Dezerter - Lenz Siegfried - ebook + książka

Dezerter ebook

Lenz Siegfried

3,4

Opis

Ostatnie lato II wojny światowej, wieści z frontu wschodniego są coraz bardziej niepokojące. Młody żołnierz, Walter Proska pochodzący z Ełku, zostaje przydzielony do małego oddziału, którego zadaniem jest zabezpieczenie linii kolejowej. Wyczerpani upałem i atakami sił partyzanckich żołnierze są zmuszeni wykonywać rozkazy, które stopniowo stają się coraz bardziej nieludzkie. Spora część z nich popada w rezultacie w szaleństwo i jest prześladowana myślami o śmierci.

Proska próbuje odnaleźć wśród tego chaosu odpowiedzi na dręczące go pytania: czy służba jest ważniejsza od sumienia? Kim w istocie jest wróg? Czy można uniknąć winy? I wreszcie – gdzie podziała się Wanda, Polka z oddziału partyzanckiego, o której nie może zapomnieć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (12 ocen)
1
6
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalnyDer Überläufer

Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz

Redaktor prowadzący Joanna Proczka

Redakcja merytoryczna Ewa Grabowska

Korekta Ewa Grabowska, Anna Mróz, Magdalena Filipek

Skład i łamanie Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Sp. z o.o., 2018 Copyright © by Hoffmann und Campe Verlag, Hamburg 2016, www.hoca.de

Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl

Wydawca Bellona Sp. z o.o. ul J. Bema 87 01-233 Warszawa

ISBN 978-83-11-15505-3

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Rozdział 1

Nikt nie otwierał drzwi. Proska, wstrzymawszy oddech, zapukał po raz drugi, gwałtowniej, bardziej zdecydowanie. Czekał, pochylił głowę i spojrzał na list, który trzymał w ręku. W drzwiach tkwił klucz; ktoś musiał być w domu.

Ale nikt nie otworzył.

Mężczyzna powoli odszedł od drzwi i zajrzał przez dawno niemyte okno. Słońce padało dokładnie na jego potylicę, ale to mu nie przeszkadzało. Nagle kolana Proski, kolana silnego, trzydziestopięcioletniego depozytariusza sumienia zaczęły się trząść. Otworzył usta, cienka nitka śliny zawisła między wargami.

W odległości dwóch metrów od okna siedział na krześle stary człowiek; odsłoniwszy lewą rękę, suchą, na poły zwiędłą, żółtawą gałąź tułowia, z nieznośną pedanterią napełniał strzykawkę. Pustą, zużytą ampułkę upuścił obojętnie na podłogę. Prosce wydało się, że usłyszał lekki odgłos tłuczenia, ale mylił się: szyba w oknie nie przepuściła cichutkiego dźwięku.

Stary odłożył strzykawkę na niski stolik, palcami pozbawionymi mięśni wyskubał z kłębka waty mały kawałek, drżącymi rękami zwinął go w kulkę i przyłożył do wylotu butelki.

Powoli podniósł butelkę i odwrócił ją. Płyn zmoczył watę, która wydała się nienasycona i zmieniła kolor.

Oczom Proski nie uszedł żaden ruch, żadne nawet najmniejsze działanie. Widział tego starca dopiero cztery, pięć razy w życiu, dopiero cztery czy pięć razy powiedział mu „dzień dobry”. Nie wiedział o nim niczego więcej niż to, że jest aptekarzem.

Na tabliczce było napisane „Adomeit”, nic więcej. Stary przetarł watą miejsce na przedramieniu i odczekał chwilkę. Czekając, spoglądał znad metalowych oprawek okularów na igłę, niewinnie połyskującą w słońcu.

Co on zrobi? Wkłuje się w ramię? W żyłę? Dlaczego?

Kąciki ust Proski drżały.

Adomeit sięgnął po strzykawkę i przysunął ją blisko do okularów. Nacisnął tłok.

Z igły wystrzelił cienki strumień brązowego płynu. Strzykawka była niezawodna, działała posłusznie. Stary wbił igłę w ramię tak nagle, że Proska stał przed oknem jak sparaliżowany. Nie mógł krzyknąć, podnieść ręki, uciec. Patrząc na mężczyznę, który dopuszcza się czegoś takiego na swoim ciele, sam poczuł ostry, głęboki ból, tak ostry jak cebulka włosa i tak głęboki jak studnia ludzkiego oka. Wskazujący palec starca wtłaczał płyn w krew, ciągle, nieustępliwie.

Gdy stary jednym szarpnięciem wyjął igłę z ręki, Proska poczuł się znowu zdolny do poruszenia się. Pobiegł z powrotem do drzwi, zastukał w futrynę i czekał. Ale nikt nie otworzył. Ostrożnie nacisnął klamkę; drzwi poruszyły się, skrzypiąc, i niechętnie wpuściły Proskę.

– Dzień dobry – powiedział.

Głos był zachrypnięty. Stary nie odpowiedział. Najwidoczniej nie zauważył człowieka, który wszedł do pokoju.

– Chciałem pana zapytać... – ciągnął Proska głośno.

Nie skończył zdania, widząc, że Adomeit kawałkiem waty wyciera miejsce, z którego właśnie wyciągnął igłę. Potem wstał z krzesła i podszedł do okna. Wystawił żółte ramię na słońce i mruknął:

– Zliż, szybko, wysusz to.

Proska zauważył na jego żyle czerwony punkcik: ugryzienie igły.

– Panie Adomeit!

Stary nie zareagował.

– Dzień dobry, panie Adomeit!

Stary wyglądał przez okno i opuszczał rękaw. Proska krzyknął:

– Mówię panu dzień dobry!

Aptekarz odwrócił się powoli, zauważył gościa i popatrzył na niego życzliwymi, szarymi, zdumionymi oczyma.

– Dzień dobry. Pan Proska, prawda?

– Tak. Chciałem zapytać, czy może mi pan pożyczyć znaczek pocztowy. – Proska podniósł do góry kopertę.

– List do mnie? – zapytał Adomeit. – A któż to pisze do mnie?

– Nie – powiedział Proska. – Chciałem zapytać...

– Musi pan mówić głośniej – przerwał aptekarz – ja bardzo źle słyszę.

Usiadł na krześle, ale gościa nie zaprosił.

– Ma pan na zbyciu znaczek pocztowy, panie Adomeit?

– Niech mi pan da ten list, nie mam pojęcia, kto mógłby do mnie pisać.

– List nie jest do pana! – wykrzyczał Proska. – Chciałem tylko zapytać, czy może mi pan pożyczyć znaczek pocztowy. Do jutra.

– Chce pan znaczek?

– Tak. Jutro panu oddam.

– Mam dużo znaczków – powiedział starzec życzliwie. – Mogę dać panu kilka. Ja ich już nie potrzebuję. Do kogo miałbym pisać? Mam jeszcze przyjaciela, mieszka w Brunszwiku. Znam go już sześćdziesiąt lat. Kiedyś byliśmy sąsiadami, tak jak my dzisiaj. W ciągu tych sześćdziesięciu lat opowiedzieliśmy sobie wszystko, co dwoje ludzi może sobie opowiedzieć. Ile znaczków pan potrzebuje?

– Dwa!

– Ile? Musi pan mówić głośniej, ja źle słyszę.

– Potrzebuję dwa znaczki – krzyknął Proska – do jutra!

– Już daję – mruknął Adomeit i podniósł się.

Otworzył komodę, wyjął zeszyt i drobnym kroczkiem podreptał do gościa.

– Proszę, niech pan wyjmie sobie te znaczki.

Proska otworzył zeszyt, pobieżnie przekartkował i znalazł pasek dziesięciu znaczków.

– Oto one – powiedział stary. – Niech pan bierze, ile panu potrzeba.

Czuć było od niego nieprzyjemny, szpitalny zapach. Proska poczuł lekki ból z lewej strony czoła i zatęsknił za świeżym powietrzem.

– Niech pan bierze – zachęcił aptekarz, gdy Proska się zawahał.

– Te znaczki są stare, już nieważne.

– Może pan wziąć więcej niż dwa.

Stary uważnie śledził ruchy ust gościa.

– Mówię, że te znaczki są nieważne. – Proska krzyczał: – Pańskie znaczki są do niczego! Wszystkie są nieważne!

– Ale one się bardzo dobrze kleją.

– To dzisiaj nikogo nie obchodzi. Znaczki muszą się przyklejać i być ważne...

– Mimo to może pan kilka wziąć – powiedział stary uczynnie.

– Przecież one mi się nie przydadzą.

– Ile?

– Nie przydadzą mi się! – krzyczał Proska.

Adomeit włożył pasek do zeszytu, wzruszył z ubolewaniem ramionami i podreptał z powrotem do komody. Zanim ją zamknął, odwrócił się i zapytał:

– Mówił pan coś?

Proska potrząsnął głową i popatrzył na nieofrankowany list.

Aptekarz usiadł.

– Musi pan pisać? – zapytał.

– Tak.

– W pańskim wieku – powiedział Adomeit, mrugając zza okularów – w pańskim wieku ja też jeszcze pisywałem.

– To list do siostry.

– Moja matka dawno już nie żyje.

Proska wrzasnął:

– To list do mojej siostry!

– Siostry, aha, siostry? Ma pan siostrę?

– Tak. Oczywiście. To nic nadzwyczajnego.

Proska chciał wyjść, ale coś zmuszało go do pozostania.

Ból głowy nasilił się, w lewej stronie czoła jakby pracowała pneumatyczna wiertarka. Adomeita swędziało ramię, w które wbił igłę. Potarł dłonią miejsce po zastrzyku.

– Dlaczego pisze pan do siostry? Zazwyczaj członkowie rodziny nie mają sobie dużo do powiedzenia. Długi list pan napisał?

– Piętnaście stron! – krzyczał Proska.

– O mój Boże, piętnaście stron!

Proska znowu poczuł, jak kolana zaczynają mu drżeć. Przejechał dłonią po niskim, szerokim czole, po strąkach wyblakłych od słońca włosów i zamknął oczy.

– Jest pan zmęczony? – zapytał stary.

– Być może za bardzo wytężałem głowę. Coś takiego zawsze męczy.

– Nie trzeba za dużo pracować – zauważył stary.

Proska krzyknął:

– Rozmyślałem!

– Rozmyślał pan? Ach tak. Rozmyślał. Ale to niczego nie daje.

Stary złączył palce i uśmiechnął się.

– Być może – powiedział Proska obojętnie.

Nagle podniósł głowę, popatrzył surowo na starego dłużej, niż to zazwyczaj się robi, i zapytał:

– Dlaczego pan tym czymś tam – spojrzał krótko na strzykawkę – kłuł się w ramię? Obserwowałem pana.

– To chce pan wziąć te znaczki?

– Dlaczego?! – Proska krzyknął tak głośno, że przeraził się swojego głosu. – Dlaczego wbił pan tę igłę w żyłę?!

– Igłę? – Stary mlasnął językiem. – Igła jest ostra. Nie czuje się bólu. Kiedy lekarstwo wchodzi pod skórę, ta w miejscu ukłucia trochę puchnie. Ale to szybko mija.

– Dlaczego pan to robi?

– Chce pan spróbować? To całkiem proste. Bierze się to tak, proszę spojrzeć…

Aptekarz chwycił strzykawkę i trzymał ją pionowo w powietrzu.

– Dlaczego pan sobie coś wstrzykuje?! – ryczał Proska wściekły.

Wściekał się na starego, chociaż nie miał do tego powodu; zacisnął pięść i uderzył się w udo. Miał duże, czerwone dłonie.

Adomeit odłożył strzykawkę na stolik, uśmiechnął się przyjaźnie, przez chwilę chichotał, potem podniósł głowę jak stary kozioł, któremu jakiś szelest wydał się podejrzany.

– Powiem panu dokładnie, panie Proska, dlaczego to sobie wstrzykuję. Chce pan wiedzieć?

– Tak. Jeśli to dla pana nie problem.

– Dobrze, opowiem panu jak najdokładniej. Ale, na miłość boską, niech się pan nie złości.

Podrapał się w miejsce po zastrzyku, wyjrzał przelotnie przez okno i chytrze mrugnąwszy, zwrócił się do Proski:

– Ale niech się pan nie złości. Pan pewno też lubi siedzieć przy oknie, prawda? A kiedy pan tak wygląda, pewno czasami nachodzą pana różne myśli? Wspomnienia? Nie? A kiedy widzi pan te stare, głupie ulice i las z jego miękkimi kryjówkami i tymi pięknymi miejscami za jałowcem, nic panu nie przychodzi do głowy? A jeśli dziewczyna idzie tą ulicą do lasu, to i wtedy nic pan sobie nie pomyśli? Być może pluje pan najspokojniej na wiatr lub obiera sobie jabłko. Nawet wiedząc, że dziewczyna za jałowcem mogłaby znaczyć dla pana więcej niż na otwartej ulicy?

Widzi pan, jestem starym człowiekiem, kulawym lisem, któremu każda kura ucieknie. Ale mam wspomnienia, wie pan. Niektórzy mogą nimi żyć dwadzieścia lat. Dźwigają je ze sobą; przywiązują wspomnienia do dewizki i noszą je w najbezpieczniejszej kieszeni. Ja tak nie mogę, nienawidzę tego! Ale wspomnienia przychodzą niezawołane, są obecne, potrzebne czy nie. Przynajmniej u mnie tak jest. Kiedy patrzę na ulicę i… pan mnie rozumie? Nie powinno się wspominać! Nieliczni potrafią uczyć się z tego, co było. Ja nie. I dlatego posyłam wspomnienia do diabła, i żeby nigdy nie wróciły, wstrzykuję to sobie. Może pan to zrozumieć? Teraz pan się na mnie złości.

Proska przechylił swoją kanciastą głowę na bok i chrząknął.

– Coś pan powiedział? Musi pan mówić głośniej.

– Nie! – wrzasnął Proska. – Niczego nie mówiłem i nic nie myślałem.

– A ja jeszcze nie skończyłem – ciągnął aptekarz. – Wspomnienia są niewiele warte. Są ciężkie jak worki cukru. Kto wiecznie dźwiga je ze sobą, musi któregoś dnia paść na kolana. Nie lubię wspomnień. Każdy dzień jest inny. Nic się nie powtarza.

Czoło Proski zrosił pot. Ból łomotał rytmicznie.

– Czy mogę usiąść? – zapytał Proska.

– Dlaczego już teraz? Musi pan iść?

– Czy mogę usiąść?! – krzyczał Proska.

– Tak, tak, tu na łóżku. Proszę, proszę siadać. Jeszcze nie skończyłem, jeszcze chwilka. Pan się nie gniewa, prawda? Nie? Widzi pan, ja też byłem kiedyś żołnierzem. Brałem udział w wojnie, nie ostatniej, ale wtedy też byli zabici. Ja też zastrzeliłem jednego pięknego, młodego chłopca. Miał czarne włosy i ładny, dziewczęcy nos, mały, wąski, z przodu trochę do góry. Mówi się na to „zadarty”. Co mi to da, że teraz to sobie przypominam? Jest z tego jakiś pożytek? Widzi pan, wyciągnąłem się wówczas jak długi na leśnym dukcie, ręce pod sobą, broda na nich. Igliwie było wilgotne i miękkie, jego zapach – wie pan, jak pachnie z bliska igliwie jodły – niemal mnie upoił. Sójka darła się nade mną, a na niebie snuły się samotne, duże obłoki, wszystko było ciche, spokojne i piękne. Nagle na wąskiej dróżce ukazał się mężczyzna, piękny rosyjski wróg, młody człowiek. Nie mógł mnie widzieć, a także nie miał pojęcia, że tam leży ktoś, kto nie spuszcza z niego oka, jak myszołów z polnej myszy. Podszedł bliżej, wtedy zauważyłem, że ma na piersi duży srebrny order w błękitnym otoku. Zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków ode mnie i potarł oko, ładne, brązowe oko. Widocznie wpadł mu tam jakiś owad. Pozwoliłem mu to spokojnie zrobić, a kiedy skończył i znalazł się jeszcze bliżej, tak blisko, że lada moment musiał mnie odkryć, pociągnąłem za spust. Teraz pan wie, dlaczego wspomnienia nie przynoszą pożytku? Widzi pan, może ten człowiek był bardzo nieszczęśliwy. Może jest mi dzisiaj wdzięczny. Co ma się z tego, że wspomina się takie rzeczy? Ci, którzy mogą się z tego uczyć, niech to zrobią. Pozostali niech patrzą, co ich dzisiaj dotyka; to jest ważniejsze.

Adomeit zamilkł i spojrzał na strzykawkę. Przymknął powieki. Czuł, że powiedział więcej, niż chciał powiedzieć; to go irytowało.

Proska wstał i krzyknął:

– Gdzie pan wycelował?!

Aptekarz mruknął:

– W srebrny order.

Obaj mężczyźni milczeli chwilę, ich spojrzenia skrzyżowały się w przestrzeni. Nagle stary powiedział ze zmienioną twarzą:

– Może mam jednak jeszcze inne znaczki.

Wyciągnął szufladę, długo szukał, znalazł sfatygowany notes i szepnął:

– Jest. Niektóre rzeczy chowają się przed nami, prawda? Niech pan sprawdzi! Myślę, że w środku są jeszcze nowe znaczki.

Proska wziął notes do ręki i przekartkował. Znalazł cztery znaczki. Zawołał:

– Te są ważne! Mogę wziąć dwa?! Do jutra?!

– Tak, tak – odparł aptekarz. – Niech pan bierze. List dojdzie. Powodzenia. Do widzenia.

Na podwórzu Proska zatrzymał się; świeże powietrze złagodziło ból głowy. Za płotem kwitła stara wiśnia; zmusiła ją do tego wiosna. Nad oknem Adomeita wisiał gołębnik. Nic się w nim nie ruszało, gruchający ludek był w drodze. Proska zwilżył rewers obu znaczków i je nakleił. Potem podszedł do furtki w niskim, pomalowanym na biało drewnianym płocie, prześlizgnął się przez nią i długo rozglądał się po ulicy. Ale ponieważ nie zobaczył ani dziewczyny biegnącej do miękkich kryjówek w lesie, ani mężczyzny, ani dziecka, uchylił klapkę w żółtej skrzynce pocztowej, podniósł list, przyjrzał mu się z wyrazem poważnego zastanowienia – tak właśnie, jakby chodziło o zdobycie wielkiej, niepowtarzalnej fortuny – i w końcu wrzucił go szybko w wąską, ciemną gardziel pocztowej klatki. Klapka opadła, stało się coś ostatecznego. Teraz list nie należał już do niego, Proska nie mógł mieć już żadnych roszczeń; wypuścił coś z ręki – na zawsze.

Przeszedł przez pustą ulicę, wszedł po schodach do swojej niskiej izby i stanął przy otwartym oknie. Po drugiej stronie, w odległości trzydziestu metrów, wisiała skrzynka pocztowa. Słońce ją przypiekało, a skrzynka rzucała cień, ostry jak brzytwa.

Co zrobi, jak przeczyta ten list?

Co Maria zrobi? Przyciśnie ręce do piersi, będzie próbowała uspokoić bicie serca. Ale to nie będzie możliwe. Gdy Maria pozna treść listu, będzie myśleć o mnie.

Będzie mnie przeklinać. Może nie powinienem był do niej pisać; tak byłoby pewnie lepiej. Ten list niczym celny strzał zabije jej nadzieję. Maria padnie na krzesło, nie będzie mogła płakać, rozpacz zaciśnie jej gardło, mocno i na długo. Zdejmie fartuch, przeczyta list po raz drugi, a potem, kiedy się trochę uspokoi… Ale ona nie może się uspokoić. Nikt by nie mógł, otrzymawszy taki list.

Ale ja musiałem go napisać, zmusiła mnie do tego rozpacz. Pewnego dnia popchnęła mnie do szafy, zmusiła do wyjęcia papieru i pióra, zmusiła, żebym usiadł i pisał. Niech Maria na mnie doniesie! Jest moją siostrą, będzie wiedziała, co należy zrobić. Jestem przygotowany na wszystko, na wszystko gotów. Dzisiaj mamy wtorek, słoneczny, ciepły, wiosenny dzień. Pojutrze otrzyma list, w czwartek, około dziesiątej. Wtedy zdecyduje się wszystko, jeśli w ogóle jest coś, o czym trzeba decydować. To moja wina, że jest samotna – to ja wówczas przed sześcioma laty...

Trzydziestopięcioletni depozytariusz sumienia zmęczonym ruchem przyciągnął jedyne krzesło, jakie stało w jego pokoju, usiadł, oparł łokcie na parapecie, złożył brodę w wielkie dłonie i wlepił wzrok w skrzynkę pocztową. Usłyszał szybkie uderzenia skrzydeł; wróciły gołębie. Proska kilkakrotnie głęboko odetchnął. Poczuł przy tym lekki, przyjemny zawrót głowy. Przez sekundę wyobraził sobie, że z czegoś spada, z jakiegoś muru, z dachu, drzewa albo skały. Potem pomyślał, że pochyla głowę nad studnią i z zapartym tchem wsłuchuje się w głęboki, dodający otuchy krajobraz milczenia. I gdy tak wsłuchiwał się w odległy świat przeszłości, jakby widząc swoje krótkie, szerokie czoło, umięśniony kark i spłowiałe od słońca włosy w dalekim lustrze studziennej wody, w lustrze tego, co minione, doświadczone i przetrwane, z mgły czasu wynurzyły się obrazy wspomnień. Walter Proska usłyszał gwizd lokomotywy...

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.