Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eri opuszcza rodzinną wieś i udaje się do Zamku Magów. Tam ma się uczyć sztuki uzdrawiania ludzi i zwierząt. Na miejscu spotyka Mika. Nikt poza nią nie wie, że ten młody adept magii jest smokiem...
Pewnego dnia podczas zajęć dochodzi do wypadku. Eri tłucze kryształową kulę – jedyną, jaką posiada szkoła. By zdobyć cenny materiał potrzebny do stworzenia nowej, musi się wybrać w niebezpieczną podróż do Mrocznych Gór. Towarzyszą jej Miko oraz najbliższa przyjaciółka Wiki.
Czy ich wyprawa zakończy się sukcesem?
Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.
Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 176
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zajrzyj na strony:
www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
Tę chwilę Eri lubiła najbardziej – gdy tuż po wschodzie słońca wbiegała krętymi schodami na szczyt wieży i stojąc na okolonym blankami tarasie, podziwiała okolicę widoczną z Zamku o Czterech Wieżach, zwanego też Zamkiem Magów.
A było na co popatrzeć! Widok z wysokiej wieży, choć oglądała go już wiele razy, zapierał dech w piersiach. Na południe od zamkowych murów rozciągał się bowiem aż po horyzont groźny, tajemniczy i mroczny Las, znany również jako Bory Fandoriańskie, z widoczną wypukłością Ciemnej Góry. W zeszłym roku, podczas wędrówki w poszukiwaniu porwanego przez południce małego Miszy, Eri poznała wiele sekretów tej puszczy. Do tej pory ogarniało ją wzruszenie na myśl o tych, których napotkała po drodze – dobrym Borowym, chochlikach Skierce i Grabku, wreszcie zielarce Ennie. Zachmurzyła się na wspomnienie walki z Widarą, złą czarodziejką spragnioną władzy nad światem. Nie mogła jednak inaczej postąpić, jeśli chciała wrócić do domu z braciszkiem. Robiło jej się ciepło na sercu, gdy przywoływała scenę powitania: rozradowane, pełne czułości oczy matki, wyciągającej ręce po ocalonego syna…
Dziewczynka uśmiechnęła się do siebie, gdyż zawsze ją radowało szczęśliwe zakończenie tej przygody. Często wracała do niej w myślach, kiedy patrzyła na Las, ponieważ za nim, za odwieczną puszczą, w sąsiedniej krainie zwanej Przylesiem, znajdował się jej dom, a w nim kochani bliscy.
Oderwała wzrok od mrocznych kniei zasnutych jeszcze poranną mgłą i, osłaniając oczy od słońca, spojrzała na wschód – tam rozciągała się Arkadia, kraina pasterzy, rolników i rycerzy. Gdzieś tam mieszkał, zapewne w pięknym zamku, dzielny rycerz Tamur ze swoją małżonką, rusałką Selimą. Bez wątpienia żyli szczęśliwie, jak zwykle ci, co się kochają. Ale Eri zaraz się wzdrygnęła, bo niesforna pamięć podsunęła jej wspomnienia z wędrówki z jajem smoka: ucieczkę przed wukami, pościg waranów, spaloną ziemię Szen, spotkanie z szalonym magiem Widukindem… choć w trakcie tej przygody spotkała też wielu wiernych przyjaciół: gnoma Kołatka, skrzata Bajazego, byłego zbójnika i rymopisa Wergiliusza, rycerza Kokietkę, wróżkę Ewannę… Bez nich z pewnością nie zdołałaby uratować małego smoka.
Westchnęła z nostalgią, tak odległe wydały jej się tamte czasy. Obróciła się na pięcie, tym razem spoglądając ku zachodowi i północy. Z tej strony Zamek Magów graniczył z pasmem wzgórz, coraz wyższych, które łączyły się z Mrocznymi Górami. Kamienne turnie półkolistym łańcuchem sięgały też na północ, aż do Lyrie, rajskiej krainy wróżek i skrzatów. Wysokie skalne szczyty, wiecznie przesłonięte chmurami, zawsze wzbudzały w Eri obawę, gdy na nie patrzyła. Niewiele wiedziała o tej części świata i pewnie dlatego nie lubiła się zbyt długo przyglądać groźnym wierchom.
Przeniosła wzrok na zamek, a dokładnie na Wieżę Mędrców, zwieńczoną tarasem podobnym do tego, na którym teraz stała. Jej przyjaciel najwyraźniej zaspał; prawdopodobnie do późnej nocy siedział nad księgami, co mu się często zdarzało. Słońce tymczasem zdążyło się w całości wynurzyć zza horyzontu, zalewając siedzibę magów strumieniami porannego światła. Na dziedzińcu zaczynał się codzienny ruch, pojawiły się posługujące w kuchniach skrzaty z cebrzykami wody czerpanej ze studni, nad kominami pokazały się smużki dymu. Kucharze przygotowywali śniadanie dla magów i ich uczniów zamieszkujących zamek oraz dla całej rzeszy sług. Nawet do znajdującego się wysoko tarasu, na którym stała Eri, dotarł zapach gotowanego mleka i smażonych na maśle naleśników. Tak smakowity, że aż ślinka napłynęła jej do ust.
Wreszcie na tarasie Wieży Mędrców ukazała się szczupła chłopięca postać. Pomachali do siebie wesoło. Tak się witali każdego ranka. Ponownie mogli się zobaczyć dopiero po południu, po zajęciach i obiedzie.
Miko – pod tym imieniem smok Misza był znany mieszkańcom zamku – pomachał jej raz jeszcze i zniknął w wieży. Widocznie śpieszył się na śniadanie, po którym zaczynała się pierwsza lekcja. Razem z kilkunastoma młodymi adeptami studiował tajniki ludzkiego umysłu, gdyż, co Eri już wiedziała, tam tkwił klucz do tajemnej wiedzy pozwalającej panować nad siłami magii. Ona też nie mogła dłużej podziwiać widoków – musiała się pośpieszyć i zejść na dół. W Wieży Szeptuch nie tolerowano spóźnialskich.
*
Schody prowadziły wprost do bursy, znajdującej się na szóstym, najwyższym poziomie wieży. Rada Magów uznała najwidoczniej, że młodym kandydatkom na szeptuchy bieganie po schodach nie zaszkodzi. Poniżej znajdowały się pokoje i gabinety zajmowane przez nauczycielki oraz przełożoną szkoły, Ellisę, dostojną i wielce poważaną czarodziejkę, członkinię Rady. Jeszcze niżej aż trzy poziomy były zajęte przez sale wykładowe i pracownie, a najniżej, na parterze wieży, ulokowano kuchnię, stołówkę i pomieszczenia gospodarcze.
Eri zeskoczyła z ostatniego stopnia na kamienną posadzkę i zakręcającym korytarzem wieży okrągłej jak wałek do ciasta podążyła do sypialni. Pokój zajmowała razem z trzema innymi dziewczętami. Ostrożnie uchyliła drzwi, ale w środku nikogo nie zastała. Jej współlokatorki udały się na poranną toaletę do umywalni, skąd dobiegały ożywione głosy.
Eri rozejrzała się krytycznie po pomieszczeniu. Łóżko pod wielkim prostokątnym oknem zajmowała Bea, wysoka i ładna blondynka, córka rycerza z Arkadii. Niespecjalnie za sobą przepadały. Eri uważała, że jej koleżanka zachowuje się wyniośle, niekiedy wręcz arogancko, tak jakby sądziła, że arystokratyczne pochodzenie czyni ją lepszą od innych. Na dodatek Bea była bałaganiarą. Tak jak teraz – przed pójściem do umywalni nie zasłała łóżka. Poduszka leżała na podłodze, a kołdra zwisała z poręczy przy wezgłowiu. Eri na ten widok sapnęła z irytacją. W tym miesiącu pełniła funkcję dyżurnej odpowiedzialnej za porządek w sali, ale ani myślała sprzątać po tym dobrze urodzonym niechluju. Bea w domu pewnie miała osobistą służącą. Eri postanowiła, że zwróci jej uwagę.
Sama umyła się przed wejściem na szczyt wieży, teraz więc tylko podeszła do swojego stojącego pod ścianą łóżka i wygładziła nieznaczne fałdki na starannie rozłożonej kołdrze. W pokoju poza łóżkami znajdowały się małe komódki na różne dziewczęce drobiazgi oraz wielka dwudrzwiowa szafa, podzielona na cztery komory, w której uczennice przechowywały ubrania i rzeczy osobiste. Podłogę wykonano z solidnych dębowych desek, dzięki czemu w pomieszczeniu było nieco cieplej niż w komnatach położonych w całkowicie kamiennych częściach wieży. Eri przybyła do zamku wiosną i spędziła w nim lato, niezwykle gorące. Ale był już początek jesieni i dziewczynka obawiała się, że zimą w tych bazaltowo-granitowych murach zapanuje dotkliwy chłód.
Poprawiła swoją kołdrę i zerknęła na sąsiednie, starannie zaścielone łóżko, na którym spała Wiki, koleżanka pochodząca z osady położonej w głębi Mrocznych Gór, córka owczarza, skromna i nieśmiała, niezbyt wysoka i trochę pucułowata. Eri bardzo lubiła tę cichą dziewczynkę, która niepytana rzadko się odzywała. Często jej broniła przed uszczypliwościami Bei, gdyż córka rycerza lubiła sobie pokpiwać z potulnej koleżanki, jakby zawstydzonej pochodzeniem z ubogiej rodziny i na dodatek z osady zagubionej gdzieś daleko pośród gór. Ludzie z innych krain mieli niezbyt dobre zdanie o zamieszkujących tamtejsze doliny drwalach i pasterzach. Uważano powszechnie, choć nie wiadomo dlaczego, że wielu z nich trudni się zbójectwem, a nie uczciwą pracą.
Bea trzymała za to z czwartą lokatorką, Marion, córką zamożnego kupca z Lyrie, wesołą i rezolutną brunetką, posiadaczką imponującej szkatułki z klejnotami. Często siadały obie na jej łóżku i stroiły się w sznury pereł, bransolety i pierścionki. Chichotały przy tym, zerkając w stronę Wiki i Eri, jakby ciekawe, czy tamte zazdroszczą im skarbów. Ale Eri uważała, że to bezwartościowe błyskotki, i z lekceważeniem wzruszała ramionami. Wiele już zdążyła doświadczyć i wiedziała, że tak naprawdę bezcenne są nie klejnoty, lecz wierni przyjaciele, na których zawsze można liczyć. Na przykład tacy jak Miko.
Obie panny odnosiły się do Eri z niejakim respektem, wiedziały bowiem o jej przygodach i dokonaniach. W Zamku Magów nie znalazłby się nikt, kto by o nich nie słyszał. Dobrze pamiętano historię zbuntowanego czarnoksiężnika Widukinda oraz to, jaki go spotkał smutny los, w dużej mierze za sprawą małej dziewczynki z nieznanej osady położonej gdzieś za Borami Fandoriańskimi. To sprawiało, że córka prostego cieśli cieszyła się wielkim uznaniem i nawet członkowie Rady Magów odnosili się do niej z szacunkiem. Nauczycielki w szkole szeptuch nie ukrywały, że uważają Eri za najwybitniejszą uczennicę. Nie w smak to było zwłaszcza Bei. W Zamku Magów ceniono młodych adeptów za talent i dokonania, nie za urodzenie. Pewnie dlatego młoda arystokratka często dopuszczała się względem Eri rozmaitych zaczepek; wyraźnie zazdrościła małej czarodziejce pozycji i sławy. Ta z kolei starała się nie zwracać na zawistną koleżankę uwagi i skupiała się na nauce. Po to przecież przybyła do Zamku Magów: aby stać się tak mądrą i pomocną szeptuchą jak jej pierwsza nauczycielka, Marusza.
Na korytarzu rozległ się gwar podniesionych głosów i w drzwiach stanęła Bea, wciąż wycierając ręcznikiem wilgotne loki. Jeśli Eri czegoś dobrze urodzonej pannie zazdrościła, to jedynie tych wspaniałych włosów, długich jak przędza i jasnych jak łan pszenicy w pełnym słońcu. Uważała, że są znacznie ładniejsze od jej własnych, przypominających lisią kitkę, choć Miko nieraz zapewniał przyjaciółkę, że jej rude kosy są piękne i nie ma się czego wstydzić.
Na widok Eri Bea uśmiechnęła się krzywo i zapytała z nutką szyderstwa:
– No i co tam słychać u twojego chłopaka? Wyznaliście sobie coś ciekawego na tarasach?
Oczywiście cała bursa wiedziała o jej porannych wycieczkach na szczyt wieży.
– Nic ci do tego! – burknęła Eri i pokazała zołzie język.
Rycerska córka chciała się odciąć, ale w tej chwili rozległ się dźwięk spiżowego dzwonka. To przełożona bursy, surowa i wymagająca szeptucha Agina, wzywała uczennice na śniadanie, po którym zaczynały się lekcje. Z pokojów na korytarz wysypały się dziewczęta – w szkole uczyło się szesnaście adeptek – i z tupotem i śmiechami zbiegały po schodach na parter. Tam w jadalni czekały już nauczycielki, aby razem z lokatorkami bursy spożyć poranny posiłek.
– Jeszcze się z tobą policzę – syknęła Bea, po czym cisnęła ręcznik na łóżko, złapała Marion za rękę i pociągnęła ją na korytarz.
Do pokoju nieśmiało wsunęła się Wiki. Wyraźnie czekała, aż tamte sobie pójdą. Eri pokręciła z niezadowoleniem głową. Wiele razy jej tłumaczyła, że nie ma powodu do jakichkolwiek kompleksów wobec współmieszkanek. „W mojej wsi mówią, że nie szata zdobi człowieka” – powtarzała. „O człowieku świadczą chwalebne uczynki, a nie korale czy pierścionki”. Ale do tej pory nie przekonała Wiki.
– Chodźmy – powiedziała, biorąc ją za rękę. – Szeptucha Agina nie znosi spóźnialskich.
I uśmiechnęła się, bo przypomniała sobie, że Marusza też nie lubiła spóźnień na lekcje, choćby najdrobniejszych.
Wyszły z pokoju i podążyły kolistym korytarzem w stronę schodów prowadzących na niższe poziomy. Po chwili już zbiegały nimi w ślad za resztą koleżanek. Dochodzący z dołu zapach smakowitych naleśników stał się trudny do zniesienia. Zwłaszcza dla dziewczynek z pustymi żołądkami.
Prowadząca pierwszą lekcję przełożona Ellisa była nawet trochę podobna do Maruszy: wysoka, szczupła, ciemnowłosa, choć zarazem dużo młodsza od dawnej nauczycielki Eri, ale równie wymagająca. Bardzo nie lubiła, gdy któraś z adeptek opuszczała się w nauce – potrafiła surowo upomnieć, gdy nie usłyszała właściwej odpowiedzi. Niekiedy okazywała też wyrozumiałość, lecz tylko jeśli usprawiedliwienie było naprawdę dobre.
W sali zebrało się już sześć dziewczynek – prócz Eri i jej trzech współlokatorek także bliźniaczki Maja i Taja, córki kowala z Przylesia, czyli krajanki małej czarodziejki. Każda z nich miała oddzielny stolik, siedziały przy nich na stołkach pojedynczo, a nie parami jak w innych szkołach – szeptuchy uważały, że uczennice są dzięki temu bardziej skupione, bo nie mają okazji do pogaduszek i figli. Na kamiennych ścianach komnaty wisiały różne pomoce lekcyjne, przeważnie wyrysowane na pergaminowych arkuszach wizerunki rozmaitych istot z krain otaczających Zamek Magów. W tej izbie wykładano bowiem, jak tłumaczyła Ellisa, „historię naturalną”, czyli wszystko, co o mieszkańcach Arkadii czy Borów Fandoriańskich powinna wiedzieć każda szanująca się adeptka sztuki uzdrawiania.
Sama Ellisa podczas wykładów stała przy wysokim pulpicie i często zaglądała do rozłożonej na nim grubej księgi. Zwykle zaczynała lekcję od odpytania z tego, o czym mówiła na poprzednich zajęciach. Eri uśmiechnęła się pod nosem, ponieważ wczoraj zapoznawały się z mieszkańcami Lasu. A właściwie to ona opowiadała; mówiła o istotach, z którymi się zetknęła podczas wędrówki z Mikiem przez Bory Fandoriańskie. Takie dostała zadanie. Nauczycielka, która zerkała z respektem na dziewczynkę, powiedziała, że co prawda kiedyś spotkała chochlika, ale nigdy nie zetknęła się z Borowym, strażnikiem odwiecznej kniei. Dlatego większą część lekcji przeznaczyła na opowieść Eri o Lesie i jego mieszkańcach.
– Co potrafisz powiedzieć o chochlikach? – zapytała teraz Ellisa, wskazując Beę.
Rycerska córka wzdrygnęła się, wyraźnie zaskoczona, że akurat ją wywołano do odpowiedzi. Na jej twarzy pojawił się wyraz paniki. Eri wiedziała dlaczego – Bea słabo uważała na lekcjach, często się rozmarzała, pewnie rozmyślając o pięknych sukniach, błyszczących koralach, dworskich balach i tym podobnych niebieskich migdałach.
– Eeee… chochliki… są podobne do kotów – zaczęła Bea i zamilkła. Wyraźnie urwał jej się wątek. Spojrzała rozpaczliwie na Marion, licząc na podpowiedź, ale ta najwyraźniej niewiele więcej o chochlikach wiedziała i tylko bezradnie gapiła się na przyjaciółkę. – Znaczy się… żyją w Lesie! – wykrztusiła w końcu Bea.
Przełożona popatrzyła na nią z przyganą i ciężko westchnęła.
– Tyle to wiedzą nawet wiejskie dzieci – stwierdziła. – Nic więcej nie umiesz powiedzieć o chochlikach?
Bea poczerwieniała i spuściła oczy.
– Nie, proszę pani przełożonej.
– A Eri tak ładnie o nich wczoraj mówiła. Poproś ją, aby wieczorem opowiedziała ci o nich raz jeszcze. Jutro przed lekcjami znowu cię odpytam.
Dziewczynka poczerwieniała jeszcze bardziej i rzuciła Eri wściekłe spojrzenie. Nie mogło jej spotkać większe upokorzenie niż konieczność wzięcia korepetycji u koleżanki, której tak serdecznie nie znosiła.
Szeptucha głośno klasnęła, aby zaznaczyć, że przechodzą do właściwej lekcji. Palec wskazujący prawej dłoni skierowała w dół i poleciła:
– Powiedzcie mi, co mamy pod stopami.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Eri też się nie odzywała, choć domyślała się, jak brzmi właściwa odpowiedź.
– Podłogę! – pisnęła nieśmiało Wiki, po czym prawie całkiem zniknęła za stolikiem.
Ellisa przytaknęła z lekkim uśmiechem.
– Tak, oczywiście. A pod podłogą? Tylko mi nie mówcie, że niżej są kuchnia i dziedziniec.
Znowu zapadło milczenie, aż w końcu Eri postanowiła zabrać głos.
– Pod stopami mamy ziemię, bo my, ludzie, a także inne istoty, żyjemy na ziemi.
Szeptucha z powagą skinęła głową na znak, że zgadza się z tą odpowiedzią.
– To prawda, żyjemy na ziemi… i do tej pory wiele mówiliśmy o tym, co się na niej dzieje. Musicie jednak wiedzieć, że nasz świat nie ogranicza się do tego, co na ziemi, co widzimy na co dzień. Niżej, w jej głębinach, istnieje bowiem inny, podziemny świat, w którym żyją stwory, o których zwykli ludzie nie mają większego pojęcia, a o których my, wiedzący, mamy wiadomości… Dlatego przecież nazywają nas wiedzącymi, bo wiemy więcej niż inni.
Eri, ale też inne uczennice ciekawie nadstawiły uszu. Czasem się zdarzało, że stare kobiety wieczorem przy płonącym w piecu ogniu wspominały o podziemnym królestwie, gdzie „nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zachodzić”, tak straszne miały tam mieszkać potwory.
– Dawno temu, kiedy na ziemi jeszcze nie pojawili się ludzie – zaczęła Ellisa – żyły na niej…
– Smoki! – wyrwały się zgodnym chórem bliźniaczki, Maja i Taja. Szeptucha, choć nie lubiła, gdy jej przerywano, tym razem przytaknęła z uśmiechem.
– Nie inaczej. Choć nie tylko smoki. W tamtych pradawnych czasach ziemię zamieszkiwały także żmije, podobne do wielkich skrzydlatych węży. Władał nimi Weles, stwór o trzech głowach i ciele lwa, czczony przez żmije niczym bóg. Początkowo żmije i smoki po równi podzieliły się światem i żyły w pokoju. Tak było przez długi czas, dopóki na ziemi nie pojawili się ludzie. Smoki odniosły się do przybyszy przyjaźnie i otoczyły ich opieką. Ale Welesowi nowi mieszkańcy świata zupełnie się nie podobali, uważał ich za szkodników, bo wyrąbywali lasy i zmieniali je w pola uprawne. Jego nienawiść urosła do tego stopnia, że zażądał od władcy smoków, wielkiego Peruna, by przestał chronić ludzi i pozwolił żmijom ich wytępić. Lecz na to Perun, obdarzony szlachetnym sercem, nie chciał przystać, choć Weles groził mu wojną, jeśli nie spełni jego żądań. Dzielny smok postanowił stawić czoło niedawnemu przyjacielowi. Rozgorzały straszliwe zmagania, w powietrzu i na ziemi starły się ogromne armie żmijów i smoków. O wyniku walki zdecydował pojedynek Peruna z Welesem. Na szczęście władca smoków zwyciężył i ludzie byli ocaleni. Ale wielki smok nie pragnął zagłady Welesa. Zionął ogniem, wypalił w ziemi wielki dół i strącił do niego wodza żmijów, wraz z resztkami jego armii. Dół potem zasypał, a jego smoki ułożyły nad nim wielkie stosy głazów. Stąd wzięły się Mroczne Góry – to skalny nagrobek Welesa, a raczej jego więzienie. Bo on nie zginął. Legenda mówi, że żyje gdzieś w głębokich jaskiniach wraz ze swoimi żmijami, czekając, aż nadarzy się sposobność powrotu na ziemię.
Eri podniosła rękę, a szeptucha przyzwoliła na zadanie pytania.
– Z tej legendy wynika, że ludzie kiedyś żyli ze smokami w przyjaźni. Dlaczego przestali się przyjaźnić? Dlaczego wybuchła wojna i kraina Szen uległa zagładzie?
Nauczycielka spojrzała na nią z zagadkową miną.
– To zupełnie inna historia i temat na osobną lekcję. Niebawem o tym porozmawiamy. A o Welesie opowiedziałam wam, ponieważ my, wiedzący, jesteśmy powołani do ochrony ludzi, w końcu też nimi jesteśmy, różni nas jedynie dar mocy. Pomagamy im i ich leczymy, a także bronimy przed każdym złem, jakie się może przydarzyć na tym świecie. W tym sensie jesteśmy nie tylko posiadaczami mocy, lecz także wiedzy. Bo zło znajduje się również tam, gdzie zwykli ludzie widzą – tu porozumiewawczo mrugnęła do Wiki – podłogę, a wy powinnyście widzieć niezmierzoną ziemię, ze wszystkimi jej tajemnicami…
*
Na następnej lekcji uczyły się o runach – znakach, za pomocą których magowie potrafią utrwalić ludzką mowę. Nazywało się to sztuką pisania. Wykładała ją Melia, szeptucha młoda, ale bardzo już uczona, przy tym lubiana przez dziewczęta, była bowiem wesołego usposobienia. Często podczas zajęć żartowała, co sprawiało, że nauka trudnych znaków przychodziła z łatwością. Dziś uczyły się o runie „Wu”, której znak żadnej uczennicy z niczym się nie kojarzył. Ale Melia na wszystko miała sprytny sposób.
– Wyobraźcie sobie, że runa ta przypomina kształtem dwóch skrzatów, co przysnęli przy stole nad gąsiorkiem ulubionego miodowego napitku. Ta wypukłość pośrodku runy to właśnie pękate gliniane naczynie, a ostre „szczyty” po bokach to szpiczaste czapki pochrapujących skrzatów. Teraz zapamiętacie?
Roześmiały się, a Eri musiała przyznać, że Melia to naprawdę pomysłowa nauczycielka. Ona sama nie miała żadnych problemów z nauką pisma, runy zapamiętywała bez trudu, potrafiła już składać co prostsze wyrazy. Nie mogła się doczekać chwili, gdy pozna całą sztukę pisania i będzie sama – jak Marusza i inne wykształcone szeptuchy – czytać księgi poświęcone magii i dowiadywać się z nich o potężnych zaklęciach i innych sekretach.
Kolejna lekcja przypadała z Pellą, starą szeptuchą, o której gadano w zamku, że liczy sobie przeszło sto lat. Być może dlatego tak wiele wiedziała o sztuce uzdrawiania, leczniczych właściwościach roślin, kamieni czy minerałów. Eri sporo się na ten temat nauczyła od Maruszy, ale dopiero Pella wprowadziła ją w różne sposoby przeciwdziałania chorobom – zarówno zwykłym, naturalnym, jak i będącym skutkiem działania złej magii, czyli rzucania uroków.
– Urok to zła magia, stosowana w celu zaszkodzenia innym – mówiła mądra staruszka. – Rzucić urok potrafią nie tylko wiedzący, którzy zeszli na niewłaściwą drogę, lecz także zwykli ludzie. Czasem zdarza się niestety, że poznają szkodliwe zaklęcia i stosują je wobec innych. Na szczęście taki urok da się łatwo odwrócić, czyli odczynić, nie jest bowiem wsparty mocą osoby wiedzącej. Znacznie gorzej się dzieje, gdy mamy do czynienia ze złym magiem – słyszałyście, mam nadzieję, o Widukindzie? – ponieważ zaklęcie wzmocnione bardzo trudno zwalczyć. Zapytajcie Eri, ona coś o tym wie…
Oczywiście znały opowieść o Widukindzie, Eri i smoczym jaju, rozpowszechnioną przez bajarzy w Arkadii, Przylesiu i wielu innych krainach. Mieszkańcy Zamku Magów do tej pory wzdrygali się na dźwięk imienia złego czarnoksiężnika, który pragnął obalić Wielką Radę i zawładnąć światem. I doskonale pamiętano, kto mu w tym przeszkodził.
Gdy Pella wspomniała o Eri, dziewczynka poczuła, że ktoś wlepia w nią bynajmniej nie przyjazne spojrzenie. Zerknęła w bok. Tak, to oczywiście Bea przewiercała ją zawistnym wzrokiem. Rycerska córka wciąż nie mogła przeboleć, że zwykła wieśniaczka z Przylesia cieszy się takim poważaniem wśród szeptuch i magów, nie wspominając o innych uczennicach, które podziwiały ją za niezwykłe przygody i sławę, jaką się okryła. Bea z trudem godziła się z tym, że jej arystokratyczne pochodzenie na mieszkańcach Zamku Magów nie robiło specjalnego wrażenia, w przeciwieństwie do niezwykłych dokonań Eri.
– Musicie jednak pamiętać o najważniejszym – ciągnęła Pella. – Otóż nawet najlepiej wypowiedziane zaklęcia są daremne, jeśli nie stoją za nimi szczere intencje. Magia to nie tylko słowa czy moc. Aby zadziałała, trzeba włożyć w nią całe serce. A gdy jest w nich złość lub gniew, na nic wszelkie słowa. Moc uzdrawiania płynie bowiem z miłości, nie z nienawiści. Uleczyć może jedynie ten, kto potrafi kochać.
Mówiąc to, szeptucha spojrzała znacząco na Beę, a ta, zawstydzona, spuściła wzrok. Przed mądrą czarodziejką nic się nie ukryło, doskonale znała charaktery swoich uczennic. Eri, która od czasu nauki u Maruszy zdawała sobie sprawę, na czym polega praca szeptuch, zastanawiała się czasem, jak taka arogancka dziewczyna będzie służyła prostym ludziom – bo dobre czarodziejki nikomu nie odmawiały pomocy, taką zresztą składały przysięgę po ukończeniu szkoły. Już pierwszego dnia nauki przełożona Ellisa przeczytała jej tekst młodym adeptkom, aby wiedziały, na czym polega bycie szeptuchą: „Radą i pomocą służyć każdemu i wszędzie”, tak w niej zapisano. Eri ciekawiło, czy Bea zrozumiała, co to znaczy. Na razie wolała o to nie pytać.
Lekcja dobiegła końca i dziewczęta udały się do położonej obok pracowni liczb, miar i wag, w której królowała szeptucha Branden, nauczająca bardzo ważnej sztuki komponowania leków. Musiały wiedzieć, jak stosować rozmaite receptury, w jakich ilościach i proporcjach mieszać zioła na medykamenty, jak je odmierzać i ważyć, ile odliczyć ziarenek czy porcji. Eri bardzo się zainteresowała sztuką liczb, uwielbiała dodawać i odejmować. Wiedziała od Mika, że w innych wieżach magowie też się tym zajmują, na znacznie wyższym poziomie. Pomyślała, że również chciałaby wiedzieć więcej – nie wystarczało jej liczenie ziarenek gorczycy do maści na pryszcze. Tymczasem jej koleżanki nudziły się na lekcji i z utęsknieniem czekały na dzwonek oznaczający koniec zajęć i zarazem wzywający na obiad.
– Ile tu mamy ziarenek kopru? – spytała Branden, wskazując Marion jako tę, która powinna odpowiedzieć.
Nie mogła gorzej wybrać – nie dość, że liczenie szło Marion słabo, to na dodatek kupcówna najwyraźniej znowu się rozmarzyła. Pewnie myślała o placku z wiśniami, który, jak zapowiadały dobiegające z kuchni zapachy, miał być na deser. Bardzo lubiła słodkości.
– Eeee, siedem – wykrztusiła Marion po dłuższym wahaniu.
Eri uśmiechnęła się pod nosem, bo ziaren było dziewięć.
Nauczycielka pokręciła głową.
– Marion, znowu nie uważałaś. Właściwa odpowiedź to dziewięć. Ale teraz już uważaj! Jeżeli od tych dziewięciu ziarenek odejmiemy dwa, to ile nam zostanie?
Na twarzy uczennicy pojawił się wyraz paniki, ale w tym momencie zabrzmiał dzwonek oznajmiający koniec zajęć. Wybawił nieszczęsną Marion z kłopotów.
*
Po obiedzie – jedzonym, jak wszystkie posiłki, w jadalni na najniższym poziomie wieży, tuż obok kuchni – uczennice aż do późnych godzin popołudniowych miały czas wolny. Eri zawsze spędzała go z Mikiem. Zwykle wybierali się na małą wycieczkę na jedno z niskich wzgórz otaczających zamek. Bardzo lubili te wędrówki, mogli wtedy swobodnie porozmawiać. Na głos, bo zabroniła mu podsłuchiwać swoje myśli. „Jak będziesz chciał coś o mnie wiedzieć, to zapytaj – oświadczyła stanowczo. – Podsłuchiwanie to bardzo brzydki zwyczaj”. Miko początkowo udawał, że nie wie, o co jej chodzi, ale w końcu się zgodził.
Często wspominali wspólne przygody – poszukiwanie uprowadzonego przez południce małego Miszy czy walkę z Widarą. Ale rozmawiali też o tym, co robili na zamku – zwłaszcza Eri, zgodnie ze swoją ciekawską naturą, wypytywała chłopaka o jego studia. Wiedziała, że pozostaje pod szczególną pieczą Wielkiej Rady Magów. Jego prawdziwa tożsamość stanowiła pilnie strzeżoną tajemnicę. Tylko członkowie Rady wiedzieli, kim naprawdę jest ten wesoły i bystry chłopak, wyraźnie zdolniejszy od innych adeptów. No i oczywiście wiedziała też Eri, ale nie miała zamiaru nikomu o tym mówić. W końcu Miko – a tak naprawę smok Misza – był jej i TYLKO jej.
Jak zwykle czekała na niego przy zamkowej bramie, przyjaźnie rozmawiając z odźwiernym, skrzatem zwanym Głowaczem (bo jego kapelusz nakrywał „nosicielkę rozumu” naprawdę słusznych rozmiarów), który pełnił w zamku funkcję głównego rozpowszechniacza wiadomości. Z racji obowiązków zawodowych witał bowiem każdego kupca i podróżnego zjawiającego się w siedzibie magów, wypytując przy okazji o najświeższe wieści ze świata. Eri zawsze była ciekawa, co tam słychać w Przylesiu. Niestety tym razem Głowacz nie miał dla niej nowych wiadomości o rodzinnych stronach. Pogadali więc sobie o pogodzie, która w żniwa dopisała, dzięki czemu pewnie wszystkim rolnikom, także w Przylesiu, zbiory się udały.
Na dziedzińcu pojawił się Miko. Wyszedł z Wieży Mędrców z koszykiem w ręku. Chłopak pozostawał w komitywie z kucharzami i zawsze na spotkanie z Eri potrafił załatwić trochę łakoci. Na widok dziewczynki z radosnym uśmiechem puścił się biegiem w stronę bramy, zręcznie wymijając stojące mu na drodze grupki skrzatów, zajętych codziennymi obowiązkami.
– O, widzę, że twój przyjaciel już jest – zauważył Głowacz. – Pamiętajcie tylko, aby wrócić na czas. Wczoraj spóźniliście się na popołudniowe zajęcia! Wiem, że magowie i szeptuchy bardzo tego nie lubią!
Eri bezradnie rozłożyła ręce.
– Padał deszcz, więc musieliśmy się schować, a potem, po deszczu, pokazała się taka ładna tęcza, że oczu nie mogliśmy od niej oderwać…
Skrzat roześmiał się serdecznie.
– Ech, sam byłem kiedyś młody i pamiętam, jak czas szybko biegnie. Ale dziś postarajcie się nie zagapić.
– Obiecujemy, panie Głowaczu – powiedział Miko, który zdążył już dobiec do bramy. Ani odrobinę nie był zdyszany.
Przekroczyli bramę i fosę.
– Dziś może nie oddalajmy się zanadto, po co się mają denerwować z naszego powodu – zaproponował chłopak i wskazał nieodległe wzgórze porośnięte na szczycie brzozowym zagajnikiem. Bardzo lubili tam chodzić, bo rozciągał się stamtąd ładny widok na zamek i okolicę.
Opuściwszy zamkowe mury, powędrowali szerokim gościńcem prowadzącym do Arkadii, którym przybywali do siedziby magów kupcy i podróżni. Ci drudzy zjawiali się najczęściej w poszukiwaniu pomocy – zwykle chodziło o remedium na rzadką chorobę. W okolicznych krainach ludzie wiedzieli, że nikt nie osiągnął takiej biegłości w leczeniu różnych dolegliwości jak tutejsze szeptuchy. Ta biegłość jednak nie przychodziła sama. Mijali właśnie z Mikiem łąkę między drogą a wzgórzem, na które zamierzali wejść. Tu w bujnej trawie gęsto przetykanej ziołami brodziła Pella w towarzystwie małej Wiki, pomagającej zbierać do koszyka wybrane rośliny.
Eri już dawno zauważyła, że jej nieśmiała koleżanka szczególnie interesuje się ziołolecznictwem. Zapytana kiedyś o to Wiki odparła, że w jej położonej daleko w górach osadzie co rusz trapią mieszkańców różne plagi, a stara zielarka Riwa jest już wiekowa, dlatego zdecydowano, że dziewczynka powinna się udać na naukę do Zamku Magów, aby posiadłszy sztukę uzdrawiania, mogła po powrocie pomagać Riwie i służyć krajanom, zamawiając uroki i lecząc choroby. Eri bardzo ceniła Wiki za przywiązanie do współplemieńców. Pomachała do niej wesoło, gdy weszli na łąkę.
Ale Wiki jej nie zauważyła, bez reszty pochłonięta sortowaniem i wiązaniem w pęczki zerwanych przez szeptuchę roślin. Uważnie przy tym słuchała, co mówiła Pella. Pilna uczennica wykorzystywała każdą okazję, aby się czegoś nowego dowiedzieć o ziołach.
Miko też się jej przyglądał.
– Pracowita ta Wiki niczym mrówka – zauważył. – Odnoszę wrażenie, że bardzo ją lubisz.
Eri nie zaprzeczyła. Dlaczego miałaby nie lubić tak miłej i skromnej osoby?
– Nie zadziera nosa jak te wszystkie szlachcianki i kupcówny – powiedziała. – Podobnie jak ja pochodzi z małej osady i wie, że ciężka praca to coś zupełnie innego niż plotkowanie i strojenie się w korale. Wydaje mi się, że niektóre z moich koleżanek cały dzień nic innego by nie robiły.
Chłopak parsknął śmiechem i pokazał na ścieżkę prowadzącą na szczyt pagórka. Tam, na skraju brzozowego zagajnika, mieli swoją ulubioną polankę. Uwielbiali na niej przesiadywać, podziwiać krajobraz i gadać o tym, co u kogo słychać.
Tak było i tym razem. Po dotarciu do zagajnika Eri z ulgą klapnęła na trawę, w miejscu jeszcze wygniecionym po poprzednim posiedzeniu. Miko usiadł obok, sięgnął do koszyka i wyjął słuszny kawałek ciasta z jagodami, naprawdę pysznego, jak przekonała się szybko jego przyjaciółka. Do popicia miał w butelce kompot brzoskwiniowy. Zamkowi kucharze musieli chłopaka naprawdę lubić.
Dziewczynka jadła ciasto i cały czas mówiła, głównie o Bei. Było jej bardzo przykro, że tak się nie lubią.
– Bo wiesz – perorowała z pełnymi ustami – ona strasznie zadziera nosa, a przecież wcale się tak dobrze nie uczy. Dziś się okazało, że nic nie wie o chochlikach. Będę musiała jeszcze raz jej wszystko o nich opowiedzieć. Pewnie znowu nic nie zapamięta.
Jej przyjaciel słuchał, lekko się uśmiechając i skubiąc ciasto, ale czuła, że myślami jest daleko. Przerwała swoje narzekania na niesympatyczną koleżankę i z troską położyła mu dłoń na ramieniu.
– Misza… – Tak się do niego zwracała, gdy byli sami. – Czy coś się stało?
Westchnął ciężko, spojrzał na pokruszony kawałek ciasta i rzucił go daleko przed siebie, w trawę, dla ptaków, aby i one coś miały z tej słodkiej uczty.
– Dziś na lekcji historii z magiem Taurusem mówiliśmy o wojnie ludzi ze smokami, o tym, co spotkało Szen, i dlaczego smoki musiały opuścić ten świat. Nie potrafię pojąć, jak do tego doszło. Skąd taki wybuch nienawiści między ludźmi a smokami? Ja nie żywię nienawiści do żadnego człowieka, przeciwnie, wiele zawdzięczam ludziom i innym stworzeniom. Dlaczego pokój, jaki między nami panował, został zburzony?
Eri milczała przez dłuższą chwilę. Zadawała sobie często to pytanie, ale wciąż nie znała odpowiedzi.
– Odkąd pamiętam, jeszcze gdy byłam zupełnie mała, straszono mnie i inne dzieci smokami, które spadną z góry i nas porwą, jeśli będziemy niegrzeczne. Ludzie naprawdę boją się smoków. To bardzo dziwne, bo dziś przełożona Ellisa opowiedziała nam o bardzo dawnych czasach, gdy między obu rasami panował pokój, a nawet przyjaźń. Ale nie wyjaśniła, co się stało, że potem wybuchła wojna.
– Taurus też tego nie wyjaśnił. Powiedział nam po prostu, że obie rasy stanęły naprzeciwko siebie i stoczyły straszliwą wojnę, która wiele kosztowała obie strony. Nie wyjawił jednak jej przyczyn.
– Koniecznie musimy się tego dowiedzieć! – zawołała Eri.
Miko przytaknął, wskazując zarazem słońce, które stało już nisko nad horyzontem. Robiło się późno.
– Pewnie tak. Ale nie dzisiaj. Powinniśmy wracać, jeśli nie chcemy dostać bury od Głowacza.
Eri nie przypuszczała, że Bea okaże się aż tak złośliwa i dojdzie przez nią do prawdziwej katastrofy.
Wieczorem w bursie, gdy po kolacji i toalecie położyły się do łóżek, zgodnie z poleceniem Ellisy opowiedziała jeszcze raz o swoich doświadczeniach z chochlikami. Tym razem wyniosła córka rycerza słuchała uważnie, podobnie zresztą jak Wiki i Marion, zawsze zaciekawione przygodami, także tymi relacjonowanymi przez Eri po raz kolejny. Bea co prawda miała wielce naburmuszoną minę, ale nawet zadała kilka pytań. Doskonale wiedziała, że z tak wymagającą nauczycielką jak przełożona nie ma żartów. Nie dość pilne adeptki bywały ze szkoły usuwane. Szeptuchy zarządzające Wieżą wciąż powtarzały, że dar mocy bez solidnej wiedzy nie na wiele się przyda.
Rano tuż po śniadaniu Bea udała się do Ellisy na egzamin. Nie trwał długo, wkrótce wróciła z pogodną miną. Widocznie tym razem szeptucha była z niej zadowolona. Ku zdziwieniu koleżanek Bea podziękowała Eri za pomoc. Dumnej szlachciance zdarzało się to niezbyt często. Wszyscy uznali, że waśnie między nimi zostały zażegnane. Niestety, nie okazało się to prawdą…
Tego dnia pierwsza lekcja odbywała się w Sali Zaklęć. Tak powszechnie nazywano okrągłą komnatę, w której uczono formuł przydatnych w profesji szeptuchy – nie tylko uzdrawiających, lecz także odpędzających czy przywołujących rozmaite istoty, rozganiających burzowe chmury lub sprowadzających deszcz. Eri sporo ich poznała podczas nauki u Maruszy, ale tutaj się przekonała, że istnieją ich setki, jeśli nie tysiące. Na ścianach wisiały wielkie pergaminowe karty z zaklęciami nakreślonymi pismem runicznym, inne zawierała księga oprawiona w grube drewniane okładki, leżąca na wysokim i szerokim pulpicie zajmującym środek sali. Na tymże pulpicie, na płaskiej skrzynce obitej czarnym aksamitem, spoczywała w zagłębieniu… cudowna kula z błękitnego kryształu. Wielkości sporego melona, jak oceniała Eri. Wiedziała, że kula służy do wzmacniania pewnych zaklęć, a także do innych rzeczy, o których będą się uczyć później, jak im zapowiedziała Ellisa.
Małą czarodziejkę kula fascynowała – wydzielała delikatną błękitną poświatę, a gdy się patrzyło na nią dłużej, dało się dostrzec wewnątrz drobiny srebrnego pyłu, choć może były to iskierki, bo świeciły, wędrując to w górę, to w dół, a czasem skupiając się w małe chmurki, kręcące się wokół wspólnej osi. Eri domyślała się, że to wynik działania magii, wystarczyło unieść rękę, aby wyczuć moc bijącą od kuli. Każdy, kto na nią spojrzał, do razu wiedział, że to niezwykle cenny przedmiot o cudownych właściwościach.
Gdy grupa weszła do sali, nauczycielka jak zwykle stanęła za pulpitem, a dziewczęta skupiły się przed nim, gotowe słuchać wykładu. Ellisa otworzyła księgę i przez dłuższą chwilę odwracała karty, szukając właściwej.
– O, mam – powiedziała. – Dzisiaj porozmawiamy o sposobach usuwania kurzajek, brzydkich znamion na skórze, trapiących zwłaszcza dzieci. Ktoś może słyszał, jak ludzie sobie z tym radzą?
– My! – pisnęły równocześnie Taja i Maja, podskakując z podekscytowania. – Trzeba znaleźć małą zieloną żabkę, przytknąć do kurzajki i wypuścić – oznajmiła Taja. – Bo wtedy żabka zabierze ze sobą kurzajkę i przemieni się w ropuchę – dodała Maja.
Eri zachichotała pod nosem. Kiedyś spróbowała tego sposobu i tylko niepotrzebnie wystraszyła zwierzątko. Szeptucha też była tą odpowiedzią wyraźnie rozbawiona, ale uśmiechnąwszy się powściągliwie, wyjaśniła:
– Niektórzy tak postępują, męcząc nieszczęsne żabki. A kurzajki zostają. Nasza księga podaje inny sposób. – Ellisa znacząco postukała palcem w pulpit. – Cóż bowiem w niej zapisano? „Miejsca kurzajką tknięte trzy razy dziennie obmywaj naparem z rumianku i dziurawca. Tak czyń przez dni trzy, za każdym razem powtarzając: Precz stąd, kurzajko, znikaj mi szparko! A jeśli nie zniknie, raz jeszcze powtórz wszystko od początku”. Jak widać, procedura jest prosta i nie trzeba angażować żadnych zielonych stworzonek.
Teraz roześmiały się wszystkie dziewczęta, bliźniaczki zaś, wyraźnie zawstydzone, zaczęły się szeptem oskarżać nawzajem o głupie pomysły. Szeptucha uniosła dłoń, nakazując spokój.
– Po to znalazłyście się w tej szkole, aby poznać naprawdę skuteczne sposoby leczenia – rzekła, odwracając kartę w księdze. – I to wielu różnych chorób, ponieważ ludzi trapią nie tylko kurzajki… Co jeszcze wiecie o uzdrawiających właściwościach rumianku? – zapytała.
Eri podniosła rękę, bo o tym pożytecznym zielu sporo słyszała od Maruszy, i w tym momencie poczuła w kostce lewej stopy straszny ból, tak silny, że przeszył ciało na wskroś. Odruchowo oderwała porażoną stopę od podłogi, ale wtedy zachwiała się i, by nie upaść, wyciągnęła przed siebie ręce, usiłując się czegoś chwycić… Przed nią był tylko pulpit… Poczuła pod palcami coś okrągłego i zimnego, co zresztą zaraz jej umknęło. Nie runęła jak długa na podłogę, bo w ostatniej chwili stojąca obok Marion chwyciła ją za ramiona i podtrzymała. Potrąconej kuli niestety nikt nie złapał.
Próbowała to zrobić szeptucha, ale zdołała ledwie musnąć gładką jak szkło powierzchnię… Kryształowa kula uderzona z rozmachem dłonią Eri stoczyła się z postumentu, odbiła lekko o brzeg pulpitu, by łagodnym łukiem poszybować ku kamiennej posadzce… Spadła na nią z trzaskiem przypominającym odgłos gromu. W mgnieniu oka błękitna sfera zmieniła się w świetlisty tuman, który rozpełzł się we wszystkich kierunkach, osiadając na marmurowych płytach posadzki w postaci białego jak śnieg pyłu…
Obecne w Sali Zaklęć osoby zamarły, zdjęte przerażeniem, niczym kamienne posągi. Ellisa wyglądała jak rażona piorunem albo jakby zobaczyła coś, w co nie potrafiła uwierzyć.
– Coś ty zrobiła, dziewczyno! – jęknęła w końcu, łapiąc się za głowę, gdy chmura pyłu opadła i wszyscy mogli zobaczyć, że po czarodziejskiej kuli została jedynie zaścielająca podłogę warstwa krystalicznego piasku. – Coś ty zrobiła…
*
Wiadomość o rozbiciu kryształowej kuli – tej kuli! – wstrząsnęła całym Zamkiem Magów. Jego najstarsi mieszkańcy nie pamiętali podobnego wydarzenia. Nawet skrzaty, zwykle mało interesujące się dziwnymi sprawami swoich chlebodawców, kręciły w zdumieniu głowami. Zebrała się Wielka Rada i nieustannie dyskutowała nad sytuacją, a na dziedzińcu gromadziły się grupki adeptów i magów, którzy z pasją omawiali bulwersujący wypadek. Utrata tak cennego przedmiotu, w dodatku posiadanego od wielu wieków, zburzyła spokój mieszkańców siedziby szeptuch i czarodziejów.
Eri wywołaną przez siebie burzę przeczekiwała w sypialni, dokąd kazała jej pójść Ellisa, gdy tylko doszła do siebie po rozbiciu kuli. Dziewczynka siedziała na łóżku i okładała zimnym kompresem obolałą i obrzmiałą kostkę. Niestety nie znała żadnego zaklęcia, które zlikwidowałoby opuchliznę. I zapowiadało się, że – tak przynajmniej ponuro przypuszczała – raczej już nie pozna. Niewątpliwie po tym wandalskim wyczynie zostanie wydalona ze szkoły szeptuch – choć przecież nie zamierzała niczego stłuc! A zwłaszcza czegoś tak cennego! Co się właściwie stało? Skąd ten nagły ból w nodze? Ktoś ją kopnął? Ale kto? Przecież przy niej stała tylko Marion… Chyba…
Drzwi skrzypnęły i do pokoju nieśmiało wsunęła się Wiki.
– Ty nie na lekcji? – spytała zdziwiona Eri.
– Nieee. Powiedziałam, że idę do pokoju po chusteczkę, bo mam katar. – Wiki ostentacyjnie pociągnęła nosem; na tę przykrą dolegliwość nie znały zaklęcia najtęższe uzdrowicielki. – Chciałam się z tobą zobaczyć, bo… wiem, co się stało. Widziałam, kto cię kopnął. – Wskazała na obłożoną kompresem stopę.
Eri już się sama domyśliła. Usiłowała sobie przypomnieć, kto gdzie stał podczas lekcji w Sali Zaklęć. Przed nią z lewej strony znajdowały się bliźniaczki, z prawej Marion, dalej Wiki… a gdzie stała Bea?
– Bea – powiedziała Eri głośno. Wiki pokiwała głową.
– Tak, widziałam, jak stanęła za tobą, na chwilę tylko, bo jak krzyknęłaś, to się odsunęła. A potem ją przyłapałam, jak wytrząsała z trzewika kamyk. Musiała go tam przedtem włożyć, żeby cię bardziej zabolało.
Eri zdjęła kompres i uważnie obejrzała siny, podbiegły krwią ślad po uderzeniu. Od zwykłego kopnięcia tak fatalnie by nie wyglądał. Pokręciła głową. Nie spodziewała się, że koleżankę stać na podobnie wredny postępek. Pewnie Bea chciała się odegrać za te przymusowe korepetycje z chochlików. Że też ona, Eri, musiała się zatoczyć na pulpit i potrącić tę nieszczęsną kulę! Nie ma co, udała się zemsta rycerskiej córce, chyba nawet lepiej, niż Bea planowała.
– Myślę, że powinnam powiedzieć szeptusze Ellisie, że to nie twoja wina – dodała Wiki. – Gdyby nie Bea, nic by się nie stało…
Lecz Eri nie była pewna, czy ma to sens i czy wyszłoby jej to na dobre. Magowie zapewne usunęliby wówczas ze szkoły obie skłócone uczennice, obowiązywał je bowiem bardzo surowy regulamin, zakazujący waśni i awantur. I w ten sposób jej kariera w Zamku Magów dobiegnie końca. Eri czuła, jak rośnie w niej gniew na Beę. A tak chciała się uczyć, poznawać nowe czary i zaklęcia, sposoby używania mocy. I jak się teraz pokaże na oczy Maruszy? Choć rodzice na pewno się ucieszą z jej powrotu do domu. „Co takiego zrobiłam tej wstrętnej dziewczynie, że tak mnie potraktowała?” – rozpaczała w duchu. Było coś jeszcze – nie chciała się rozstawać z Mikiem. Bardzo nie chciała.
Schowała twarz w dłoniach i byłaby się rozpłakała, gdyby nie ostry brzęk dobiegający od strony okna. A potem drugi, głośniejszy.
– Ktoś chyba strzela z procy w nasze okno – zauważyła Wiki. – Jak nie przestanie, to zaraz zbije szybę.
Brzęknęło po raz trzeci i nastała cisza. Miko, kochany przyjaciel, nie zapomniał o niej! Trzy uderzenia kamyczkiem w okno stanowiły ich sygnał – oznaczały, że chłopak będzie na nią czekał w umówionym miejscu. Z pewnością dowiedział się o jej kłopotach.
Postanowiła, że popłacze sobie później. Najpierw porozmawia z Mikiem. Spojrzała na Wiki, która wciąż podejrzliwie zerkała na okno.
– Moja droga, myślę, że możesz mi pomóc. Wyjrzyj na korytarz i zobacz, czy nikt się tam nie kręci…
*
Kiedy padało lub było zbyt zimno czy też po prostu nie mieli czasu na dalszą przechadzkę, Eri i Miko spotykali się w swoim ulubionym zakątku – niewielkiej stajence dla kilku osiołków, używanych przez skrzaty do transportu. Stajenka stanowiła część zabudowań gospodarczych, rozciągających się wzdłuż muru między Wieżą Szeptuch a Wieżą Umiejętności. Bardzo lubili to miejsce – wejście osłaniał daszek z gontów, a od strony dziedzińca stała wiklinowa ścianka. Tym sposobem mieli do dyspozycji rodzaj altany, bo pod ścianą opiekujący się zwierzakami skrzat imieniem Hum umieścił wygodną ławeczkę. Tolerował obecność młodych adeptów w swoim przybytku, bo systematycznie przekupywali go ciastem ze śliwkami, które ogromnie lubił i którego mógł zjeść – jak się wydawało – każdą ilość.
Eri, dla niepoznaki ubrana w płaszcz z kapturem naciągniętym na głowę, tuż za rozglądającą się na wszystkie strony Wiki wymknęła się z Wieży Szeptuch i pobiegła w stronę stajenki. Za płotkiem, na ławce, czekał Miko i bawił się procą. Nieco się zdziwił, że jego przyjaciółka nie przyszła na spotkanie sama.
– Możemy jej zaufać – wyjaśniła Eri. – Widziała, kto mnie tak urządził. Niech ci sama powie.
Wiki pokrótce opowiedziała, jak doszło do stłuczenia kryształowej kuli. Miko wysłuchał relacji i skrzywił się z niesmakiem.
– Niezłe ziółko z tej Bei – skomentował. – Takie zachowanie nie może jej ujść płazem. Tyle że to ciebie oskarżają o zniszczenie kuli. To naprawdę wielka strata dla Zamku, magowie w mojej wieży twierdzą, że nie mają materiału, aby wykonać drugą. Błękitny kryształ to bardzo rzadki minerał o magicznych właściwościach. Podobno występuje w Mrocznych Górach, w jednym tylko miejscu, ale nikt nie wie, gdzie dokładnie. A to rozległa kraina, niektórzy mówią, że rozleglejsza niż Bory Fandoriańskie, można i dziesięć lat po niej wędrować i nic nie znaleźć. Poza tym po górach chodzi się o wiele trudniej niż po lesie… A niech to licho, nie mogłaś stłuc czegoś innego?
– Dobre sobie! Tak jakbym mogła wybierać. – Urażona Eri pokazała mu język. – Lepiej byś coś poradził.
Zafrasowany chłopak podrapał się po głowie.
– Rada Magów może ukarać cię wydaleniem ze szkoły szeptuch. Kto wie, czy Bei nie o to właśnie chodziło. Możemy co prawda powołać na świadka Wiki, ale tamta pewnie wszystkiego się wyprze…
– A to? – Eri wskazała na obolałą kostkę, wciąż owiniętą kompresem.
– Powie, że sama się uderzyłaś, albo coś podobnego. I obawiam się, że magowie jej uwierzą, bo to sprytna krętaczka. Cały Zamek jest przekonany, że to ty zbiłaś kulę. Niewiele na to poradzimy. No bo skąd weźmiemy nową?
W tym momencie odezwała się zniecierpliwiona Wiki, która stała pod wiklinową ścianką i od dłuższej chwili wyraźnie chciała coś powiedzieć.
– A ja wiem, gdzie można znaleźć błękitny kryształ! – wypaliła.
Spojrzeli na nią, kompletnie zaskoczeni.
– Niby skąd? – Miko nie krył niedowierzania. – Bo najuczeńsi magowie nie mają o tym zielonego pojęcia.
Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Powinni się wybrać do mojej wsi – stwierdziła. – Toby się dowiedzieli.
Oboje patrzyli na nią okrągłymi ze zdumienia oczyma i wciąż nic nie pojmowali.
– To dłuższa historia – podjęła Wiki. – W mojej wsi opowiadają o pewnym pasterzu, który wypasał owce na połoninie. Zerwała się nagła burza, co w górach często się zdarza, i rozpędziła stado. Przerażone grzmotami owce rozpierzchły się i pasterz długo zaganiał je z powrotem na pastwisko. Ale jednej nie mógł się doliczyć. Ślady zwierzęcia prowadziły w wysokie góry. Pasterz, niewiele myśląc, wyruszył za zagubioną owcą. Wędrował długo, w coraz wyższe partie gór, aż w końcu usłyszał znajome pobekiwanie. Ale wtedy znowu rozpętała się burza, jeszcze straszniejsza niż poprzednia. Pasterz musiał natychmiast poszukać schronienia. Nagle zza rozłożystej młodej sosny usłyszał beczenie zaginionej owcy. Mężczyzna obszedł drzewko i po drugiej stronie znalazł wejście do niewielkiej jaskini; to w niej się ukryła zaginiona owieczka. Miejsca w środku starczyło i dla niego. A zanosiło się, że posiedzą tam co najmniej do rana, bo deszcz nie ustawał…
– Co to ma wspólnego z kryształem? – przerwał wyraźnie zniecierpliwiony Miko.
– Proszę o odrobinę cierpliwości, panie młody magu – skarciła go Wiki. Eri spojrzała na nią zdziwiona. Jej mała przyjaciółka wcale nie była tak nieśmiała, jak się wydawało. – Zaraz wszystko się wyjaśni. Pasterzowi zrobiło się zimno, postanowił więc skrzesać ogień i rozgrzać się przy ognisku. W świetle płomieni zauważył w tylnej ścianie pieczary dość szeroką szczelinę. Pomyślał, że to przejście do innej jaskini. I postanowił do niej zajrzeć, tak z ciekawości. Przygotował sobie pochodnię i na kolanach przecisnął się do kolejnej pieczary. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Wypełniały ją bowiem bloki błękitnego kryształu, różnych kształtów, słupy i bryły, które świeciły własnym, delikatnym światłem… Z relacji pasterza wynikało, że było ich mnóstwo, wyrastały ze ścian, sklepienia i podłoża. Ten człowiek najpierw się zachwycił, a potem wystraszył, bo zrozumiał, że ma do czynienia ze zjawiskiem magicznym. Czym prędzej wycofał się do pierwszej pieczary. Deszcz na szczęście przestał padać, więc porwał na ręce owieczkę, wypadł na zewnątrz i pobiegł w dół, ku dolinom. Ale w ciemnościach nie widział szlaku, więc po przejściu paru mil musiał odczekać do wschodu słońca. Potem szczęśliwie dotarł do pastwiska.
– Ciekawe – mruknął Miko. – I nie próbował potem wrócić do tej pieczary? Przecież błękitny kryształ to prawdziwy skarb, nawet okruch wart jest majątek.
– Pewnie, że próbował. I nie on jeden, bo po powrocie do wioski opowiedział wszystkim o swojej przygodzie. Był tylko jeden problem: nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie dokładnie znajduje się ta jaskinia. Raz mu się wydawało, że jest tam, raz, że gdzie indziej. W miejscach, które wskazywał, niczego nie znaleziono; jeśli nawet była tam pieczara, to bez szczeliny prowadzącej do komory pełnej kryształu. Przez wiele lat różni śmiałkowie bez skutku poszukiwali skarbu. Wiadomo, że znajduje się w górach niedaleko wioski, bo pastwisko jest od niej odległe o pół mili. Ale gór dookoła dużo, bardzo dużo. W końcu przestali szukać, a niektórzy zaczęli mówić, że pasterzowi coś się przywidziało… To zdarzyło się wiele lat przed moim urodzeniem. Kryształu nikt już nie szuka, ale ciągle się o nim opowiada.
Miko tym razem słuchał w skupieniu. Zastanawiał się nad czymś, jakby rozważając jakiś pomysł. Eri patrzyła na niego z nadzieją. Do tej pory zawsze potrafił znaleźć wyjście z największych kłopotów.
– Tak mi się zdaje, że kryształ mógł nie chcieć, by go ponownie znaleziono. Gdyby jednak w pobliżu znalazła się osoba obdarzona mocą, mogłaby go wyczuć… – powiedział powoli, ważąc każde słowo.
Eri zamknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć zdarzenie z Sali Zaklęć. Tak, miał rację, przecież czuła moc bijącą od kryształowej kuli! Gdyby się znalazła w pobliżu jaskini pełnej kryształu, na pewno by go wyczuła!
Otworzyła oczy i popatrzyła na Wiki i Mika. Od razu poznała, że pomyśleli o tym samym co ona.
– Jak daleko jest do twojej wioski? – zapytał chłopak.
– Oj, daleko. Konno jechałam tu trzy dni, pieszo może to być nawet dwa razy dłużej – odparła Wiki. – Kiedy wyruszamy?
Miko podszedł do plecionego płotu, wyjrzał na dziedziniec i rozejrzał się uważnie.
– Jeszcze cię nie szukają, to dobrze. Niech Wiki pójdzie po wasze rzeczy, te przydatne w podróży, ciepłe ubrania i koce. O jedzenie sam zadbam, mam dobre stosunki z kucharzami.
– A co ze mną? – Eri podniosła nieśmiało palec, przypominając, że też tu jest.
Miko jeszcze raz zerknął na dziedziniec. To, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało.
– Właśnie wyszła z wieży Ellisa, wyraźnie kogoś szuka – powiedział. – Najlepiej, Eri, gdybyś została tutaj. Na wszelki wypadek schowaj się za tym. – Wskazał na stojący w kącie spory snopek zboża, wyższy od dziewczynki. – Hum raczej już tu nie przyjdzie, obiecałem mu, że sam oporządzę osiołki, dam im wody i paszy. I zrobiłem to – dodał w odpowiedzi na badawczy wzrok Eri – a on się bardzo ucieszył, bo będzie miał więcej czasu na grę w kości z innymi skrzatami, to ich ulubiona rozrywka.
– No dobrze, ale co dalej? Jak się wydostaniemy z zamku? – Eri podeszła do snopka i przesunęła go trochę. Teraz mogła się za niego wcisnąć. Nawet gdyby Ellisa tu zajrzała, nie zdołałaby jej wypatrzeć. – Bramy przecież pilnują skrzaty.
Miko zdążył już wszystko dokładnie przemyśleć.
– Zamykają równo z zachodem słońca, a właściwie robi to sam Głowacz. Spotkamy się tutaj, potem przemkniemy w stronę bramy. Potrzebujemy tylko sposobu na uśpienie Głowacza. Po dobroci nie wypuści nas z zamku.
– Głowacza biorę na siebie – oświadczyła Eri. Znała pewne przydatne zaklęcie, nauczyła się go jeszcze u Maruszy.
*
Kiedy szeptuchy odkryły zniknięcie winowajczyni, postawiły na nogi cały zamek. Szukali wszyscy i wszędzie. Zaglądali nawet parę razy do stajenki osiołków, ale, zgodnie z przypuszczeniem Mika, nikt nawet nie dotknął opartego o ścianę snopka, za którym przycupnęła Eri. Chłopak i Wiki pozorowali, że też uczestniczą w poszukiwaniach. Powszechny rozgardiasz wykorzystali do przygotowań do podróży. Miko zgromadził potrzebne na drogę wiktuały, a dziewczynka przyniosła z sypialni w węzełku trochę ubrań i koce. Aby ułatwić przekradanie się w stronę bramy, Miko rozpuścił pogłoskę, że Eri widziano w Wieży Umiejętności, położonej najdalej od zamkowych wrót. Gdy szeptuchy i magowie pobiegli do wskazanej wieży, trójka przyjaciół wymknęła się ze stajenki i pod osłoną muru udała się tam, gdzie Głowacz szykował się właśnie do opuszczenia kraty zamykającej przejście – w nocy bowiem do zamku nie było dostępu.
Dziewczynki schowały się za beczką z wodą, z której w ciągu dnia popijali gaszący pragnienie strażnicy. Miko, starając się nie pokazywać sporej sakwy z jedzeniem, podszedł do Głowacza, który już miał uruchomić kołowrót. Skrzat zdziwił się na jego widok.
– A kawaler dokąd się wybiera? Zaraz bramę zamknę i do rana nie otworzę.
– To się wie, panie Głowaczu! – Miko zaśmiał się z udawaną swobodą, zerkając przy tym z ukosa na beczkę.
Czas był najwyższy, aby Eri użyła swojego sposobu. Właśnie wychyliła się zza beczki, zwinęła prawą dłoń w tubkę i skierowała w stronę skrzata.
– Sen mara, twardy jak skała – wyszeptała i dmuchnęła przez tubkę w stronę skrzata.
Ten, zamiast mocować się z kołowrotem, zaczął przecierać oczy i mocno ziewać. Nagły napad senności sprawił, że strażnik aż się zatoczył pod mur. Tam złapał go Miko i pomógł mu się położyć, podtykając pod głowę zwój liny w charakterze poduszki. Po chwili pod bramą rozległo się potężne chrapanie.
Miko kiwnął na przyczajone za beczką dziewczynki.
– Szybko! – zakomenderował. – Tak głośno chrapie, że zaraz zleci się tu pół zamku.
Przebiegły pod łukiem bramy, zerkając w górę z obawą, czy aby krata trzyma się mocno. Po kilkunastu krokach wszyscy znaleźli się poza zamkowymi murami, na moście przerzuconym przez fosę. Miko odwrócił się, skrzyżował dwa palce prawej dłoni i mruknął coś niewyraźnie. Usłyszeli, jak krata opada z hukiem.
– Też znam kilka sztuczek – oświadczył z przechwałką w głosie, zaśmiał się, a potem zwrócił do Wiki. – Prowadź, pani przewodniczko. Dokąd teraz?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Jak to dokąd? W góry!
Wskazała na północ, gdzie w ostatnich promieniach słońca widoczne było jeszcze pasmo gór. Wyjątkowo mrocznych i wysokich.
Rozciągającą się między Zamkiem Magów a Mrocznymi Górami krainę, przez którą teraz wędrowali, nazywano Przedgórzem.
Przypominała nieregularną szachownicę złożoną z mniejszych i większych płaskich wzgórz porośniętych trawą – tak bujną i soczystą, że pasterzom z Arkadii opłacało się przepędzać tutaj latem swoje stada owiec i krów. Zwierzęta wracały potem do zagród pięknie odpasione. Przedgórze nie miało stałych mieszkańców – prócz trawy, z której korzystali pasterze, nie było tu żadnych bogactw, ani lasów, ani jezior zasobnych w ryby, ani złóż cennych kamieni. Poza tym chętnych do osiedlenia się odstraszały opowieści o dzikich trollach i ograch, od których miały się roić Mroczne Góry. Ale Wiki uważała te historie za mocno przesadzone. Owszem, słyszała, że parę tych stworów przebywało w górach, ale tylko w zachodniej ich części, i niezmiernie rzadko opuszczały swoje siedziby. Jej zdaniem obawiały się ludzi bardziej niż ludzie ich.
– Strach ma wielkie oczy – stwierdziła. – W mojej wiosce ostatni raz widziano ogra grubo przed moim urodzeniem. Nasza szeptucha Riwa odpędziła go zaklęciem, gdy pojawił się na skraju lasu, z rykiem wymachując kamienną maczugą. Więcej już nie wrócił.
– Ha, tak czy owak, przydałoby się to zaklęcie – powiedział Miko. – Na wszelki wypadek.
Szli nie tyle drogą, ile szlakiem wydeptanym przez stada pędzone przez arkadyjskich pasterzy. Wił się między wzgórzami, ledwo widoczny w świetle księżyca. Zapadła już głęboka noc. Jak oceniała Eri, zdołali się oddalić od Zamku Magów na trzy, może cztery mile. Początkowo obawiali się, że ktoś będzie próbował ich gonić. Ale jeśli nawet wysłano pościg, to z pewnością podążył w kierunku Arkadii. No bo kto przy zdrowych zmysłach wybrałby się w stronę Mrocznych Gór?
– Tylko tacy wariaci jak my – odezwał się cicho Miko, jakby, mimo zakazu, czytał w jej myślach. – I to jeszcze po magiczny kryształ, o którym tak do końca nie wiadomo, czy istnieje.
Po raz kolejny zatrzymał się i wytężył słuch. Od strony zamku nie dobiegały jednak żadne odgłosy. Nikt ich nie ścigał, przynajmniej nie na tym pasterskim szlaku.
– Na szczęście nikogo – rzekła Eri, która też nasłuchiwała. – Może jeszcze mnie szukają w Wieży Umiejętności?
Wiki, która, jako znająca drogę, szła parę kroków przed nimi, raptownie przystanęła. Wskazała na płaskie wzgórze po lewej. Na szczycie rósł niewielki zagajnik, na którego skraju stała ledwo widoczna w ciemnościach, stożkowa budowla. Miko też się zatrzymał i przyjrzał się dziwnemu obiektowi.
– Wygląda to na szałas pasterzy – powiedział, podchodząc do Wiki. – Pewnie opuszczony, bo, jak mi mówił Głowacz, wypas skończył się przed paroma dniami, ludzie i stada wrócili do Arkadii. – Zerknął na księżyc i gwiazdy. – Jest głęboka noc, uszliśmy spory kawałek. Powinniśmy odpocząć i nieco się przespać. Najlepiej w tym szałasie.
Jego towarzyszki nie miały nic przeciwko temu. Zwłaszcza Eri potrzebowała odpoczynku, doskwierała jej urażona kostka. Co prawda znieczuliła nogę zaklęciem, ale właśnie przestawało działać, a po raz drugi mogła go użyć dopiero za dnia. Miko zauważył, że zaczęła utykać, i rycersko podsunął jej ramię. Z wdzięcznością przyjęła jego pomoc.
Wspięli się na szczyt wzgórza i dotarli do szałasu. Był zbity z desek i grubych żerdzi, bardzo prosto urządzony – w środku znajdowały się cztery legowiska z wikliny, zarzucone sianem, oraz małe palenisko otoczone kamieniami.
– Nijak to się ma do wygodnych łóżek w bursie, ale lepsze to niż goła ziemia – zauważył Miko.
– Lepszy rydz niż nic, jak powiadają w Przylesiu – odparła Eri i z ulgą usiadła na posłaniu. – Rozścielimy sobie koce i jakoś to będzie. I tak jest tu wygodniej niż w gnieździe chochlików. – Mrugnęła znacząco do Mika, który roześmiał się, pamiętając, jak podczas wędrówki przez Las nocowali u tych sympatycznych stworków w domku zawieszonym na drzewie.
Wiki wydobyła z podróżnego worka koce i rozłożyła na posłaniach. Miko zaś wyjął z sakwy bułki nadziewane miodem.
– Niech to będzie spóźniona kolacja – powiedział, dając im po jednej. – Nie rozpalimy ognia, bo nie wiadomo, kto tu się może kręcić. Lepiej zachować ostrożność.
Eri, którą ominął obiad, pochłonęła bułkę w mgnieniu oka. Potem ostrożnie obmacała kostkę. Nocny marsz pogorszył jej stan, napuchła jak bania. Miko, który dobrze widział w ciemności, też się jej przyjrzał.
– Hmm, przydałby się zimny okład – mruknął. – Słyszę szmer wody, w tym zagajniku za szałasem pewnie płynie strumień.
Dziewczęta nic nie słyszały, ale chłopak był pewien swego. Wyciągnął z sakwy blaszany kubek i wyszedł z namiotu na poszukiwanie wody.
Zostały same. Wiki ułożyła się wygodnie na posłaniu, zamiast poduszki podkładając sobie łokieć pod głowę. Bardzo już śpiąca, ziewnęła przeciągle.
– Bardzo fajny ten twój przyjaciel – powiedziała. – Taki zdolny, tyle potrafi i w ogóle…
Ziewnęła jeszcze raz i po chwili zapadła w sen.
– A i owszem – szepnęła pod nosem Eri. – Nawet nie wiesz, jak zdolny…
W tym momencie w szałasie zjawił się Miko. Trzymał w ręku kubek pełen wody.
– Znalazłem nie tylko strumień, lecz także źródło tryskające spod kamienia. Woda zimna jak lód, w sam raz na tę spuchniętą kostkę. Od razu poczujesz ulgę. Przydałaby się jakaś szmatka na okład…
Poczuła na stopie lodowate dotknięcie… Miko, jak zwykle, miał rację.
*
Miko pozwolił im się wyspać. Kiedy się przebudziły, słońce stało już wysoko. Chłopak krzątał się od świtu, rozpalił ogień i w małym kociołku gotował kaszę z grochem. Właśnie intensywna woń strawy wybiła dziewczęta ze snu. Kiedy już przetarły oczy, uprzejmie im wyjaśnił, gdzie znajduje się źródełko.
– Zdrowa woda życia doda, nawet największym śpiochom – powiedział z figlarnym uśmiechem. – Pośpieszcie się z toaletą, śniadanie będzie zaraz gotowe.
Woda okazała się i zdrowa, i zimna, i ożywcza. Po umyciu się Eri włożyła do strumyka obolałą stopę. Z zadowoleniem dostrzegła, że przez noc opuchlizna mocno się zmniejszyła. Pomógł zastosowany przez Mika okład. I nie bolało już tak bardzo. Ale do przejścia pozostał szmat drogi. Na szczęście pamiętała to znieczulające zaklęcie.
Gdy wróciły do szałasu, Miko stał przed wejściem, wpatrując się w szlak, którym tu przybyli, biegnący od Zamku Magów.
– Żadnych oznak, że ktoś za nami podąża – powiedział na ich widok. – To dobrze, nie musimy się tak śpieszyć. – Spojrzał wymownie na obolałą nogę Eri. – Ciekawe, co tam teraz o nas na zamku wygadują…
Eri się skrzywiła, bo rzecz jasna nie mogły to być zbyt przyjemne rzeczy. Sprawa nie wyglądała dobrze: uczennica szkoły szeptuch zbiła magiczną kulę, po czym ulotniła się w nocy wraz z dwojgiem przyjaciół. Co o tym myśleć? Że uciekła przed odpowiedzialnością? Stchórzyła, bo obawiała się kary? A może jeszcze gorzej: byli we trójkę w zmowie, ona zaś specjalnie zniszczyła kulę…? Niech myślą, co chcą, zobaczymy, co powiedzą, gdy wróci z kryształem, i to najlepiej od razu na trzy kule. Wtedy na pewno nikt nie nazwie jej tchórzem.
Tak się zapaliła do tej myśli, że natychmiast chciała ruszać w drogę, ale Miko przytomnie zauważył, że po dobrym śniadaniu lepiej się maszeruje.
– A po mojej zupie to będziecie wręcz latać – zażartował, wskazując im miejsce koło ogniska.
Kiedy jadły, sam poszedł do źródła uzupełnić zapas wody. Po posiłku spakowali się i bez zbędnej zwłoki ruszyli w drogę. Już się tak nie śpieszyli jak w nocy, poza tym musieli zważać na dolegliwość Eri. Dzielna dziewczyna robiła co mogła, aby nie opóźniać marszu. Tylko że zaklęcie trzymało jakby słabiej niż wczoraj.
W miarę jak się posuwali na północ, wzgórza stawały się coraz wyższe. To znaczyło, że zbliżają się do Mrocznych Gór, które z każdym krokiem ogromniały, przysłaniając horyzont. Ludzi nie widzieli żadnych, podobnie jak zwierząt hodowlanych, jedynie czasem na grzbiecie wzniesienia pokazywał się jeleń czy sarna, też gustujące w obfitej trawie Przedgórza.
– Na łąkach możemy się natknąć na pasterzy z górskich dolin – powiedziała Wiki, gdy mijali kolejny opuszczony szałas. – Arkadyjczycy wcześniej odchodzą z pastwisk, bo mają dalej do domu. Kto wie, może nawet spotkamy moich ziomków?
– Powiedz nam coś o swojej wiosce – poprosiła Eri. – Bardzo mało wiemy o ludziach zamieszkujących Mroczne Góry, niewiele się o nich mówi. Skąd właściwie pochodzisz?
Wiki się uśmiechnęła i poprawiła zwisający z ramienia tobołek z rzeczami.
– Nie z rycerskiego zamku, jak nasza Bea. Może dlatego nie zadzieram tak nosa. Pochodzę z Limy, osady w dolinie noszącej taką samą nazwę, we wschodniej części Mrocznych Gór. W zachodniej ludzie nie mieszkają, chyba że jacyś czarownicy mający swoje sposoby na ogry i trolle. Dolina jest położona między dwoma niewysokimi wzgórzami, zwanymi Małym i Dużym Bratem, bo są do siebie bardzo podobne, różnią się tylko wielkością.
– A czym się zajmują twoi krajanie? – zapytał Miko. – W górach trudno się utrzymać, nie ma przecież tylu co na nizinach pól i ogrodów.
– To prawda – przyznała Wiki. – Ziemi zdatnej do uprawy nie mamy za dużo, choć jest kilku rolników, ale więcej pasterzy. W okolicy Limy znajduje się sporo pastwisk, poza tym na lato można popędzić stada do Przedgórza. Wielu trudni się smolarstwem, niektórzy handlują drewnem. Na wschodzie góry są niższe i rozleglejsze niż na zachodzie i lasów nie brakuje. Wioska bogata może nie jest, ale głodu nikt nie zaznaje. Mieszkańcy Limy są pracowici i zaradni.
Eri ciekawiło coś innego.
– A jakim sposobem trafiłaś do szkoły szeptuch?
Dziewczynka gwałtownie posmutniała, jej oczy się zaszkliły. Westchnęła głęboko, wyraźnie bliska płaczu, aż Eri przystanęła, zdumiona reakcją przyjaciółki.
– Nie miałam na myśli nic złego… – powiedziała przepraszającym tonem.
– Wiem, że nie… – Wiki odetchnęła głębiej, by się uspokoić. – Po prostu sobie o tym przypomniałam… Bo musicie wiedzieć, że jestem sierotą. Moi rodzice zmarli na zarazę, która grasowała w naszej wiosce, gdy byłam bardzo mała. Tak mała, że ich prawie nie pamiętam. Zmarło też wiele innych osób i gdy zaraza się skończyła, rada starszych uchwaliła, że należy sprowadzić szeptuchę, aby chroniła wioskę od chorób i innych niebezpieczeństw. Wtedy właśnie w Limie zjawiła się Riwa, która mnie przygarnęła i stała się moją rodziną. Gdy podrosłam, odkryła, że jestem wiedząca. I zaczęła przygotowywać mnie na swoją następczynię, mówiła, że jest coraz starsza i ktoś będzie musiał jej pomagać. Wiosną zadecydowała o mojej nauce w szkole szeptuch, co rada starszych i naczelnik zaaprobowali. Nawet się ucieszyli, że będą mieli szeptuchę pochodzącą z wioski. Ot, i cały sekret.
Eri współczująco pogładziła przyjaciółkę po ramieniu. Uważała, że są zżyte, ale do tej pory niewiele o Wiki wiedziała.
– Zostaniesz znakomitą szeptuchą – oświadczył Miko z przekonaniem. – Ale czy dojdziemy do twojej wioski? Patrzcie, szlak nam znika.
Rzeczywiście, szeroki do tej pory szlak, wydeptany przez wędrujące stada, od pewnego czasu, w miarę jak przez Przedgórze zbliżali się do gór, stawał się coraz węższy, tak jakby coraz mniej zwierząt i ludzi go przemierzało. Widoczny przed nimi odcinek zmienił się w wąską dróżkę, niknącą wśród trawy. Eri i Miko przystanęli, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
– Wygląda na to, że Arkadyjczycy dalej się nie zapuszczają – wyjaśniła Wiki, bynajmniej nie zaskoczona zaniknięciem szlaku. – Ale nie martwcie się, wiem, jak dalej iść. Widzicie tę górę o dwóch szczytach, podobnych do dwóch rozstawionych palców?
Przytaknęli – istotnie, na wprost nich, za ostatnimi, bardzo już wysokimi wzniesieniami Przedgórza, wyłaniał się wierzchołek opisany przez Wiki.
– To Palcak, góra wyznaczająca granicę między wschodnią a zachodnią częścią Mrocznych Gór. U jej podnóża znajdziemy szlak, którym pasterze z mojej wioski przepędzają owce.
– No to idźmy tam! – zawołał Miko. – Pójdziemy na przełaj, między wzgórzami, wprost na tego Palcaka. Eri, jak tam twoja noga?
– Trzymam się jakoś – powiedziała. Istotnie, opuchlizna się zmniejszała i bolało ją coraz mniej, mimo słabnącego zaklęcia. Może nie będzie już potrzebne? Marusza zawsze powtarzała, by nie przesadzać z magią.
– Do zmroku została godzina, przejdziemy jeszcze z pół mili. – Miko raźno ruszył przed siebie, przez zbocze wzgórza, prosto ku górze o rozdwojonym wierzchołku.
*
Tym razem przed zmierzchem nie natrafili na żaden opuszczony szałas i wyglądało na to, że będą musieli nocować pod gołym niebem. Miko jednak się nie poddawał i pilnie rozglądał się po okolicy, szukając schronienia. W końcu coś wypatrzył – niewielki stóg siana na skraju pastwiska, przez które akurat przechodzili. Dotarli do niego tuż po zachodzie słońca.
– Tego raczej nie pozostawili Arkadyjczycy – zauważyła Wiki. – To pewnie pasterze z gór.
Miko pomacał siano w stogu.
– Suche, to dobrze – stwierdził. – Bardziej przydałby się szałas, ale i z tego tutaj skromnego schronienia skorzystamy, pomni na to, co w Przylesiu mówią o rydzach.
Zamilkł i przystąpił do działania, korzystając z resztek światła dziennego. Dla każdego wydłubał w stogu jamę, na tyle dużą, że można się było w niej położyć i całkiem wygodnie pospać. Eri uśmiechnęła się do siebie, obserwując jego poczynania – jej przyjaciel jak zwykle wykazał się pomysłowością.
Skończywszy pracę, Miko otrzepał się i ceremonialnie skłonił przed dziewczętami, niczym książęcy dworzanin.
– Moje panie, pokoje przygotowane. To tegoroczne siano i pachnie naprawdę pięknie.
Wiki dygnęła przed nim jak prawdziwa dwórka.
– Dziękujemy za twe starania, szlachetny panie. Jesteśmy przekonane, że będzie nam w tym sianie przytulnie niczym w uchu niedźwiedzia, jak powiadają w mojej wsi.
Wszyscy troje roześmiali się głośno, rozbawieni tym udawaniem wykwintnisiów. Niestety, musieli się obyć bez ciepłej kolacji, w pobliżu stogu nie dało się znaleźć ani jednej gałązki na ognisko. Zjedli chleba z serem, popili wodą i nie narzekali. Krzepiło ich to, że góry są coraz bliżej.
Po posiłku każdy zagrzebał się w swojej norce. Eri musiała przyznać, że siano pachniało upojnie, ziołami i kwiatami. Oczy jej się kleiły, noga na szczęście prawie już nie dokuczała. Przed zaśnięciem usłyszała, jak Wiki mówi do Mika, który najwidoczniej o coś ją zapytał.
– Do Palcaka dotrzemy, jak myślę, jutro w południe. Nie wiem tylko, czy zdołam znaleźć…
Ale już nie dosłyszała, co przyjaciółka ma znaleźć, bo zapadła w głęboki, mocny sen.
*
Do podnóża góry zwanej Palcakiem istotnie dotarli, gdy słońce stało już nad ich głowami. Szło im się trudniej niż poprzedniego dnia, od rana panował upał, choć była już jesień. Mimo to wyciągali nogi, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do chłodnego cienia rzucanego przez wysoką górę o podwójnym szczycie. Dopiero tam zamierzali odpocząć.
Gdy znaleźli się tuż przy kamienistym stoku, Wiki stanęła i objęła horyzont uważnym spojrzeniem. Miała zmartwioną minę i wyglądała na zagubioną. Wspięła się nawet na niewielki głaz, aby się dokładniej rozejrzeć.
– Czy coś się stało? – zapytała Eri, zaniepokojona zachowaniem przyjaciółki.
Dziewczynka zeskoczyła z kamienia, ale jej mina świadczyła o zdenerwowaniu.
– Szlak, którym zwykle podążają do Limy kupcy i podróżni, jest dalej na wschód, ze dwa dni drogi stąd, a potem samym szlakiem trzeba iść jeszcze dwa. Pomyślałam, że oszczędzę nam czasu i sił, jeśli skorzystamy z przejścia, które biegnie przez masyw Palcaka; to wąska przełęcz, a właściwie pęknięcie w zboczu góry, o którym wiedzą nasi pasterze i przepędzają nim owce. Konnym wozem się tamtędy nie przejedzie, ale człowiek i małe zwierzę się zmieszczą. Wejście do wąwozu znajduje się gdzieś tutaj, ale nie potrafię go odnaleźć. Gdybyśmy tamtędy poszli, bylibyśmy w Limie pojutrze.
– Przechodziłaś nim kiedyś? – zapytał Miko.
Dziewczynka wyglądała tak, jakby się miała rozpłakać.
– Nieee… Kiedy wybierałam się do szkoły szeptuch, zabrali mnie ze sobą kupcy, swoim zwykłym szlakiem. Ale słyszałam o tej owczej ścieżce, każdy w wiosce o niej wie.
– Owcza ścieżka, powiadasz… – Miko kilka razy głośno pociągnął nosem. Eri wiedziała, że cieszy się nie tylko znakomitym wzrokiem, lecz także węchem. Jego zmysły były czulsze niż u większości ludzi. – Jeśli tak jest, to owieczki pokażą nam drogę.
Tym razem mina Wiki wyrażała kompletne niezrozumienie. A Miko, lekko pochylony, ruszył wzdłuż zbocza na wschód. Eri też pociągnęła nosem, lecz nic nie wyczuła. Spojrzała przy tym przypadkowo pod nogi – na kamienistym gruncie zauważyła coś białego i przeźroczystego, jakby pasemko wełnianej przędzy… Podniosła to i zbliżyła do nosa. Teraz już nie miała wątpliwości.
– Idziemy za nim – powiedziała, biorąc za rękę Wiki. Ta ciągle się rozglądała.
– Pasterze powiedzieli, że przed wejściem usypali dwa stosy kamieni, aby łatwiej trafić… ale nigdzie ich nie widzę.
Znaki postawione przez pasterzy znaleźli pół mili dalej. Miko, węsząc niczym pies myśliwski, poprowadził do nich jak po sznurku.
Stanęli bez ruchu naprzeciwko dwóch stosów kamieni, ułożonych w zgrabne piramidki. Za nimi, w prawie pionowej, wysokiej na kilkaset łokci skale, stanowiącej część zbocza Palcaka, widniała nieforemna szczelina, tak wąska, że dorośli ludzie musieli postępować za sobą rzędem, aby się przecisnąć. Była mroczna – od góry docierało bardzo niewiele światła – i wionęło od niej chłodem. Eri wzdrygnęła się mimowolnie. W gruncie rzeczy nie lubiła krypt, jaskiń i podziemnych korytarzy.
– I jak? – zapytał Miko, zwracając się do Wiki. – Dobrze trafiliśmy?
– Na to wygląda. – Dziewczynka odważnie ruszyła naprzód. Minęła kamienne sterty i przystanęła u wejścia do szczeliny-wąwozu, po czym obróciła się ku nim i kiwnęła zachęcająco ręką. – Odwagi, to tylko Mroczne Góry! – krzyknęła i zniknęła w ciemnościach.
Eri ciężko westchnęła. Miko się uśmiechnął, by dodać przyjaciółce odwagi.
– Trzymaj się tuż za mną – polecił i śmiało wkroczył między skały.