Schodów się nie pali - Wojciech Tochman - ebook + książka

Schodów się nie pali ebook

Wojciech Tochman

4,5

Opis

Jedenaście opowieści o pogmatwanych ludzkich losach, miłości i poświęceniu

Schodów się nie pali to przejmujące historie z Polski końca lat 90. XX wieku, książka nominowana do Nagrody Literackiej NIKE 2001. Wojciech Tochman z właściwą sobie wnikliwością i wrażliwością na ludzką krzywdę opowiada m.in. o Wandzie Rutkiewicz i jej matce Marii Błaszkiewicz, Marcie Kucharskiej, przyjaciółce poety Edwarda Stachury, Janinie Garyckiej, u której w kuchni przez pół wieku mieszkał i przyjmował gości Piotr Skrzynecki, o adoptowanym synu, który po trzydziestu latach spotyka swojego brata bliźniaka, o niedoszłym zakonniku, który pojechał do Asyżu i zginął w czasie trzęsienia ziemi.

Reporter odkrywa najintymniejsze tajemnice swoich bohaterów i z żadnej nie czyni sensacji. „Schodów się nie pali” to opowieść o silnych, choć pogmatwanych więziach z bliskimi, silniejszych czasem niż rozstanie i śmierć; o ludzkiej sile destrukcji i poszukiwaniu miłości. Są w tych historiach zdumiewające tajemnice, które autor stara się odkryć i z talentem je opisuje. Wojciech Tochman to przede wszystkich – wrażliwość, niepokój i pasja. Świetna proza.

RYSZARD KAPUŚCIŃSKI

Książkę Wojtka Tochmana czytałam z fascynacją i niedowierzaniem. Te mroczne sekrety duszy zastrzeżone były dla literatury pięknej. Okazuje się, że można o nich pisać i reportaże.

HANNA KRALL

Mówiąc krótko: Tochman nie pisze niepotrzebnych słów.

MAŁGORZATA SZEJNERT

Wojciech Tochman (ur. 1969) – jeden z najważniejszych polskich reporterów i autorów literatury faktu. Jego książki, wśród nich m.in. Schodów się nie pali, Jakbyś kamień jadła, Dzisiaj narysujemy śmierć i Wściekły pies, wywołują ożywione dyskusje i niemal natychmiast wchodzą do kanonu polskiego reportażu. Dwukrotny finalista Nagrody Nike oraz Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej Angelus. Laureat Premio Kapuściński przyznawanej w Rzymie oraz „Pióra Nadziei” – wyróżnienia Amnesty International. Utwory Tochmana zdobyły uznanie za granicą i doczekały się przekładów na kilkanaście języków. Jego najnowsza książka Pianie kogutów, płacz psów ukazała się w lutym 2019 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (110 ocen)
63
38
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kawkka

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór reportaży na wysokim poziomie, podany w nietuzinkowy sposób, polecam
00
pawelc003

Nie oderwiesz się od lektury

Pan Wojciech pokazuje ludzi tak dogłębnie, tak mocno. Czytający czuje te emocje. Książka pozostaje w człowieku. Ja jeszcze długo po każdej z jego książek muszę się zbierać emocjonalnie
00

Popularność




Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, JACEK BŁACH
Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Wojciech Tochman © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019
Wydanie czwarte
ISBN 978-83-08-06761-1
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Schodów się nie pali

1

Gospodarze – małżeństwo R. – żyli spokojnie: uprawiali ziemię, hodowali drób, bydło i trzodę – wszystkiego po trochu, na własne potrzeby. Ich małe zdrowe dziecko biegało już po podwórku, gdy w domu na świat przychodziło drugie.

Położna krzyknęła przerażona. Noworodek, którego trzymała w rękach, nie był podobny do człowieka. Tak później opowiadali we wsi, choć nikt obcy (poza położną) dziecka nie widział. Nawet matka (zwana dalej biologiczną matką) nie przyjrzała mu się uważnie (o reakcji ojca nie wiadomo nic). Zaraz na podwórko wjechał ambulans i lekarz zabrał chłopca do Krakowa.

Lecz niepokój z górskiej wsi nie zniknął, przeciwnie – wzmógł się. Podobno ludzie szeptali przez płoty: głowę miał wielką i pomarszczoną. Ślepia wyłupiaste, bez powiek. A palce żabie. I łuskę na całym ciele, jak u ryby.

Byli tacy, którzy wiedzieli, skąd ta brzydota: – Nie od Pana Boga.

Alarmowali: – Nasze krowy przestały dawać mleko.

2

Chłopiec urodził się sześć lat temu. Lekarze nie potrafili powiedzieć, dlaczego jest aż tak brzydki. Ale wydali sąd: ani nie widzi, ani nie słyszy. Nigdy nie będzie siedział, nie będzie chodził. Pewnego dnia zaśnie i już nigdy się nie obudzi.

Odesłali chłopca do domu dziecka. Tam wszyscy pracownicy zlecieli się go oglądać: palacz przyszedł od pieca i podobno zemdlał, opiekunkę z jedynki zaczęło kłuć w mostku, innej przez tydzień śniły się koszmary. Kobiety w sierocińcu bały się chłopca, szczególnie wtedy gdy musiały go dotknąć. Losowały: która myje, która karmi.

Chłopiec miał zarośnięte małe uszy, jakby ich wcale nie było. Za to ogromne usta: co zjadł, zaraz mu się wylewało. A że brakowało mu powiek, oczom groziło wyschnięcie – należało je zakraplać co dwie godziny. Choć nie miał żabich palców ani rybiej łuski, i tak wyglądał jak potwór. Tak na niego w sierocińcu mówili: potwór albo potworek. – Bałam się, że przegryzie mi gardło – opowiada opiekunka noworodków. Mówi to, kąpiąc inne dziecko: choć niczego mu nie brakuje, jest różowe i pachnące, też zostało odrzucone przez mamę. (Kobiety zostawiają tu swoje dzieci, bo mają powody: mama tej dziewczynki koło drzwi ćpa; mama tego chłopca musi się uczyć, bo młoda; a tamtego, który leży pod oknem, wyjechała w świat). Te dzieci i tak mają dobrze – mógłby pomyśleć brzydki chłopiec. Nikt się ich nie boi. Kiedyś znajdą nową rodzinę i będą kochane.

Ale chłopiec był tak mały, że jeszcze nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nie siadał, nie mówił, nie reagował. Był zamknięty, nieufny, cichy, jakby nikomu nie chciał sprawiać kłopotu. Leżał spokojnie także wtedy, gdy odwiedziła go biologiczna matka (ojciec podobno ani razu nie przyjechał). Kobieta stała długo nad łóżeczkiem, płakała. Choć pracownicy sierocińca nie lubią rodziców, którzy odtrącili swoje dzieci, na tę kobietę patrzyli wyrozumiale. – Dobrze, że go oddała – mówili. – Tu jest miasto, są tu lekarze.

Do domu dziecka biologiczna matka przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie. Gdy była tu ostatni raz (kończyła załatwiać formalności), nie chciała już pójść do syna. Przestała przyjeżdżać, zanim malec zaczął cokolwiek pojmować.

W sierocińcu wszyscy byli przekonani, że brzydki chłopiec nigdy nie znajdzie nowych rodziców. Jak trochę podrośnie, pójdzie do przytułku. I to zaczęło martwić pracowników domu dziecka. Bo polubili chłopca. Nazywali go Mateusz.

3

Mateusza często chcieli oglądać lekarze, wtedy jechał do szpitala. Obserwowali go z zadumą: mierzyli, ważyli, zaglądali w oczy. Okazało się, że chłopiec bardzo źle widzi, bo ma oczopląs. Coś notowali, robili fotografie. Choć potrafili już nazwać jego chorobę – ablepharon macrostomia syndrome, co oznacza zespół braku powiek i ogromnych ust – nic więcej powiedzieć nie mogli.

Literatury fachowej na ten temat prawie nie ma.

Wiadomo, że medycyna zna zaledwie pięćdziesiąt takich przypadków w całej swojej historii (z pewnością podobnych dzieci urodziło się więcej, ale nigdy nie dotarły do lekarzy). Istnieją pojedyncze opisy choroby: pierwszy z 1883 roku (potem m.in. z 1920, 1922, 1950, 1962, 1977, 1985). Od nazwiska jednego z autorów choroba ta bywa określana jako zespół McCarthy’ego. Oprócz braku powiek, dużych ust i szczątkowych małżowin usznych medycy zauważyli u opisanych dzieci cechy wspólne: brak włosów lub włosy cienkie i rzadkie; obustronny zez zbieżny, brak brwi; nieregularne przednie nozdrza; małe, niedorozwinięte zęby; rozszczep podniebienia twardego; twarz bez wyrazu; sucha i szorstka skóra, której jest jakby za dużo, szczególnie w okolicach karku, pośladków i stóp; korpus płaski lub lekko wypukły w okolicach pępka; niekiedy brak pępka; brak brodawek piersiowych albo brodawki szczątkowe; nieokreślone genitalia z niewielkim penisem umieszczonym w tylnej części krocza, brak moszny; głos nosowy, mowa niewyraźna, niezrozumiała; upośledzenie umysłowe. Wszystko z powodu uszkodzenia genetycznego. Ale co to za uszkodzenie i dlaczego do niego doszło – tego medycyna jeszcze nie wie.

Wszystkie opisane dzieci zostały odrzucone przez swych biologicznych rodziców, żadne nie znalazło nowej rodziny. Ale medycy rejestrujący te przypadki nie podali, co się z sierotami działo dalej: czy osiągnęły wiek dojrzały? jak długo żyły?

Więc i tego medycyna nie wie.

4

W niedużym domu nieopodal sierocińca mieszkają bliźniaczki: Renata i Dorota. Życie tak im się ułożyło, że nie mają mężów, ale mają dzieci: Renata ma Ewelinę, Dorota – Tomka i Klaudynę. Choć bliźniaczki mają dopiero po trzydzieści cztery lata, ich dzieci zdążyły już skończyć podstawówkę. Ewelina za rok będzie pełnoletnia. Jest wysoka i ładna, uczy się w liceum i trenuje lekkoatletykę. Za dwa lata chce zdawać na akademię wychowania fizycznego.

Bliźniaczka Dorota jest siostrą PCK i codziennie przed południem opiekuje się samotnymi starymi ludźmi. Mówi: – Pracuję z tymi, co ze świata schodzą, a Renata z tymi, co na świat przychodzą.

Renata jest pielęgniarką w sierocińcu. Nie raz, nie dwa przynosiła stamtąd na niedzielę dzieci: a to małego Krzysia z wielką głową (w końcu razem z bratem bliźniakiem znalazł nową rodzinę w Szwecji); a to Jaśka z oczopląsem, co miał lęki, kiedy coś za szybko się ruszało (ulitowała się nad nim babcia i zabrała go do siebie); a to Dominika, kolejnego malca z głową jak balon (umarł w szpitalu, Renata trzymała go wtedy za rękę); a to Mateuszka, chłopca tak brzydkiego, że z początku aż się go bała, jak wszystkie inne kobiety w sierocińcu. – Ale Mateusz rósł – opowiada dzisiaj. – Zaczął się ruszać, obracać na brzuch. Na jego nieruchomych policzkach pewnego razu zobaczyłam dołki. Uśmiechał się.

Doktorzy dalej nie wiedzieli, jak leczyć Mateusza. Ale żeby mógł jeść normalnie, zeszyli mu kawałek ust z lewej i kawałek z prawej strony. Żeby nie musiał spać w pływackich okularach z gazikami nasączonymi płynem fizjologicznym, doszyli mu górne i dolne powieki.

Potem do sierocińca przyszedł młody rehabilitant Tomasz Koloch. To jego pierwsza praca. – W szkole widziałem dzieci poparzone od stóp po samą głowę i był to straszny widok. Więc gdy zobaczyłem Mateusza, poczułem tylko zdziwienie, nie wstręt. O wiele trudniej było mi zaakceptować inne dziecko, które nie trzymało kału.

Rehabilitant postanowił, że rozprostuje przykurczone palce Mateusza: otwierał mu dłonie i zamykał przez wiele godzin i wiele dni. Postanowił, że Mateusz będzie raczkował. Potem, że będzie siedział. Potem, że wstanie i będzie chodził. Wreszcie, że przestanie szurać nogami i zacznie podnosić stopy jak wszyscy ludzie.

Osiągnięcia przychodziły z trudem, ale każde było nagradzane radością pracowników sierocińca. I Mateusz chyba się cieszył, bo cały czas Renata była tuż przy nim: zostawała po godzinach (wtedy zorientowała się, że chłopiec słyszy – wystukał rytm muzyki z radia) albo zabierała go do domu. Tam po raz pierwszy wszyscy rozumieli jego niewyraźne słowa. No, może czasem mieli z tym kłopot, ale nigdy nie brakowało im czasu, by cierpliwie wypytać chłopca, o co mu chodzi.

Kiedy Renata nie mogła go zabrać, do sierocińca zaglądała jej córka Ewelina. Chętnie bawiła się z Mateuszem: – Nieważne, jaki on jest na zewnątrz, bo w środku ma coś tak dobrego, że aż trudno to nazwać. Dzieci porażone albo z downem tego nie mają. Nie wiem, czy potrafiłabym je pokochać.

Niekiedy pod płot sierocińca podchodziła także Dorota. Brała Mateusza na spacer: szli daleko łąkami. Coraz dalej od domu dla sierot, którego chłopiec nie lubił. Już wiedział, że są inne domy na świecie, choćby ten, gdzie mieszkają Renacha i Dorocha. Tak je nazywał.

U nich po raz pierwszy zobaczył cały bochenek chleba.

Po raz pierwszy ubierał choinkę (w sierocińcu robi to personel), mógł z niej zerwać cukierek; jeden, drugi, dziesiąty (w sierocińcu choinka stoi wysoko, żeby żadne dziecko jej nie dosięgło).

Tu mógł wieczorem wyjść z Renatą przed dom i pomiędzy drzewami pierwszy raz w życiu zobaczyć księżyc. Nie mógł mu się nadziwić.

I nie mógł się nadziwić samochodom w nocy. – One mają oczy – cieszył się.

W domu Renaty przestał sikać w pieluchę.

Ale te wizyty nie mogły trwać długo. Renata była dla niego osobą obcą, więc bywał u niej wbrew przepisom.

5

Latem zeszłego roku Mateusz wyjechał z Renatą na wakacje całkiem oficjalnie. Aż dwa miesiące spędzili razem w Żmiącej, blisko Limanowej. Na wysokiej górze stoi tam wielki dom, a w nim spędza lato mnóstwo małych dzieci z krakowskich sierocińców. Gdy któreś się potłukło albo skaleczyło, Renata opatrywała mu rany, była tam w pracy.

Do Żmiącej przyjechała i Ewelina, więc kiedy jej mama była zajęta w gabinecie, ona bawiła Mateusza. Ale któregoś dnia wyjechała do Krakowa, była zmęczona. Po tygodniu znowu wróciła.

Za drzwiami gabinetu mama dojrzewała do decyzji.

Na piąte urodziny Mateusza na wysoką górę zawitała także Dorota. Przywiozła tort i świeczki. Przyglądała się uważnie siostrze i temu, jak troskliwie dba o chłopca. Odpowiedziała na pytanie Renaty, które wcale nie padło (widać bliźniaczki rozumieją się bez słów): – On musi być nasz.

Wtedy Renata poczuła wdzięczność. Pomyślała: siostra będzie dla mnie oparciem. Bo kiedy wezmę Mateusza na stałe, dom dziecka oparciem już być nie może.

Renata zapytała córkę: – Co ty na to?

Ewelina miała wątpliwości: – Czy wiesz, jakie podejmujesz ryzyko? On nie zawsze będzie taki mały i taki rozkoszny. A co się stanie, jak umrzesz?

Renata na to: – Myślę i o tym. Ale czy miałabyś sumienie tak go zostawić? Przecież pójdzie do przytułku.

Na tak postawioną sprawę Ewelina mogła powiedzieć tylko tyle: – Jak chcesz.

I Mateusz nie wrócił już do sierocińca. W urzędach wszystko załatwiono błyskawicznie: Renata jest jego rodziną zastępczą.

Bliźniaczki mają starszą siostrę (podobnie jak Dorota opiekuje się zawodowo starymi ludźmi). Mówi: – Ja bym go nie wzięła. Więc im odradzałam. Bałabym się, że nie podołam i oddam.

Renata: – Nigdy mi to do głowy nie przyszło.

Ludzie, którzy znają Renatę, pytali: – Po coś to zrobiła? Odpowiadała: – Nie wiem.

Ludzie komentowali: – Może chce się odwdzięczyć Panu Bogu za piękną córkę.

Albo: – Może nienormalna.

Albo mądrzej: – Niedojrzała emocjonalnie.

Albo całkiem głupio: – Czy ona już pieniędzy na chleb nie ma, że taką poczwarę pod dach wzięła?

Renata oświadcza: – Państwo płaci mi miesięcznie tysiąc złotych. Połowa idzie na lekarstwa i maści.

Ktoś ją zapytał: – Męczysz się tak, a czy ty wiesz, ile on będzie żył?

Na to Renata z furią: – A ty wiesz, ile będzie żyło twoje?

O swoim strachu nie chce powiedzieć ani słowa. A boi się, mówi o tym jej siostra: – Ona widzi, że Mateusz coraz więcej rozumie. Może się kiedyś zbuntuje na tę swoją inność? Może na zawsze zamilknie, zamknie się na cztery spusty.

Ludzie mówią co innego: – Będzie miał do niej pretensje za swoją szpetotę. Jeszcze będzie płakała.

I Dorota ma lęki: – Co to będzie?

Znajomi życzliwi Renacie (którzy pracują w służbie zdrowia): – Może nie będzie mógł żyć z taką twarzą. Bywają dzieci oszpecone przez poparzenie. Dorastają i popełniają samobójstwo.

Doktor Tadeusz Łyczakowski (operował Mateusza): – Wszystko da się ukryć, każdy defekt zamaskować, garb nawet. Ale twarzy nie. Twarz jest wizytówką człowieka. Człowiek z drugim człowiekiem rozmawia twarzą w twarz.

Renata chce, żeby Mateusz był choć trochę ładniejszy. I doktor Łyczakowski spróbuje tego dokonać. Wkrótce do instytutu w Prokocimiu przyjadą jego amerykańscy koledzy, którzy już widzieli Mateusza. Razem zrobią chłopcu nowe uszy, z jego włosów stworzą brwi. I poprawią powieki, bo te są brzydkie. Ale lekarz ostrzega Renatę: – Takim go Pan Bóg stworzył. Można mu trochę pomóc, trochę poprawić. Ale cudów niech się pani nie spodziewa.

6

Ewelina po roku mówi tak: – Mama zawsze była tylko dla mnie. Nigdy nie dzieliłam się nią ani z innym dzieckiem, ani z żadnym mężczyzną. Potem dorastałam i to ja miałam coraz mniej czasu dla niej, bo nauka, koleżanki, treningi. I ona nie miała ani chwili dla siebie: zabiegana, niespokojna, zero czasu na relaks. To się zmieniło. Mateusz dał jej siłę, spokój. Mama ma czas wyjść z nim na Wawel. Dziś nikt poza Mateuszem w jej życiu nie istnieje. Muszę to zaakceptować. Tego, co się między ludźmi dzieje, nie da się do końca wytłumaczyć. Wiem, że jej miłość do niego jest ogromna. I odwzajemniona. I ja dalej kocham Mateusza, choć nie traktuję go jak brata. Słowo „brat” ma znaczenie, jakiś swój ciężar. Ale cieszę się, gdy widzę, jak on rośnie, śmieje się, coraz lepiej mówi, liczy, potrafi powiedzieć, co mu smakuje, a co nie. Więc nie mogę mieć do mamy pretensji, skoro jej decyzja przynosi takie owoce. Jestem nawet dumna z mamy. Może mam trochę żalu, bo jestem sama. Odizolowałam się zupełnie. Trudno mi żyć w tej bajce, która się teraz dzieje w naszym domu. Wszyscy tam patrzą na świat przez różowe okulary, czyli nie dalej niż jutro.

7

Renata chce wynagrodzić Mateuszowi lata spędzone w sierocińcu. Podobnie jej siostra Dorota. I dzieci Doroty, które poświęcają mu wiele godzin. Rysują z nim różne dziwne kształty i z klocków budują wysokie schody. Ale Mateusz nie zgadza się na każdy flamaster i na każdy klocek. – Tylko żółte! – krzyczy po swojemu.

Eweliny całymi dniami nie ma w domu (szkoła, treningi itd.), więc rzadko się bawi z Mateuszem: – Nie muszę bez przerwy udowadniać, że go kocham.

Renata śpi z Mateuszem, nigdy na niego nie krzyczy i na wszystko chłopcu pozwala. Kiedy w supermarkecie kazał sobie kupić cały kosz majtek – kupiła. Gdy chciał czapkę dobrej firmy (świetnie rozpoznaje znaki firmowe) – kupiła, choć w domu się nie przelewa. Gdy w Żmiącej (tego lata byli tam na wakacjach po raz drugi) o północy zapragnął wyjść na huśtawkę – poszła huśtać. I mówiła do niego: – Mój najpiękniejszy syneczku.

Własnej córce, przyznaje się do tego, powiedziałaby: – Śpij.

Kiedy w Żmiącej Mateusz zobaczył ogień w kominku, palił wszystko, co było z papieru. A gdy papieru zabrakło, Renata rozlała sok do szklanek i dała chłopcu karton. Potem wysypała na stół ciastka i dała mu opakowanie z pofalowanej tekturki. – Nie! – krzyknął. I głośno mówił dalej, co Renata w mig zrozumiała: – To są schody, schodów się nie pali.

I wtedy Renata znalazła gazetę zawieruszoną pod fotelem. Mateusz darł kartkę po kartce. Każdą oglądał i wrzucał w ogień. Śmiał się głośno, aż zobaczył reklamę farby do drewna. Na fotografii: schody. Schował zdjęcie do kieszeni.

Renata z uśmiechem:

– Powiedz, syneczku, co będziesz robił, gdy będziesz duży?

– Będę budował schody – powiedział, a Renata przetłumaczyła.

– Tak, będziesz inżynierem.

Jednego musiała mu odmówić. Gdy kiedyś razem weszli do kościoła, Mateusz spojrzał na wielkiego ukrzyżowanego Chrystusa:

– Zerwij go! – krzyknął po swojemu. – Weźmiemy go do domu!

Popłakał się, bo Renata powiedziała:

– Nie mogę.

Renata tłumaczy wszystkim dookoła, że jej chłopiec nie jest upośledzony jak inne takie dzieci opisane przez medycynę. Jest opóźniony jak każde dziecko po domu dziecka, ale już to nadrabia. – Jest upośledzony – mówi doktor Łyczakowski, który twarz chłopca ma uczynić ładniejszą. – Choć Mateusz czyni postępy. Kiedy go poznałem, nic, tylko przekładał dwie plastikowe miski. W tę i we w tę.

Renata przekonuje wszystkich, że Mateusz wygląda coraz lepiej. – Pieprzysz – odpowiedziała Ela, koleżanka z sierocińca. Renata wymaga, by wszyscy rozumieli jego słowa, bo przecież mówi coraz lepiej, całymi zdaniami, ćwiczy z logopedą. – Ja Mateusza nie rozumiem – Ela mówiła tak, by Renatę sprowadzić na ziemię. Renata szanuje Elę (kobietę koło pięćdziesiątki) za to, że w sierocińcu przepadają za nią wszystkie dzieci.

A Ela myśli tak: Mateusz nigdy nie będzie normalny. I trzeba ją na to przygotować, otrząsnąć z tej euforii. Ona jest normalna, ale z odchyłem. Miłością, którą nosiła w sobie, można by obdzielić nie tylko Ewelinę, ale i jakiegoś mężczyznę. Przecież to młoda kobieta. Wątpię, czy kiedykolwiek w jej życiu ktoś się jeszcze pojawi. Już nie. Takiego dokonała wyboru i trzeba ją za to szanować. No ale niech nie przesadza! Musi być twardsza dla Mateusza. Bez mocnej ręki się nie obejdzie. Ja wiem, sama dwoje wychowałam. A ona tylko skacze: synku, syneczku. Kiedy na wakacjach rozciął sobie wargę, trzeba było nie jego ratować, ale ją.

Inne koleżanki mówią: – Bez niego Renata nie przeżyłaby już ani dnia. I Dorota też.

Ich starsza siostra: – Są pazerne na niego. Każdej się wydaje, że ona lepiej od tej drugiej dba o dziecko, są zazdrosne.

8

Dorota opiekuje się starymi ludźmi zawsze tylko przed południem. Renata idzie do sierocińca albo na drugą, albo na noc. Po pracy zawsze biegiem do domu, żeby szybko przytulić synka i zawieźć go do przedszkola.

Przedszkole blisko domu, choć integracyjne (dla dzieci zdrowych i upośledzonych), nie przyjęło Mateusza. – Rodzice są przeciw – wytłumaczyła dyrektorka, mimo że ci rodzice nigdy Mateusza nie widzieli.

Teraz Mateusz jeździ do przedszkola u zakonnic aż na drugi koniec miasta. Renata codziennie wozi go tam tramwajem. Nie lubi tramwajów, bo pasażerowie strasznie się gapią. Według niej najbardziej okrutni bywają starzy ludzie. Pokazują palcem.

Gdy Renata o tym opowiada – płacze.

I uśmiecha się: – Mówią, że dzieci są okrutne, bo szczere. Niektóre tak, ale w przedszkolu ciągle się kłócą, kto ma iść z nim w parze. I młodzież jest normalna. Przyjaciele Eweliny, Klaudyny i Tomka odwiedzają nas w domu i nie mają z Mateuszem żadnego problemu. Są super.

9

Latem Renata przyjechała do Warszawy na nagranie programu Zwyczajni – niezwyczajni. To program o ludziach ofiarnych i odważnych. W studiu TV Renatę powitano oklaskami. Z taśmy pokazano ich dom i Mateusza: tańczył w objęciach Eweliny. (– Bajkę im wcisnęłam – mówi Ewelina. – Co miałam robić?). Kamera filmowała Mateusza z tyłu albo z daleka. Żeby mniej było widać brzydką twarz

Potem była rozmowa. Renata mówiła jak zwykle: – Mój Mateusz jest najpiękniejszy.

Dziennikarz nie krył łez.

Następnego dnia, a może trzy dni później, opiekunki wyszły za płot sierocińca i spacerowały z kolumną dzieci. Podchodzili do nich ludzie młodzi i całkiem starzy: – W telewizji mówili, że ten potwór był u was.

Opiekunki na to: – No był. Wcześniej go nie widzieliście?

Ktoś miał niepokój w głosie: – Ta pielęgniarka blisko mieszka.

Opiekunki potwierdziły: – Na sąsiedniej ulicy.

Ludzie (już cała grupka) przytaknęli: – No właśnie, blisko.

Ktoś powiedział: – Teraz to on jest pod kontrolą.

Ale co będzie, kiedy dorośnie? – zapytali.

Ktoś podsumował: – Trzeba mur wokół domu postawić, wnuki schować.

10

Mateusz mówi (kto jest z nim kilka dni, już go rozumie), że ma dwie mamy: Renachę i Dorochę. Wie, że urodziła go całkiem inna kobieta. Podobno biologiczna mama płakała, gdy usłyszała o Renacie.

1998

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki