Ostatni dzień Hanaczowa - Damian Markowski - ebook + książka

Ostatni dzień Hanaczowa ebook

Markowski Damian

0,0

Opis

Hanaczów, kresowa wieś w powiecie przemyślańskim (przed wojną w województwie tarnopolskim II RP), w latach 1943?1944 stała się schronieniem dla około 3 tys. Polaków i Żydów, ratujących się przed niemieckim terrorem i napaściami ukraińskich nacjonalistów. Byli wśród nich uciekinierzy z Wołynia, gdzie UPA dokonywała krwawych rzezi. Wieś ochraniał miejscowy oddział AK oraz grupa żydowskich partyzantów. Odparli oni dwa napady oddziałów UPA wspieranych przez ukraińską policję pomocniczą. W kwietniu 1944 roku część mieszkańców ewakuowała się Przemyślan. Ci, którzy pozostali, 2 maja padli ofiarą niemieckiej pacyfikacji. Hanaczów przestał istnieć.

Damian K. Markowski, opierając się na relacjach świadków, stworzył przejmującą opowieść o wsi i jej bohaterskich mieszkańcach, którzy próbowali za wszelką cenę przetrwać krwawą pożogę. To także historia ratowania Żydów przed Holokaustem i polsko-żydowskiego braterstwa broni w obronie Hanaczowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu

Jesz­cze jeden strzał, choć mdleją ręce. Jesz­cze jeden. I jesz­cze jedna seria z pisto­letu maszy­no­wego w ciem­ność bucha­jącą iskier­kami wystrza­łów. To strze­lali tamci. Oni. Byli w prze­wa­dze. Na każdy strzał samo­obrony odpo­wia­dali seriami broni maszy­no­wej. Natar­cie upo­wców na wieś wcho­dziło w decy­du­jącą fazę. Byli już bli­sko. Naj­da­lej wysu­nięte grupy sztur­mowe pod­cho­dziły w pobliże muro­wa­nego kościoła, oto­czo­nego kamien­nym murem, zamie­nio­nym w mur obronny. Drzwi kościoła, wie­lo­krot­nie wzmoc­nione, przy­po­mi­nały raczej bramę małej twier­dzy. Roz­pięte w oknach siatki zabez­pie­czyć miały przed wrzu­ce­niem do wnę­trza gra­na­tów. Z głębi świą­tyni dobie­gały ury­wane głosy modlitw, wypo­wia­da­nych przez setki ust. Głów­nie kobiet i dzieci, bo męż­czyźni w więk­szo­ści byli już na linii. Trwoż­nie spo­glą­dano na stos haków i bosa­ków, za pomocą któ­rych prze­wi­dy­wano ostat­nią obronę, kiedy już skoń­czy się amu­ni­cja.

Walka była bez­par­do­nowa, bo ani jedni, ani dru­dzy nie brali jeń­ców. Obrońcy wytę­żali siły, wypa­try­wali w łunach pło­ną­cych gospo­darstw cieni napast­ni­ków. Oczy łza­wiły od kłę­bów dymu ze wznie­ca­nych poża­rów. Daremne były próby ich uga­sze­nia, kiedy cztery cięż­kie kara­biny maszy­nowe UPA, ulo­ko­wane na oko­licz­nych wznie­sie­niach, co chwila wznie­cały kolejne, sie­kąc ogniem zapa­la­ją­cych kul po zabu­do­wa­niach. Prze­raź­liwy, nie­ludzki ryk niósł się z ogar­nię­tych poża­rem obór i sto­dół, gdzie żyw­cem pło­nęły zwie­rzęta domowe. Prze­ra­ża­jące krzyki mor­do­wa­nych ludzi dobie­gały z tych domów, które zostały już zdo­byte przez ban­de­row­ców.

Był chłodny kwiet­niowy pora­nek 1944 roku. Dobie­gał końca kolejny napad ukra­iń­skich nacjo­na­li­stów na bazę samo­obrony w Hana­czo­wie. Wśród obroń­ców byli naj­lepsi syno­wie Armii Kra­jo­wej z powiatu prze­my­ślań­skiego i waleczni potom­ko­wie króla Dawida. Do nie­dawna jesz­cze sąsie­dzi, kole­dzy ze szkol­nych ław. Bro­nili swo­ich naj­bliż­szych, bro­nili Hana­czowa, ale bro­nili także samych sie­bie. Świa­do­mość, że w razie porażki spo­tka ich strasz­liwa śmierć, wpły­wała mobi­li­zu­jąco i nie pozwa­lała się pod­dać. Wal­czyli na śmierć i życie. Jeden za dru­giego. Odda­wali życie za towa­rzy­szy broni. Za wol­ność. Ale naj­pierw i przede wszyst­kim za życie.

Było coś bru­tal­nego w tej despe­rac­kiej obro­nie wio­ski, zagu­bio­nej w doli­nie pod Lwo­wem, w ciemną, kwiet­niową noc, w gęstwi­nie mroku upior­nie roz­świe­tla­nego bla­skiem rzu­ca­nym przez pło­mie­nie tra­wiące ludz­kie sie­dziby i doby­tek. W tańcu cieni ludz­kich i nieludz­kich, tysią­cach wystrza­łów, eks­plo­zjach gra­na­tów, ury­wa­nych modli­twach wycho­dzą­cych z ust ści­śnię­tych grozą. Coś, co przy­wo­dzi na myśl obrazki z dzie­jów wojen o ogień, kiedy czło­wiek sta­wał prze­ciwko czło­wiekowi z maczugą i pałką w ręku, by zabić w imię prze­trwa­nia. Teraz szło rów­nież o prze­trwa­nie. Ale i o zie­mię, która była wspólną ojczy­zną, która wycho­wała jed­nych i dru­gich, którą jedni chcieli nazy­wać ina­czej, a dru­dzy ina­czej.

Ale wyda­rze­nia, o któ­rych mowa, miały miej­sce w poło­wie XX wieku, w Euro­pie. Kiedy od dawna już ludz­kość dys­po­no­wała znacz­nie bar­dziej zaawan­so­wa­nymi meto­dami eks­ter­mi­na­cji. Po jed­nej stro­nie bary­kady sta­nęli Polacy i Żydzi, połą­czeni nie­dolą i groźbą fizycz­nej zagłady. Po dru­giej zna­leźli się człon­ko­wie ukra­iń­skiego nacjo­na­li­stycz­nego pod­zie­mia, mający nadzieję na budowę nie­pod­le­głego pań­stwa, na zasa­dzie: Ukra­ina dla Ukra­iń­ców. Bez Pola­ków, bez Żydów, po pro­stu bez innych. Idea nacjo­na­li­zmu, pro­wa­dząca narody, jeden po dru­gim, na skraj grobu.

Hana­czów stał się ostoją dla tych, któ­rzy chcieli wów­czas prze­trwać. Bazą samo­obrony i sku­pi­skiem pol­skiej lud­no­ści w powie­cie Prze­my­ślany, a jed­no­cze­śnie jed­nym z naj­więk­szych ośrod­ków pomocy dla Żydów oca­la­łych z Zagłady na oku­po­wa­nych zie­miach przed­wo­jen­nej Pol­ski. Co trzeba pod­kre­ślić ‒ stał się takim ośrod­kiem oddol­nie, w wyniku decy­zji naj­lep­szych i naj­bar­dziej odpo­wie­dzial­nych jed­no­stek wiej­skiej spo­łecz­no­ści.

Polacy i Żydzi. Histo­ria splo­tła księgi ich życia nie­ro­ze­rwal­nie, w spo­sób tak zaska­ku­jący, jak tylko zasko­czyć mogą jej zmienne nurty i zrzą­dze­nia losu. Zapewne żaden spo­śród boha­te­rów tej książki nie mógł przed wojną w naj­śmiel­szych snach prze­wi­dzieć, co przy­niosą mu tra­giczne lata czter­dzie­ste. I że nie­po­zorna, zagu­biona pośród wzgórz Podola miej­sco­wość na zawsze wej­dzie do histo­rii sto­sun­ków Pola­ków i Żydów, jako miej­sce ich bra­ter­stwa broni i jako prze­sła­nie pły­nące z ich wspól­nego losu w cza­sach osta­tecz­nych. Choć nawet do tej pory wie­dzą o tym tylko wybrani.

Książka, która tra­fiła do rąk sza­now­nego Czy­tel­nika, jest histo­rią o ludziach nie­zwy­kłych. O tych, co bez względu na kolejne prze­ciw­no­ści losu sta­rali się prze­żyć ‒ za wszelką cenę i mimo wszystko ‒ ucie­ka­jąc z getta, sprzed luf plu­to­nów egze­ku­cyj­nych, z pogro­mów, z pło­ną­cych syna­gog. I o tych, co w cza­sie Zagłady i ludo­bój­stwa potra­fili wznieść się ponad wła­sne potrzeby i życie swoje, a nawet ponad bez­pie­czeń­stwo swo­ich naj­bliż­szych, by udzie­lić pomocy nie­zna­nym potrze­bu­ją­cym. To histo­ria pol­sko-żydow­skiego bra­ter­stwa broni, zro­dzo­nego w dobie oku­pa­cji nie­miec­kiej, pod­czas Zagłady i póź­niej ‒ gdy Polacy i Żydzi sta­nęli razem do walki prze­ciwko ukra­iń­skim nacjo­na­li­stom.

Kiedyś był inny świat

Kie­dyś było ina­czej. Zło­ści tyle nie było mię­dzy ludźmi. I jeden dru­giego słu­chał. Żenili my się z Ukra­iń­cami, oni brali nasze dziew­czyny. Z Żydów się, panie, ktoś pośmiał cza­sem, ale złego nie było. Żeby krzywdę robić. Kie­dyś był inny świat.

Mój roz­mówca pamię­tał tam­ten świat. Inny świat. Bywa, że pod­ko­lo­ry­zo­wany we wspo­mnie­niach tych, któ­rzy są już na ostat­niej pro­stej życia. Trudno, aby było ina­czej. Byli wtedy mło­dzi, nawet dziećmi. Chyba rzadko kiedy ktoś źle pamięta swoje dzie­ciń­stwo? Zaska­ku­jące, jak dobrze ludzie „stam­tąd” pamię­tali skrawki tam­tego świata. Ele­menty codzien­no­ści, bez któ­rych nie mógłby on ist­nieć. Małe, a wiel­kie sprawy nada­jące rytm i kolo­ryt każ­dego dnia, two­rzące w szer­szej per­spek­ty­wie mozaikę barw­nego współ­ży­cia trzech naro­dów i kul­tur. Na jed­nej ziemi. Aż do Kaino­wego grze­chu, popeł­nio­nego wła­śnie w imię tego, by mieć tę zie­mię na wła­sność.

Wra­cam myślami kilka lat wstecz. Lato tego roku było wyjąt­kowo upalne. Obec­nie Ukra­ina Zachod­nia, daw­niej naj­da­lej wysu­nięty skra­wek woje­wódz­twa tar­no­pol­skiego. Słońce chyli się ku zacho­dowi. Cie­płym, brą­zo­wie­ją­cym bla­skiem roz­pala jesz­cze ostat­kiem sił sze­ro­kie pola cią­gnące się po łagod­nych, kopu­la­stych wzgó­rzach. Jakieś dwa kilo­me­try dalej, już po dru­giej stro­nie doliny, ciemny kon­tur zie­leni ostro rysuje linię liścia­stego lasu. U stóp wznie­sie­nia białe ściany daw­nego kościoła wyróż­niają się z wszech­obec­nego złota zbóż i wypło­wia­łych traw.

Grupa mło­dych ludzi z tru­dem prze­dziera się przez gęstwinę. Jestem jed­nym z nich. Cier­ni­ste krzewy, gęsto poro­słe dawny wiej­ski cmen­tarz nie­przy­jem­nie dra­pią odsło­nięte ramiona, raniąc dło­nie do krwi. Z ciem­nej zie­leni raz po raz wyła­niają się krzyże na chy­lą­cych się ku upad­kowi pomni­kach nagrob­nych. Na nich trudne do odczy­ta­nia, zatarte litery pisane alfa­be­tem łaciń­skim. Nie­które tablice są prze­wró­cone. Nie były w sta­nie prze­ciw­sta­wić się nie­ubła­ga­nemu upły­wowi czasu, a może i złej woli kogoś, komu prze­szka­dzały. Zza drzew rosną­cych na skraju dawno opusz­czo­nego i zapo­mnia­nego cmen­tarza uka­zuje się bryła bia­łej świą­tyni i kil­ka­na­ście ubo­gich gospo­darstw. Znacz­nie bli­żej, zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów od skraju lasu, uwagę zwraca nie­wielki, ale czy­telny pagó­rek, wyraź­nie wyra­sta­jący ponad pola uprawne. Tylko osoby zna­jące histo­rię tego miej­sca wie­dzą, że to zbio­rowa mogiła miesz­kań­ców nie­ist­nie­ją­cego już Hana­czowa oraz jego obroń­ców: Pola­ków i Żydów. Jedna z trzech takich mogił na prze­strzeni zale­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu metrów.

Miej­sce to kryje histo­rię nie­zwy­kłą, prze­dziwną. Dzieje wielu ludzi splo­tły się w tym miej­scu i jakimś nie­wi­docz­nym a nie­ro­ze­rwal­nym węzłem złą­czyły ich aż do tej nie­po­ko­ją­cej gra­nicy, gdzie życie spo­tyka się ze śmier­cią i prze­cho­dzi do histo­rii. Jako obraz z prze­szło­ści, ele­ment odwiecz­nego i nie­ubła­ga­nego prze­mi­ja­nia, ulotne wspo­mnie­nie.

Jakże ina­czej wyglą­dały kie­dyś te strony. Wcale nie­dawno, bo led­wie 85 lat wcze­śniej. Hana­czów, Anno Domini 1931. Duża, ludna wieś, jakich nie­gdyś w Gali­cji Wschod­niej było setki. Siel­ski kra­jo­braz z białą domi­nantą wiej­skiego kościoła i zabu­do­wań klasz­tor­nych, długi, łagodny wąwóz obra­mo­wany zie­loną ścianą drzew. Ubo­gie, choć zadbane domy.

Na kilka lat przed wybu­chem wojny Hana­czów liczył 430 gospo­darstw i nie­spełna 2100 miesz­kań­ców, z tego ponad 1800 Pola­ków, 200 Ukra­iń­ców i 100 Żydów. Wieś miała nie­mal wyłącz­nie pol­ski cha­rak­ter w odróż­nie­niu od więk­szo­ści sąsied­nich miej­sco­wo­ści. W miej­sco­wo­ści dzia­łała straż pożarna, ćwi­czył oddział „Strzelca”, funk­cjo­no­wała szkoła.

Tak, w odróż­nie­niu od więk­szo­ści tam­tych ziem, Hana­czów był nie­mal czy­sto pol­ski. W 1939 roku we wsi byli już wła­ści­wie sami Polacy. Wielu z tych, co do tej pory poda­wało się za Ukra­iń­ców, wystą­piło z cer­kwi i przy­stało do rzym­skiego kato­li­cy­zmu. Były trzy–cztery rodziny żydow­skie, duże, wie­lo­po­ko­le­niowe. I jesz­cze kilka mie­sza­nych, pol­sko-ukra­iń­skich. Ina­czej było w sąsied­niej Hana­czówce. Jej domy przy­le­gały do ostat­nich zabu­do­wań Hana­czowa. Tam było wszystko wymie­szane. Polacy i Ukra­ińcy. Jakże inte­re­su­jący świat wyła­nia się zawsze z opo­wie­ści ludzi pamię­ta­ją­cych tamtą inność, tak dziś nie­osią­galną, że wydaje się ona aż nazbyt baj­kowa. Świat har­mo­nijny, barwny, zdobny kil­koma języ­kami i wyzna­niami, bogaty róż­no­rod­no­ścią swo­ich miesz­kań­ców.

Idylla. Podob­nie zapa­mię­tał swoją wio­skę Kazi­mierz Węgrzyn: Hana­czów tonął w sadach, ogro­dach i kwia­tach. Był piękną, czy­sto pol­ską wio­ską, o urze­ka­ją­cym kra­jo­bra­zie, poło­żoną 28 kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od Lwowa, u pod­nóża od strony pół­noc­nej pasma nie­wy­so­kich gór zwa­nych Goło­gó­rami. Pokry­wały je lasy liścia­ste. Pod­szy­cie leśne było bogate w maliny. […]

Przez Hana­czów prze­pły­wały dwa potoki, a gdy wli­czyć pola hana­czow­skie, to trzy. Jeden pły­nął od strony Hana­czówki, z połu­dnia, któ­rego źró­dło było we wspo­mnia­nych Goło­gó­rach. Nad tym poto­kiem był młyn Kaczora, w mocno z Hana­czo­wem powią­za­nej Hana­czówce, gdy cho­dzi o jej miesz­kań­ców naro­do­wo­ści pol­skiej, bo w tej wio­sce miesz­kali rów­nież Ukra­ińcy.

I to współ­ist­nie­nie, obecne w lep­szej czy gor­szej for­mie, odkąd pamię­tano. Pol­ski Hana­czów oddzie­lał od ukra­iń­skiej Hana­czówki tylko przy­drożny krzyż na roz­staju dróg. Wspólne święto Jor­dan w Prze­my­śla­nach, bło­go­sła­wień­stwa kapła­nów obu obrząd­ków, barwne kramy wyznaw­ców wiary Moj­że­sza zamknięte w nie­dziele. Wspólne wesela. Dzieci o krwi tak zmie­sza­nej, jak tylko różny może być owoc miło­ści Polki i Ukra­ińca, Ukra­inki i Polaka, Żydówki i Ukra­ińca… i tak dalej. Polacy, Ukra­ińcy, Żydzi. Sple­ceni ze sobą setką i tysią­cem roz­ma­itych spraw, tych więk­szych i mniej­szych, codzien­nych, pod­sta­wo­wych, regu­lu­ją­cych wszyst­kie aspekty ludz­kiego współ­ży­cia. Połą­czeni setką i tysią­cem róż­nych koli­ga­cji, żyjący – no wła­śnie – ze sobą, czy jed­nak obok sie­bie?

Dzieci nie widziały róż­nic, ale i pol­skie, i ukra­iń­skie, i żydow­skie, miały wła­sne święta, nie reli­gijne, nie pań­stwowe, ale dzie­cięce wła­śnie. Swoje. Pod­glą­da­nie pracy dro­go­mi­strza w gra­na­to­wym mun­du­rze, który nie­stru­dze­nie usi­ło­wał wyrów­nać swym wal­cem nie­moż­li­wie dziu­rawe drogi powiatu. Odwie­dziny u sąsia­dów róż­nych wyznań i naro­do­wo­ści pod­czas ich świąt, co zwy­kle wią­zało się z poczę­stun­kiem tra­dy­cyj­nymi potra­wami. Wita­nie śmie­chem han­dla­rza sło­dy­czy z Prze­my­ślan, pana Hirsz­felda, który dobro­tli­wie trak­to­wał swo­ich małych „klien­tów”.

W pobli­skich Prze­my­śla­nach w żydow­skiej rodzi­nie inte­li­gen­tów i muzy­ków na świat przy­szedł Leopold Kle­in­man. Mały Poldek zapa­mię­tał na zawsze per­li­sty dźwięk sta­rej maszyny do szy­cia typu Sin­ger, obsłu­gi­wa­nej przez żydow­skiego sąsiada. Pamię­tał pierw­sze miło­ści, przy­gody, przy­ja­ciółki i przy­ja­ciół ze szkol­nej ławy, lek­cje muzyki u pani Haw­ro­no­wej, Ukra­inki. I smaczne jabłka z księ­żego sadu zry­wane z ferajną z wie­lo­na­ro­do­wej, koedu­ka­cyj­nej szkoły powszech­nej. I muzykę.

Wła­śnie, muzyka. Poldek wraz z ojcem, bra­tem i kuzy­nami grali na wese­lach, bar micwach, balach poli­cjan­tów, nauczy­cieli, uro­czy­sto­ściach… grał skoczną muzykę, ale i donio­słe melo­die: Mazurka Dąbrow­skiego i Pierw­szej Bry­gady. Grał wszystko. Od dzie­ciń­stwa wpa­jano mu, że kle­zmer musi umieć zagrać wszystko. Kle­in­ma­no­wie byli znani w Prze­my­śla­nach. Rodzina od poko­leń zwią­zana była z muzyką kle­zmerską. Kapela dziadka Leopolda, Pej­sa­cha Bran­dwe­ina, kon­cer­to­wała w całej Gali­cji, nawet w Wied­niu na dwo­rze cesar­skim, w obec­no­ści samego naj­ja­śniej­szego Fran­ciszka Józefa, pana wielu krain i naro­dów, w tym naro­dów zamiesz­ku­ją­cych Gali­cję Wschod­nią.

Żydzi sta­no­wili etniczne i kul­tu­ralne dopeł­nie­nie gali­cyj­skiego kra­jo­brazu. Paweł Wyspiań­ski wspo­mi­nał ich z cie­ka­wo­ścią, przez wzgląd na ich „inność”, ale i kolo­ryt, który dla niego miał wyłącz­nie pozy­tywny odcień. Jako frag­ment więk­szej cało­ści, któ­rej na imię było mło­dość.

Naród rodzi­mej kul­tury, inne stroje, oby­czaje i wyzna­nie moj­że­szowe. Trud­nili się prze­waż­nie han­dlem, rze­mio­słem, rza­dziej rol­nic­twem. Ubiór kobiet miesz­czań­ski bluzka i spód­nica, trze­wiki, chustka na gło­wie. Dziew­częta cho­dziły latem bez nakry­cia głowy, a mężatki miały głowy ogo­lone, na które zakła­dały perukę. Męż­czyźni mieli beret (sza­ła­mach), kape­lusz lub czapkę. Długi płaszcz, cha­łat (beke­sza), białe skar­petki, pan­to­fle skó­rzane lub buty z cho­le­wami. Głowy golone, koło uszu dłu­gie krę­cone włosy (pejsy), broda, wąsy.

Potrawy żydow­skie inne mięso, ryby, mocno solone, zapra­wiane cebulą i pie­przem. W sobotę (sza­bes) rosół z maka­ro­nem (łok­szyny), mięso (kura) i ziem­niaki. Po obie­dzie ple­cionka (koj­tecz) lub okrą­głe bułeczki, wódka (sza­besbromf). W pią­tek Żydzi szli do kąpieli, mieli swoją łaź­nię (par­nię). Kahał to gmina żydow­ska, a rabin (rebe) peł­nił funk­cję duchow­nego i zała­twiał wszel­kie spory mię­dzy Żydami, on też sprze­da­wał tylko droż­dże.

Żydzi mieli swoje szkółki (che­dery), gdzie dzieci uczono języka hebraj­skiego już od czwar­tego roku życia, Biblii z tłu­ma­cze­niem Pisma Świę­tego, zwa­nego Tal­mu­dem. Święta, wesela, obrze­za­nie chłopca obcho­dzono ści­śle wg rytu­ału. Mię­dzy sobą roz­ma­wiali żar­go­nem żydow­skim znie­kształ­co­nym języ­kiem nie­miec­kim. Korzy­stali ze szkoły pol­skiej, a w sta­ty­styce poda­wali naro­do­wość pol­ską.

Wyda­wać by się mogło, że oko­lice Prze­my­ślan i samo mia­steczko wyjęte zostały żyw­cem z obraz­ko­wej idylli daw­nych Kre­sów, tak chęt­nie przed­sta­wia­nej jako barwna, legen­darna kra­ina opi­sana przez Sien­kie­wi­cza, zamiesz­kana przez ludzi o pory­wi­stych cha­rak­te­rach i szcze­rych ser­cach. Ludzi miesz­ka­ją­cych ze sobą w zgo­dzie. Taki pej­zaż daw­nej Pol­ski Wschod­niej jest praw­dzi­wie piękny, pocią­ga­jący, atrak­cyjny, choćby przez pry­zmat pysz­nych, a cza­sem i pogar­dli­wych myśli Pola­ków o dzi­siej­szej bied­nej i zanie­dba­nej Ukra­inie.

Powiat prze­my­ślań­ski sta­no­wił mozaikę naro­do­wo­ści, wyznań i kul­tur. Według nie­peł­nych danych z 1939 roku, ostat­niego roku pokoju, zamiesz­kany był (przyj­mu­jąc kry­te­rium wyzna­nia) przez pra­wie 49% gre­ko­ka­to­li­ków (w ogrom­nej więk­szo­ści Ukra­iń­ców), ponad 42% sta­no­wili rzym­scy kato­licy (nie­mal wyłącz­nie Polacy), a resztę – około 8% sta­no­wili Żydzi. Grupy te two­rzyły barwny kon­glo­me­rat, pasu­jące do sie­bie czę­ści ukła­danki daw­nej Pol­ski, spu­ści­znę wie­lo­et­nicz­nego dzie­dzic­twa przed­ro­zbio­ro­wej Rze­czy­po­spo­li­tej.

Dzieci i mło­dzież – Polacy, Żydzi, Ukra­ińcy – nie czy­nili jesz­cze mię­dzy sobą wiel­kich róż­nic. Bawili się razem, wspól­nie prze­ży­wali przy­godę dzie­ciń­stwa. Nawet jeśli za kilka lat Adam będzie słu­żył w samo­obro­nie i zgi­nie z ręki Iwana, a Mosze nie prze­żyje tra­ge­dii prze­my­ślań­skiego getta. Kazi­mierz Mądrzak z pew­nym roz­rzew­nie­niem pisał po latach o tym jesz­cze dobrym cza­sie dzie­ciń­stwa:

Mia­sto miało dwie szkoły powszechne, męską i żeń­ską. Dzieci były bar­dzo grzeczne i zdy­scy­pli­no­wane, bo od mło­do­ści były przy­go­to­wy­wane do pracy i porządku, dla­tego nie robiły gło­śnych awan­tur. Nad ich przy­go­to­wy­wa­niem do przy­szło­ści czu­wali nauczy­ciele, a zacho­wa­niem star­szy­zna, i w razie zauwa­że­nia nie­wła­ści­wego postę­po­wa­nia mło­dzieży bar­dzo surowo reago­wała i przy­wo­ły­wała do porządku.

Oprócz tych dwóch szkół było pry­watne gim­na­zjum im. Kró­lo­wej Jadwigi, do któ­rego były przyj­mo­wane dzieci urzęd­ni­ków i boga­tych rodzi­ców (nauczy­cieli, wła­ści­cieli ziem­skich, Żydów), osób mogą­cych opła­cić naukę. Przy gim­na­zjum ist­niała orkie­stra dęta, pro­wa­dzona przez prof. Misiaka. Druga orkie­stra została zało­żona przez ks. Pio­tra Sta­noszka, wiel­kiego przy­ja­ciela mło­dzieży, który po utwo­rze­niu Sto­wa­rzy­sze­nia Mło­dzieży Pol­skiej, męskiej i żeń­skiej, zajął się mło­dzieżą „miesz­czu­chów”. Mło­dzież chęt­nie gar­nęła się do tych orga­ni­za­cji i do nauki gra­nia na instru­men­tach mimo braku czasu i pracy fizycz­nej.

Po sze­ściu mie­sią­cach nauki pierw­szy kon­cert odbył się na Boże Naro­dze­nie, pod­czas któ­rego zespół grał w kościele kolędy. Mło­dzież rodzin bied­niej­szych, a tych było wie­lo­krot­nie wię­cej, pra­wie do gim­na­zjum nie uczęsz­czała. Zasi­lała miej­scowe warsz­taty rze­mieśl­ni­cze. Wielu zdol­nych uczniów prze­my­ślań­skich koń­czyło edu­ka­cję na sied­miu kla­sach.

Par­kiem miej­skim był piękny lasek z tere­nami zie­lo­nymi, sąsia­du­jący z Prze­my­śla­nami, zwany „Brze­zinką”. W gorące, let­nie dni był wyko­rzy­sty­wany przez mło­dzież i star­szych do odpo­czynku. Po leśnych ścież­kach czę­sto spa­ce­ro­wali nota­ble miej­scy i opo­wia­dali o spra­wach mia­sta. Tam też znaj­do­wał się sta­dion spor­towy. Dla roz­rywki mło­dzieży był budy­nek „Sokoła”, w któ­rym się chęt­nie gro­ma­dziła i wspól­nie wesoło się bawiła. Tam też można było obej­rzeć, w każdą nie­dzielę, filmy w kinie objaz­do­wym, bo sta­łego nie było.

Na sce­nie koło ama­tor­skie grało jakieś przed­sta­wie­nie, a do występu przy­go­to­wy­wał naj­czę­ściej dyrek­tor szkoły ‒ K. Pękal­ski. Naj­czę­ściej były to jasełka. W mie­ście nie było sta­łej komu­ni­ka­cji. Jedy­nie miej­scowe fur­manki mogły do celu zawieźć chęt­nych, a prze­jaz­dom towa­rzy­szyły tumany kurzu (na nie­któ­rych uli­cach).

Na zabawy i wyda­rze­nia kul­tu­ralne cho­dzili wszy­scy, bez róż­nicy na wiarę i naro­do­wość. „Praw­dziwy sztetl przy­jaźni” ‒ wspo­mi­nali wiele lat póź­niej oca­leli z Zagłady, tro­chę ide­ali­zu­jąc tam­ten czas. Kato­licy cho­dzili do kościoła i cer­kwi. Żydzi, sza­nu­jąc nie­dziele, wtedy nie han­dlo­wali. A część chrze­ści­jań­skich kup­ców nie otwie­rała skle­pów w sza­bas. Miej­skie gim­na­zjum nie­od­łącz­nie było zwią­zane z setką śmiesz­nych, cie­płych wyda­rzeń, jakich wiele wśród mło­dzieży wcho­dzą­cej w naj­lep­sze lata życia. Życie mło­dych ludzi upły­wało na nauce i zaba­wie, ale w duszach tlił się patrio­tyzm pań­stwowy, cza­sem prze­cho­dzący w patrio­tyzm naro­dowy czy wręcz nacjo­na­lizm. Dopóki jed­nak nie było w tym szkody dla Żydów i Ukra­iń­ców, Prze­my­ślany pozo­sta­wały senne, jakby uśpione w sta­łym, powol­nym ryt­mie odwiecz­nie i na zawsze wyzna­czo­nych zajęć. Janina Kan­de­fer wspo­mi­nała: Dulce et deco­rum est pro patria mori ‒ te i inne sen­ten­cje były wszę­dzie. Do kościoła cho­dziło się parami. Obo­wiąz­kiem uczniów gim­na­zjum było być na przed­sta­wie­niach objaz­do­wego teatru, który przy­jeż­dżał do Prze­my­ślan raz w mie­siącu. Był to Teatr Podol­sko-Pokucki Zuzanny Łoziń­skiej. Po połu­dniu wysta­wiali sztuki dla mło­dzieży, a wie­czo­rem kome­die dla doro­słych. Cza­sem przy­jeż­dżał inny teatr, i jeśli miał w swoim reper­tu­arze przed­sta­wie­nie dla mło­dzieży, to trzeba było na nim być obec­nym.

Pan dyrek­tor miesz­kał we Lwo­wie, a w dniach nauki u Pań­stwa Kowal­czy­ków, któ­rych dom stał naprze­ciwko budynku gim­na­zjum. Cza­sami przy­jeż­dżał jego syn i żona. […] Dyrek­tor był dobrym wycho­wawcą, wyma­ga­ją­cym i opa­no­wa­nym. Gdy się iry­to­wał na uczniów, to prze­waż­nie wymie­nia nazwy małp. Poma­gało to w opa­no­wa­niu zło­ści. Wyma­gał bie­żą­cej wie­dzy, więc trzeba było czy­tać książki i gazety. Lek­cje pro­wa­dzone przez niego były nie lada prze­ży­ciem w sen­sie pozy­tyw­nym.

Ta idylla to nie była to do końca prawda, choć w oczach dzieci pro­blemy scho­dziły na plan dal­szy. Echa pro­ble­mów etnicz­nych roz­le­gały się i w Hana­czo­wie, i w pobli­skich powia­to­wych Prze­my­śla­nach. Im bli­żej było wojny, tym pogar­szały się wza­jemne rela­cje. Z mie­siąca na mie­siąc kole­dzy z jed­nej klasy coraz bar­dziej sta­wali się Pola­kami, Żydami, Ukra­iń­cami, a mniej – kole­gami, towa­rzy­szami zabaw, dziew­czę­tami i chłop­cami. Zaostrzały się podziały etniczne. Zbyt mocno roz­bu­dziła falę nacjo­na­li­zmów nad­cho­dząca wojna. Wojna, w któ­rej każdy musiał wybrać sobie naro­do­wość. Nawet jeśli nie do końca tego chciał i nie tęsk­nił za tym „innym świa­tem”.

Wspólny Jor­dan skoń­czył się w 1936 roku, na długo zanim wybu­chła wojna. Pro­boszcz prze­my­ślań­skiej para­fii, ksiądz Sta­ni­sław Kwiat­kow­ski, jak zwy­kle dotąd, ruszył na most na Gni­łej Lipie, by poświę­cić wodę wspól­nie z gre­ko­ka­to­lic­kim kapła­nem. Zdę­biał, gdy zoba­czył wśród ukra­iń­skich wier­nych trans­pa­rent z napi­sem: „Boże, bło­go­sław naród ukra­iń­ski”. Obu­rzony tym fak­tem, nakrzy­czał na księ­dza z cer­kwi i roz­gnie­wany zawró­cił pol­skich uczest­ni­ków pro­ce­sji do kościoła, gdzie poświę­cił wodę już tylko dla nich. Podob­nych sytu­acji było wię­cej. Polacy z nie­chę­cią patrzyli na wszel­kie próby pod­kre­śla­nia nie­za­leż­no­ści i marzeń o swoim pań­stwie ze strony ukra­iń­skich sąsia­dów. Ukra­ińcy, pomni na fak­tyczną likwi­da­cję ich szkol­nic­twa, z coraz więk­szą wro­go­ścią odno­sili się do pań­stwa pol­skiego, postrze­ga­jąc w nim już nie­mal otwar­cie narzę­dzie pol­skiej oku­pa­cji. Wielu głę­boko zapa­dła w pamięć pacy­fi­ka­cja Mało­pol­ski Wschod­niej, gdy w odpo­wie­dzi na ter­ror ukra­iń­skich nacjo­na­li­stów żoł­nie­rze Woj­ska Pol­skiego sto­so­wali odpo­wie­dzialność zbio­rową, ze śmie­chem prze­trzą­sa­jąc ubo­gie chłop­skie gospo­dar­stwa, nabi­ja­jąc się z dziew­cząt, nisz­cząc ukra­iń­skie sym­bole. Bolała upo­ko­rzona duma. Rugo­wa­nie ukra­iń­sko­ści z życia publicz­nego na tere­nach, gdzie lud­ność rusiń­ska sta­no­wiła więk­szość lub znaczny odse­tek, pchnęła wielu mło­dych ludzi w obję­cia ter­rorystów spod znaku OUN.

A jed­no­cze­śnie pol­skość pozo­sta­wała dla nie­jed­nego nie-Polaka marze­niem. I to nie­osią­gal­nym mimo naj­lep­szych chęci nie­któ­rych Żydów czy Ukra­iń­ców, by stać się jej czę­ścią. Lusia Rau­bvo­gel (wów­czas jesz­cze z domu Gross) z zazdro­ścią patrzyła na swoje pol­skie kole­żanki, gdy w pięk­nie skro­jo­nych mun­dur­kach szły na zbiórki har­cer­skich dru­żyn. Dla niej drzwi do har­cer­stwa były zamknięte. Była Żydówką, choć kochała Pol­skę nie mniej niż one. Ile było takich dzieci żydow­skich, które gotowe były budo­wać Pol­skę razem z pol­skimi dziećmi, ale pozba­wiono ich prawa wyboru, spy­cha­jąc na mar­gi­nes życia spo­łecz­nego, do roli oby­wa­teli dru­giej kate­go­rii? Nie­stety. Rzecz­po­spo­lita nie była tro­skliwą i spra­wie­dliwą matką dla wszyst­kich swo­ich dzieci.

Pew­nego wie­czoru Poldek Kle­in­man grał na skrzyp­cach w swoim miesz­ka­niu. Usły­szał jakiś hałas. Otwo­rzył drzwi. Na progu ujrzał nie­zna­jo­mego męż­czy­znę z drą­giem w ręku. Chło­piec stał zasko­czony, nie prze­sta­jąc grać. To wyraź­nie zbiło z tropu napast­nika. Nie odwa­żył się ude­rzyć dziecka. Poldek długo póź­niej pła­kał przy rodzi­cach. Nie potra­fił zro­zu­mieć, dla­czego mógłby stać się obiek­tem napa­ści. Prze­cież tylko grał. Nikomu nic złego nie zro­bił. Tam­tego wie­czoru faszy­stow­ska bojówka przy­je­chała do Prze­my­ślan na „gościnne występy” aż ze Lwowa. „Poświę­cili” swój czas, by zde­mo­lo­wać część żydow­skich skle­pów w miej­sco­wo­ści odle­głej o nie­mal 30 kilo­me­trów od mia­sta Sem­per Fide­lis. Po uli­cach mia­steczka roz­prze­strze­niał się brzęk tłu­czo­nych szyb i okrzyk: „Precz z Żydami”.

„Akcja” anty­se­mi­tów spo­tkała się z potę­pie­niem ze strony miej­sco­wej spo­łecz­no­ści. I z nie­do­wie­rza­niem, że w Prze­my­śla­nach dzieją się takie rze­czy. Dotąd jedy­nie o nich sły­szano ‒ o get­cie ław­ko­wym na Uni­wer­sy­te­cie Jana Kazi­mie­rza, o pobi­ciach żydow­skich stu­den­tów. Tutaj – na pro­win­cji – jesz­cze tego nie było. Do czasu pamięt­nej nocy listo­pa­do­wej Roku Pań­skiego 1938. Do miesz­ka­nia Kle­in­ma­nów przy­szedł listo­nosz Józef Mikluszka, by prze­pro­sić za to, co się stało. Choć to prze­cież nie on był sprawcą tej małej „krysz­ta­ło­wej nocy”, a ci, któ­rzy w nad­cho­dzą­cej burzy dzie­jo­wej wznie­cili pry­mi­tywne instynkty rasi­zmu.

Izy­dor Kar­ten z pobli­skiego Świ­rza zapi­sał we wspo­mnie­niach, iż anty­se­mi­tyzm był na gali­cyj­skiej wsi zja­wi­skiem dość powszech­nym. Tro­chę lepiej było w powie­cie prze­my­ślań­skim, ponie­waż Żydzi na ogół byli bar­dzo biedni, jak miej­scowi chłopi pol­scy i ukra­iń­scy. Jed­nym sło­wem, nie było im czego zazdro­ścić. Nie można było z taką łatwo­ścią szer­mo­wać absur­dal­nymi hasłami o han­dlu w rękach żydow­skich, o rze­ko­mych for­tu­nach zbi­ja­nych na chrze­ści­ja­nach i tym podobne.

Szedł zły czas. Jacek Cygan pisał:

Któ­re­goś dnia, kiedy [Leopold Kle­in­man] szedł do fry­zjerni swego ojca, zoba­czył przed drzwiami grupkę mło­dych męż­czyzn. Takie same grupy stały przed fry­zjernią Fech­tera po dru­giej stro­nie ulicy Mic­kie­wi­cza oraz przed żydow­skimi skle­pami. Stali w mil­cze­niu i blo­ko­wali wej­ście. Poldek pod­szedł, powie­dział „prze­pra­szam”, chciał się prze­ci­snąć. Patrzyli na niego zimno, po czym bez słowa bru­tal­nie go ode­pchnęli. To już nie były tylko słowa, ba, słów nie było wcale. Zapa­mię­tał nie­na­wiść, z jaką patrzyli na niego. Pew­nej nocy w lipcu, wra­ca­jąc z potań­cówki, jaką regu­lar­nie urzą­dzała dla mło­dzieży pani Haw­ro­nowa, zoba­czył kilku Ukra­iń­ców na koniach. Na ręka­wach mieli opa­ski w kolo­rze żół­tym i nie­bie­skim. Krzy­czeli coś o »nie­za­wi­si­mej Ukra­inie«. Kiedy mijali Poldka, jeden pochy­lił się i wark­nął: „‒ Budiem rie­zat’ Żydów i Pola­ków!”.

Poldek nie znał ani tych, co blo­ko­wali sklepy, ani tych na koniach. Jego kole­dzy i kole­żanki, sąsie­dzi rodzi­ców, na­dal odno­sili się do niego i jego rodziny ser­decz­nie i po przy­ja­ciel­sku, jed­nak czuł, że coś popsuło się w jego uko­cha­nych Prze­my­śla­nach. Miał wra­że­nie, że ludzie ina­czej patrzą na sie­bie na uli­cach […].

Spo­kojna dotąd, nawet chwi­lami nudna codzienna egzy­sten­cja na gali­cyj­skiej pro­win­cji koń­czyła się bez­pow­rot­nie. Coś złego, pusz­czo­nego raz w ruch, uru­cho­mio­nego jakąś odle­głą, zaklętą waj­chą, zaczęło zata­czać coraz szer­sze kręgi i docie­rać nawet do nie­zmą­co­nego, sen­nego życia pro­win­cjo­nal­nego mia­steczka. Demony uśpione gdzieś w zaka­mar­kach ludz­kich dusz zostały obu­dzone do życia. A ich pod­szepty, pokusy i żądze już wkrótce przy­nieść miały strasz­liwe owoce.

Coraz czę­ściej źle patrzyli na Hana­czów naj­bar­dziej rady­kalni spo­śród zwo­len­ni­ków samo­stij­nej Ukra­iny, ponie­waż, poza sto­licą powiatu, wieś była magne­sem pol­sko­ści i naj­więk­szym ośrod­kiem tej naro­do­wo­ści w powie­cie. Ukra­ińcy żeniący się z hana­czo­wian­kami sta­wali się Pola­kami i prze­cho­dzili na rzym­ski kato­li­cyzm. Podob­nie było z ukra­iń­skimi żonami hana­czo­wian. Owoce ich miło­ści, dzieci, były już dziećmi pol­skimi. Hana­czów przy­cią­gał pol­ską kul­turą, dobrym zor­ga­ni­zo­wa­niem wio­ski, pręż­nym roz­wo­jem rol­nic­twa, ba, nawet poszu­ki­wa­niem ropy naf­to­wej. Z zazdro­ścią, a może i zawi­ścią patrzyli na gospo­dar­stwa sąsia­dów oko­liczni Ukra­ińcy z Sie­dlisk, Sta­ni­mie­rza, Hana­czówki.

Nie­na­wiść wzbie­rała w ludziach. Dotarła i do Hana­czowa. Kazi­mierz Węgrzyn wspo­mi­nał ostat­nie mie­siące przed wojną:

Pamię­tam, jak mówili ludzie starsi, że nara­sta napię­cie mię­dzy Ukra­iń­cami i Pola­kami, a przy­kła­dem była śmierć męża mojej sąsiadki, sio­stry Jana Figur­skiego („Ter­piły”) miesz­ka­ją­cej poza Hana­czo­wem. Ukra­ińcy zabili go wyrwa­nymi z płotu szta­che­tami.

Dobrze pamię­tam zna­nego we wsi Jasia z Hana­czówki, niskiego wzro­stu, który cho­dził w gra­na­to­wej czapce roga­tywce z orzeł­kiem, ale nie było sztywna jak stra­żacka czy kole­jar­ska. Z opo­wia­da­nia star­szych wiem, że na festy­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym przez Ukra­iń­ców w Hana­czówce, Jasio tań­czył z dziew­czyną, a obok niego tań­czący Ukra­iniec zdjął mu czapkę i rzu­cił pod nogi, mówiąc, że tak należy czy­nić z „tuju woronu”, tą wroną (orzeł­kiem). Jasiu odpo­wie­dział pod­bród­ko­wym, i tak się zaczęło. Inter­we­nio­wało dwóch poli­cjan­tów. Ja ich widzia­łem, będąc na Bło­niu, jak jechali na rowe­rach z kara­bi­nami do Hana­czówki, i jak wra­cali z oban­da­żo­wa­nymi gło­wami. Mówiono, że to kobiety ukra­iń­skie potur­bo­wały ich kamie­niami. A poli­cjanci nawet nie oddali strzału ostrze­gaw­czego. Na pomoc Pola­kom z Hana­czówki szli męż­czyźni z naszej wio­ski.

Prze­moc stała się ele­men­tem codzien­no­ści. Tej samej, która jesz­cze nie­dawno wyda­wała się nie­wzru­szona, zbli­żona do sie­lanki, taka na zawsze szczę­śliwa, choćby i biedna. Świat osza­lał. To nie był już tam­ten wspo­mniany wcze­śniej z sen­ty­men­tem, wyide­ali­zo­wany, barwny inny świat. A był to dopiero wstęp do praw­dzi­wego sza­leń­stwa.

Pod znakiem czerwonej gwiazdy i swastyki

Siel­ski na pozór kra­jo­braz spo­koj­nej, sen­nej miej­sco­wo­ści roz­sy­pał się jak domek z kart, gdy do Gali­cji zawi­tała naj­więk­sza z dzie­jo­wych burz. Pej­zaż tam­tego świata znik­nął razem z czę­ścią tam­tych ludzi. Znik­nął dosłow­nie, jak znika łupina orze­cha porwana nur­tem rzeki, jak suchy liść wrzu­cony do gore­ją­cego ognia. Ale – co było naj­strasz­niej­sze dla miesz­kań­ców tam­tego świata – znik­nął nagle. Na co żaden z nich nie był przy­go­to­wany.

Naj­pierw znik­nęła Pol­ska. Poże­gnała swo­ich synów w cza­sie powszech­nej mobi­li­za­cji. Szli mło­dzi chłopcy, Polacy, Żydzi, Ukra­ińcy. Wal­czyć i ginąć w woj­nie, o któ­rej każdy mówił. Ale w isto­cie nikt nie miał o niej poję­cia. Mówiono o star­ciach z czasu poprzed­niej wojny, któ­rej wete­rani na­dal żyli. Czołgu pra­wie nikt nie widział, samo­loty oglą­dano z cie­ka­wo­ścią pod­czas poka­zów we Lwo­wie. Tam­ten Wrze­sień nie dotknął w szcze­gólny spo­sób samego Hana­czowa. Ot, kilka razy wysoko nad wsią zabrzę­czał samo­lot. I wszystko. Rzekł­byś: nic szcze­gól­nego. Wojna daleka, wojna bez­pieczna, wojna, o któ­rej tylko można było słu­chać w radiu i czy­tać w gaze­tach dowo­żo­nych z powia­to­wych Prze­my­ślan. Choć cie­kaw­skie dzie­ciaki wspi­nały się na pobli­skie wzgó­rze, by obser­wo­wać zeń dymy nad bom­bar­do­wa­nym Lwo­wem.

Wojna dała się nato­miast zauwa­żyć w pobli­skich Prze­my­śla­nach. Po kilku dniach wła­dzę objęli funk­cjo­na­riu­sze Poli­cji Pań­stwo­wej, ponie­waż na pro­win­cji zaczęło robić się nie­spo­koj­nie. Ukra­iń­ska mło­dzież spo­ty­kała się czę­ściej. Poja­wiły się – począt­kowo nie­liczne i ukryte – pogróżki wobec Pola­ków i Żydów, zapo­wie­dzi o „pora­chun­kach”. Gdzie­nie­gdzie widziano nocą uzbro­jo­nych osob­ni­ków, prze­my­ka­ją­cych od wsi do wsi. Polacy z nie­po­ko­jem wsłu­chi­wali się w audy­cje radiowe. Wia­do­mo­ści były złe i tylko złe, coraz gor­sze. Z rosną­cym nie­po­ko­jem słu­chano o szyb­kim mar­szu wojsk nie­miec­kich i utra­cie kolej­nych miast i regio­nów. Nie­któ­rzy Ukra­ińcy nie kryli już nawet uśmie­chów. Rozu­mieli, że pol­ski front się łamie i sprawy przy­bie­rają dla Pola­ków fatalny obrót. Liczyli na Samo­stijną i wol­ność, jaką miał przy­nieść Hitler. Jaka by ona nie była. Byle już bez Pol­ski.

Poli­cjanci sta­rali się patro­lo­wać teren, utrzy­mać bez­pie­czeń­stwo, ale było ich za mało, by dotrzeć wszę­dzie. Nie było już Pola­kom i Żydom bez­piecz­nie zapusz­czać się do wio­sek ukra­iń­skich odda­lo­nych od głów­nych trak­tów i więk­szych miej­sco­wo­ści. Do Prze­my­ślan dotarł potok ucie­ki­nie­rów ze środ­ko­wej Pol­ski. Przy­nie­śli prze­ra­ża­jące wie­ści o klę­skach, o bom­bar­do­wa­niu kolumn uchodź­ców, o pan­cer­nych armiach zaku­tych w żelazo, któ­rym nie mogli się prze­ciw­sta­wić pol­scy ułani i pie­chu­rzy. Ewa Piąt­kow­ska zapi­sała w swym pamięt­niku pod datą 7 wrze­śnia:

Samo­chody ucie­ki­nie­rów cią­gną sznu­rem. Chyba cała Pol­ska ucieka. Widocz­nie wła­dze potra­ciły głowy. Falan­gami ucie­kają mło­dzi męż­czyźni. Któż ma wal­czyć na fron­cie?! […] Wśród spo­łe­czeń­stwa Prze­my­ślan sły­chać pomruk:

‒ Co, mamy kar­mić dezer­te­rów? Nie­chęć do uchodź­ców męż­czyzn rośnie, padają słuszne głosy:

‒ Nasi mężo­wie leją krew za ich mia­sta, a oni wieją na Rumu­nię.

Te rze­sze uchodź­ców depra­wu­jąco wpły­wają na życie mia­sta. Uchodźcy opo­wia­dają fan­ta­zje, wzma­gają strach i sieją postrach. Wie­czo­rem komu­ni­katy podały, że padły pierw­sze strzały obroń­ców War­szawy. Kto ma bro­nić War­szawy, skoro rząd ją opu­ścił?

Zbie­go­wie i poje­dyn­czy żoł­nie­rze z roz­bi­tych oddzia­łów, wyco­fu­jący się ku gra­nicy rumuń­skiej, coraz czę­ściej „zni­kali” bez śladu, by już nie powró­cić. W pobliżu dróg gra­so­wały bandy zło­żone czę­ściowo z człon­ków OUN, wycze­ku­ją­cych na sygnał do roz­po­czę­cia walki o „samo­stijną” Ukra­inę, przy boku Hitlera, a inne rekru­to­wały się ze zwo­len­ni­ków Związku Sowiec­kiego. W dru­giej deka­dzie wrze­śnia doszło jed­nak do ich pacy­fi­ka­cji przez spon­ta­nicz­nie zebraną grupę woj­sko­wych i poli­cjan­tów. Świa­dek tych wyda­rzeń, Józef Wyspiań­ski, wspo­mi­nał:

Wie­lo­krot­nie widzie­li­śmy duże zgru­po­wa­nia woj­sko­wych i poje­dyn­czych żoł­nie­rzy idą­cych w stronę mia­sta. Kil­ka­krot­nie mło­dzi Ukra­ińcy z Kro­sienka kryli się w przy­droż­nych krza­kach i na polach ziem­nia­cza­nych, obser­wu­jąc prze­cho­dzą­cych żoł­nie­rzy. Jeśli wyco­fu­jąca się grupa żoł­nie­rzy była nie­liczna lub zło­żona tylko z kilku żoł­nie­rzy, Ukra­ińcy wycho­dzili wów­czas z ukry­cia i stra­sząc ich, zabie­rali broń i amu­ni­cję. Widocz­nie roz­bro­jeni żoł­nie­rze powia­do­mili poli­cję w Prze­my­śla­nach.

Miesz­ka­łem w pobliżu tych wyda­rzeń i dobrze je widzia­łem. Obser­wo­wa­łem rów­nież reak­cję poli­cji i woj­ska. Kil­ku­na­stu uzbro­jo­nych poli­cjan­tów i żoł­nie­rzy chył­kiem pode­szło rowami przy szo­sie do miej­sca, gdzie zacza­ili się Ukra­ińcy. Następ­nie na sygnał wysko­czyli z rowu i z okrzy­kiem: Huraa! [i] pobie­gli w stronę Ukra­iń­ców ukry­tych w ziem­nia­cza­nych łętach. Zasko­czeni ama­to­rzy kra­dzio­nej broni zaczęli ucie­kać w stronę lasu, a poli­cjanci otwo­rzyli ogień z broni ręcz­nej. Zastrze­lono wten­czas sied­miu Ukra­iń­ców z Kro­sienka.

I nad­szedł ów dzień – 17 wrze­śnia. Od rana było jakoś ina­czej. Ci, co go zapa­mię­tali, wspo­mi­nali, jak czuli wtedy coś dziw­nego, tak jak kilka tygo­dni wcze­śniej tuż przed wybu­chem wojny. I w Hana­czo­wie, i w Prze­my­śla­nach gruch­nęła wieść o prze­kro­cze­niu gra­nicy wschod­niej przez woj­ska sowiec­kie, o cięż­kich wal­kach z Niem­cami pod War­szawą, o nie­ustan­nym odwro­cie pobi­tej armii. Wysoko na nie­bie poja­wiły się chmary samo­lo­tów z czer­wo­nymi gwiaz­dami na skrzy­dłach. Nikt do nich nie strze­lał. Nikt z nimi nie wal­czył. Nie było już komu. Małe grupki woj­ska z oddzia­łów rezer­wo­wych i zapa­so­wych oddzia­łów pospiesz­nie zmie­rzały na połu­dnie, ku gra­nicy węgier­skiej.

Mno­żyły się trwożne wia­do­mo­ści o napa­dach ukra­iń­skich bojó­wek na pol­skich żoł­nie­rzy i cywi­lów, o pierw­szych samo­są­dach na „pol­skich panach”, o mor­do­wa­niu Pola­ków. Powta­rzano plotki o tor­tu­rach, jakim bojów­ka­rze mieli pod­da­wać schwy­ta­nych urzęd­ni­ków i poli­cjan­tów. Lasy na połu­dnie od Prze­my­ślan owiane zostały złą sławą. Prze­jeż­dża­jący przez nie ginęli bez śladu. Poli­cja nie odwa­żyła się już zapusz­czać daleko od mia­steczka. Bandy miały dużo broni i rosły w siłę. Potrzeba było woj­ska, aby przy­wró­cić porzą­dek na tere­nach wiej­skich, a woj­ska już wła­ści­wie nie było. Było gdzie indziej.

Byli za to uchodźcy. Wię­cej ich było i wię­cej. Coraz licz­niejsi. Rzekł­byś: okru­chy klę­ski, roz­sy­pane try­biki tego wyma­rzo­nego mocar­stwa, któ­rym prze­cież Druga Rzecz­po­spo­lita ni­gdy nie była, a wła­śnie na oczach wszyst­kich chy­liła się ku upad­kowi. Jakże szyb­kiemu. Jak bar­dzo sro­mot­nemu. Bez szans na łaskę ze strony zwy­cięz­ców, wszak jesz­cze kilka tygo­dni wcze­śniej ufna była we wła­sną siłę i w zawarte soju­sze. Ucie­ki­nie­rzy pro­sili o wodę, cie­płe posiłki, cokol­wiek. Wyczer­pani, bez nadziei, bez wie­dzy, że sąsied­nie miej­sco­wo­ści, zamiesz­kane przez Ukra­iń­ców, nie potrak­tują ich tak życz­li­wie.

Polacy nie chcieli uwie­rzyć, że na ich oczach wła­śnie roz­pada się Pol­ska. Ta wyma­rzona, wywal­czona, tak prze­cież nie­dawno zwy­cię­ska… Naj­więksi opty­mi­ści trzy­mali się jesz­cze nadziei, jaką był pomruk dział od zachodu. Lwów się bro­nił. Audy­cje radiowe przy­no­siły pesy­mi­styczne wie­ści, ale na­dal wie­rzono, że uda się docze­kać pomocy ze strony zachod­nich sojusz­ni­ków. Wie­rzono już chyba nawet wbrew nadziei i zdro­wemu roz­sąd­kowi. Z oko­licz­nych wzgórz wypa­try­wano dymów nad Lwo­wem, nie­zmien­nych od pierw­szych dni wrze­śnia, bo pożary tra­wiły mia­sto pozba­wione osłony myśliw­ców. Ze wzgó­rza „Pia­ski” pew­nego razu ktoś ostrze­lał hana­czo­wian z kara­binu.

Wkro­cze­nie Sowie­tów nie­liczni pol­scy hana­czo­wia­nie potrak­to­wali wręcz jako suk­ces… Woj­ska Pol­skiego. Wszy­scy miesz­kańcy dobrze sły­szeli trwa­jącą już od prze­szło tygo­dnia głu­chą kano­nadę docho­dzącą od Lwowa. Mia­sto na­dal wal­czyło. Ale ani w Hana­czo­wie, ani w Prze­my­śla­nach nikt nie mógł wie­dzieć, że Lwów broni się ostat­kiem sił, cał­ko­wi­cie okrą­żony, a jego obrońcy wal­czą z woj­skami obu najeźdź­ców. Nie wie­dzieli też, że wal­czyli z cał­ko­witą świa­do­mo­ścią klę­ski, ponie­waż idąca na odsiecz mia­stu Armia „Mało­pol­ska” gene­rała Kazi­mie­rza Sosn­kow­skiego wykrwa­wiła się na przed­po­lach mia­sta, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc, mimo ogrom­nych strat, prze­rwać nie­miecki pier­ścień ota­cza­jący sto­licę Mało­pol­ski Wschod­niej.

Wresz­cie nade­szli Sowieci. Już pierw­sze godziny nowych rzą­dów poka­zały ich cha­rak­ter. Był 20 wrze­śnia 1939 roku, kiedy około godziny szes­na­stej do Prze­my­ślan wje­chały czołgi z gwiaz­dami na pan­cer­zach. O tym, co działo się dalej, wspo­mi­nał poli­cjant Alek­san­der Szy­mel:

Na roz­kaz komi­sa­rza Poli­cji Pań­stwo­wej Zyg­munta Mey­era usta­wi­li­śmy się wszy­scy poli­cjanci w dwu­sze­regu na ulicy Sokoła […] vis-à-vis lokalu poste­runku i komendy powia­to­wej PP. Czołgi pod­je­chały i oto­czyły nas kołem, wymie­rza­jąc w nas działka i broń maszy­nową. Następ­nie pod­szedł do nas poli­truk i prze­mó­wił dość grzecz­nie po pol­sku, oświad­cza­jąc, że przy­cho­dzi jako przy­ja­ciel, broń jed­nak z pew­nych wzglę­dów musimy zło­żyć i ostrzegł, że jeżeli ktoś posiada przy sobie broń jaką­kol­wiek lub amu­ni­cję, to winien ją natych­miast zło­żyć, w prze­ciw­nym razie będzie roz­strze­lany. Po otrzy­ma­niu odpo­wie­dzi, że broń jest zło­żona na poste­runku, ów poli­truk oświad­czył, że chce jesz­cze roz­ma­wiać z komen­dan­tem powia­to­wym PP – komi­sa­rzem Mey­erem – reszta się może rozejść, gdzie kto chce.

W godzinę czasu, po rosyj­sku, dowie­dzia­łem się, że komi­sa­rza Mey­era natych­miast aresz­to­wano, a w chwilę póź­niej zosta­łem i ja aresz­to­wany pod zarzu­tem zabój­stwa tegoż poli­truka, który do nas prze­ma­wiał i pod zarzu­tem bra­nia czyn­nego udziału w pacy­fi­ka­cji i spa­le­niu dwóch zbun­to­wa­nych miej­sco­wo­ści w woj. tar­no­pol­skim, tj. Błotni i Nara­jowa.

Dla Szy­mela roz­po­częła się cze­ki­stow­ska karu­zela. W piw­nicy dotych­cza­so­wej komendy poli­cji na prze­mian mal­tre­to­wano go i mamiono wizją sta­no­wi­ska woje­wódz­kiego komen­danta mili­cji w zamian za pod­ję­cie współ­pracy z NKWD. Jako alter­na­tywę poda­wano roz­strze­la­nie. Osta­tecz­nie sowiecki sąd w try­bie przy­spie­szo­nym ska­zał go na śmierć. Wyroku jed­nak nie wyko­nano, a odło­żono w cza­sie. Dzięki temu prze­żył, w prze­ci­wień­stwie do setek innych funk­cjo­na­riu­szy Poli­cji Pań­stwo­wej, wymor­do­wa­nych przez czer­wo­no­ar­mi­stów i enka­wu­dzi­stów od razu po zło­że­niu broni.

Mniej­szo­ści nie zapo­mniały o krzyw­dach dozna­nych przez Pola­ków, a wielu ich człon­ków uczy­niło sporo, by przy­po­do­bać się nowej wła­dzy. Demon­stra­cyj­nie obno­szono się z nie­na­wi­ścią do upa­dłej Pol­ski, z pogardą do pol­skich sąsia­dów, będą­cych na­dal w szoku po kata­stro­fie. Jesz­cze raz wspo­mina Kazi­mierz Węgrzyn:

Po kilku dniach od wej­ścia bol­sze­wi­ków, miesz­ka­niec Hana­czowa, Dmy­tro Hans, Ukra­iniec z Sie­dlisk, oże­niony z hana­czo­wianką, szedł przez wieś z zawie­szo­nym na szyi dużym bęb­nem i bęb­nił. Ludzie wycho­dzili na drogę, a on prze­ka­zy­wał wia­do­mość, że Sta­lin wydaje ucztę dla dzieci. Miały brać ze sobą tale­rze i inne naczy­nia i udać się do szkoły. Nie pamię­tam takiej uczty, więc chyba na niej nie byłem. Był to począ­tek indok­try­na­cji dzieci i mło­dzieży, co było komu­ni­styczną metodą ogłu­pia­nia ludzi od przed­szkola do wyż­szej uczelni.

Przy­po­mina mi się duży pla­kat, na któ­rym uśmiech­nięci wodzo­wie, Sta­lin i Hitler, podają sobie ręce. W naszej wio­sce, w roku 1938, a może w 1939, pod­jęto poszu­ki­wa­nie ropy naf­to­wej. Trwały wier­ce­nia w głąb ziemi. Wieża wiert­ni­cza miała ok. 30 m wyso­ko­ści. Po wkro­cze­niu bol­sze­wi­ków hana­czow­scy Żydzi zawie­sili na wieży ogromny por­tret Sta­lina i przy­ozdo­bili kwia­tami. Zor­ga­ni­zo­wali rów­nież zabawę taneczną jako wyraz rado­ści z upadku Pań­stwa Pol­skiego. Wieść nio­sła, że ktoś przez otwarte okno wrzu­cił do sali tanecz­nej gli­niany dzban napeł­niony feka­liami, który się roz­bił.

Ale poza tym Żydzi hana­czow­scy pozo­stali przy­jaźni pol­skim sąsia­dom. Nie przy­ło­żyli ręki do aresz­to­wań, które nastą­piły kilka tygo­dni póź­niej. Może zapa­mię­tali, że miej­scowi Polacy trak­to­wali ich na równi ze sobą. Rów­nież Leopold Kle­in­man nie pamię­tał, by Żydzi z Prze­my­ślan witali czer­wo­no­ar­mi­stów. Mia­steczko miało być wolne od wyda­rzeń tak powszech­nych na zaj­mo­wa­nych przez Sowie­tów woje­wódz­twach wschod­nich, zamiesz­ka­nych prze­waż­nie przez mniej­szo­ści naro­dowe. A przy­naj­mniej na pewno nie witała najeźdź­ców inte­li­gen­cja, w dużym stop­niu spo­lo­ni­zo­wana i iden­ty­fi­ku­jąca się jako część pol­skiej spo­łecz­no­ści, wier­nej pań­stwu.

Jeden z pol­skich miesz­kań­ców Prze­my­ślan zapa­mię­tał jed­nak ina­czej dzień końca Pol­ski w tym mie­ście. Wyraź­nie nie chciał o tym mówić. Ale wspo­mi­nał z pew­no­ścią o żydow­skich mło­dzień­cach, a nawet kobie­tach, któ­rzy mieli rzu­cać się na szyję „oswo­bo­dzi­cie­lom”. Opo­wia­dał o tym, jak cało­wali brudne, zaku­rzone pan­ce­rze czoł­gów, wrę­czali narę­cza kwia­tów sko­śno­okim „zdo­byw­com”, czę­sto­wali wódką. Kto miał rację? Kogo mniej zawio­dła pamięć?

Inny świa­dek histo­rii, Mie­czy­sław Twar­do­chleb, tak zapa­mię­tał dzień „wyzwo­le­nia”:

Tra­giczny to był dzień dla wielu Pola­ków, miesz­kań­ców Prze­my­ślan. Zaraz po wkro­cze­niu pierw­szych oddzia­łów tych wojsk, kil­ku­dzie­się­ciu ochot­ni­ków ukra­iń­skich i żydow­skich zgło­siło się do mili­cji. Część z nich od nowej wła­dzy sowiec­kiej otrzy­mało kara­biny i amu­ni­cję oraz czer­wone opa­ski, które zaraz zało­żyli sobie na ramiona, jedni na prawe, inni na lewe. Z pośród sie­bie wybrali komen­danta i przed­sta­wili go radziec­kiemu ofi­ce­rowi. Ten wybór zatwier­dził i coś mu tam zle­cił. To działo się na głów­nej ulicy mia­sta, przy budynku sądu grodz­kiego. Inne sceny odby­wały się przy budynku poli­cji, gdzie pod­je­chały sowiec­kie czołgi i gdzie roz­bra­jano pol­skich poli­cjan­tów.

Lusia Gross wspo­mi­nała szcze­rze: Reak­cja Żydów na napad Nie­miec na Pol­skę była para­li­żu­jąca, ale ponie­waż są oni z natury opty­mi­stami, nie wie­rzyli, że Pol­ska będzie się bro­nić tylko dwa tygo­dnie. […] Mój ojciec mając 42 lata, dostał powo­ła­nie i natych­miast wyje­chał na front, bo posia­dał kate­go­rię A. Postawa Żydów na fakt wej­ścia wojsk radziec­kich na Kresy była pozy­tywna. Cie­szy­li­śmy się, że mamy szczę­ście nie być oku­po­wa­nym przez Niem­ców, jak­kol­wiek wie­dzie­li­śmy, że Sowieci wpro­wa­dzą swoje prawa i ogra­ni­cze­nia.

Ośmie­leni fak­tycz­nym bra­kiem wła­dzy w regio­nie ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści, nie­na­sy­ceni wrze­śnio­wymi napa­dami na woj­sko­wych i cywil­nych ucie­ki­nie­rów, pró­bo­wali zor­ga­ni­zo­wać w Prze­my­śla­nach pogrom „pol­skich panów”. Do tra­ge­dii nie doszło. Ura­to­wał „panów” prawy syn narodu ukra­iń­skiego. W świe­tle pamięt­nika mło­dej miesz­kanki mia­sta sytu­acja była nastę­pu­jąca:

W nocy, z Kro­sienka, szły tłumy chło­pów ukra­iń­skich uzbro­jo­nych w kara­biny, sie­kiery, kosy i drągi. Zdą­żali do Prze­my­ślan, by mor­do­wać i gra­bić pol­skich panów i Żydów. Naprze­ciw tłumu wyszedł Ukra­iniec dr Sachno i wytłu­ma­czył chło­pom, aby odstą­pili od zamiaru. Po dłu­giej per­swa­zji dr Sachno uspo­koił chło­pów i zawró­cił ich do swych sie­dzib.

Prze­my­śla­nom przy­szło jesz­cze dwa lata pocze­kać na pierw­sze pogromy.

Nadzieje na spra­wie­dli­wość spo­łeczną i rów­ność dla wszyst­kich roz­wiały się tak szybko, jak się poja­wiły. A przy­naj­mniej ta spra­wie­dli­wość była dość spe­cy­ficz­nie rozu­miana przez zwy­cięz­ców. Przed­sta­wi­ciele nowych władz szybko zapro­wa­dzili swoje porządki. Mie­nie Pola­ków – jako „panów” i „obszar­ni­ków” – pod­dano mniej lub bar­dziej sfor­ma­li­zo­wa­nemu rabun­kowi. O tym, co stało się z dwor­kiem szla­chec­kim mię­dzy Hana­czo­wem a Prze­my­śla­nami, wspo­mi­nał po latach jego miesz­ka­niec, Antoni Mar­cin­kow­ski:

Naj­pierw stali [miej­scowi Ukra­ińcy – D.K.M.] przy pło­cie i tylko patrzyli. Ale jak jeden ruski ofi­cer powie­dział im, że to jest ich, ruszyli gro­madą na nasz dom i zaczęli wypro­wa­dzać ze stajni krowy, konie, wszystko! A potem nie krę­pu­jąc się naszą obec­no­ścią, bo my cały czas byli­śmy w domu – mama, ojciec, brat Woj­tek i ja, zaczęli jeden przez dru­giego gra­bić! Wyno­sili meble, zegary, obrazy, nawet zastawy sto­łowe, do ostat­niego widelca. Znali nas, mówili codzien­nie „dzień dobry”, przy­cho­dzili po pomoc, gdy zacho­ro­wało im dziecko, a teraz patrzyli na nas jak­by­śmy byli powie­trzem. Jeden duży gdań­ski kre­dens zakli­no­wał się w drzwiach. Pół kre­densu było na dwo­rze, reszta w salo­nie. To wyrwali futrynę i wyszli! My wtedy scho­wa­li­śmy się u jed­nego Ukra­ińca, bar­dzo porząd­nego czło­wieka, który u nas pra­co­wał. Zabrał nas, bo bał się o nasze życie.

Na Pola­ków miesz­ka­ją­cych poza zwar­tymi sku­pi­skami lud­no­ści pol­skiej padł blady strach. Pamię­tano dobrze o coraz śmiel­szych zapo­wie­dziach „poli­cze­nia się” za „pol­ską oku­pa­cję”. Mniej­szym złem było zatem odda­nie dorobku życia. W naj­lep­szym wypadku „wyrów­na­nie rachun­ków” przy­brało cha­rak­ter rabun­ków. Janina Kan­de­fer tak zapa­mię­tała ostatni dzień Pań­stwa Pol­skiego pod Prze­my­śla­nami:

Od świtu z oko­licz­nych wsi nad­cią­gali ludzie z wor­kami, z moty­kami, widłami i sie­kie­rami. Sta­łam w domu, na bal­ko­nie. W pobliżu naszego domu stał dwór, zaj­mo­wany przez rodzi­ców mojego szwa­gra. Na szczę­ście byli oni w tym cza­sie we Lwo­wie. Widzia­łam, jak ludzie wyno­sili ze dworu różne przed­mioty: lustra, krze­sła i inne meble. […] Modli­łam się, by nie przy­szła kolej na nasz dom. Około godz. 11 przed połu­dniem przez most […] nad­je­chał sowiecki czołg. Oto­czył go zaraz tłum Żydów, zaczęli witać żoł­nie­rzy, cało­wać czołg.

Repre­sje sowiec­kiej wła­dzy, powszech­nie łączo­nej przez miesz­kań­ców z Żydami, spra­wiły, że rela­cje mię­dzy nimi a chrze­ści­jań­skimi sąsia­dami się popsuły. Mniej ważne było to, że ter­ror po kilku tygo­dniach nowych rzą­dów doty­kał już wszyst­kich, kogo tylko wszech­władne NKWD uznało za wroga. Życie wypeł­niało ner­wowe ocze­ki­wa­nie na aresz­to­wa­nie lub zsyłkę. Luty 1940 roku zapi­sał się w pamięci miesz­kań­ców Prze­my­ślan jako czas wygna­nia na stepy, w mroźną, zimową noc.

Wysie­dle­nia dotknęły wów­czas przede wszyst­kim Pola­ków. Ale część żydow­skich miesz­kań­ców wyko­rzy­stała swoje zna­jo­mo­ści, by przy­naj­mniej pod­jąć próbę ratunku chrze­ści­jań­skich sąsia­dów. Kle­in­ma­no­wie ura­to­wali w ten spo­sób – dosłow­nie już z wagonu – rodzinę miej­sco­wego kowala. Inter­wen­cję pod­jęli na prośbę dziecka, które zapła­kane zapu­kało do nich w nocy. Jakże prze­wrotny oka­zał się los – za kil­ka­na­ście mie­sięcy to Żydzi znajdą się w podob­nej sytu­acji, gdy ich „być albo nie być” będzie zale­żało od tego, czy ktoś życz­liwy uchyli przed nimi drzwi swo­jego domu.

Depor­ta­cje były począt­kiem końca wie­lo­na­ro­do­wego powiatu prze­my­ślań­skiego. W bydlę­cych wago­nach jechały na Wschód setki rodzin, któ­rych winą było to, że nie paso­wały do wzorca kla­so­wego przy­ję­tego przez sowiec­kich archi­tek­tów „nowego życia”. Polacy jako „obszar­nicy”, ale obok nich także Ukra­ińcy – wia­domo, wszy­scy to „nacjo­na­li­ści” – a nawet Żydzi jako „spe­ku­lanci”, bo odwa­żyli się na­dal han­dlo­wać mimo fak­tycz­nego zamor­do­wa­nia han­dlu przez sowiec­kie zarzą­dze­nia. Tra­ge­dia wywó­zek dodat­kowo roz­ry­wała więzi spo­łeczne, pogłę­biła podziały mię­dzy ludźmi (Polacy zapa­mię­tali nad­zwy­czaj gor­li­wego przy aresz­to­wa­niach żydow­skiego mili­cjanta o nazwi­sku Szi­nel), ale i zry­wała naj­pięk­niej­sze z uczuć, jaką jest miłość. Jed­nak pew­nej miło­ści nawet śmierć nie zdo­łała znisz­czyć… Tak pisał o tej dra­ma­tycz­nej histo­rii Jacek Cygan:

Następne dni przy­nio­sły wieść o tra­ge­dii. Oka­zało się, że wśród wywie­zio­nych była rodzina Gone­tów. W mło­dej Gone­tównie, ślicz­nej, inte­li­gent­nej pan­nie, kochał się syn dok­tora Zim­mer­mana, który był powia­to­wym leka­rzem, tak zwa­nym fizy­kiem oraz wiel­kim pol­skim patriotą. Młody Józek Zim­mer­man sły­nął jako świetny spor­to­wiec. Kiedy dowie­dział się, że Gone­tówna jest w trans­por­cie, poje­chał na nar­tach za pocią­giem. Może liczył, że na następ­nej sta­cji będą docze­piane nowe wagony, że zdoła podejść, cho­ciaż poże­gnać się z dziew­czyną. Nikt nie dowie­dział się, czy mu się to udało, bowiem wra­ca­jąc, zamarzł na jed­nym ze wzgórz oka­la­ją­cych Prze­my­ślany. Zna­le­ziono go zasy­pa­nego śnie­giem.

Histo­ria zato­czyła koło. Pod koniec ist­nie­nia Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej ofiarą anty­se­mi­tów padali Żydzi. Sytu­acja zmie­niła się dia­me­tral­nie. Teraz to Polacy sta­nęli w pierw­szym rzę­dzie prze­śla­do­wa­nych. W świe­tle ofi­cjal­nej wykładni sys­temu musieli zostać czę­ściowo usu­nięci z nowych „nabyt­ków” tery­to­rial­nych komu­ni­stycz­nego impe­rium jako klasa. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak cho­dziło rów­nież o to, by „zmięk­czyć” pol­ski żywioł, pozba­wia­jąc go elit. Nie­przy­pad­kowo pod młot NKWD, czę­sto w dosłow­nym tego słowa zna­cze­niu z uwagi na bestial­skie śledz­twa, do komu­ni­stycz­nych katowni wędro­wali aresz­to­wani nauczy­ciele, byli legio­ni­ści, księża, har­ce­rze. Cze­kały ich wyso­kie wyroki wię­zie­nia, a co wybit­niej­szych – strzał w poty­licę w cichym kory­ta­rzu aresztu lub po pro­stu w dusz­nej piw­nicy. Nie było nic dziw­nego w tym, że do wago­nów łado­wano póź­niej ich rodziny. Ofi­cjal­nie – by pod­dać je „reso­cja­li­za­cji” na ste­pach Kazach­stanu, na sybe­ryj­skim odlu­dziu, w gęstwi­nie tun­dry. W prak­tyce byli już uznani za nie­mal dar­mową, nie­wy­kwa­li­fi­ko­waną siłę robo­czą – nie­wol­ni­ków, tra­giczną formę nowo­cze­snego, dwu­dzie­sto­wiecz­nego jasyru.

W trans­por­tach, zło­żo­nych z bydlę­cych wago­nów, „wro­go­wie ludu” zama­rzali całymi rodzi­nami. Zwłasz­cza dzieci i starsi. Straż­nicy wyrzu­cali póź­niej na posto­jach w śnieg małe zawi­niątka. To nie­mow­lęta. Star­ców kła­dziono poko­tem jak kłody drewna. Nie było potrzeby ich cho­wać. Ani czasu, bo trans­port musiał dotrzeć na czas do miej­sca prze­zna­cze­nia, gdzie wywie­zio­nych cze­kało „nowe życie” Bo prze­cież impe­rium nie musi trosz­czyć się o swo­ich nie­wol­ni­ków. W swoim ogro­mie i wszech­po­tę­dze kształ­tuje milio­nowe masy, ura­bia je w żmud­nym pro­ce­sie wycho­waw­czym łama­nia sumień i dusz, gwał­ce­nia moral­no­ści, robo­ty­za­cji życia spo­łecz­nego. Zbyt jest potężne, by pochy­lać się nad losem nie­wol­nika. Jego los to praca. Koniec koń­ców, jest tylko try­bi­kiem w potęż­nej machi­nie, który można bez straty dla pań­stwa natych­miast zastą­pić nowym, mniej zuży­tym. Try­bik ma za zada­nie pra­co­wać. I mil­czeć. Nie­wol­nicy nie mają uczuć i emo­cji. A jeśli nawet, to nikogo one nie inte­re­sują.

Do dziś nie osza­co­wano dokład­nie, ile trans­por­tów z nie­wol­ni­kami Sta­lina odpra­wiono z powiatu prze­my­ślań­skiego w dobie pierw­szej oku­pa­cji sowiec­kiej. I ile ludz­kich ist­nień pochło­nęła kosz­marna podróż. Legi­ty­mi­za­cja tej zbrodni? Wytyczna sys­temu, roz­kaz, jakich wiele padło w XX wieku w Związku Sowiec­kim, z serii tych mode­lu­ją­cych Europę i Azję na nowo. Pod wzglę­dem etnicz­nym, kla­so­wym, reli­gij­nym. I upiorna, potężna czer­wona gwiazda, wień­cząca kadłub loko­mo­tywy cią­gną­cej na Wschód tyle żywego nie­szczę­ścia.

Nowe życie. Odmie­nia­jąc ten zda­wa­łoby się cał­kiem este­tyczny i pozy­tyw­nie brzmiący zwrot przez wszyst­kie przy­padki, Sowieci nadali mu zupeł­nie inny, nie­znany wcze­śniej wydźwięk. Zapi­sali te zgło­ski literą stra­chu, wypeł­nili prze­ra­że­niem, bojaź­nią i słu­żal­czo­ścią. Słu­żal­czo­ścią odśrod­kową, oka­zy­waną, by nie oka­zać się nie­god­nym miana peł­no­praw­nego oby­wa­tela wiel­kiego Związku Sowiec­kiego.

Jak wspo­mniano, depor­ta­cje objęły nie tylko Pola­ków, choć pierw­szy ich impet ude­rzył wła­śnie w tę grupę naro­do­wo­ściową. Lusia Gross-Rau­bvo­gel wspo­mi­nała dłu­gie, bez­senne noce spę­dzone w ubra­niu i przy waliz­kach. Żydzi prze­my­ślań­scy także ocze­ki­wali na wypę­dze­nie. Sowieci nie byli skłonni wyba­czyć ich pozy­cji, majątku (cóż z tego, że zwy­kle był skromny), poglą­dów, może i tego, że nie­któ­rzy nazbyt wyraź­nie wyra­żali swoje roz­cza­ro­wa­nie ojczy­zną „wiecz­nej szczę­śli­wo­ści i dobro­bytu”. A prze­cież powinni być wdzięczni za ukró­ce­nie pol­skiego anty­se­mi­ty­zmu, za umoż­li­wie­nie nauki, kształ­ce­nia, za likwi­da­cję getta ław­ko­wego na uni­wer­sy­te­cie we Lwo­wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki