skraju nabrzeża stoją fran­cu­scy ojco­wie i fran­cu­skie matki, z toboł­kami i koszy­kami. Poże­gna­nie mają już za sobą – teraz nie pła­czą, nie krzy­czą, nie machają, ponie­waż są Fran­cu­zami, któ­rzy wie­dzą, że bólu nie wypada oka­zy­wać publicz­nie.

Mie­siąc póź­niej znów ci mło­dzi żoł­nie­rze, tym razem mię­dzy Bej­ru­tem a Damasz­kiem, na poste­run­kach wzdłuż linii kole­jo­wej, w czter­dzie­sto­stop­nio­wym, przy­pra­wia­ją­cym o omdle­nie skwa­rze, pod górami Libanu; i podróż z nimi, pod jed­nym dachem, w pociągu pan­cer­nym do Damaszku, a śla­dem każ­dego ich kroku – strasz­liwy swąd wojny. I w każ­dym ich ruchu, geście ta przy­wo­dząca do roz­pa­czy, rześka cheł­pli­wość: „Jeń­ców nam nie trzeba” oraz „Nie wolno tra­fić do nie­woli”. I ich powód, dobry powód, by tak myśleć. Tak dobry, jak i powód wybu­chu wojny tam, w Syrii – i zresztą każ­dej wojny, którą pro­wa­dzą „mocar­stwa” i którą nakrę­cają dyplo­maci.

Te młode twa­rze patrzą teraz wprost na brzeg, w nie­le­d­wie posępne chłop­skie obli­cza kobiet i męż­czyzn sto­ją­cych w dole na nabrzeżu. Nikt się nie odzywa, panuje cisza, świeci słońce.

Nie­zau­wa­żal­nie sta­tek rusza. I ta droga, wio­dąca mnie przez cały Egipt, aż po Sudan, poprzez Pale­stynę, a także przez Gre­cję, Tur­cję i Wło­chy, żeby dopiero mie­siące póź­niej dopro­wa­dzić do ponow­nego spo­tka­nia z towa­rzy­szami początku podróży, z tymi mło­dymi żoł­nie­rzami u stóp gór Libanu, w Syrii, ta wyprawa roz­po­czyna się dla mnie od takiego wła­śnie akcentu, który towa­rzy­szy mi potem cały czas – od spoj­rze­nia stu mło­dzień­ców, któ­rych fran­cu­ski sta­tek wie­zie do Syrii, aby tam pole­gli wsku­tek poli­tyki wiel­kich mocarstw. A wszystko to dzieje się tak mimo­cho­dem, tak cicho, że czło­wiek mógłby sądzić, że tych mło­dych męż­czyzn wie­zie się na jakieś manewry czy po to, żeby zbu­do­wali gdzieś most; w pierw­szej zaś kla­sie ofi­ce­ro­wie w bia­łych ręka­wicz­kach pro­szą panie do tańca. Póź­niej, w takie gorące i jasne tro­pi­kalne noce, w dro­dze do Afryki, spoj­rze­nie cza­sem z okna sali balo­wej na tam­tych żoł­nie­rzy, jak leżą na płasz­czach pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, mię­dzy nie­bem a wodą, i przy pły­ną­cych z pierw­szej klasy dźwię­kach jazz-bandu cze­kają, żeby ten sta­tek zawiózł ich pod obce gwiazdy, gdzie trzeba napra­wić to, co zepsuł gene­rał Sar­rail…

Taki to obraz będę nosić w sobie tygo­dniami peł­nymi emo­cji i wszę­dzie, gdzie ktoś pokaże mi znaki świad­czące o się­ga­ją­cej tysięcy lat wstecz „wiel­ko­ści czło­wieka” – ostro­słupy i pira­midy, świą­ty­nie i bogów, na któ­rych cześć przed pię­cioma tysiąc­le­ciami zma­sa­kro­wano tu i ówdzie w inte­re­sie impe­riów kilka tysięcy ludzi – będzie mi się przy­po­mi­nał widok z początku podróży: stu niemo wzru­szo­nych ludzi na mię­dzy­po­kła­dzie i posępne obli­cza męż­czyzn oraz kobiet w dole na brzegu, bez mała już obo­jęt­nych z bólu, sto­ją­cych nie­ru­chomo w czar­nych odświęt­nych stro­jach chłop­skich z Bre­ta­nii, na gra­nicy fran­cu­skiej ziemi, i spo­glą­da­ją­cych za stat­kiem, póki widać na hory­zon­cie pasemko, kre­skę dymu uno­szą­cego się z komina. Jak mocno wbije mi się w pamięć tam­ten obraz, obraz tam­tych chło­pów z ich wsty­dli­wie skry­wa­nym, bez­brzeż­nym bólem, sto­ją­cych przed stat­kiem, przed wago­nem towa­ro­wym, jak czę­sto będę przy­wo­ły­wał go w trak­cie tych dzie­się­ciu lat od czasu podróży… Im, jedy­nie im przy­pada ta cięż­sza, trud­niej­sza część, wszę­dzie na świe­cie; tym wła­śnie cichym chło­pom, któ­rzy bez­rad­nie spo­glą­dają za swo­imi synami.

– Valen­cia!… – mówi aktorka, a potem przed­sta­wia się jej pewien pod­po­rucz­nik i razem odcho­dzą wypić ape­ri­tif.

Także pod­po­rucz­nika posyła się do Syrii. Sta­tek jest już w dro­dze, od morza pły­nie świeże powie­trze i wypłu­kuje mi z nosa Mar­sy­lię, ciężką woń tego tłu­stego, nie­spo­koj­nego mia­sta, na którą skła­dają się kurz, per­fumy, węgiel kamienny, olej, zgiełk, dziwne, strojne kobiety, znów per­fumy, znów zgiełk, tro­chę pracy, mnó­stwo szumu, gar­dło­wa­nia, nie­wzbu­dza­jąca zaufa­nia i nasy­cona emo­cjami atmos­fera wiel­kich por­tów na Połu­dniu, a potem znów mie­szają się ze sobą słod­kawy, roz­cho­dzący się wokoło zapach per­fum, pro­mienne słońce i kurz… Prze­cho­dzę wzdłuż burty, na pokła­dzie w trze­ciej kla­sie stoi czwórka mło­dych Żydów, jedna dziew­czyna i trzech chło­pa­ków, wszy­scy czworo wystro­jeni z żenu­jącą buda­pesz­teń­ską ele­gan­cją. Emi­granci. Oni też nie żegnają się z Europą; stoją w mil­cze­niu, jedno odwró­cone ple­cami do brzegu. Sta­tek pły­nie już szybko, od strony Zatoki Lwiej można nawet wyczuć w morzu nie­wielki, nie­spo­kojny prąd. Paro­wiec holow­ni­czy już się poże­gnał, świeci słońce, a ponad wodą wieje świeży, słony, prze­sy­cony zapa­chami wiatr. Przy­po­mi­nają mi się tamte dwa wagony towa­rowe na sta­cji w Lyonie. Ten obraz nie chce znik­nąć mi sprzed oczu – odzywa się ciało, zaczyna mnie mdlić. W tym momen­cie czuję bli­skość z czte­rema żydow­skimi emi­gran­tami sto­ją­cymi tam w dole; i uświa­da­miam sobie, że ten odruch pro­te­stu wcale nie jest oso­bi­sty. Wygląda na to, że nie tylko ja jestem ura­żony, lecz że współ­cze­snym świad­kiem minio­nego obłą­ka­nego dzie­się­cio­le­cia jest oprócz mnie każdy, kto wdra­pał się na ten sta­tek, a nie żegna się z Europą, nie macha, niczego nie ocze­kuje i na nikogo się nie gniewa, lecz ma przez moment wra­że­nie, że wraca do sie­bie do Azji, a odrywa się od Europy, gdzie koniec koń­ców nabrano go, oszu­kano, obra­bo­wano i zepsuto. To wra­że­nie powróci do mnie potem raz jesz­cze: w Jero­zo­li­mie, pod Bramą Jafy, na targu, pośród azja­tyc­kich Ara­bów – ten przy­mus ucieczki, rato­wa­nia się: z tar­bu­szem na gło­wie wmie­szać się w bez­kre­sny tłum, pozo­stać w Azji, do nikogo nie pisać, wszystko zapo­mnieć, wojnę i lite­ra­turę, wielki kapi­tał i tele­fon, wró­cić do sie­bie, do domu, pod palmę, i z tymi set­kami milio­nów dalej śnić ów wielki wschodni sen – sen o ojczyź­nie, którą nie­gdyś opu­ści­łem.

W kabi­nie tele­gra­fi­sty szumi radio. Ste­no­graf zapi­suje naj­śwież­sze wie­ści z Lon­dynu i Paryża, przy­go­to­wuje gazetę radiową, która wie­czo­rem zosta­nie roz­dana pasa­że­rom w restau­ra­cji. Naj­śwież­sze wie­ści z Lon­dynu i Paryża na otwar­tym morzu, mię­dzy dwoma kon­ty­nen­tami, oso­bli­wie tracą na zna­cze­niu. Widzia­łem ban­kie­rów, któ­rzy na statku odpy­chali na bok, znu­dzeni, naj­now­szą infor­ma­cję o kur­sie franka, i widzia­łem samego sie­bie – kogoś, kto przez dwa mie­siące nie wziął do ręki gazety.

Wie­czo­rem bar­man zdra­dza mi, że sta­tek, ta dziwna, wypeł­niona losami arka, która pły­nie tu nocą, ze mną i z tysią­cem innych na pokła­dzie, wcale nie jest fran­cu­ski; a jego nazwa – waleczne imię Gene­rał Met­zin­ger – wcale nie jest praw­dziwa. Sta­tek ma pocho­dze­nie nie­miec­kie, to Cap Polo­nio4, który w momen­cie wybu­chu wojny ugrzązł razem z nim, bar­ma­nem, w Bra­zy­lii, a następ­nie po skom­pli­ko­wa­nych per­trak­ta­cjach tra­fił w ręce fran­cu­skiego towa­rzy­stwa żeglu­go­wego. Fran­cuzi prze­ma­lo­wali nie­miec­kie napisy na fran­cu­skie, a Cap Polo­nio – teraz już pod fran­cu­ską ban­derą – pły­nie w kie­runku Afryki.

– Ja jestem Alzat­czy­kiem – mówi bar­man. – Przed­tem byłem Niem­cem, teraz jestem Fran­cu­zem. Mój ojciec był Fran­cu­zem, matka Niemką. Ale firma zatrzy­mała mnie, ponie­waż jestem Alzat­czy­kiem. Starą załogę oczy­wi­ście odpra­wiono. Ja tu zosta­łem, bo sam o to pro­si­łem. Jestem na tym statku od dwu­dzie­stu lat.

Mil­czymy, on mie­sza napoje, jeste­śmy w barze sami. Krząta się, spo­koj­nie, ale z ener­gią; widać po nim, że na tym statku, na któ­rym żyje od dwu­dzie­stu lat, czuje się jak u sie­bie, jak w domu. Ostroż­nie dodaje jesz­cze:

– Wszyst­kiego pró­bo­wa­łem, moja żona mieszka w Mar­sy­lii, mamy dwie córeczki, usa­mo­dziel­ni­łem się na lądzie, aż w końcu nie wytrzy­ma­łem, wró­ci­łem na sta­tek, bo… – urywa, namy­śla się, szuka słów – bo tylko tutaj jestem wol­nym czło­wie­kiem… Ni­gdy nie opusz­czam statku, jeśli zawi­jamy gdzieś do portu; nie lubię scho­dzić na ląd. Zostaję tu, żyję na nim od dwu­dzie­stu lat. Teraz już zresztą mnie stąd nie prze­niosą, wie­dzą, że chcę na nim zostać.

Na pokła­dzie wiatr pod­rywa płachtę; bar­man wycho­dzi, popra­wia coś sta­ran­nymi i wyćwi­czo­nymi ruchami, gestami wła­ści­ciela, który strzeże swego majątku. Ten nie­miecki stary i ułomny sta­tek, który pod fran­cu­ską ban­derą pły­nie tu po morzu, zupeł­nie niczym kawa­łek Alza­cji, dla niego, dla Alzat­czyka, naj­wy­raź­niej jest ojczy­zną. Sto metrów kwa­dra­to­wych desek mię­dzy kon­ty­nen­tami, obszar, któ­rego nie jest skłonny ni­gdy wię­cej opu­ścić, póki żyje – on albo sta­tek. Na mię­dzypokła­dzie toczy się ner­wowy, prze­peł­niony pod­nie­ce­niem dia­log: czwórka emi­gru­ją­cych Żydów spiera się na temat nowej ojczy­zny, któ­rej szu­kają i wypa­trują; na temat Pale­styny. Bar­man wycho­dzi przed drzwi kabiny, z chłop­skim spo­ko­jem nabija fajkę, siada sobie, słu­cha namięt­nej dys­ku­sji, splata przed sobą ramiona. W tej chwili naprawdę wygląda jak alzacki chłop przed swoim domem po całym dniu pracy. Nie obcho­dzi go spór tych, któ­rzy zaj­mują zie­mię ojczy­stą; on jest już w domu.

Gdy tak sie­dzi, ma w sobie jakąś tra­giczną god­ność. Trwa nie­ru­chomo, niczym prze­ma­lo­wane sumie­nie statku: inni ode­szli, on pozo­stał, pozo­stał u sie­bie w domu, bo tutaj jest jego miej­sce. Czego miałby szu­kać w Peki­nie? Czego miałby szu­kać w Mar­sy­lii? Czego miałby szu­kać w świe­cie? Nie udaje się do Pale­styny, aby zająć ojczy­znę, ani nie udaje się do Stras­burga; on zostaje tu w domu. Ciśnie mi się na usta, że zostaje tu w domu na ojczy­stej ziemi, w tym barze, na pokła­dzie Cap Polo­nio, gdzie żyje od dwu­dzie­stu lat.

A zwój lin, o, tam w kącie, jest dla niego tym, czym dla kogoś innego – aka­cja5.

Modli­twa za zmar­łych

Pan Dyck, który wie wszystko, tylko po fran­cu­sku nie rozu­mie ani słowa, i który był w gru­pie osad­ni­ków przy­by­łych do Tel Awiwu po pierw­szej woj­nie świa­to­wej – ale cała ta sprawa mu się znu­dziła, bo chciał pra­co­wać z Ara­bami, sta­no­wią­cymi jego zda­niem lep­szą siłę robo­czą niż Żydzi, lecz ten zamysł został uda­rem­niony – sło­wem, pan Dyck po her­ba­cie odna­lazł mnie na pokła­dzie, zde­ner­wo­wany, i przed­sta­wił swoje skargi.

– Podró­żuje tu na mię­dzy­po­kła­dzie jeden stary Żyd – powie­dział z nie­na­gan­nie ber­liń­skim obu­rze­niem – któ­remu unie­moż­li­wiono odmó­wie­nie modli­twy za zmar­łych.

Prze­pły­wa­li­śmy nie­opo­dal Krety, pano­wał wielki skwar.

– Nie rozu­miem – odpar­łem z roz­tar­gnie­niem – jak można komuś unie­moż­li­wić odmó­wie­nie modli­twy? Jeśli ktoś chce się modlić, siada albo i nie siada, sku­pia się w ciszy i się modli. W jaki spo­sób inni mogą w tym prze­szko­dzić? Niech pan popa­trzy na Kretę…

Jed­nak pan Dyck ma innego rodzaju tro­ski i jest blady ze zde­ner­wo­wa­nia. Podró­żuje pierw­szą klasą i udaje się teraz do Pale­styny tylko po to, żeby ścią­gnąć tam swoje należ­no­ści. To czło­wiek chory na żołą­dek, ner­wowy; ja nie mogę mieć nawet poję­cia – mówi – jakież emo­cjo­nu­jące lata prze­żył w Ber­li­nie; infla­cja i sta­bi­li­za­cja, brak kre­dy­tów, czło­wiek nie wie, co będzie, jak się obu­dzi następ­nego dnia! Popsuł sobie żołą­dek. Ma słabe nerwy. Nie może spać. Nie pije alko­holu, ale dużo pali. Cały ten czło­wiek to jeden ogólny, osta­teczny roz­strój żołądka. W dobrze skro­jo­nym ubra­niu spa­ce­ruje tu po pokła­dzie w pierw­szej kla­sie, infor­muje się po nie­miecku, ner­wowo mruga oczami, gdy wzrok kie­ruje na wyspę, mewę, kobietę, kel­nera. W kie­sze­niach upy­cha gazety i brom. To ner­wowo chory spe­ku­lant, który wie, że zain­we­sto­wał już w inte­resy wię­cej, niż może zyskać: wła­sne zdro­wie, życie, wiek męski; to zwy­czaj­nie każ­dego dnia tonący, nowo­cze­sny czło­wiek inte­resu. Wagon sypialny, tele­fon, kolej żela­zna, kursy i ceny, auto. Nie­kiedy raz i drugi ude­rza się w czoło, jakby w prze­stra­chu pytał: „O mój Boże, co ja zro­bi­łem?…”. W takich momen­tach zasta­na­wia się, dla­czego nie kupił raczej papie­rów wyemi­to­wa­nych przez Sie­mensa-Hal­skego. Majątku już od dawna nie posiada; ma tylko „inte­resy”.

– Ten stary Żyd na mię­dzy­po­kła­dzie, nazwi­skiem Schle­sin­ger – mówi teraz i ogar­nięty gnie­wem zapala papie­rosa – nie może odmó­wić modli­twy za zmar­łych.

– On kona? – pytam prze­stra­szony.

– Nie; ale umarła mu matka. Nie teraz, przed czte­rema już laty. Modli­twę za zmar­łych odma­wia się we dwóch, jeden ją odczy­tuje, a drugi za nim powta­rza. Wszystko to musi odby­wać się dość gło­śno, jeśli się chce, żeby coś dało. Pasa­że­ro­wie na mię­dzy­po­kła­dzie nie mają kajut, a nikt nie może się prze­cież doma­gać od Schle­sin­gera, żeby modli­twę za zba­wie­nie duszy swo­jej matki odma­wiał pod gołym nie­bem, w oto­cze­niu tuzina moto­cy­kli, dwóch koni, kom­pa­nii fran­cu­skich pie­chu­rów i nie­wie­rzą­cych żydow­skich emi­gran­tów. Do takiej modli­twy potrzebne jest pomiesz­cze­nie zamknięte, przy­naj­mniej jakaś kabina. Drugi ofi­cer, który zała­twia sprawy admi­ni­stra­cyjne zwią­zane z życiem na statku, odrzu­cił prośbę i nie dał pogrą­żo­nemu w żało­bie Żydowi kabiny na cele modli­twy; jeśli chce się modlić, to niech się modli na pokła­dzie…

Mru­czę pod nosem „hm”. Sta­tek będzie jutro w Alek­san­drii, mówię nie­śmiało; czy nie można by odło­żyć modli­twy do tego czasu?… Tam znaj­dzie syna­gogę, ciszę, samot­ność.

– Nie! – ener­gicz­nie odpiera pan Dyck. – Po pierw­sze, modli­twę należy odmó­wić w dniu, w któ­rym przy­pada rocz­nica śmierci. Po dru­gie, tu cho­dzi o coś wię­cej…

Wyłusz­cza, o co tu cho­dzi. Słu­cham go z nie­po­ko­jem. Każdy sta­tek to zamknięty świat, spo­łe­czeń­stwo w soczewce, z kastami, war­stwami, kla­sami, z panu­ją­cym i nie­wol­ni­kami, z odręb­nym kodek­sem. Jest tutaj wszystko – w mniej­szej skali – co na brzegu oddziela od sie­bie ludzi. Nacje, klasy… i dopiero cztery dni, jak wyru­szy­li­śmy, a na naszym statku poja­wiła się już nawet i kwe­stia żydow­ska. Cie­kawe, jak bar­dzo zde­ner­wo­wany jest pan Dyck! W Ber­li­nie ma biuro na Mom­m­sen­strasse i raz w roku, kiedy przy­pada Sądny Dzień6, zwykł cho­dzić do świą­tyni, lecz teraz argu­men­tuje z fre­ne­tyczną nie­po­czy­tal­no­ścią czło­wieka ner­wowo cho­rego… Ale prze­cież ten Żyd ma prawo!… Tu cho­dzi o coś wię­cej!…

Wcho­dzimy do salonu, sia­damy. Sta­ram się go uspo­koić, bez powo­dze­nia. Niech pan posłu­cha, pro­szę go, być może to wszystko nie jest jed­nak tak ważne. Tego rodzaju kwe­stii nie wolno sta­wiać na ostrzu noża, gdyż są one nie­bez­pieczne. Drugi ofi­cer z pew­no­ścią nie jest anty­se­mitą, tylko sztywno, dro­bia­zgowo trzyma się regu­la­minu, który zabra­nia pasa­że­rom z mię­dzy­po­kładu prze­kra­cza­nia linii odgra­ni­cza­ją­cej pierw­szą klasę. Wszystko to jest bar­dzo smutne, ale świat, nie­stety, jest jak na razie taki małost­kowy i nie­do­sko­nały. Pan Dyck wali się w pierś; jesz­cze zoba­czymy! Jego słowo ma jakieś zna­cze­nie w Ber­li­nie i także w biu­rach syjo­ni­stycz­nej egze­ku­tywy7. Mam iść z nim do kapi­tana i powie­dzieć, że jeśli natych­miast nie dadzą pogrą­żo­nemu w żało­bie Żydowi osob­nej kabiny na cele modli­twy, to on, pan Dyck, podej­mie sto­sowne dzia­ła­nia, aby w przy­szło­ści żydow­scy emi­granci nie pły­nęli przez morze stat­kami tego fran­cu­skiego towa­rzy­stwa. Tak, odpo­wia­dam, ale na razie to naj­tań­szy spo­sób, a oni jakoś prze­cież będą musieli prze­do­stać się przez wodę.

– Jest i towa­rzy­stwo wło­skie – mówi pan Dyck – a ono zapew­nia także czy­stość koszer­nego wiktu.

Nie mogę powstrzy­mać się od śmie­chu, bo przy­pad­kiem wiem, w jak wiel­kie tara­paty popa­dło to wło­skie towa­rzy­stwo żeglu­gowe, kiedy naczel­nemu rabi­nowi Trie­stu przy­szło raz do głowy, żeby zba­dać zapasy zakwa­li­fi­ko­wane jako „koszerne”… Uzgad­niamy, że pan Dyck „podej­mie sto­sowne kroki”.

Na razie podej­muje kroki tu na pokła­dzie: idzie tak, że aż dud­nią mu pod sto­pami deski. Widać po nim, że ta obraza bar­dzo go dotyka – postrzega ów atak jako sprawę oso­bi­stą. Jesz­cze nie widzia­łem, żeby ten cichy, dobrze ocio­sany, ner­wowy i nieco ogra­ni­czony czło­wiek był tak nie­cier­pliwy i nasta­wiony na osią­gnię­cie celu, żeby był w sta­nie takiej aktyw­no­ści. Mamy Wielką Sobotę kato­lic­kiej Wiel­ka­nocy, zbli­żamy się do Egiptu. Pan Dyck patrzy na Kretę, a zza jego zaci­śnię­tych zębów nie­ocze­ki­wa­nie padają słowa:

– Źle czy­nią Żydzi, nie jadąc do Pale­styny.

– Ale pan – opo­nuję – prze­cież tam był i wró­cił…

– Ja – przy­znaje nie­le­d­wie z pogardą – wró­ci­łem, bo nie byłem w sta­nie tam żyć. Ja mam w Ber­li­nie biuro, miesz­ka­nie… Ale – koń­czy, wyka­zu­jąc się upo­rem, jakby wła­śnie teraz pojął prawdę – tamci Żydzi, któ­rzy mogą, źle czy­nią, nie wyjeż­dża­jąc do Pale­styny.

Scho­dzi po stop­niach pro­wa­dzą­cych z pierw­szej klasy na mię­dzy­po­kład, by poin­for­mo­wać pogrą­żo­nego w żało­bie Żyda, że na razie niczego nie udało się zała­twić w jego spra­wie. Po kwa­dran­sie ruszają na pokła­dzie wie­czorne spa­cery. Przed salo­nem sie­dzą ofi­ce­ro­wie i piją mocny alko­hol, wszy­scy paplają, cze­kają na kola­cję. W pew­nym momen­cie ktoś woła: „Pro­szę pań­stwa, pro­szę tylko spoj­rzeć…”. Pasa­że­ro­wie śpie­szą do prze­szklo­nych okien gór­nego pokładu, bo tra­fia się coś cie­ka­wego do obej­rze­nia, a do cze­goś takiego nie potrzeba sygnału trąbki. I widzą nastę­pu­jącą scenę:

Na mię­dzy­po­kła­dzie w naj­lep­sze trwa modli­twa za zmar­łych. Przy barier­kach stoją pie­chu­rzy z odkry­tymi gło­wami, w otwar­tych bok­sach – dwa konie, a dalej dwa­na­ście moto­cy­kli. Śro­dek placu jest pusty, stoi tam Schle­sin­ger, z modli­tew­ni­kiem w ręce, przed nim jakiś inny czło­wiek, też z modli­tew­ni­kiem, w nie­wiel­kiej zaś od nich odle­gło­ści, mię­dzy końmi a tą modlącą się dwójką, stoi pan Dyck, blady, z zaci­śnię­tymi zębami, niby uczest­nik demon­stra­cji. Publicz­ność opiera się o barierki, przy­gląda się i przy­słu­chuje modli­twie. Wszy­scy są poważni, pie­chu­rzy stoją nie­omal na bacz­ność. Na mię­dzy­po­kła­dzie chłosz­cze wiatr i – niczym teni­si­sta ude­rza­jący piłeczkę – hur­ko­cze sło­wami z ust tych, któ­rzy odpra­wiają modli­twę…

…tak oto pły­niemy ku Ziemi Obie­ca­nej. Powie­trze jest cie­płe, mamy wie­czór. Dwaj Żydzi gło­śno się modlą, tak samot­nie, tak osobno w tej spo­łecz­no­ści, oddzie­leni od wszyst­kich, zgoła w tra­gicz­nej pustce. Za trzy dni będą w Pale­sty­nie. Stoją pośrodku pokładu, wśród obcych ludzi, krnąbr­nie, hardo, bez reszty oddani modli­twie, na zewnątrz innych nacji, w oto­cze­niu koni i moto­cy­kli. Są sami na świe­cie.

Pan Dyck wraca póź­niej do salonu, przez cały wie­czór jest mil­czący, uśmie­cha się blado i z kon­ster­na­cją, jakby za coś prze­pra­szał.

Afryka

Około szó­stej rano Cap Polo­nio staje się cich­szy – jakby po pię­ciu dniach nie­prze­rwa­nej pracy zmę­czyło się serce statku – i ta wielka cisza, zatrzy­many sil­nik budzi każ­dego; po kilku minu­tach wyła­zimy z kabin, idziemy w górę po scho­dach, w drzwiach restau­ra­cji muszę prze­trzeć oczy: w bia­łej sza­cie, w czer­wo­nym tar­bu­szu, cały czarny na progu Afryki stoi Ala­dyn, a w ręce ma olbrzy­mią lampę, tę wła­śnie lampę, która rzuca świa­tło na cuda tysiąca i jed­nej nocy. Trzyma tę lampę tutaj, na statku, w alek­san­dryj­skim por­cie, o szó­stej rano, w spo­sób tak natu­ralny, że nie daje mi czasu ani się zdzi­wić, ani wąt­pić. Zie­wam, widzę przez okno mina­rety, letni pałac i harem kedywa8, widzę krą­żące ponad morzem mewy, które wier­nie towa­rzy­szyły nam od Mar­sy­lii, a teraz skwi­rzą przed kabiną inten­denta, afry­kań­skie mewy doma­ga­jące się bak­szy­szu; i widzę Ala­dyna, jak jed­no­znacz­nym ruchem wyciąga ku mnie lampę, a potem pięć pal­ców, któ­rymi sze­ścio­krot­nie macha w powie­trzu i dla unik­nię­cia wszel­kich nie­po­ro­zu­mień nad­mie­nia także po fran­cu­sku: trente pia­stres!…9.

Kilka chwil i sen się roz­pra­sza: oka­zuje się, że Ala­dyn wraz z pozo­sta­łymi Ala­dynami zakradł się na pokład, a lampę, która jest zwy­czajną elek­tryczną lampą na nocną szafkę, ukradł w jakimś hotelu i ze świet­nym wyczu­ciem inte­resu ofe­ruje teraz na sprze­daż tu, na statku, szla­chet­nym cudzo­ziem­com. Lampa jest jedy­nym ziem­skim mająt­kiem Ala­dyna, który ją gdzieś ukradł, wej­ście w jej posia­da­nie umoż­li­wiła mu w jakiś spo­sób łaska Allaha, a teraz z sze­ro­kim i przy­ja­znym uśmie­chem Ala­dyn ofe­ruje ten mają­tek na sprze­daż i – żebym go lepiej zro­zu­miał – rów­nież po arab­sku powta­rza, żebym ją kupił, bo jest naprawdę tania, tylko trzy­dzie­ści pia­strów.

Ste­ward zja­wia się nie­zau­wa­że­nie i wyrzuca Ala­dyna, ten bez urazy daje dyla tra­pem w dół; ale w następ­nej chwili zgła­szają się nowi i wciąż nowi Ara­bo­wie z wszel­kimi towa­rami baza­rów Orientu: prze­raź­li­wie gło­śno potwier­dzają swój zmysł do han­dlu i zdol­ność do płyn­nego wysła­wia­nia się, oczy­wi­ście po arab­sku, ofe­rują ambrowe łań­cu­chy, per­fumy Anda­lu­zji i Lewantu, per­skie dywany i dama­sceń­skie cukier­nice, papie­rosy i cybu­chy; dopiero przed pię­cioma minu­tami przy­by­łem do Afryki, a już teraz mógł­bym zaku­pić z grub­sza wszyst­kie te zbędne i nie­gu­stowne rze­czy, które koniec koń­ców zgro­ma­dzę potem z tru­dem na baza­rach w Kon­stan­ty­no­polu, Smyr­nie i Kairze: turecką kawiarkę, bej­rucką jedwabną chu­stę i lewan­tyń­ski ole­jek różany, poza wszyst­kim to są wyroby solidne, czego dowo­dzi znak towa­rowy: „Made in Ger­many”.

Przed oknem salonu roz­le­gają się nie­po­ha­mo­wane, gło­śne krzyki, a u wej­ścia na sta­tek, na tra­pie, poja­wia się dzika i pół­naga horda w nie­bie­skich, czer­wo­nych i żół­tych gał­ga­nach – ude­rza­jący języ­kiem o zęby Ara­bo­wie w tar­bu­szach, na czele z wodzem, zło­wiesz­czo posęp­nym Egip­cja­ni­nem; obsługa tłu­ma­czy, że to tra­ga­rze, któ­rzy rzu­cają się na podróż­nych i wszystko kradną, dla­tego trzeba szybko zamknąć drzwi do kajut i pocze­kać, aż Ame­ri­can Express prze­śle wszystko na ląd; na próżno jed­nak te tłu­ma­cze­nia, ja wiem, kim są ci roz­en­tu­zja­zmo­wani Ara­bo­wie i ten posępny pan na ich czele:

– To Ali Baba i czter­dzie­stu roz­bój­ni­ków.

* * *

Mamy nie­dzielę wiel­ka­nocną, jest cie­pło, a niebo pozo­staje zachmu­rzone; mia­sto pełne jest kwia­tów, barw­nych, pach­ną­cych, oso­bli­wych afry­kań­skich kwia­tów, wszy­scy niosą je narę­czami, ale potem oka­zuje się, że każdy chciałby sprze­dać te szla­chetne rośliny. Dys­tyn­go­wani woź­nice ofe­rują swoje pojazdy, lecz ja nie mam teraz ochoty na kom­fort: wska­kuję do auto­busu (w Afryce – pierw­szy i ostatni raz) i z bło­go­ścią pod­daję się myśli, że powie­zie mnie on przez mia­sto; jestem na nowym kon­ty­nen­cie, w nowym kraju, muszę się sty­kać z ludźmi, korzy­stać z ich środ­ków trans­portu, z nimi żyć, jeść, spać, podą­żać za ich zwy­cza­jami. Jalla10, chodźmy.

Omni­bus wyko­nano w warsz­ta­tach Forda, daw­niej było to auto cię­ża­rowe. Spryt­nie zmie­niono jego prze­zna­cze­nie: przez śro­dek prze­rzu­cono kilka desek i nad cało­ścią roz­cią­gnięto płachtę, za kie­row­nicą usiadł Arab, a na masce przy­bito tablicę z wypi­sa­nym po arab­sku kie­run­kiem podróży. Maszyna jest nad­zwy­czaj pro­sta i pełna uprzej­mych Ara­bów, któ­rzy ście­śniają się, żeby zro­bić mi miej­sce, i z zain­te­re­so­wa­niem cze­kają na roz­wój wyda­rzeń. Ja też. Kon­duk­tora nie ma. Tej funk­cji podej­muje się jeden z krew­nia­ków kie­rowcy, star­szy i wytworny Arab, który w mil­cze­niu i z god­no­ścią wyciąga ku mnie dłoń, żebym zapła­cił. No, a pła­ce­nie za coś w Egip­cie, zwłasz­cza dla cudzo­ziemca pół godziny po przy­by­ciu, nie jest takie pro­ste: pie­nią­dze wyko­nano wyłącz­nie dla orien­ta­li­stów i Ara­bów, z arab­skimi cyframi i pod­pi­sem zawie­ra­ją­cym imię suł­tana; metoda ta jest dobra do wszyst­kiego, tylko nie do tego, żeby Euro­pej­czyk roz­po­znał, ile warta jest moneta, którą trzyma w ręce. Dla­tego na wszelki wypa­dek daję tylko jedną, nie­dużą. Krew­niak, naprawdę sym­pa­tyczny i dys­tyn­go­wany Arab, macha, że to mało, mam dać wię­cej. Wobec tego daję mu jesz­cze jedną monetę, więk­szą. Tę wymianę kon­ty­nu­ujemy przez jakiś czas, przy zain­te­re­so­wa­niu ze strony wszyst­kich obec­nych Ara­bów, któ­rzy z powierz­chowną uwagą zer­kają, kiedy mi się to znu­dzi. Gdy daję mu czwartą monetę, kie­rowca zaczyna się cicho śmiać. Cie­szy się, bo jest Wiel­ka­noc. Wię­cej nic już nie daję. Krew­niak natych­miast wyje i w roz­pa­czy wyciąga obie ręce, żebym dał jesz­cze, dał jak najwię­cej, bo każde pie­nią­dze to w Ara­bii za mało. Ale kiedy patrzę na niego ponuro i kiwam ręką na znak, że nie dam już ani jed­nego pia­stra, natych­miast się uspo­kaja; w tym samym momen­cie kie­rowca trąbi, Ara­bo­wie sia­dają więc z powro­tem i miej­ski omni­bus rusza.

Biletu oczy­wi­ście mi nie dają.

Póź­niej poja­wia się kon­tro­ler, prosi o bilet, zawisa u boku cię­ża­rówki i nie chce się uspo­koić, dopóki nie kupię od niego ład­nej nie­bie­skiej kar­teczki za cał­kiem małą monetę; zachwyca mnie zwłasz­cza zacho­wa­nie pasa­że­rów, któ­rzy sie­dzą cicho i naj­wy­raź­niej myślą o nie­skoń­czo­nej mądro­ści Boga: Bóg od czasu do czasu kie­ruje nie­ro­zum­nych cudzo­ziem­ców do bied­nego Egiptu, a ci cudzo­ziemcy zmu­szeni są zaku­pić bilet dwu­krot­nie, bo trzeba żyć; i nie znaj­dzie się pośród nich jeden jedyny, który by zdra­dził, że raz już wnio­słem opłatę za prze­wóz. Tak oto docie­ramy, kłó­cąc się, ja w omni­bu­sie, a wrzesz­czący kon­tro­ler na błot­niku, na główny plac Alek­san­drii, przed budy­nek giełdy. Tu znaj­duję się już w samym sercu Afryki i wysia­dam.

Oto, co widzę w sercu Afryki: przede wszyst­kim angiel­skie koszary, po nie­dziel­nemu ład­nie wyszo­ro­wane, a przed ich bramą uło­żone w stosy kule armat­nie i dwóch bob­bies w stroju khaki, blon­dy­nów masze­ru­ją­cych przed wej­ściem tam i z powro­tem z bro­nią na ramie­niu, broń zaś z nabi­tym bagne­tem. Następ­nie werandę klubu angiel­skiego; wokół sto­łów sie­dzą tam apa­tyczni ofi­ce­ro­wie zamiesz­ku­jący te koszary, w zębach mają fajki, w rękach – „Daily Mail”, poza tym na każ­dym stole widać butelkę whi­sky. Dalej zaś angiel­ski kościół, a przed kościo­łem wystro­jone na nie­dzielę ladies, w śnież­no­bia­łych stro­jach, wypach­nione; potem ogromny sklep Forda; następ­nie wystawę kio­sku z gaze­tami, pełną naj­śwież­szych angiel­skich i ame­ry­kań­skich dzien­ni­ków; potem zakład fry­zjer­ski dla męż­czyzn, nad wej­ściem do niego drze­wiec z ame­ry­kań­ską flagą roz­świe­tloną gwiaz­dami, a na wysta­wie wielce udane foto­gra­fie księ­cia Walii, Mary Pick­ford i Piran­della; aż wresz­cie giełdę, ten olbrzymi budy­nek, jedną z naj­waż­niej­szych giełd na rynku bawełny, czynną natu­ral­nie także w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną – i dopiero tutaj zaczy­nam docho­dzić do sie­bie i przy­pusz­czać, że muszę być jed­nak w Afryce, jako że człon­ko­wie giełdy, w tar­bu­szach na gło­wie, cicho i tak­tow­nie sie­dzą na scho­dach pro­wa­dzą­cych w górę, do wej­ścia, a każdy z tych ludzi trzyma w rękach sznur modli­tewny z bursz­ty­no­wych pacior­ków i w mil­cze­niu pali papie­rosa, w prze­ci­wień­stwie do giełdy pary­skiej, gdzie o takiej porze, o dwu­na­stej w połu­dnie, Euro­pej­czycy z oczami nabie­głymi krwią ska­czą już sobie do gar­deł z powodu codzien­nego kęsa, jaki przy­nosi Oil Trust Com­pany.

I wszystko to osła­nia dwójka bob­bies: z bagne­tem na broni trzy­ma­nej na ramie­niu i z bry­tyj­ską wier­no­ścią w sercu chro­nią ów obraz, ladies, koszary, kościół i giełdę. Tacy bob­bies peł­nią straż, począw­szy od bramy Afryki, przez cały Bli­ski Wschód, aż do wrót Azji, do Kan­tary, do Kanału Sueskiego; a dalej można ich zoba­czyć już nawet nie dwój­kami, lecz kom­pa­niami, roz­rzu­co­nymi po całej Pale­sty­nie i Bóg jeden wie, gdzie jesz­cze, wszę­dzie tam, gdzie rośnie bawełna. Angiel­ski żoł­nierz z bagne­tem jest pierw­szym i ostat­nim czło­wie­kiem, któ­rego podróżny spo­tyka w Afryce. To, co znaj­duje się pomię­dzy, to Wschód: miliony czar­nych i kolo­ro­wych ludzi, osza­ła­mia­jące, pół­dzi­kie i na poły nowo­cze­sne mia­sta oraz nędzne wsie zło­żone z lepia­nek; nie­po­ha­mo­wane bogac­two i nie­wy­obra­żalna nędza, reli­gie i sza­leń­stwa, okru­cień­stwo i fana­tyzm; w sześć­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cen­tach jaglica, w innych wypad­kach syfi­lis i dżuma, suł­ta­no­wie i nie­wol­nicy, auta Forda i ludzie obok przy­stanku tram­wa­jo­wego, modlący się na klęcz­kach i z twa­rzami zwró­co­nymi w kie­runku Mekki; harem i whi­sky, naj­mici pra­cu­jący za pół pia­stra dniówki i pię­ciu efen­dich11, któ­rzy mają w rękach wszyst­kie zie­mie Egiptu; zimne, mar­twe bożki wykrzy­wione w gry­ma­sie i angiel­scy inży­nie­ro­wie wzno­szący tamy na Nilu, dopro­wa­dza­jący prąd do gro­bów fara­onów i budu­jący kolej żela­zną przez pusty­nię, tę samą pusty­nię, którą nie­gdyś wędro­wali Żydzi kie­ru­jący się ku nędzy Ziemi Obie­ca­nej, porzu­ciw­szy sie­dze­nie u żłobu w Egip­cie. Już nic nie jest cał­kiem nie­ska­lane, a mimo wszystko od tysiąc­leci całość pozo­staje nie­zmienna, jakby i dzi­siaj osta­tecz­nego obli­cza spraw nie for­mo­wało tu nic innego, tylko owe dwie siły, od tysięcy lat okre­śla­jące kształt i osta­teczny cha­rak­ter wszyst­kiego, co tu żyje: słońce, to okrutne i wieczne słońce, oraz woda, ten tajem­ni­czy i potężny bóg, Nil. Tutaj wszystko się zmie­niło, a nic się nie zmie­nia; Anglia przy­słała tu swoje bagnety, szcze­pionki i swo­ich inży­nie­rów, a w zamian wywozi bawełnę, Moskwa przy­słała tu swo­ich agen­tów i w miej­sce sta­rych bogów ofe­ruje nowych – Afryka wszystko tole­ruje, niczym gnu­śne zwie­rzę, zbyt ospałe i zmę­czone, żeby strzą­snąć z ciała te obce paso­żyty, i dalej roi sobie nie­opo­dal wody i pod słoń­cem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sir Marc Aurel Stein (węg. Stein Márk Aurél, 1862–1943) – uro­dzony na Węgrzech bry­tyj­ski podróż­nik i arche­olog, badacz Azji Środ­ko­wej i histo­rii Jedwab­nego Szlaku, odkrywca licz­nych bud­dyj­skich dzieł i doku­men­tów, autor arty­ku­łów i ksią­żek rela­cjo­nu­ją­cych jego podróże i bada­nia. (Jeśli nie zazna­czono ina­czej, wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Par­tir, c’est mourir un peu (fr.) – odje­chać to tro­chę umrzeć. Cytat z wier­sza fran­cu­skiego poety Edmonda Harau­co­urta. [wróć]

Anna­mici – nazwa uży­wana na okre­śle­nie Wiet­nam­czy­ków, gdy Wiet­nam stał się pro­tek­to­ra­tem Fran­cji w 1881 roku i został podzie­lony na Kochin­chinę, Annam i Ton­kin. [wróć]

Opo­wieść bar­mana jest kom­pi­la­cją losów co naj­mniej dwóch róż­nych stat­ków zatrzy­ma­nych w Ame­ryce Połu­dnio­wej w związku z wybu­chem pierw­szej wojny świa­to­wej. [wróć]

To oczy­wi­ste nawią­za­nie do domu rodzin­nego Máraiego w Kassy, tam na podwórku rosła wła­śnie aka­cja, przy­wo­ły­wana rów­nież w innych utwo­rach pisa­rza. [wróć]

Hosszúnap (węg.) – błędna węgier­ska nazwa święta Jom Kip­pur, które jest jed­nym z naj­waż­niej­szych świąt w juda­izmie i ma cha­rak­ter pokutny. [wróć]

Naj­praw­do­po­dob­niej cho­dzi o Cen­tra­lve­rein, orga­ni­za­cję zało­żoną w 1893 roku, która w 1926 roku była naj­więk­szą orga­ni­za­cją sku­pia­jącą Żydów nie­miec­kich (przyp. red. meryt.). [wróć]

Dzie­dziczny tytuł władcy (wice­króla) Egiptu w latach 1864–1914. [wróć]

trente pia­stres (fr.) – trzy­dzie­ści pia­strów. [wróć]

Jalla (arab.) – wyra­że­nie wie­lo­znaczne: chodźmy, szybko, przy­śpiesz kroku. [wróć]

Efendi (z tur.) – pan, tytuł odno­szący się do wszyst­kich choć tro­chę wykształ­co­nych męż­czyzn (przyp. red. meryt.). [wróć]

TYTUŁ ORY­GI­NAŁU: Iste­nek nyomában

© Heirs of Sándor Márai, Csaba Gaal (Toronto)

PRO­JEKT GRA­FICZNY OKŁADKI: Maria Dra­becka KON­SUL­TA­CJA MERY­TO­RYCZNA: prof. dr hab. Marek Dzie­kan REDAK­TOR: Milena Schefs

Wyda­nie I elek­tro­niczne

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela jest zabro­nione.

Spół­dziel­nia Wydaw­ni­cza „Czy­tel­nik” ul. Wiej­ska 12a, 00-490 War­szawawww.czy­tel­nik.pl

© Copy­ri­ght for the Polish trans­la­tion by Irena Maka­re­wicz, 2021 © Copy­ri­ght for the Polish edi­tion by Spół­dziel­nia Wydaw­ni­cza „Czy­tel­nik”, War­szawa 2021

ISBN 978-83-07-03519-2