Furia i inne opowiadania - Silvina Ocampo - ebook

Furia i inne opowiadania ebook

Silvina Ocampo

0,0

Opis

Najsłynniejsze opowiadania legendarnej argentyńskiej pisarki.

Magia codzienności i niesamowitość. Niezwykłość kryjąca się w tym, co zwyczajne.

Kolejny tom serii „Inne Konstelacje” – lektur, które ukształtowały wyobraźnię Olgi Tokarczuk.

Czym jest szaleństwo, czym normalność? Kto jest ofiarą, a kto katem? Dla Silviny Ocampo odpowiedź nigdy nie jest jednoznaczna.

Furia i inne opowiadania to zebrane w jednym tomie najwybitniejsze utwory Silviny Ocampo, argentyńskiej pisarki, żony Adolfa Bioy Casaresa, przyjaciółki Jorgego Luisa Borgesa. Nie było jej dane – tak jak innym pisarkom w tych latach, ze względu na płeć – zaistnieć w zbiorowej świadomości czytelników podczas boomu na literaturę iberoamerykańską w latach 60. XX wieku.

Ocampo kreśli mroczne historie na granicy rzeczywistości i fantazmatów, gdzie niewinne na pozór sytuacje przybierają niepokojący kierunek, a ludzie zaczynają dopuszczać do głosu własne demony. Bohaterów tych opowiadań – a są to najczęściej dorośli, dzieci i zwierzęta – łączą wrażliwość, przenikliwość i brutalność. Te cechy znajdują ujście w codziennych rytuałach, które – jeśli spojrzeć głębiej, szerzej, „inaczej” – spowija tajemnicza aura. Co się za nią kryje?

„Borges na końcu krótkiego tekstu z 1950 roku zatytułowanego Mur i książki przedstawił ars poetica Ocampo (oraz własną) w formie następującego manifestu: «Muzyka, poczucie szczęścia, mitologia, twarze naznaczone czasem, pewne zmierzchy i pewne miejsca chcą nam coś powiedzieć lub powiedziały nam coś, czego nie powinnyśmy byli stracić, lub coś nam powiedzą; sama zapowiedź jakiegoś objawienia, które się nie pojawia, jest być może faktem estetycznym». Wszystkie opowiadania Ocampo są o czymś, co przeoczyliśmy, choć nie powinnyśmy byli przeoczyć”.

Fragment posłowia Alberta Manguela

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La fu­ria y otros cu­en­tos
Prze­kład po­sło­wia: MAŁ­GO­RZATA KA­FEL
Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Ze­spół re­dak­cyjno-ko­rek­tor­ski: ANNA RUD­NICKA, AN­DRZEJ STAŃ­CZYK, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i opra­co­wa­nie gra­ficzne: WOJ­TEK JA­NI­KOW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © Si­lvina Ocampo, 1959 Co­py­ri­ght © Es­tate of Si­lvina Ocampo, 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by To­masz Pin­del Opo­wia­da­nia Sy­billa, Sny Le­opol­dyny, Roz­kosz i kara w prze­kła­dzie To­ma­sza Pin­dla: © by Pań­stwowy In­sty­tut Wy­daw­ni­czy Po­sło­wie © Co­py­ri­ght by Al­berto Man­guel Po­sło­wie © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Mał­go­rzata Ka­fel © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Opo­wia­da­nia Sy­billa, Sny Le­opol­dyny oraz Roz­kosz i kara w prze­kła­dzie To­ma­sza Pin­dla pier­wot­nie uka­zały się w zbio­rze Opo­wie­ści nie­sa­mo­wite, t. VI: z Hi­spa­no­ame­ryki, War­szawa 2022.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07938-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Złoty za­jąc

Było głę­bo­kie po­po­łu­dnie i słońce oświe­tlało go bla­skiem przy­po­mi­na­ją­cym stosy ofiarne z kart świę­tej hi­sto­rii. Nie wszyst­kie za­jące są ta­kie same, Ja­cinto, i to nie jego sierść, mo­żesz mi wie­rzyć, wy­róż­niała go na tle in­nych zwie­rząt tego ga­tunku, ani nie jego ta­tar­skie oczy, ani ka­pry­śna li­nia uszu; było to coś, co da­leko wy­kra­czało poza to, co my, lu­dzie, na­zy­wamy oso­bo­wo­ścią. Nie­zli­czone trans­mi­gra­cje jego du­szy na­uczyły go, jak sta­wać się nie­wi­dzial­nym lub wi­docz­nym w od­po­wied­nich mo­men­tach wska­zy­wa­nych przez Boga bądź nie­które co śmiel­sze anioły. W po­łu­dnie przy­sta­wał za­wsze na pięć mi­nut w tym sa­mym miej­scu na polu; na­słu­chi­wał po­sta­wio­nymi na sztorc uszami.

Ogłu­sza­jący huk wo­do­spadu pło­szący ptaki i trzask po­żaru tra­wią­cego las, który wpra­wia w prze­ra­że­nie na­wet nie­ulę­kłe stwo­rze­nia – na­wet od tego nie drgnę­łaby mu po­wieka; swo­bodny ha­łas świata, jaki pa­mię­tał, peł­nego pre­hi­sto­rycz­nych zwie­rząt, świą­tyń przy­po­mi­na­ją­cych uschłe drzewa, wo­jen, któ­rych cele wo­jow­nicy osią­gali wtedy, kiedy te zdą­żyły się już zmie­nić, wszystko to spra­wiało, że był bar­dziej ka­pry­śny i by­stry. Pew­nego dnia przy­sta­nął jak za­wsze, o go­dzi­nie, w któ­rej słońce świeci pro­sto na drzewa, nie po­zwa­la­jąc im rzu­cać cie­nia, i usły­szał szcze­ka­nie, ale nie jed­nego psa, tylko wielu; pę­dziły jak sza­lone przez pole.

Za­jąc krót­kim su­sem prze­sko­czył ścieżkę i pu­ścił się bie­giem; psy bie­gły za nim cha­otycz­nie.

– Do­kąd zmie­rzamy? – krzyk­nął za­jąc drżą­cym jak bły­ska­wica gło­sem.

– Do kresu two­jego ży­cia – od­po­wia­dały psy psimi gło­sami.

To nie jest opo­wiastka dla dzieci, Ja­cinto; być może pod wpły­wem Jor­gego Al­berta Orel­lany, który ma sie­dem lat i za­wsze do­maga się ode mnie ba­jek, przy­wo­łuję tu słowa psów i za­jąca, które mają uwo­dzi­ciel­ską moc. Wiemy, że za­jąc może być wspól­ni­kiem Boga i anio­łów, o ile za­cho­wuje mil­cze­nie wo­bec mil­czą­cych roz­mów­ców.

Psy nie były złe, ale przy­się­gły, że do­padną za­jąca, żeby go za­bić. Za­jąc wbiegł do lasu, gdzie ha­ła­śli­wie chrzę­ściły li­ście; prze­ciął łąkę, na któ­rej de­li­kat­nie ko­ły­sała się trawa; śmi­gnął przez ogród, gdzie stały cztery po­sągi wy­obra­ża­jące pory roku, a na­stęp­nie przez pełne kwia­tów pa­tio, na któ­rym za sto­łem sie­działo kilka osób po­pi­ja­ją­cych kawę. Pa­nie od­sta­wiły fi­li­żanki, żeby przyj­rzeć się sza­leń­czemu po­ści­gowi, który po­rwał za sobą ob­rus, po­ma­rań­cze, winne grona, śliwki, bu­telki wina. Na pierw­szym miej­scu był za­jąc, lekki ni­czym strzała; na dru­gim pies bez­wło­sej rasy ar­gen­tyń­skiej; na trze­cim czarny dog nie­miecki; na czwar­tym ma­sywny dog w cętki; na pią­tym owcza­rek; na końcu chart. Stado psów obie­gło pa­tio pięć razy, tra­tu­jąc kwiaty. Za dru­gim okrą­że­niem za­jąc zaj­mo­wał dru­gie miej­sce, a chart po­zo­sta­wał na końcu. Za trze­cim za­jąc był już trzeci. Po­ścig wo­kół pa­tia trwał; zwie­rzęta zro­biły jesz­cze dwa okrą­że­nia, aż w końcu za­jąc zna­lazł się na ostat­niej po­zy­cji. Psy bie­gły z ję­zy­kami na wierz­chu i wpół­przy­mknię­tymi śle­piami. Te­raz za­częły za­ta­czać kręgi, które po­więk­szały się albo zmniej­szały, w za­leż­no­ści od tego, czy tempo, ro­sło czy ma­lało. Czarny dog zdą­żył na­wet cap­nąć cia­sto, czy co tam le­żało, które trzy­mał w py­sku aż do końca go­ni­twy.

Za­jąc wo­łał:

– Nie pędź­cie tak, nie pędź­cie. To ma być spa­cer.

Nikt go jed­nak nie sły­szał, bo jego głos był ni­czym głos wia­tru.

Psy bie­gły tak długo, aż w końcu pa­dły bez sił, le­d­wie żywe, z ję­zo­rami na wierz­chu; wy­glą­dały te ich ję­zyki jak czer­wone szmaty. Za­jąc z bły­ska­wiczną sło­dy­czą pod­szedł do nich, trzy­ma­jąc w pyszczku wil­gotne li­ście ko­ni­czyny i po­ło­żył po jed­nym z nich na psich py­skach. Wtedy psy wró­ciły do sie­bie.

– Kto nam zwil­żył czoła? – za­py­tał naj­więk­szy z psów. – I dla­czego nie dał nam pić?

– Kto nas po­ła­sko­tał wą­sami? – ode­zwał się naj­mniej­szy z psów. – Wy­da­wało mi się, że to mu­chy.

– Kto nas po­li­zał po uszach? – za­py­tał z drże­niem naj­chud­szy z psów.

– Kto nam ura­to­wał ży­cie? – wy­krzyk­nął za­jąc, roz­glą­da­jąc się na boki.

– Coś się zmie­niło – stwier­dził pies w cętki, de­li­kat­nie ką­sa­jąc so­bie łapę.

– Wy­daje się, jakby nas przy­było.

– Może to przez to, że czuć nas za­ją­cem – stwier­dził pies rasy ar­gen­tyń­skiej, dra­piąc się w ucho. – To nie pierw­szy raz.

Za­jąc sie­dział wśród swo­ich wro­gów. Przy­jął psią po­stawę. W pew­nej chwili sam zwąt­pił, czy jest psem, czy za­ją­cem.

– Kim to jest ten, co tak na nas pa­trzy? – za­py­tał czarny dog, uno­sząc jedno ucho.

– To nikt od nas – stwier­dził pies rasy ar­gen­tyń­skiej, zie­wa­jąc.

– Jak by nie było, je­stem zbyt zmę­czony, żeby się na tym sku­piać – wes­tchnął cęt­ko­wany dog.

Na­gle roz­le­gły się głosy przy­wo­łu­jące psy.

– Dra­gón, Som­bra, Ajaks, Lu­rón, Se­ñor, Ajaks.

Psy po­pę­dziły w tamtą stronę, a za­jąc trwał jesz­cze przez chwilę w bez­ru­chu, sam, po­środku pola. Trzy czy cztery razy po­ru­szył no­sem, jakby wy­wę­szył ja­kiś afro­dy­zja­kalny za­pach. Wo­łał go Bóg, albo coś do Boga po­dob­nego, i za­jąc, być może zdra­dziw­szy w ten spo­sób swoją nie­śmier­tel­ność, sko­czył i uciekł.

Kon­ty­nu­acja

Na re­gale w sy­pialni znaj­dziesz pod­ręcz­nik me­dyczny, je­dwabną chu­s­teczkę i pie­nią­dze, które mi po­ży­czy­łeś. Nie roz­ma­wiaj o mnie z moją matką. Nie roz­ma­wiaj o mnie z Her­nánem, nie za­po­mi­naj, że ma dwa­na­ście lat i że moje za­cho­wa­nie wpra­wiło go w wiel­kie osłu­pie­nie. Po­da­ro­wuję ci nóż do pa­pieru le­żący na sto­liku noc­nym, obok po­piel­niczki; za­wi­nę­łam go w ga­zetę. Nie po­do­bał ci się, bo nie po­do­bają ci się rze­czy, które nie na­leżą do cie­bie. Wo­lisz swój scy­zo­ryk.

Wy­jeż­dżam z tego kraju na za­wsze. Moje za­cho­wa­nie pew­nie wy­dało ci się dziwne, na­wet ab­sur­dalne, może na­wet da­lej bę­dzie ci się ta­kim ja­wić, kiedy już prze­czy­tasz te moje wy­ja­śnie­nia. Nie­ważne, nic nie jest te­raz dla mnie ważne. Wier­ność wy­ro­biła we mnie pewne sub­telne na­wyki, ich ostat­nim ob­ja­wem jest choćby moje pra­gnie­nie, by wy­tłu­ma­czyć ci na tych stro­nach owe liczne, acz tak trudne do ob­ja­śnie­nia sprawy. Czuję się jak ci le­niwi ucznio­wie, któ­rzy nie­spe­cjal­nie przy­kła­dają się do za­wi­łych i peł­nych nie­wy­ba­czal­nych błę­dów wy­pra­co­wań. Ni­gdy spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wały cię moje li­te­rac­kie cią­goty, tak jak ja nie zaj­mo­wa­łam się two­imi spra­wami za­wo­do­wymi. Do­brze wiesz, ja­kie mam zda­nie na te­mat two­ich ko­le­gów, na­wet je­śli są uczciwi i od­dani. Brzy­dziły mnie wa­sze spo­tka­nia, wa­sze ob­sce­niczne roz­mowy. Za­rzu­casz mi, że je­stem wy­ma­ga­jąca. Przy­znaję, że w pew­nych aspek­tach gó­ro­wa­łeś nad nimi, na przy­kład by­łeś za­wsze wraż­liw­szy; a jed­nak do­brze wiesz, że ta twoja cnota na­wet w naj­mniej­szym stop­niu nie speł­niała mo­ich wy­ma­gań; na­wet je­śli mia­łam cię za lep­szego od tam­tych, nie po­wi­nie­neś tego uzna­wać za kom­ple­ment. Przez mój spo­sób my­śle­nia od­da­la­łeś się ode mnie, bo cię roz­pra­sza­łam, tak jak li­te­ra­tura od­da­lała mnie od cie­bie. Na­wet o kwia­tach, na­wet o mu­zyce roz­ma­wia­li­śmy pełni wza­jem­nych pre­ten­sji. Pa­mię­tasz te ry­ciny w re­fek­ta­rzu, w któ­rym po­zna­li­śmy na­zwy aza­lii? Pa­mię­tasz Pie­śni po­ważne Brahmsa? Ma­dry­gały Mon­te­ver­diego? Pa­mię­tasz to wszystko, co bu­dziło w nas nie­zgodę? Wszystko, na­wet to afek­to­wane zda­nie, które wy­po­wie­dzia­łeś pew­nego dnia w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym: „Nie po­do­bają mi się kwiaty. Te­raz ro­zu­miem, że ni­gdy mi się nie po­do­bały”. W ży­ciu po­do­bały mi się naj­bar­dziej pro­blemy, któ­rych nie po­tra­fi­łam roz­wi­kłać i które ty uwa­ża­łeś za ab­sur­dalne: jak na­leży pi­sać, ja­kim sty­lem, ja­kie wy­bie­rać te­maty. Ni­gdy jed­nak nie do­cho­dzi­łam do sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych wnio­sków; wi­dzia­łam za to twoje za­do­wo­le­nie z wy­ko­na­nych obo­wiąz­ków, przy­da­wało ci ono cza­sem pew­nej god­no­ści, ulot­nej, acz do po­zaz­drosz­cze­nia. Zno­si­łeś różne braki i przy­kro­ści, ale by­łeś ode mnie szczę­śliw­szy. W każ­dym ra­zie wi­dać było, że ema­nu­jesz ra­do­ścią, kiedy przy­cho­dzi­łeś do domu jak spra­gniony pies, który chce się na­pić wody. Ja trwa­łam w wąt­pli­wo­ściach, w braku sa­tys­fak­cji. Wy­cho­dzi­łam z pracy i ukry­wa­łam się mię­dzy stro­nami książki. Po­dzi­wia­łam naj­dziw­niej­szych, naj­bar­dziej spe­cy­ficz­nych pi­sa­rzy. Nic nie wy­da­wało mi się do­sta­tecz­nie do­pra­co­wane, do­sta­tecz­nie płynne, do­sta­tecz­nie ma­giczne; nic nie było do­sta­tecz­nie bły­sko­tliwe ani do­sta­tecz­nie spon­ta­niczne; nic do­sta­tecz­nie wy­ma­ga­jące ani do­sta­tecz­nie wolne.

Opo­wie­dzia­łam kil­korgu przy­ja­cio­łom fa­bułę, która przy­szła mi do głowy, ale po ich mi­nach po­zna­łam, że ani ich nie wzru­szyła, ani nie za­cie­ka­wiła. Kiedy za­czy­na­łam opo­wia­dać, od razu ro­biło im się tak go­rąco albo zimno, że nie mo­gli od­dy­chać, nie­któ­rzy mu­sieli ode­brać pilny te­le­fon, in­nym się przy­po­mi­nało, że zgu­bili coś waż­nego. Le­d­wie słu­chali, le­d­wie uda­wali, że słu­chają. Bar­dziej niż twoja obo­jęt­ność przy­kra była dla mnie ich obo­jęt­ność za­wo­dowa. Z nimi też nie znaj­dy­wa­łam po­ro­zu­mie­nia.

Jak wy­my­śli­łam tę fa­bułę? Dla­czego tak przy­kuła moją uwagę? Nie umia­ła­bym po­wie­dzieć. Wiele razy za­czy­na­łam pi­sa­nie. Na po­czątku ha­mo­wała mnie nie­moc przy nada­wa­niu po­sta­ciom imion. W stycz­niu, kiedy Elena za­sła­bła i wra­ca­li­śmy z wy­spy łódką, która szczę­śli­wie za­wio­zła nas pro­sto do klubu, na­pi­sa­łam pierw­sze aka­pity. Bę­dziesz miał oka­zję parę z nich prze­czy­tać. Za­czę­łam pi­sać z ta­kim za­pa­łem, że pod ko­niec ty­go­dnia, kiedy mo­gli­śmy wresz­cie spę­dzać czas tak, jak nam się po­do­bało, i to na wol­nym po­wie­trzu, za­miast z wami pły­wać i wio­sło­wać, cho­wa­łam się za kart­kami pa­pieru, po­grą­żona w mil­cze­niu, od­dana kwe­stiom li­te­rac­kim de­fi­niu­ją­cym moje ży­cie. Wy, Elena i ty, pa­trzy­li­ście na mnie z dy­stan­sem, uwa­ża­li­ście, że to nie sza­leń­stwo mnie ogar­nia, tylko ja sama uga­niam się za nim, by w ten spo­sób drę­czyć bliź­nich. Pa­trzy­łeś na mnie z nie­na­wi­ścią przez kłęby pa­pie­ro­so­wego dymu, głasz­cząc jed­no­cze­śnie cier­pli­wego psa, który za­wsze na cie­bie cze­kał; li­czył na to, że sta­niesz się jego pa­nem, bo in­nego nie miał. Za­miast pa­trzeć na cie­bie albo na Elenę, wo­la­łam po­dzi­wiać pej­zaż. Wie­lo­krot­nie py­ta­łeś, czy ry­suję, bo ruch mo­jej głowy, kiedy pi­sa­łam, przy­po­mi­nał spo­sób, w jaki ru­szają głową ry­sow­nicy. Po­wie­dzieli mi o tym inni; wście­kłam się, kiedy po­wie­dzia­łeś o tym ty. Przez kłęby pa­pie­ro­so­wego dymu pa­trzy­łeś na mnie z po­gardą, ale była to po­garda na siłę. Nie ro­zu­miem, co nas po­łą­czyło. Nic, nic, co nie by­łoby nie­przy­jemne. Moja praca nie bu­dziła w to­bie naj­mniej­szego sza­cunku: po­wta­rza­łeś, że na­leży pra­co­wać dla do­bra ludz­ko­ści, a wszystko, co ro­bi­łam, było bez­sen­sowne albo sta­no­wiło godny po­tę­pie­nia spo­sób „za­ra­bia­nia pie­nię­dzy”. Za­ska­ki­wał mnie ton two­jego głosu, te twoje pro­stac­kie słowa. Do­bie­ra­łeś wy­razy nie­sta­ran­nie i bar­dzo na­iw­nie. Wy­ba­cza­łam ci, bo wie­dzia­łam, że to taki czuły spo­sób wpra­wia­nia mnie w złość. Cza­sami wie­rzy­łam, że masz ra­cję. Czę­sto mi się zda­rza, że uznaję ra­cję in­nych, na­wet je­śli jej nie mają.

Jak pew­nie pa­mię­tasz, moją opo­wieść za­czę­łam pi­sać w stycz­niu. Pew­nej nocy, wi­zu­al­nie naj­pięk­niej­szej, jaką wi­dzia­łam, cze­ka­li­śmy aż do pią­tej nad ra­nem na twoje uro­dziny, le­żąc na tra­wie nad rzeką. Pa­trzy­li­śmy na wschód słońca. Kiedy opo­wia­da­łeś o swo­ich pro­ble­mach, pra­wie cię nie słu­cha­łam. Ukła­da­łam w gło­wie zda­nia i cza­sami za­pi­sy­wa­łam coś w no­te­sie, który do­sta­łam od Eleny. Po­nie­waż to ty mi je po­ka­zy­wa­łeś, nie pa­trzy­łam na gwiazdy to­nące w wo­dzie, kiedy prze­pły­wały nią łódki, ani na pierw­sze świa­tło brza­sku, ani na chmury, które, jak mó­wi­łeś, ukła­dały się w kształt ol­brzy­miego nie­to­pe­rza. Szu­ka­łam sa­mot­no­ści. Nie go­dzi­łam się, że­byś kie­ro­wał moją uwagą: chcia­łam od­kryć wszystko na wła­sny ra­chu­nek. Fa­scy­no­wała mnie abs­trak­cyjna przy­jem­ność kon­stru­owa­nia w umy­śle po­staci, sy­tu­acji i miejsc zgod­nie z ulot­nymi ka­no­nami, ja­kie so­bie na­rzu­ci­łam. Scena ta jed­nak po­słu­żyła mi za punkt wyj­ścia do mo­jej hi­sto­rii. Za­wsze z tru­dem wy­my­śla­łam kra­jo­brazy, dla­tego ten, na który pa­trzy­łam, po­słu­żył mi za mo­del. O tej sa­mej po­rze, w po­dob­nym miej­scu, Le­onardo Mo­ran za­czyna spi­sy­wać swoje po­że­gna­nie i wy­ja­śnia, jak wpadł na po­mysł ode­bra­nia so­bie ży­cia. Ja­kie mo­tywy stoją za tą de­cy­zją? Ni­gdy nie zdo­ła­łam tego usta­lić, bo pi­sa­nie o tym wy­da­wało mi się po­wierz­chowne i mę­czące. Jego naj­więk­szym pro­ble­mem jest stan du­cha. Wiele spraw prze­szka­dza Mo­ra­nowi, wiąże go z ży­ciem. Żeby do­trzeć do jego końca, musi spra­wić, by wszyst­kie wy­da­rze­nia po­ukła­dały się tak, że nic go nie zdoła po­wstrzy­mać, żadne uczu­cie, żadne ludz­kie za­in­te­re­so­wa­nie. Jak się po­drze wiele pa­pie­rów, zgubi wiele przed­mio­tów i od­rzuci wiele uczuć, ży­cie staje się lżej­sze. Czer­wone płytki na pa­tiu mo­kre od desz­czu już go nie roz­czu­lają, a je­śli na­wet, to przy­jem­nie. Szyby, w któ­rych od­bija się je­sienne niebo, i spę­kane rzeźby nie po­sia­dają mocy, by go wzru­szyć, a je­śli na­wet, to jest to wzru­sze­nie za­bawne. Lu­dzie są jak cy­fry, od­róż­niają się od sie­bie bar­dzo ma­low­ni­czo. Żadne nie­szczę­sne pre­fe­ren­cje nie mają już miej­sca w jego sercu.

Ży­łam we wnę­trzu mo­jej po­staci tak, jak dziecko żyje we wnę­trzu matki: ży­wi­łam się nią. Mo­żesz mi wie­rzyć, bar­dziej przej­mo­wa­łam się nią niż sobą. Bar­dziej li­czyło się dla mnie to, co prze­ży­wał mój bo­ha­ter, niż to, co spo­ty­kało cie­bie i mnie. Kiedy cho­dzi­łam uli­cami, spo­dzie­wa­łam się, że w każ­dej chwili mogę się na­tknąć na niego, a nie na cie­bie. Jego włosy, oczy, spo­sób po­ru­sza­nia się, wszystko to wzbu­dzało we mnie uczu­cia. Ca­łu­jąc cię, my­śla­łam o jego ustach i za­po­mi­na­łam o two­ich. Je­śli jego dło­nie przy­po­mi­nały twoje, to tylko w do­tyku; kształt miały do­sko­nal­szy, od­cień od­mienny, ob­rączka, jaką no­sił, była taka, jaką mia­ła­bym ci ochotę po­da­ro­wać. Moje sny, za­miast wy­peł­niać się ob­ra­zami, ro­iły się od zdań, nie­stety na ja­wie za­raz je za­po­mi­na­łam.

Le­onardo Mo­ran stra­cił pracę, pró­buje ze­rwać ostat­nie emo­cjo­nalne więzi i za­daje py­ta­nie por­tre­towi Úr­suli: Czy star­czy mi od­wagi, żeby skom­pli­ko­wać na­sze losy, na­mie­szać w nich tak bar­dzo, że moje po­stę­po­wa­nie wzbu­dzi w to­bie nie­chęć, od­rzu­ce­nie, dy­stans. Por­tret od­po­wiada, jego usta ar­ty­ku­łują słowa, które nie wy­dały mi się wcale śmieszne. Fał­szy­wie wznio­sły ton mo­ich zdań tu­dzież wra­że­nie, że mo­głam po­peł­nić pla­giat, skło­niły mnie do za­rzu­ce­nia opo­wie­ści. Być może to ży­cie upo­mniało się o mnie bar­dziej sta­now­czo.

Kiedy chcia­łam pi­sać, za­wsze coś mi prze­szka­dzało. Úr­sula i Le­onardo po­grą­żali się w za­po­mnie­niu. Za­kup pary bu­tów, ba­ła­gan w mo­ich książ­kach, naj­dalsi zna­jomi, naj­zu­peł­niej­sze dro­bia­zgi – wszystko to mnie roz­pra­szało. Ży­cie znów do­ma­gało się mo­jej uwagi za sprawą tej swo­jej ma­gicz­nej try­wial­no­ści, swo­ich od­ro­czeń i uczuć. Wró­ci­łam do świata, jak­bym wy­cho­dziła z wil­got­nej i ciem­nej piw­nicy. Chcia­łam ci wy­tłu­ma­czyć, że świa­tło mnie za­ska­kuje: tak bar­dzo się od niego od­da­li­łam. Chcia­łam ci wy­tłu­ma­czyć, że nie­bie­ski spek­takl z nie­bem i gli­cy­niami za­daje mi ból.

Mie­wa­łam chwile szczę­ścia, wier­no­ści; nie wiem, czy zbie­gały się w cza­sie z two­imi. Tyle że szczę­ście sta­wało się tru­jące. Jak li­chwiarka zli­cza­łam to, co mi da­jesz, i to, co daję ci ja, za­wsze chcia­łam wyjść na tym le­piej. Moja mi­łość za­częła wy­ka­zy­wać ob­jawy sza­leń­stwa. Mia­łam po­wody się za­drę­czać? Na­prawdę mnie zdra­dzi­łeś? O ta­kich rze­czach czło­wiek się do­wia­duje, kiedy jest już za późno, kiedy nie jest się już sa­mym sobą. Ko­cha­łam cię tak, jak­byś był moją wła­sno­ścią, za­po­mi­na­jąc, że nikt ni­gdy do ni­kogo nie na­leży, że po­sia­da­nie cze­goś, cze­go­kol­wiek, to próżna udręka. Chcia­łam cie­bie mieć tylko dla sie­bie, tak jak Le­onardo Mo­ran miał Úr­sulę. Znie­na­wi­dzi­łam tę za­zdro­sną i rosz­cze­niową krew pły­nącą w mo­ich ży­łach. Prze­kli­na­łam her­me­tyczną twarz dziadka od strony ojca, tę z da­ge­ro­typu, bo uzna­łam go za win­nego wszyst­kich mo­ich grze­chów, wszyst­kich mo­ich błę­dów. Znie­na­wi­dzi­łam cię, bo ko­cha­łeś mnie tak nor­mal­nie, na­tu­ral­nie, bez nie­po­koju, bo in­te­re­so­wa­łeś się in­nymi ludźmi. Po­pro­si­łam cię o pewną sumę pie­nię­dzy, wie­dząc, że nie je­steś w sta­nie jej zdo­być, żeby ja­kaś pro­za­iczna sprawa skoń­czyła z li­ry­zmem na­szych dia­lo­gów; rów­nie do­brze mo­gła­bym ci wbić w ciało szty­let albo przy­piec po­wieki roz­pa­lo­nym do bia­ło­ści że­la­zem, kiedy spa­łeś, bo twoja nie­win­ność miała coś ze snu, a moje po­stę­po­wa­nie ze zbrodni. Tak jakby ktoś mnie za­hip­no­ty­zo­wał, pa­mię­tam, przy­szłam do two­jego domu pod ko­niec ja­kie­goś kwiet­nio­wego dnia. Prze­szłam przez pa­tio. Po­my­śla­łam, że ża­den z mo­ich czy­nów nie jest za­leżny od mo­jej woli. Przez szcze­linę w uchy­lo­nych drzwiach doj­rza­łam trzech bro­da­tych męż­czyzn za sto­łem, słu­chali urzęd­nika, który czy­tał ja­kiś do­ku­ment. Jego wy­soki głos roz­cho­dził się po ko­ry­ta­rzach. Urzęd­nik przy­po­mi­nał wy­glą­dem Na­po­le­ona. We­szłam do two­jego po­koju. Wła­śnie się ubra­łeś. Po­pro­si­łam o pie­nią­dze z gwał­tow­no­ścią, która cię za­sko­czyła. Skar­ży­łam się na twoją obo­jęt­ność. Po­wie­dzia­łam ci, że na dnie two­jej fał­szy­wie szczo­drej du­szy musi kryć się ja­kaś pod­łość, skoro tak cię ob­raża ta moja skarga. Prze­su­wa­jąc krze­sło, nie­chcący ze­psu­łeś opar­cie, więc za­rzu­ci­łam ci, że w naj­trud­niej­szej chwili mo­jego ży­cia wy­ka­zu­jesz się bru­tal­no­ścią. Udało mi się spra­wić, że w oczach bły­snęły mi łzy. Po­wie­dzia­łam ci, że to moje pierw­sze łzy. Opo­wia­da­łam ci o mo­jej mło­do­ści. Wy­ra­zi­łam żal, że je­steś ode mnie aż tyle star­szy. Uśmiech­ną­łeś się lekko, z tą lek­ko­ścią, która tak mi się po­do­bała. Zo­ba­czy­łam swoje od­bi­cie w twoim lu­strze. Było zimno, a zimno mnie po­sta­rza. Trzy­ma­łeś ka­wa­łek uła­ma­nego opar­cia i czu­łeś się winny. Chcia­łeś wie­dzieć, po co mi te pie­nią­dze. Za­ci­snę­łam zęby, żeby tak wy­ra­zić moją sa­mot­ność. Po­now­nie spoj­rza­łam na sie­bie w twoim lu­strze, żeby upew­nić się co do wła­snej obec­no­ści. Kiedy wy­szłam z two­jego po­koju, po mo­krych ro­śli­nach na pa­tiu po­zna­li­śmy, że osoba, która je pod­lała, z pew­no­ścią nas sły­szała. Śmia­łam się z two­jego czuj­nego spoj­rze­nia. Są­sie­dzi, opi­nia two­ich są­sia­dów na­prawdę cię mar­twiła. Wszystko to łą­czy­łeś z wy­mo­gami swo­jej pracy. Na dłu­gim ko­ry­ta­rzu pró­bo­wa­łeś mnie po­ca­ło­wać, a ja po raz pierw­szy wy­su­nę­łam się z two­ich ob­jęć.

Za­cy­tuję te­raz je­den z aka­pi­tów z mo­jego opo­wia­da­nia, który obu­dzi twoje wspo­mnie­nia ni­czym nie­udana fo­to­gra­fia, taka, co to je czło­wiek gubi albo drze, albo za­cho­wuje, je­śli wi­dać na niej ko­goś już nie­ży­ją­cego. Obok przy­stani ro­sła wierzba, jej ga­łę­zie opa­dały na wodę, w któ­rej pły­wały bu­telki, ryby i gni­jące owoce. Úr­sula pa­trzyła na mnie dziw­nie i z pre­ten­sją. Zbyt do­brze ją znam, by na­wet bez pa­trze­nia nie wy­czuć iro­nii, z jaką uśmie­chała się przez kłęby dymu. Domy na prze­ciw­le­głym brzegu miały spusz­czone ża­lu­zje. Úr­sula po­wie­działa, że­bym po­pa­trzył na gwiazdy, które toną w wo­dzie, kiedy prze­pływa po niej ja­kaś łódka. Było zimno. Świersz­cze akom­pa­nio­wały swoim gra­niem od­bi­ja­ją­cej pej­zaż wo­dzie. Jak ła­twa wy­da­wała mi się w tej chwili śmierć; być jak z mar­muru, jak z ka­mie­nia, jak to, co czu­łem pod mo­imi bo­symi sto­pami. Jak ła­twa, kiedy tylko za­po­mniało się o wię­zach łą­czą­cych mnie z pew­nymi oso­bami.

– Je­ste­śmy plą­ta­niną sprzecz­no­ści, uczuć, przy­ja­ciół i nie­po­ro­zu­mień – po­wta­rzała Elena. I, ewi­dent­nie my­śląc o mnie, do­da­wała: – Je­ste­śmy po­two­rami. Kiedy je­stem z tobą, staję się inna, inna, niż kiedy je­stem z Ama­lią czy Die­giem. Je­ste­śmy także tym, co ro­bią z nas inni lu­dzie. Nie ko­chamy lu­dzi za to, jacy są, tylko za to, że zmu­szają nas, by­śmy się ja­cyś sta­wali.

Czę­sto, w na­dziei, że wyda się jesz­cze okrut­niej­sza, po­wta­rzała te same zda­nia, tyle że w za­wi­łych wa­rian­tach. Za­czy­na­łam da­rzyć ją co­raz trud­niej­szym do okieł­zna­nia uczu­ciem: nie­na­wi­ścią po­mie­szaną z lek­kim współ­czu­ciem. Współ­czu­łam jej, bo ko­chała cię tak samo jak ja. Bar­dzo szybko za­częły mi dzia­łać na nerwy ta jej obo­jęt­ność i po­zorna sło­dycz, któ­rymi od­po­wia­dała na twoje skargi, na twoje kłam­stwa. Ona gro­ma­dziła w so­bie pre­ten­sje, a te ota­czały ją ni­czym owe okropne koty, które tak uwiel­bia. Ła­two było zna­leźć się w ta­kim sta­nie, je­śli mil­cząco to­le­ro­wało się moje za­cho­wa­nie. Nikt ni­gdy z więk­szą siłą nie nisz­czył uczu­cia. Nikt ni­gdy nie pod­da­wał się dy­stan­so­wa­niu tak po­tul­nie jak Elena, na­wet ty. My­ślę, że na­prawdę zbli­żyła się do cie­bie, kiedy za­częła mnie nie­na­wi­dzić; ta­kie mam te­raz po­dej­rze­nia. Wcze­śniej wszystko to było za­bawą. Ja po­zwa­la­łam się wam spo­ty­kać. Za­wsze zo­sta­wia­łam was sa­mych, kiedy na­sze kłót­nie osią­gały dra­ma­tyczny fi­nał. Mu­sia­łam po­zbyć się wszyst­kiego, co wzbo­ga­cało moje ży­cie, żeby bez­kar­nie, na­tu­ral­nie dojść do sa­mo­bój­stwa. Cią­gle było jesz­cze mnó­stwo rze­czy i za­wsze uwa­ża­łam za bar­dzo cenną tę je­dyną, ostat­nią, jaka mi zo­stała. Z Eleną łą­czyło mnie coś w ro­dzaju czu­ło­ści: mi­łość, tak jak nie­na­wiść, nie za­wsze jest do­sko­nała. By­łam wo­bec niej jesz­cze bar­dziej bez­li­to­sna niż wo­bec cie­bie. Kie­dyś u niej w domu, w roz­mo­wie z ro­dziną, wy­ja­wi­łam jej naj­in­tym­niej­sze se­krety. Śmia­łam się z niej, kiedy spie­kła raka, upo­ka­rza­łam ją. Ob­darta z ta­jem­nic le­d­wie ist­niała. Na chłodno wy­słu­cha­łam jej obelg i nie od­po­wie­dzia­łam na list, w któ­rym do­ma­gała się wy­ja­śnień. Okry­łam się wsty­dem. Wy­wo­ła­łam po­spo­lite słowa z ust mo­jego ojca, słowa, któ­rych mi nie wy­ba­czył; wy­wnio­sko­wa­łam z nich, że wo­lałby mnie oglą­dać w gro­bie, pod kłam­li­wym epi­ta­fium wy­ra­ża­ją­cym żal z po­wodu mej przed­wcze­snej śmierci. Stra­ci­łam pracę, zmar­no­wa­łam stu­dia, sprze­da­łam część z jego naj­lep­szych ksią­żek, za to mnie prze­klął. Nie będę ci na­wet opo­wia­dać o tym, ja­kie mia­łam przej­ścia w pracy. Pew­nie do­trą do cie­bie plotki. Wiele osób prze­stało mi mó­wić „dzień do­bry”. L.S. nie chciał mnie przy­jąć u sie­bie w domu.

Za­mknę­łam się na trzy dni w po­koju. Nikt do mnie nie przy­szedł, nikt nie pró­bo­wał się ze mną zo­ba­czyć. Zbli­żała się chwila wy­zwo­le­nia. Bez­kar­nie mo­głam ode­brać so­bie ży­cie. Kiedy Her­nán wszedł do mo­jego po­koju, przez mo­ment są­dzi­łam, że cały plan wła­śnie się wali. Nie­śmiało dwa razy za­pu­kał do drzwi. Przy­niósł mi tytkę z cu­kier­kami. Sie­dzia­łam przy stole po­grą­żona w przy­pad­ko­wej lek­tu­rze książki i na­wet nie pod­nio­słam wzroku, do­póki nie wy­po­wie­dział mo­jego imie­nia, wy­cią­ga­jąc dłoń za­pla­mioną atra­men­tem. Pa­trząc na dło­nie, w któ­rych za­wsze sku­piał się jego wstyd, po­wie­dzia­łam mu, żeby się nie fa­ty­go­wał. Za­pro­te­sto­wał, ale wi­dząc mój upór, cof­nął się o parę kro­ków; był na kra­wę­dzi pła­czu; ja się śmia­łam, śmia­łam dia­bo­licz­nie, śmie­chem, który dziecku może się wy­dać dia­bo­liczny. Za­py­tał, dla­czego się śmieję, a ja od­par­łam, że śmieję się z niego, z jego dłoni. Ci­snął tytką na pod­łogę; jego oczy roz­bły­snęły, wy­mam­ro­tał coś, ale nie zro­zu­mia­łam.

– Roz­be­czysz się? – za­py­ta­łam. – To by było jesz­cze śmiesz­niej­sze.

Te­raz już znie­na­wi­dził mnie na za­wsze. Z bar­dzo bladą twa­rzą wy­szedł z po­koju. Za­mknął za sobą drzwi.

Wy­szłam z domu. To po­garda, nie nie­na­wiść, cią­żyła te­raz na mnie, nada­wała mo­jemu zde­cy­do­wa­niu czy­stość. Kiedy zna­la­złam się na ulicy, wy­peł­nił mnie ogromny spo­kój. Usia­dłam na ławce na placu. Wy­ję­łam z kie­szeni kilka kar­tek i prze­czy­ta­łam: Uj­rza­łem nowy, ja­sny świat, świat, w któ­rym nie mu­szę tra­cić ni­czego, prócz pra­gnie­nia sa­mo­bój­czej śmierci, ono jed­nak już ode­szło. Wię­cej mnie nie zo­ba­czysz. W tej ko­per­cie znaj­dziesz moją ob­rączkę, ra­zem z tym prze­klę­tym wi­sior­kiem w kształ­cie ko­ni­czyny, który nic już dla mnie nie zna­czy. By­łaś tym, co naj­bar­dziej w ży­ciu ko­cha­łem, Úr­sulo, i nie wiem, ja­kich lu­dzi, ja­kie rze­czy mógł­bym po­ko­chać te­raz, kiedy świat stał się dla mnie tym, czym nie był ni­gdy i czego ni­gdy się nie spo­dzie­wa­łem: czymś nie­skoń­cze­nie pięk­nym. Nie wiem, czy fi­nalne zda­nie mo­jej opo­wie­ści, które wie­dziona ka­pry­sem na­pi­sa­łam jesz­cze przed do­koń­cze­niem stron po­cząt­ko­wych, bę­dzie także pa­so­wać do końca mo­jego ży­cia: Cza­sami umrzeć to tyle, co wy­je­chać z da­nego miej­sca, zo­sta­wić wszyst­kie ko­chane osoby i na­wyki. Dla­tego też wy­gna­niec, który nie chce śmierci, cierpi, ale ten, kto śmierci szuka, znaj­duje to, czego do­tąd nie znał: brak bólu w ob­cym świe­cie.

Prze­pi­sa­łam kilka aka­pi­tów i po­dar­łam kartki. Nie wiem, czy rwąc je, nie ze­rwa­łam ja­kiejś klą­twy. To, że nie masz na imię Úr­sula, a ja nie na­zy­wam się Le­onardo Mo­ran, na­wet dziś wy­daje mi się nie­wia­ry­godne, „bo ten, kto pa­trzy, przy­po­mi­nać po­wi­nien to, na co pa­trzy, a po­tem do­piero tę rzecz kon­tem­plo­wać”. Kiedy parę mie­sięcy temu za­rzu­ci­łam pi­sa­nie mo­jej opo­wie­ści, nie wró­ci­łam do świata, który wcze­śniej ode­pchnę­łam, tylko do in­nego, który sta­no­wił kon­ty­nu­ację mo­jej fa­buły (peł­nej nie­pew­no­ści fa­buły, którą wciąż po­pra­wiam w ra­mach mo­jego ży­cia). Je­śli nie umar­łam, nie szu­kaj mnie, je­śli umar­łam – też nie: ni­gdy nie lu­bi­łam, kiedy pa­trzy­łeś na moją twarz, pod­czas gdy ja spa­łam.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki