Zapach nieba - Jerzy Gotowała - ebook + książka

Zapach nieba ebook

Gotowała Jerzy

0,0

Opis

Wiele miesięcy musi upłynąć, nim będziemy w stanie uświadomić sobie, na czym polega rozsądne dowodzenie. To lotnicza codzienność uczy nas, w jaki sposób umiejętnie uzupełniać nieodzowne elementy decyzyjne w różnego rodzaju życiowych układankach, które od pierwszych dni w lotnictwie zmuszeni jesteśmy tworzyć.

Najpierw dochodzi do tego w zawczasu budowanych scenariuszach, modelach, wariantach walki powietrznej – dopiero później w praktyce dowodzenia. W czasie wylotów bojowych, które zawsze stanowią sztukę opartą na daleko idącym improwizowaniu w dynamicznie zmieniającej się sytuacji, niezbędne jest chłodne postrzeganie, rejestracja, zbiór i ocena różnorodnych informacji, a potem z pomocą wyobraźni i kojarzenia uzupełnianie brakujących elementów, tak by tworzyć wielowymiarowy, wiarygodny obraz sytuacji.

Raz po raz w powietrzu stajemy w obliczu – przymglonej nieco – scenerii, w której dostępne nam fakty stanowią jedynie fragmenty większej całości, a do tego nie wszystkie okazują się w pełni wiarygodne. Tymczasem jakże często bywa, że mimo wszystko trzeba na ich podstawie podejmować decyzje, wcielać je w życie i realizować zadania.

Pod taką właśnie presją powoli nauczyłem się postrzegać, wprawnie tworzyć brakujące elementy, układać je w większą całość; w ułamkach sekund wnioskować i tworzyć w miarę kompletny, przybliżony do rzeczywistości obraz. Ale też dość szybko uświadomiłem sobie, że to ostre widzenie otoczenia nie pochodzi jedynie z zewnątrz. Płynie również z przemyśleń, notatek i charakteru dowodzącego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1103

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Jak więk­szość pilo­tów woj­sko­wych jestem roman­ty­kiem. Ludzie rzadko ryzy­kują życie dla sprawy, do któ­rej nie są prze­ko­nani, w którą tak do końca nie wie­rzą. Lecz piloci szyb­kich woj­sko­wych maszyn wciąż pozo­stają przy sta­rych, spraw­dzo­nych praw­dach. Bo wie­dzą, że ota­cza­jący ich wokół świat to prze­strzeń, w któ­rej cią­gle toczy się walka dobra ze złem, porządku z cha­osem, i że prę­dzej czy póź­niej trzeba będzie to dobro bro­nić. Dla­tego jestem głę­boko prze­ko­nany, że po pro­stu „robią swoją robotę”, kiedy star­tują do nie­bez­piecz­nego zada­nia. A praw­dziwą cechą każ­dego bojo­wego pilota jest to, że pod twardą sko­rupą z har­to­wa­nej stali kryje się gorące serce, co zazwy­czaj jest dla nas także krę­pu­jące. Wraz z wielu mi podob­nymi wybra­łem życie pod wzglę­dem sta­ty­styki uwa­żane za nie­bez­pieczne, wyczer­pu­jące dość szybko psy­chicz­nie i fizycz­nie i… do lukra­tyw­nych raczej nie­na­le­żące.

Żół­to­dziób, pierw­sza część Zapa­chu nieba, jest książką o lot­nic­twie, o zawi­ło­ściach, o tru­dach lot­ni­czego dora­sta­nia. Te prze­ży­cia sta­ra­łem się oddać tak, jak je sam odczu­wa­łem.

Lite­ra­tura pamięt­ni­kar­ska nie jest u nas zbyt popu­larna. Ale wbrew pozo­rom chyba w miarę dokład­nie oddaje te chwile, gdy wytrwale dosko­na­li­li­śmy swoje umie­jęt­no­ści, tylko po to, by umieć je racjo­nal­nie wyko­rzy­stać, gdy zaj­dzie taka potrzeba. Moi wierni Czy­tel­nicy zorien­tują się, że na kar­tach także tej książki-pamięt­nika wystę­pują moi kole­dzy piloci, nawi­ga­to­rzy, ludzie nauki i tech­niki, moi przy­ja­ciele, z któ­rymi spę­dzi­łem na lot­ni­skach i w powie­trzu wiele godzin.

Część druga, Pod­niebni łowcy, odnosi się do służby na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach, do życia dowód­czego, dosko­na­le­nia lot­nic­twa pol­skiego na pozio­mie ope­ra­cyj­nym. To także pierw­sze kon­takty z siłami powietrz­nymi NATO. Zaha­czam w niej rów­nież o pro­ble­ma­tykę uciąż­li­wej cywil­nej kon­troli nad armią, szcze­gól­nie zaś nad nie­zna­nym poli­ty­kom zupeł­nie lot­nic­twem. Bo w końcu i do Pol­ski przy­szedł czas oparty o ame­ry­kań­ską tezę jesz­cze z Wiet­namu, że woj­skowi nie­stety nie potra­fią pro­wa­dzić wojen. Nie może dzi­wić, że wtrą­ca­jąc się do naszej służby, do tego, na czym się nie znali, dopro­wa­dzili do mar­nego jej poziomu, czę­sto­kroć do wypad­ków, a nawet śmierci, i to nie tylko mło­dych pilo­tów. I cho­ciaż wie­dzie­li­śmy lepiej, to te nowe usta­le­nia, te nowe normy, te zasady nie pozwa­lały eks­po­no­wać publicz­nie naszych poglą­dów, uzy­ska­nej doświad­cze­niem wie­dzy.

A mimo to nie prze­sta­li­śmy wyko­ny­wać swo­ich obo­wiąz­ków na naj­wyż­szym pozio­mie; wie­dzie­li­śmy, że te zada­nia są ważne dla nas samych, dla kraju, dla spo­łe­czeń­stwa. Pierw­sze kon­takty z per­so­ne­lem lata­ją­cym sił powietrz­nych NATO to potwier­dziły. Mieli do czy­nie­nia z lot­ni­kami naj­wyż­szej próby. Lot­nicy także dziś służą naj­le­piej, jak potra­fią, jak spo­łe­czeń­stwo ma prawo od nich ocze­ki­wać.

Pomimo wielu dra­ma­tycz­nych nie­jed­no­krot­nie chwil wciąż patrzę na ota­cza­jący świat pozy­tyw­nie, bo tak mnie nauczono, wynio­słem to z rodzin­nego domu, a doświad­cze­nia życiowe stały się przy­czyn­kiem do wielu prze­my­śleń.

ŻÓŁ­TO­DZIÓB

Ponie­dzia­łek, 28 kwiet­nia 1962 r.

Począ­tek drogi

Przy wyj­ściu z dworca kole­jo­wego w Byd­gosz­czy było jak zazwy­czaj tłoczno. Wie­czo­rem poże­gna­łem się z rodziną w moim Szczaw­nie-Zdroju i przez Wro­cław zmie­rza­łem do dowódz­twa 2. Kor­pusu Obrony Powietrz­nej na Szu­biń­ską. Tam mie­li­śmy się sta­wić w ponie­dzia­łek całą dwu­dziestką świeżo upie­czo­nych pod­po­rucz­ni­ków pilo­tów. Nocny z War­szawy był zawsze pełny. Pociąg wła­ści­wie się wlókł, a nie jechał. Z gło­śni­ków wydo­by­wały się trudno z reguły zro­zu­miałe komu­ni­katy – jakiś pociąg miał opóź­nie­nie, inny wła­śnie pod­sta­wiano na tor trzeci przy pero­nie pierw­szym, a wszyst­kich bez wyjątku prze­strze­gano, aby „odsu­nąć się od toru, bo to grozi śmier­cią lub kalec­twem…”. Nie­wiele wię­cej można było zro­zu­mieć. Ludzie pod­bie­gali lub pod­cho­dzili do dyżur­nego ruchu, który idąc wolno wzdłuż peronu, nie­chęt­nie i pół­gęb­kiem udzie­lał infor­ma­cji.

Na nie­wiel­kim placu przed dwor­cem od razu ufor­mo­wała się pokaź­nych roz­mia­rów kolejka do tak­sówki. Sta­łem z ogrom­nym, ciem­nego koloru mary­nar­skim wor­kiem miesz­czą­cym wewnątrz całe moje popro­mo­cyjne wypo­sa­że­nie i w duchu modli­łem się, by moż­li­wie szybko zna­leźć się na lot­ni­sku.

Ludzie nie­cier­pli­wili się – samo­chody pod­jeż­dżały dość rzadko i powoli. Sią­pił lekki, ale dokucz­liwy desz­czyk, mżawka pra­wie. Naprze­ciwko naszej kolejki po dru­giej stro­nie ulicy utwo­rzyła się wcale nie mniej­sza druga, do budki z piwem. Tam jed­nak znacz­nie żwa­wiej posu­wano się naprzód; kilku naj­bar­dziej spra­gnio­nych sku­tecz­nie tamo­wało dostęp do okienka, za któ­rym senna jesz­cze z pew­no­ścią eks­pe­dientka jak auto­mat wpraw­nie ścią­gała kap­sle z bute­lek.

Wska­zówki na dużym dwor­co­wym zega­rze prze­kro­czyły wła­śnie siódmą.

– Prze­pra­szam, Szu­biń­ska daleko? – zapy­ta­łem sto­jącą przede mną kobietę z małą córeczką na ręku.

– O, to już za mia­stem – odpo­wie­działa z uśmie­chem. – Przy szo­sie wylo­to­wej, będzie z pięć kilo­me­trów, dwa­dzie­ścia minut, nie wię­cej…

Wła­śnie wtedy pod­je­chało rów­no­cze­śnie kilka tak­só­wek i prze­rwało dys­kurs. Trze­cia była moja, nowa war­szawa z obszer­nym, spłasz­czo­nym bagaż­ni­kiem. I to było wyba­wie­nie, bowiem bez trudu zmie­ścił mój cały doby­tek.

– Na Szu­biń­ską…

– Pan porucz­nik do Kor­pusu. A na długo?

– Jak to w woj­sku. Może na długo, a może nie. Ale raczej na krótko…

Ulica, którą jecha­li­śmy, była brzydka, zapusz­czona, pełna par­te­ro­wych budyn­ków, nie­kiedy nawet zwy­kłych ruder. Roz­ma­zy­wa­łem dło­nią szybę zapot­niałą od desz­czu i z cie­ka­wo­ścią przy­glą­da­łem się miej­skiemu pej­za­żowi. Tu na Lele­wela uro­dzili się moi dwaj bra­cia: star­szy Ryszard i młod­szy Zby­chu. Ja na oku­pa­cyj­nym wysie­dle­niu – w Roz­wa­do­wie.

Na ulicy pro­wa­dzą­cej do Kor­pusu dostrze­głem biblio­tekę, sta­cję ben­zy­nową i naprawy pojaz­dów, kilka skle­pi­ków. Nieco dalej stał ratusz – podłużny, niski budy­nek typowy dla budow­nic­twa lat pięć­dzie­sią­tych. Obok niego gim­na­zjum i liceum, cia­sno złą­czone niczym bliź­nięta. Z więk­szej witryny ocie­ka­ją­cej cien­kimi struż­kami desz­czu, pod mie­dzia­nym fry­zjer­skim tale­rzem, spo­glą­dał mar­two na ulicę gip­sowy mane­kin w rudej peruce – kilka małych skle­pi­ków: zegar­mistrz, galan­te­ria z jar­marczną pstro­ka­ci­zną, kra­wiec, sło­dy­cze. Na samym skraju stał kamienny kościół, piękny okaz budowli z XVIII wieku.

Mia­łem za sobą stu­dia w Dębli­nie: kiedy loty, to loty, a tak masze­ro­wa­nie, masze­ro­wa­nie, masze­ro­wa­nie. Lodo­waty wiatr na lot­ni­sku, zie­lone dre­li­chy, szare kry lodowe pły­nące Wie­przem, zsi­niałe z zimna twa­rze. „Bóg, Honor, Ojczy­zna”. Ale to był począ­tek lep­szego samo­po­czu­cia w przy­szło­ści. Na tym polega prze­cież zja­wi­sko pię­cia się po życio­wej dra­bi­nie… upward mobi­lity. Po lot­ni­czej dra­bi­nie. A to nas pory­wało.

Ruch na dro­dze był zni­komy, od czasu do czasu prze­je­chała cię­ża­rówka. Ale za nie­wiel­kim ron­dem wszystko się nagle odmie­niło. Widać było ono gra­nicą dwóch świa­tów; dookoła wzno­siły się jeden za dru­gim wyso­kie bloki. Także nieco dalej z lewej, we wszyst­kich odcho­dzą­cych z ronda uli­cach, widać było budow­lany ruch; spy­cha­cze, cię­ża­rówki, dźwigi, grupy prze­krzy­ku­ją­cych się robot­ni­ków. Nie­młody już tak­sów­karz całą drogę narze­kał na świa­towy kry­zys i na dro­ży­znę, która nie­chyb­nie miała nad­cią­gnąć. Odpo­wia­da­łem mu rzadko, zasta­na­wia­jąc się, co też mnie czeka. Pro­wa­dził war­szawę dosyć non­sza­lancko, wciąż roz­ma­wia­jąc ze mną bez skrę­po­wa­nia.

– Grze­bią w tej matce ziemi i grze­bią, będzie ponad dwa lata. Już nawet nie wia­domo, jak jeź­dzić. Wciąż nowe nakazy, zakazy, objazd, man­daty…

– Ale za to nowych domów przy­bywa. Bloki nowo­cze­sne, wyso­kie, ładne. Ludzie będą się cie­szyć.

– Co tam bloki. I tak nie nadą­żymy. Kro­pla w morzu potrzeb. – Tak­sów­karz nie był widocz­nie zado­wo­lony z byd­go­skich porząd­ków.

– No to co, nie budo­wać?

– Dla­czego? Budo­wać. Ale ludzi przy­bywa. I tak wciąż wię­cej i wię­cej. Nie­długo to ta nasza Byd­goszcz będzie przy­po­mi­nała jedno ogromne mro­wi­sko. Wia­domo: brat Polak albo kom­bi­nuje, albo dzieci robi…

– No wie pan, aku­rat to zaję­cie nie tylko w Pol­sce ma powo­dze­nie.

– Prawda. Nie tylko… – roze­śmiał się gło­śno i zatrą­bił na inną tak­sówkę. – Robota, robota… Weźmy cho­ciażby mnie. Od siód­mej do pięt­na­stej za kół­kiem, a potem od szes­na­stej do dwu­dzie­stej dora­biam na zała­dunku cię­ża­ró­wek.

Wyko­nał gwał­tow­niej­szy manewr, żeby nie potrą­cić prze­chod­nia kry­ją­cego się pod czar­nym para­so­lem.

– A to mał­żonka też pra­cuje?

– A jakże – zaśmiał się pod nosem, lawi­ru­jąc zręcz­nie w stru­mie­niu pojaz­dów. – Pra­cuje w księ­garni, a potem zaj­muje się domem…

Wyjeż­dża­li­śmy z roz­bu­do­wu­ją­cego się śród­mie­ścia, wyło­niła się ulica długa i pro­sta z drze­wami po obu stro­nach. Znów poja­wiły się par­te­rowe domki, tyle że bar­dziej pod­miej­skie, ogródki, altany, tu i ówdzie kawa­łek sadu. Coraz też wię­cej widzia­łem woj­sko­wych, w naszych sta­lo­wych mun­du­rach, znak, że Kor­pus był już bli­sko. Minę­li­śmy jesz­cze jeden, tym razem czer­wony kościół po pra­wej i zaraz potem po lewej wyło­nił się kom­pleks bia­łych szta­bo­wych kosza­ro­wych budyn­ków.

– Za nimi, tam jest lot­ni­sko, a ten niski budy­ne­czek to dowódz­two, panie porucz­niku. Koniec jazdy, należy się trzy­dzie­ści osiem…

Młody żoł­nierz zabrał worek i posta­wił go pod kory­ta­rzową ścianą w kącie wraz z innymi. Nie­wiele byłem od niego star­szy, a może nawet równy wie­kiem. Poszedł przo­dem, zatrzy­mał się w poło­wie kory­ta­rza i wska­zał gestem sze­ro­kie drzwi. Usły­sza­łem docho­dzące stam­tąd odgłosy gło­śnej dys­ku­sji. Zaraz potem nie­mal wpa­dłem na grupę zaj­mu­jącą nie­dbale roz­sta­wione krze­sła i zaja­dle komen­tu­jącą ostat­nie wyda­rze­nia kole­gów z pro­mo­cji. Na mój widok roz­le­gło się grom­kie „Oooooo!”. Wyszcze­rzy­li­śmy się do sie­bie. Wszy­scy byli­śmy ci nowi, nagle rzu­ceni w wir służ­bo­wego życia i nie­wie­dzący do końca, czego od tego życia ocze­ki­wać; mie­li­śmy jedy­nie te zagu­bione, bli­skie paniki spoj­rze­nia. Ale zaraz uci­chło. Do sali wszedł dowódca Kor­pusu z jed­nym puł­kow­ni­kiem i dwoma pod­puł­kow­ni­kami. Kazał nam zająć miej­sca, przed­sta­wił się, cho­ciaż zna­li­śmy go przy­naj­mniej z widze­nia, powie­dział kilka słów powi­ta­nia, a potem każ­demu z nas kazał powie­dzieć coś o sobie. Czu­li­śmy na sobie uważny, tak­su­jący każ­dego wzrok sta­rego lot­nika. Potem ura­czył nas cie­płym, przy­chyl­nym i zaraź­li­wym uśmie­chem, który roz­świe­tlił jego zasę­pioną twarz. Odwza­jem­ni­li­śmy ten uśmiech. Tak wła­śnie pozna­li­śmy legen­dar­nego pilota, pro­wa­dzą­cego akro­ba­cyj­nego zespołu myśliw­skiego, teraz dowódcę naszego Kor­pusu. Bar­dzo skromny, ale wystar­czyło tylko spoj­rzeć, by zro­zu­mieć, z kim ma się do czy­nie­nia. Ostatni z nas, Woj­tek Son­dow­ski, zakoń­czył swoją wypo­wiedź, jak przy­stało na raso­wego pilota.

– Cie­szymy się, że tu jeste­śmy. Chcemy latać i to latać jak naj­wię­cej…

– Tak. O to aku­rat może­cie być spo­kojni – gene­rał Wła­dy­sław Her­ma­szew­ski potwier­dził to, uśmie­cha­jąc się lekko. – Dzie­się­ciu do Debrzna, reszta Zegrze Pomor­skie. Start samo­lotu trans­por­to­wego za godzinę.

Ja byłem ta „reszta”…

Ponie­dzia­łek, 12 maja 1962 r.

Debiut

26. plm OPK Zegrze Pomor­skie. To było pra­wie zbyt piękne, by mogło być praw­dziwe. To, co zaczęło się od marzeń, teraz było już rze­czy­wi­sto­ścią, i to rze­czy­wi­sto­ścią jakże szczę­śliwą.

Jest maj 1962 r. Mam dwa­dzie­ścia jeden lat, metr osiem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try wzro­stu, nad­miar odwagi, a pierś wzbiera od ocze­ku­ją­cych prze­żyć. Wydaje się, że moje serce zaraz wybuch­nie. Chciał­bym sze­roko roz­ło­żyć ramiona i objąć cały świat: ten „demo­kra­tyczny” i ten „demo­kra­tyczny bar­dziej”.

Ale po Wro­cła­wiu, Wał­brzy­chu, Szczaw­nie-Zdroju, po Dębli­nie nawet, zmiana miej­sca służby na Zegrze Pomor­skie była pra­wie szo­kiem. „Zie­lony gar­ni­zon”: świat zabity dechami, wydmu­chów odcięty od kul­tury i cywi­li­za­cji, głu­chy graj­do­łek, izo­latka odgra­dza­jąca od świa­teł i dźwię­ków wiel­kiego mia­sta. Baza poło­żona była na ubo­czu, może nawet zbyt na ubo­czu. Zrazu nie mogłem się przy­zwy­czaić do pustych nie­mal dróg i nabie­ra­łem prze­ko­na­nia, że nie przy­zwy­czaję się ni­gdy.

Rzeź­bio­nych w pio­nie i pozio­mie kilka zale­d­wie budyn­ków posta­wio­nych na łagod­nej skar­pie, w otu­li­nie ogrom­nego zie­lo­nego lasu, z dłu­gim, wąskim, dwu­na­sto­ki­lo­me­tro­wym Jezio­rem Rosnow­skim. Tej boga­tej zie­leni ni­gdy nam nie bra­ko­wało, ani na ziemi, ani w powie­trzu.

Z zewnątrz, z nie­wiel­kiego odda­le­nia poło­żone tuż nad jezio­rem osie­dle przy­po­mi­nało opusz­czone domo­stwa na Dzi­kim Zacho­dzie. Poma­lo­wane na jasny brąz ściany nabie­rały już zie­lo­nych i sza­rych odcieni. Słone powie­trze od morza powo­do­wało, że barwy latem były nawet soczy­ste, ale jesie­nią i zimą robiły przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Osie­dle nie­mal doty­kało brze­gów jeziora. Pra­wie zawsze było spo­kojne jak szklana tafla, a w wodzie u prze­ciw­le­głego brzegu odbi­jało się dłu­gie, drew­niane molo. Woj­skowi miesz­kańcy trzy­mali tam róż­nego rodzaju łodzie, od małych „bącz­ków”, łóde­czek z zewnętrz­nym sil­ni­kiem, po kil­ku­me­trowe żaglówki. Wie­lo­krot­nie nocą przed zaśnię­ciem otwie­ra­łem okna, wpusz­cza­jąc chłodny powiew, i słu­cha­łem, jak oli­no­wa­nie dzwoni o alu­mi­niowe maszty.

Latem sia­da­li­śmy na kra­wę­dzi drew­nia­nego pomo­stu i patrzy­li­śmy w dół na szarą wodę plu­ska­jącą łagodną falą i mie­niącą się sło­necz­nym bla­skiem.

Kuro­zwęcz, gdzie mie­ścił się sztab myśliw­skiego pułku, bru­ko­wany jest kocimi łbami, a otyn­ko­wany na biało przy­po­mina wio­skę z teatral­nych deko­ra­cji przy­le­pioną z połu­dnio­wej strony do lot­ni­ska. Dopiero trzy kilo­me­try dalej jest Zegrze Pomor­skie, od któ­rego pocho­dzi woj­skowa nazwa bazy.

Lot­ni­sko leżało na połu­dniowy zachód od Kosza­lina, nie­da­leko od wybrzeża. Od wschodu, za beto­no­wym pasem bie­gła tylko jedna asfal­towa droga pro­wa­dząca na pół­noc do Kosza­lina i dalej do Mielna, a w drugą stronę, na zachód – do Bia­ło­gardu. W tej czę­ści Pol­ski można było nie­raz jechać dobre pół godziny i nie spo­tkać żad­nego samo­chodu. Tyle rze­czy było tutaj dla nas nowych. Tydzień na zapo­zna­nie się z lot­ni­skiem, z rejo­nem przy­szłego lata­nia, egza­miny ze sprzętu, prze­pi­sów, regu­la­mi­nów, spraw­dza­nie naszej wie­dzy, zacho­wań, wytrzy­ma­ło­ści… wresz­cie loty.

Ranek był nawet pogodny, choć bez słońca. Nisko nad lasami snuły się napęcz­niałe wil­go­cią cumu­lusy, choć na hory­zon­cie roz­ła­ziły się już, odsła­nia­jąc czy­stą, nie­bie­ską prze­strzeń. Obok dwóch pamię­ta­ją­cych wcze­sne lata powo­jenne sta­rych auto­bu­sów MAN robią­cych za domek pilo­tów na całym wiel­kim obsza­rze lot­ni­ska pano­wał oży­wiony ruch, jak zwy­kle przed lotami. Wszyst­kie samo­loty usta­wione równo pod sznu­rek gotowe były do startu. Kil­ka­dzie­siąt uskrzy­dlo­nych srebr­nych cygar; ciche, dostojne, bliź­nia­cze. Krę­cili się wokół nich mecha­nicy, krą­żyły cysterny z pali­wem i podobne do wię­zien­nych kibi­tek dys­try­bu­tory tlenu i powie­trza, zaopa­trzone z tyłu w ostrze­gaw­cze znaki. Tro­chę z boku, jakby nie chcąc rzu­cać się w oczy, stała samotna sani­tarka, a nieco dalej bojowy wóz straży pożar­nej. Sta­rzy piloci wypeł­niali wszyst­kie fotele wewnątrz auto­bu­sów i widać było, że każdy z nich ma swój ulu­biony. Wyglą­dali teraz zupeł­nie ina­czej niż przez te kilka dni uro­czy­stego przyj­mo­wa­nia nas w pułku. My mło­dzi sta­li­śmy gro­madką na zewnątrz i wyglą­da­li­śmy jak ubrani w skó­rzane kurtki wyro­śnięci lice­ali­ści.

Na myśl mi przy­szły ostat­nie godziny popro­mo­cyj­nego urlopu. Sie­dzie­li­śmy przy kawie i lampce varny z moją dziew­czyną z dzie­wią­tej jesz­cze klasy w „Maleń­kiej”, gdy w drzwiach sta­nęła wysoka blon­dynka.

– Cześć…

– Cześć, Jadwiga. Poznaj­cie się, to mój Jurek. Jest wła­śnie po ofi­cer­skiej pro­mo­cji w Dębli­nie i jedzie do swo­jej przy­szłej jed­nostki.

– Ach, tak. To nie będę prze­szka­dzać.

– Ależ sia­daj. Jurek opo­wiada o lotach na odrzu­tow­cach. To jest fascy­nu­jące. Sia­daj i słu­chaj…

Odchy­liła połę jasnego płasz­czyka, usia­dła i wyda­wało mi się, że popa­trzyła na mnie z zain­te­re­so­wa­niem.

– Aha, lot­nic­two… To woj­sko dla tech­no­zbo­czeń­ców. Tak mi to ktoś okre­ślił. To ile ty masz lat? Dwa­dzie­ścia jeden? O Boże… Nie wie­dzia­łam, że Pol­ska jest znowu w takim nie­bez­pie­czeń­stwie, że do woj­ska biorą wprost z koły­ski…

– Ty też nie wyglą­dasz na star­szą – wpa­dłem jej w słowo.

– No nie­zu­peł­nie. Mam równo dwa­dzie­ścia cztery lata. I wierz mi, że pomię­dzy świa­tem dwu­dzie­sto­latka a dwu­dzie­stocz­te­ro­latki jest jed­nak ogromna róż­nica.

Dopiero dużo póź­niej zro­zu­mia­łem tę prawdę.

Jak zawsze przed lotami pano­wała ta ledwo uchwytna ner­wo­wość; skrzęt­nie masko­wana, zaga­dy­wana, pokry­wana nic nie­zna­czą­cymi, obo­jęt­nymi poga­dusz­kami, prze­ry­wana wybu­chami śmie­chu.

– Druga eska­dra do leka­rza. Migiem, chłopcy… – wzy­wał ofi­cer dyżurny startu z biało-czer­woną opa­ską na ramie­niu. – Szyb­ciej, szyb­ciej, nie maru­dzić!

Lekarz, por. Bogusz, młody, tęgawy, lekko przy­gar­biony męż­czy­zna, sie­dział w bia­łym kitlu z prze­wie­szo­nymi przez szyję słu­chaw­kami za mikro­sko­pij­nym biu­recz­kiem. Będąc przed trzy­dziestką, ale mając sporą już fałdę tłusz­czu na wyso­ko­ści bio­der, dok­tor wyraź­nie nie paso­wał do światka pilo­tów.

– Jak sza­nowne samo­po­czu­cie panów? – przy­wi­tał nas od progu, mie­rząc każ­dego czuj­nym, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem jasnych, nie­bie­skich oczu. – Spało się dobrze?

– Zna­ko­mi­cie – zapew­nił go za nas wszyst­kich pierw­szy z naszej dzie­siątki Bolek Sobo­nia.

Uważ­nie badał nas po kolei, coś tam notu­jąc, wresz­cie skoń­czył.

– Powo­dze­nia, pano­wie…

I było po wszyst­kim.

Loty trwały. Na pły­cie usta­wione w długą linię sre­brzy­ste Mi-Gi spra­wiały wra­że­nie, jakby wołały o to, by zasiąść za ich ste­rami. Patrzy­łem na codzienną krzą­ta­ninę. W oddali Bolek Soba­nia i Mie­tek Brańka stali przy goto­wych do lotu maszy­nach i wymie­niali z mecha­ni­kami uwagi o sprzę­cie. Sil­niki nie­któ­rych maszyn już pra­co­wały. Silne podmu­chy wycho­dzą­cych gazów wylo­to­wych, pomimo zabu­do­wa­nych za każ­dym sta­no­wi­skiem kie­row­nic strug, wznie­cały potężną kurzawę i trudno było się zorien­to­wać, kto zaj­muje miej­sce w poszcze­gól­nych samo­lo­tach. Patrzy­łem, jak mecha­nik odsta­wia od kadłuba pierw­szego samo­lotu dra­binkę, jak ten, co sie­dzi w środku, zatrza­skuje nad głową osłonę kabiny i wolno roz­po­czyna koło­wa­nie na pas star­towy. Odpro­wa­dzi­łem samo­lot wzro­kiem aż do chwili, gdy wraz z resztą klu­cza ode­rwał się od ziemi i z potęż­nym hukiem znik­nął nad hory­zon­tem.

Cze­kam na swoją kolej­ność lotu. Mam jesz­cze tro­chę czasu. W kolum­nie nazwisk Pla­no­wej Tabeli Lotów moje nazwi­sko jest dopiero na siód­mej pozy­cji. Wolno posze­dłem w kie­runku star­to­wego sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, popu­lar­nie nazy­wa­nego „kra­sulą”. Nazwa ta była bar­dzo trafna, jak więk­szość gwa­ro­wych, lot­ni­czych okre­śleń – oszklony górą samo­chód cię­ża­rowy wyma­lo­wany był w biało-czarne kwa­draty i stąd dostrze­galny zarówno z ziemi, jak i z powie­trza.

W powie­trzu i na całym lot­ni­sku pano­wał już oży­wiony ruch. Samo­loty koło­wały, star­to­wały, pod­cho­dziły do lądo­wa­nia; ryk sil­ni­ków darł powie­trze na strzępy. To był nasz pierw­szy po ponad mie­sięcz­nej prze­rwie dzień lotny i wszystko – samo­loty i ludzie – tym zauwa­żal­nym, wzmo­żo­nym tem­pem jakby usi­ło­wali nad­ro­bić dotych­cza­sowe leni­stwo.

Przed „kra­sulą” przy noży­co­wej arty­le­ryj­skiej lor­ne­cie peł­nił służbę młody żoł­nierz, któ­rego jedy­nym zada­niem była kon­trola w pod­cho­dzą­cym do lądo­wa­nia samo­lo­cie wypusz­cze­nia pod­wo­zia i klap. Z boku lor­nety miał zamon­to­wany przy­cisk do sygna­li­za­cji kie­row­ni­kowi lotów, że wszystko jest w porządku. Gdy tak nie było, robił raban i pilot samo­lotu musiał przejść na ponowne zaj­ście.

Przez szyby „kra­suli” widzia­łem kie­ru­ją­cego lotami: w sku­pie­niu obser­wo­wał cały ruch na lot­ni­sku, w ręku trzy­mał mikro­fon i mono­ton­nym, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu gło­sem zezwa­lał na starty i lądo­wa­nia, przyj­mo­wał mel­dunki z powie­trza, akcep­to­wał lub zabra­niał prze­lo­tów z jed­nej strefy do innej.

Przez chwilę z uwagą przy­słu­chi­wa­łem się nieco chra­pli­wym, znie­kształ­co­nym przez laryn­go­fony gło­som pilo­tów wyko­nu­ją­cych zapla­no­wane zada­nia. Cia­łem i duszą tkwi­łem tam wysoko w górze, gdzie wła­śnie znaj­do­wał się cały mój nowy pułk. Mru­żąc oczy przed pro­mie­niami słońca, odpro­wa­dzi­łem wzro­kiem kolejną parę samo­lo­tów, która wła­śnie zato­czyły zgrabny pół­okrąg nad wschod­nią połową lot­ni­ska, wyko­nu­jąc lot w rejon trze­ciego zakrętu. Grzmot sil­ni­ków odrzu­to­wych prze­wier­cał uszy. Zaraz pode­szli do lądo­wa­nia. Spod głów­nych kół pod­wo­zia wykwi­tły pasemka błę­kit­nego dymu, gdy dotknęły star­to­wego pasa. Kilka sekund póź­niej na beton opa­dły przed­nie kółka i maszyny poko­ło­wały w stronę han­garu, odda­lo­nego o kil­ka­set zale­d­wie metrów. Nale­żało już wra­cać. Pierw­szy lot to coś jakby prze­jażdżka, żeby się obu­dzić, rozej­rzeć po wybrzeżu, poznać pro­ce­dury i lokalne punkty orien­ta­cyjne w rejo­nie przy­szłych lotów.

Pierw­szy lot w moim nowym, macie­rzy­stym od kilku dni pułku mia­łem wyko­nać po naka­za­nej tra­sie na wyso­ko­ści sied­miu tysięcy metrów: Zegrze–Debrzno–Słupsk–Zegrze. Kon­tro­lu­ją­cym był dowódca eska­dry mjr Sta­ni­sław Biał­kow­ski, na któ­rego przyj­ście cze­ka­łem już przed dwu­miej­scową „sparką”, dokładną kopią bojo­wego MiG-15, tyle że na dwie osoby. Nie było mi to w smak, bo wieść nio­sła, że Biał­kow­ski nie wyba­cza nawet naj­mniej­szych błę­dów. Dużo bym dał, żeby lecieć z kim­kol­wiek innym.

W ocze­ki­wa­niu na wylot zamkną­łem oczy i skie­ro­wa­łem twarz ku słońcu, które widzia­łem nawet przez opusz­czone powieki. Lekki wia­te­rek mierz­wił mi włosy. Otwo­rzy­łem oczy i na jasnym błę­ki­cie nieba ujrza­łem wypię­trza­jące się powoli cumu­lusy.

Biał­kow­ski był w Zegrzu posta­cią nie­zwy­kłą. Wyglą­dał jak prze­ciętny pilot myśliw­ski, ale jego prze­ni­kliwy wzrok i postawa odróż­niały go natych­miast od innych pilo­tów, cho­ciaż nosił taki sam kom­bi­ne­zon lot­ni­czy. Miał krótko przy­strzy­żone włosy, silną budowę i domi­nu­jącą oso­bo­wość. Był żonaty i miał dwoje pod­ra­sta­ją­cych dzieci. Uwiel­biał siat­kówkę i węd­ko­wa­nie. Na tym jed­nak koń­czyło się podo­bień­stwo do wize­runku typo­wego zegrzyń­skiego ofi­cera w sta­lo­wym mun­du­rze.

Szybki awans Biał­kow­skiego roz­po­czął się, kiedy został jed­nym z naj­młod­szych instruk­to­rów szko­le­nia tak­tycz­nego. To on wła­śnie opra­co­wał teo­rię i prak­tykę walki na puła­pie ope­ra­cyj­nym i zespo­ło­wych ata­ków na cele naziemne.

Przy samo­lo­cie krę­cił się mecha­nik. Paliwo, tlen i powie­trze były już zatan­ko­wane. Coś tam jesz­cze spraw­dzał pod kadłu­bem, bar­dziej chyba dla zabi­cia czasu niż z istot­nej potrzeby, bo poda­jąc nad­cho­dzą­cemu Biał­kow­skiemu pokła­dową książkę, zamel­do­wał zwięźle: „Samo­lot gotowy do lotu”.

– Wszystko gra?

– Tak jest, panie majo­rze.

Po pię­ciu szcze­bel­kach meta­lo­wej dra­binki wspią­łem się do kabiny. Sta­ną­łem na brud­no­sza­rej poduszce spa­do­chronu sie­dze­nio­wego, a następ­nie usta­wi­łem nogi po obu stro­nach drążka ste­ro­wego, zanim opu­ści­łem się na sie­dze­nie. Spa­do­chron był zimny i twardy, ale nie­mal tego nie zauwa­ży­łem.

Szybko powtó­rzy­łem w pamięci całą pro­ce­durę przed­star­tową, wzro­kiem i doty­kiem zba­da­łem poło­że­nie każ­dego prze­łącz­nika i przy­ci­sku w zasięgu obu rąk. Sier­żant od kabiny Biał­kow­skiego prze­szedł do mnie i pomógł zapiąć pasy. Ramiona i tułów przy­trzy­my­wała uprząż, która przy­ci­skała ciało do kata­pul­to­wego fotela. Poza tym, niczym kie­rowca wyści­gowy, moje dłu­gie nogi mia­łem wycią­gnięte przed sie­bie i scho­wane głę­boko pod tablicę przy­rzą­dów pokła­do­wych. Wresz­cie osłona kabiny została zamknięta, opusz­czona w dół z tępym stuk­nię­ciem. W kabi­nie zro­biło się ciszej.

Czu­łem za ple­cami obec­ność dowódcy. Znów prze­le­ciała mi przez głowę myśl, że tak jak zawsze, tak i teraz wolał­bym być w samo­lo­cie sam. To uczu­cie nie opusz­czało mnie ni­gdy w lotach kon­tro­l­nych. Na ziemi raczej szu­ka­łem towa­rzy­stwa, nie prze­pa­da­łem za samot­no­ścią; ina­czej w powie­trzu – tutaj obec­ność instruk­tora była zawsze złem koniecz­nym, prze­szka­dzała w peł­nym odbio­rze prze­pięk­nych wra­żeń, na pozór zawsze do sie­bie podob­nych, a w isto­cie stale nowych, innych. Ale z tym odczu­ciem nie zdra­dza­łem się przed nikim…

Teraz całą uwagę sku­pi­łem tylko na tych czyn­no­ściach, które musiały być ter­mi­nowo i pre­cy­zyj­nie wyko­nane. Zaraz poczu­łem, jak sil­nik wcho­dzi gładko na obroty. Na znak tech­nika samo­lotu wszy­scy obsłu­gu­jący „sparkę” mecha­nicy wyszli spod maszyny. Otrzy­ma­łem zezwo­le­nie na wyko­na­nie zada­nia ruty­no­wym „start zezwa­lam”.

Płyn­nie zwięk­szy­łem obroty tur­biny. Sil­nik i wszyst­kie przy­rządy pra­co­wały wła­ści­wie. Nara­sta­jącą moc sil­nika rów­no­wa­ży­łem, utrzy­mu­jąc pła­to­wiec na hamul­cach. Następ­nie kiw­ną­łem jed­no­cze­śnie dłońmi i dwaj sze­re­gowi dosko­nale wyćwi­czo­nymi ruchami zanur­ko­wali pod skrzy­dła maszyny, wycią­gnęli pod­stawki zabez­pie­cza­jące koła główne przed rusze­niem i natych­miast wypro­sto­wali się, abym zoba­czył, że wszystko w porządku. Teraz pchną­łem dźwi­gnię ciągu o dwa cen­ty­me­try w przód i gdy samo­lot tylko ruszył, natych­miast zebra­łem obroty do mini­mum i siłą iner­cji zmie­ni­łem kie­ru­nek koło­wa­nia na pas star­towy.

Gdy tylko pod­nio­słem maszynę w powie­trze, scho­wa­łem pod­wo­zie i klapy pod­skrzy­dłowe i pią­łem się w górę z kur­sem na Bia­ło­gard. Czujne oczy wędro­wały bez prze­rwy od przy­rządu do przy­rządu, 1500, 2000, 3000 metrów, coraz wyżej i wyżej. Ciemna plama Bia­ło­gardu wcho­dziła pod kadłub; na skrzy­dła padały raz jasne pro­mie­nie słońca, to znów cie­nie mija­nego zachmu­rze­nia.

Wró­ci­łem wzro­kiem do sztucz­nego hory­zontu, kon­tro­lu­jąc poło­że­nie maszyny pod­czas wypro­wa­dza­nia samo­lotu na kurs pierw­szego odcinka trasy. Chmury sta­wały się coraz rzad­sze, tu i ówdzie widać było roz­le­głe prze­świty. Rzu­ci­łem okiem w prawo. War­stwa chmur była z tej strony bar­dziej jed­no­lita. Minęło jesz­cze kilka chwil i chmury zostały cał­ko­wi­cie pod nami. Wtedy wła­śnie odnio­słem wra­że­nie, że hory­zont przyj­muje jakieś dziwne poło­że­nie; nie leży poziomo, a jest nieco koślawy, jakby miał lewy zwis. Potrzą­sną­łem szybko głową do przodu i na boki, jak zawsze, gdy tylko poja­wiały się naj­mniej­sze nawet symp­tomy jakich­kol­wiek złu­dzeń w powie­trzu. Jesz­cze w dębliń­skiej szkole nauczył mnie tego mój wspa­niały instruk­tor i przy­ja­ciel Józef Zduń­czyk. Nie zawsze to oczy­wi­ście poma­gało, ale tym razem złu­dze­nie ustą­piło nad­spo­dzie­wa­nie szybko: hory­zont znów leżał rów­no­le­gle do skrzy­deł, a sztuczny hory­zont wska­zy­wał lot bez zwi­sów. Teraz dopiero odkry­łem, że niebo na 7000 nie było cał­kiem czy­ste.

– To zamgle­nie tam koło Szcze­cinka zaraz się skoń­czy… – usły­sza­łem z tyl­nej kabiny. Biał­kow­ski był na oblo­cie pogody i dosko­nale znał panu­jące w rejo­nie warunki atmos­fe­ryczne.

W dole szu­ka­łem potwier­dze­nia swego geo­gra­ficz­nego poło­że­nia. Mia­łem już za sobą naukę ziemi. Gdy bowiem samo­lot stał się na tyle posłuszny, że mogłem na krótko wypu­ścić drą­żek ste­rowy z ręki, gdy rzeki i mia­sta zaczęły mieć nazwy, gdy zie­mia po pro­stu dawała się czy­tać. W miarę jak sta­wa­łem się bie­gły w sztuce pilo­to­wa­nia i nawi­go­wa­nia, dostrze­ga­łem kolejno to, co genialny Picasso dostrzegł od pierw­szego rzutu oka. Trój­kąty, pro­sto­kąty, kwa­draty, romby. Kolory. Bo tuż po sie­wie zie­mia jest czar­no­fio­le­towa, wcale nie czarna. Ina­czej wygląda z góry ugór, a ina­czej łąka. Tory kole­jowe są lepiej widoczne zimą niż latem. Zni­kają jeziora pod śnie­giem. Ucząc się ziemi kolejno, jak pisa­nia liter alfa­betu, dopiero teraz po kilku latach swo­bod­nie mogę się roz­glą­dać i odkry­wać tajem­nice barw i per­spek­tywy. Byłem dokład­nie na kur­sie. Tak z nie­zli­czo­nej ilo­ści kom­po­zy­cji pla­stycz­nych leżą­cych głę­boko pod nami wyła­niał się wyraźny, dający się czy­tać płyn­nie obraz przy­chyl­nej mi pomor­skiej ziemi.

Prze­sze­dłem na kanał napro­wa­dza­nia i od razu ogar­nął nas zgiełk prze­chwy­ceń i walk powietrz­nych. Głos jakie­goś nawi­ga­tora spo­koj­nie poda­wał zmiany kursu i odle­głość do prze­chwy­ty­wa­nego celu. Inny naka­zy­wał pilo­towi nagły manewr wyso­ko­ścią w dół… Musia­łem odcze­kać nieco, by zgło­sić swoją pozy­cję. Ale moja obec­ność nikogo zbyt­nio nie zain­te­re­so­wała; jakiś nawi­ga­tor burk­nął, że mnie widzi i żebym nie prze­szka­dzał; „Rób swoje” – powie­dział.

Lecia­łem lotem pozio­mym, równo na wyso­ko­ści sied­miu tysięcy. Gdzieś daleko z przodu z pra­wej, pewno nad Byd­gosz­czą, bły­snęła złota nitka bły­ska­wicy na tle wypię­trzo­nych w górę chmur, prze­cięła czerń chmu­ro­wej pira­midy, ale nie była zwia­stu­nem zmiany pogody. Jakaś rejo­nowa burza.

Na pierw­szym punk­cie zwrot­nym przy­ją­łem nowy, pół­nocny kurs na Słupsk. Ten drugi dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy odci­nek prze­mknę­li­śmy w dzie­więć minut i gdy tylko wska­zówka radio­kom­pasu zasy­gna­li­zo­wała prze­lot nad lot­ni­skiem, przy­ją­łem kurs „do domu”.

I wła­śnie wtedy, z góry od pra­wej strony, cały w słońcu, wyło­nił się sre­brzy­sty punk­cik – byłem dla kogoś tre­nin­go­wym celem.

– Z pra­wej u góry samo­lot…

– Taaaa – usły­sza­łem w odpo­wie­dzi. – Zaczy­naj scho­dzić w dół.

Prze­sze­dłem na radiowy kanał lot­ni­skowy, wyko­na­łem nie­wielki dowrót w lewo. Dokoła gnane wia­trem chmury kłę­biły się, gęst­niały, to znów ule­gały roz­rze­dze­niu, cza­sami widać było zie­mię. Na wyso­ko­ści dwa i pół tysiąca dla kon­troli poło­że­nia wezwa­łem lot­ni­skowy radio­na­mier­nik, który potwier­dził zgod­ność lotu w kie­runku lot­ni­ska. I kiedy tylko wska­zówka radio­kom­pasu zaczęła docho­dzić do kursu pasa star­to­wego, dowró­ci­łem maszynę w prawo na kurs lądo­wa­nia. Zaraz też wypu­ści­łem pod­wo­zie i klapy, roz­po­czy­na­jąc scho­dze­nie z wyso­ko­ści.

Zegrzyń­scy myśliwcy mło­dego poko­le­nia. Stoją od lewej: autor, ppor. Buch­man, Brańka, Sobo­nia, Fąfara, Soko­łow­ski, z tyłu pod­cho­dzi Brze­zicki

Spod chmur wyło­niły się kwa­draty doj­rze­wa­ją­cego zboża, ale zaraz za nimi mroczny masyw leśny z długą kichą Jeziora Rosnow­skiego. Czu­łem roz­pie­ra­jącą mnie radość, jak zawsze, gdy udało się dobrze wyko­nać lot. Na krańcu jeziora widać już było lot­ni­sko. Po minu­cie koła dotknęły betonu. Zapisz­czały hamulce, chwilę jesz­cze trwało koło­wa­nie na sto­isko. Prze­łkną­łem ślinę i wzią­łem głę­boki oddech. Spły­nęło na mnie poczu­cie ulgi. Rozej­rza­łem się jesz­cze wokół i zamknąw­szy „stop-kran”, poczu­łem, jak sil­nik wdzięcz­nie zmniej­sza obroty, a potem cich­nie zupeł­nie.

Mecha­nicy szybko wto­czyli samo­lot na jego miej­sce w sze­regu innych maszyn i pod­sta­wili dra­binkę. Biał­kow­ski wysko­czył pierw­szy, głę­boko wcią­gnął powie­trze i ścią­gnął ręka­wiczki. Kiedy zamel­do­wa­łem się po locie, zdjął z głowy heł­mo­fon i zmu­sił się do uśmie­chu.

– Nie ma to jak twardy grunt pod nogami, nie­praw­daż, porucz­niku…? – Zacią­gnął się zapa­lo­nym przed momen­tem papie­ro­sem.

Ruszy­li­śmy wolno w stronę domku-auto­busu. Pod­czas tej roz­mowy moją uwagę przy­cią­gały jego oczy, czarne i błysz­czące. Bił z nich żar, jakiego ni­gdy przed­tem u nikogo nie zauwa­ży­łem. Rów­no­cze­śnie była w tych oczach melan­cho­lia czło­wieka, który dość napa­trzył się już w swoim życiu na wyczyny powie­rzo­nych jego pracy mło­dych pilo­tów. Zawiał lekki, orzeź­wia­jący wia­te­rek, chło­dził twarz i przy­wra­cał dobre samo­po­czu­cie.

– W porządku, panie porucz­niku. Widać, że lek­cja została odro­biona, dobrze przy­go­to­wana – oce­nił mój lot. Jesz­cze ni­gdy dotych­czas nie byłem tak dumny z żad­nej opi­nii. – Nad­cho­dzą dla waszej dzie­siątki w Zegrzu cudowne dni i cudowne zda­rze­nia… Naprawdę cudowne. A ten, który nie­ba­wem znaj­dzie się w samym ich środku, stoi teraz przede mną…

I opo­wie­dział mi o życiu swoim i pułku, gdy zmie­rza­li­śmy do miej­sca odpo­czynku.

Może to był spo­sób, żebym nabrał pew­no­ści sie­bie. A może byłem tak dobrym akto­rem, że Bia­łek nie zauwa­żył, że mój żołą­dek sza­lał przez te pięć­dzie­siąt minut lotu z niepew­no­ści i stra­chu.

Środa, 21 maja 1962 r.

Walka

Dwa dni póź­niej wró­ci­łem z Kosza­lina dycha­wiczną wąsko­to­rówką, nazy­waną piesz­czo­tli­wie przez wszyst­kich ciuch­cią. Hote­lowa recep­cjo­nistka w przy­bru­dzo­nym nieco szalu na ramio­nach podała klucz, nie pod­no­sząc nawet głowy. Miała szarą zmę­czoną twarz i oczy czer­wone z nie­wy­spa­nia. Pomimo to robiła na dru­tach z takim zapa­mię­ta­niem, że nic poza tą czyn­no­ścią zda­wało się dla niej nie ist­nieć.

Pokój mia­łem nie­wielki, a jego ume­blo­wa­nie zgodne z naj­tań­szym chyba warian­tem Cen­trali Han­dlu Meblami; jedy­nie to, co naprawdę nie­zbędne do życia: jasny kwa­dra­towy stół, trzy biu­rowe krze­sła, szpi­talne łóżko, szafka przy­łóż­kowa z nocną lampką, ubra­niowa szafa i wie­szak (czte­ro­ra­mienny – jak gło­siła naklejka). Pod­łoga była goła, prócz małego skrawka powierzchni przy łóżku, gdzie poło­żono mikro­sko­pijny, zie­lony chod­ni­czek. Nie róż­niłby się ten skromny pokój od tysiąca innych, gdyby nie sterty wypo­ży­czo­nych z gar­ni­zo­no­wej biblio­teki i zaku­pio­nych ksią­żek zaj­mu­ją­cych każde nie­mal wolne miej­sce i nie­wielki model srebr­nego myśliwca MiG-17. Mój pokój był mały, ale można w nim było całymi godzi­nami marzyć. Spo­glą­dać przez okna na roz­le­głe jezioro, zapo­mnieć o kło­po­tach i czy­tać. To było moje wszystko, moje kró­le­stwo, dom, pokój odpo­czynku, przy­jęć, czy­tel­nia i sypial­nia.

Za to dni pły­nęły szybko, nie­po­strze­że­nie, od lotów do lotów. I wciąż w kółko uczy­li­śmy się, i zda­wa­li­śmy egza­miny doty­czące naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów pła­towca, sil­nika, osprzętu samo­lotu i jego uzbro­je­nia. Pako­wano nam do głów wie­dzę o tak­tyce, nawi­ga­cji, tech­nice pilo­to­wa­nia, mete­oro­lo­gii i wielu innych zagad­nie­niach. Tu rzą­dziła pra­co­wi­tość i dys­cy­plina. Urlop mia­łem zapla­no­wany w paź­dzier­niku, pobyt w zako­piań­skim „Gro­niku” w grud­niu. W końcu roku powin­ni­śmy zro­bić drugą klasę pilota woj­sko­wego. To zaś, oprócz umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia myśliw­skich walk powietrz­nych, wyma­gało zna­jo­mo­ści spo­so­bów nisz­cze­nia celów naziem­nych na poli­go­nie oraz zapo­cząt­ko­wa­nie dosko­na­le­nia w lotach noc­nych. Ambitny Biał­kow­ski zapla­no­wał nam także szko­le­nie w lotach nad morzem.

Po mie­siącu zna­li­śmy lot­ni­sko i teren wokół tak, że mogli­śmy się po nich poru­szać z zawią­za­nymi oczami. Nie było żad­nego wol­nego dnia, lata­li­śmy nie­mal bez prze­rwy, także w soboty, a nawet trzy razy w nie­dziele, bo aku­rat miała być wyma­rzona pogoda. Ale każdy z nas czuł się w powie­trzu coraz lepiej, coraz pew­niej.

Lata­nie trak­to­wa­li­śmy po pro­stu jako naszą pasję. To było fascy­nu­jące, na tyle dobrze opa­no­wać maszynę, żeby swo­bod­nie wyko­ny­wać prze­wroty, pętle, immel­many, a potem spro­wa­dzać maszynę bez­piecz­nie na zie­mię. Ludziom nie jest pisane latać, a więk­szość nie potrafi także nauczyć się pilo­tażu, tym bar­dziej uwiel­bia­łem tę szcze­gólną wol­ność. I na­dal ją uwiel­biam.

Nas mło­dych mimo pie­czo­ło­wi­tej indok­try­na­cji w więk­szo­ści nie obcho­dziły względy natury geo­po­li­tycz­nej. Jak więk­szość mło­dych wojow­ni­ków, byłem zapa­leń­cem i dość pro­stym w sumie urzą­dze­niem. Mia­łem dwie srebrne gwiazdki na pago­nach mun­duru, na piersi upra­gnioną „gapę” pilota i świetny samo­lot bojowy. I czu­łem się naj­więk­szym szczę­ścia­rzem na ziemi, otrzy­mu­jąc z lot­nic­twa nie­złe wyna­gro­dze­nie za coś, co i tak chęt­nie bym robił za darmo, za samo pozwo­le­nie na lata­nie. Nie przej­mo­wa­łem się za bar­dzo tymi, z któ­rymi zawsze powi­nie­nem być goto­wym do walki. A będąc jed­nym z tych gości, któ­rzy wal­czą, zawsze trzeba wie­rzyć, że jest się lep­szym, groź­niej­szym, bar­dziej prze­bie­głym i bar­dziej zabój­czym niż facet sie­dzący w kabi­nie wro­giego samo­lotu. Byłem świę­cie prze­ko­nany, że jeste­śmy naj­lepsi.

Jesz­cze w Dębli­nie, a potem w pułku, cały czas mówiono nam, że w Korei MiG-15 dekla­so­wał ame­ry­kań­skie F-80 Sho­oting Star i F-86 Sabre. Lata­li­śmy na dobrym myśliwcu uzbro­jo­nym w trzy działka pokła­dowe wystar­cza­jąco cięż­kie, by na strzępy poszat­ko­wać każdy samo­lot nie­przy­ja­ciela. Ela­styczny sil­nik MiG-a jesz­cze w 1946 r. kupiono w Wiel­kiej Bry­ta­nii, co Sta­lin sko­men­to­wał z dez­apro­bu­ją­cym zdzi­wie­niem: „…co też za idiota sprze­daje nam swoje naj­głęb­sze tajem­nice…?”, i dawał nam w powie­trzu wiele satys­fak­cji. Sam samo­lot był typowo ruski – nad­zwy­czaj pro­sty, odporny na uszko­dze­nia, funk­cjo­nalny i do tego stop­nia nie­za­wodny, że dość szybko zyskał sobie miano „samo­lot-żoł­nierz”.

Wie­dzie­li­śmy też, że F-86 Sabre, kore­ań­ski kon­ku­rent MiG-a, uzbro­jony był jedy­nie w sześć kara­bi­nów maszy­no­wych, które mogą (ewen­tu­al­nie) „nad­gryźć” tylko solid­nie zbu­do­wany sowiecki myśli­wiec. Miał słab­szą pręd­kość wzno­sze­nia, ale lep­szy sys­tem celow­ni­czy. I jak czy­ta­li­śmy w prze­my­ca­nych od szcze­ciń­skich mary­na­rzy „Air Force Maga­zine”, lep­szych… pilo­tów. I dla­tego trzeba było wypru­wać sobie flaki, by mistrzow­sko opa­no­wać MiG-a, nie dać się zestrze­lić byle pata­ła­chowi z Bostonu, a poka­zać mu, gdzie raki zimują, odnieść zwy­cię­stwo.

Pro­blem był jedy­nie w tym, że ten cho­lerny „zgniły Zachód” chyba góro­wał zna­cząco nad naszym sys­te­mem tak pod wzglę­dem mate­rial­nego poziomu życia lud­no­ści i dobro­bytu, jak poziomu tech­no­lo­gicz­nego zaawan­so­wa­nia. Chyba potra­fił pro­du­ko­wać nie­złe samo­loty a jed­no­cze­śnie jesz­cze auto­ma­tyczne pralki, lodówki, roboty kuchenne, pyszną kawę, kakao i masło. Socja­li­styczny obóz mimo usil­nych sta­rań jakoś nie potra­fił tego doko­nać. Inni, bar­dziej zaradni, mądrzejsi ludzie czy co?

Tym­cza­sem mocno tkwi­li­śmy za Chur­chil­low­ską żela­zną kur­tyną. Nie tylko w poli­tyce, ale i w port­fe­lach. Cytrusy w deli­ka­te­sach na święta, lep­sza her­bata, lep­sza kawa, whi­sky czy praw­dziwe dżinsy, klocki lego i minia­turki zachod­nich aut na amor­ty­za­to­rach, oczy­wi­ście tylko z Pewexu. Za dola­rowe bony, kupione u cink­cia­rza.

Wciąż jeste­śmy w pułku „mło­dzi”. Dni lecą jeden za dru­gim nie­praw­do­po­dob­nie szybko, nie mamy nawet zbyt dużo czasu, by wresz­cie ogar­nąć się nieco w „cywilne łaszki” a pozna­li­śmy już tro­chę dobro­dziej­stwa Kosza­lina, Szcze­cinka, Połczyna i Bia­ło­gardu. Wybie­ra­li­śmy się tam chwy­tać umy­ka­jącą mło­dość. Takich wypraw oczy­wi­ście nie było zbyt wiele, lecz nio­sły ze sobą nie mniej adre­na­liny niż pod­niebna akro­ba­cja czy lądo­wa­nie w mini­mal­nych warun­kach pogo­do­wych.

Było naprawdę miło. Ciuch­cia woziła nas naj­czę­ściej jed­nak do Kosza­lina na trzy–cztery godziny. Pozwa­lało to na wizytę w księ­garni, pobyt w Mokce na kawie z „Bachu­sem”, bo już na pod­ryw lice­ali­stek z suk­ce­sem czasu ździebko bra­ko­wało.

Cały efekt takiego życia psuł zimny hotel, po któ­rego wszyst­kich kory­ta­rzach hulały prze­ciągi, oraz deszcz tań­czący na dachu i bęb­niący w szyby okien.

We wto­rek mia­łem zapla­no­waną pierw­szą walkę powietrzną z nawi­ga­to­rem eska­dry, sta­tecz­nym, grzecz­nym i bar­dzo przez nas lubia­nym kpt. Igo­rem Utkie­wi­czem. Na posta­wie­niu zadań Biał­kow­ski try­skał wigo­rem, obiema dłońmi naśla­do­wał samo­loty i nie wia­domo jak, ale uda­wało mu się spra­wić, że dosko­nale zapa­mię­ty­wa­li­śmy, co miał nam do prze­ka­za­nia. Pułk chyba miał szczę­ście, że miał go w swoim skła­dzie bojo­wym. Potem przez godzinę maglo­wał nas por. Janusz Dro­żyń­ski – szef strze­la­nia powietrz­nego naszej eska­dry, spec do tak­tyki, „szef ognia i dymu”, jak go nazy­wali wszy­scy. Ten posłu­gi­wał się dwoma sre­brzy­stymi mode­lami samo­lo­tów, ale tak umie­jęt­nie, że zawsze MiG nie wie­dzieć, jakim cudem znaj­do­wał się w ogo­nie Sabre’a.

Leża­łem wygod­nie na łóżku i patrząc w popę­kany sufit mojego pokoju, roz­pa­try­wa­łem różne warianty sytu­acji powietrz­nej, pró­bu­jąc zna­leźć naj­lep­sze dla sie­bie roz­wią­za­nia. Naczy­ta­łem się wspo­mnień Skal­skiego, Urba­no­wi­cza, Zum­ba­cha, Arcta, Rol­skiego i Króla i wie­dzia­łem, że pilot myśliw­ski zazwy­czaj wal­czy samot­nie. Jest wpraw­dzie czę­ścią klu­cza czy eska­dry, piloci oczy­wi­ście współ­dzia­łają w powie­trzu ze sobą na tak­tycz­nym szcze­blu, ale walka ma zawsze cha­rak­ter oso­bi­sty – poje­dynku mię­dzy pilo­tami. To sztuka oparta na postrze­ga­niu dyna­micz­nie zmie­nia­ją­cej się w powie­trzu sytu­acji – zbie­ra­jąc i reje­stru­jąc róż­no­rodne infor­ma­cje, trzeba moż­li­wie szybko uzu­peł­niać bra­ku­jące ele­menty dzięki wie­dzy i wyobraźni, tak by stwo­rzyć w swym umy­śle wie­lo­barwny obraz. Jej wynik zawsze w znacz­nym stop­niu zależy od indy­wi­du­al­nych umie­jęt­no­ści i wła­ści­wej inter­pre­ta­cji zmie­nia­ją­cej się gwał­tow­nie sytu­acji, zdol­no­ści do wycią­ga­nia poten­cjal­nych korzy­ści z aktu­al­nego poło­że­nia, wyczu­cia, jak pokie­ro­wać star­ciem i narzu­cić prze­ciw­ni­kowi swoje reguły gry, jak uzy­skać w powie­trzu prze­wagę i zabi­jać naj­bar­dziej sku­tecz­nie i pew­nie. Ale aby to osią­gnąć, trzeba dosko­nale znać moż­li­wo­ści swo­jego samo­lotu i potra­fić je wyko­rzy­stać w mak­sy­mal­nym stop­niu. Trzeba latać na gra­nicy ryzyka, a cza­sem nawet je prze­kra­czać w sfe­rze, gdzie ciało i zmy­sły, odczu­cia stają się jed­nym z sys­te­mów maszyny, jej spe­cja­li­stycz­nych ukła­dów, a ludzki mózg i kom­pu­ter pokła­dowy oddzia­ły­wają na sie­bie wza­jem­nie w tym szcze­gól­nym połą­cze­niu czło­wieka z maszyną. Jesz­cze pod­czas stu­diów w Dębli­nie por. Zduń­czyk nauczył mnie jed­nej pod­sta­wo­wej zasady walki powietrz­nej: nie przyj­muj niczego na wiarę. Wszel­kie warianty i plany roze­gra­nia walki zazwy­czaj ule­gają bły­ska­wicz­nym zmia­nom i jedy­nie wypo­sa­żony w bogatą wyobraź­nię pilot może prze­żyć. Ten, kto nie potrafi w porę o sie­bie zadbać, kto traf­nie nie prze­wi­duje manew­rów prze­ciw­nika, prę­dzej czy póź­niej obe­rwie. To było w ponie­dział­kowe popo­łu­dnie.

Wie­czo­rem nie mogłem zasnąć. Leża­łem na ple­cach, gapiąc się w ciem­ność i jesz­cze raz myśląc o wszyst­kich wąt­pli­wo­ściach, pró­bu­jąc wizu­ali­zo­wać spo­soby pora­dze­nia sobie z nimi.

Walka ofen­sywna ma miej­sce wtedy, gdy ata­kuje się prze­ciw­nika. On reaguje róż­nie, ale trzeba go zestrze­lić, z nim uda mu się zmie­nić pozy­cję i zro­bić to szyb­ciej, lepiej, dokład­niej.

Walka defen­sywna to sytu­acja, gdy nie­stety jest się zwie­rzyną, na którą poluje prze­ciw­nik i znaj­duje się z tyłu, w ogo­nie. Trzeba umie­jęt­nie obro­nić się przed jego ata­kiem, a potem utrzy­mać się przy życiu na tyle długo, żeby pozba­wić go prze­wagi i oczy­wi­ście wykoń­czyć.

Walka odmienna to taka, gdy toczy się prze­ciwko innemu niż zazwy­czaj w szko­le­niu, odmien­nemu typowi samo­lotu. Ale zawsze pod­sta­wo­wym celem każ­dej walki koło­wej jest zna­le­zie­nie się z tyłu za maszyną prze­ciw­nika albo zmu­sze­nie go do zej­ścia z wła­snego ogona, co zazwy­czaj daje szansę zna­le­zie­nia się za nim. Toteż naj­więk­szym wyzwa­niem było dla mnie utrzy­ma­nie się za ogo­nem samo­lotu Utkie­wi­cza i ulo­ko­wa­nie cho­ciażby jed­nej, nawet naj­krót­szej, cel­nej serii z foto­ka­ra­binu. Jak bli­sko trzy­mać się „prze­ciw­nika”? Kiedy ata­ko­wać, a kiedy jedy­nie towa­rzy­szyć jego MiG-owi? A jak dopusz­czę do spadku pręd­ko­ści? Jak zabez­pie­czyć się przed kor­ko­cią­gową?

Jaskrawe słońce póź­nego maja oble­wało wszystko z góry, jakby ktoś wychlu­snął ogromną złotą misę świa­tła i wia­tru. Las dookoła stał w zie­lo­nych pło­mie­niach, wio­sna jak harfa dźwię­czała o poranku w mło­dym listo­wiu ota­cza­ją­cych osie­dle topoli i roz­kwi­tał bez.

Teraz sie­dzia­łem na leżaku obok swo­jego dowódcy klu­cza por. Igna­cego Jonika, wysłu­chu­jąc w sku­pie­niu ostat­nich wska­zó­wek.

– Szyb­kość, pamię­taj, szyb­kość jest w lot­nic­twie pod­stawą wszyst­kiego. Setki razy wbi­jają nam to do głów i zwy­kle o tym zapo­mi­namy, patrząc tylko za celem. Ale zawsze jak będziesz miał zapas pręd­ko­ści i wyso­ko­ści, z pew­no­ścią nie­mal z każ­dej sytu­acji wybrniesz z hono­rem. A co potrafi z samo­lotu wyci­snąć Utkie­wicz, zaraz prze­ko­nasz się na wła­snej skó­rze. Z pew­no­ścią brać cię będzie na różne sztuczki… Pamię­taj: pręd­kość i jesz­cze raz pręd­kość…

– Tak jest. Prze­my­śla­łem tę walkę kilka razy i wydaje mi się, że mam także swoje spo­soby…

– No, no, no… wię­cej skrom­no­ści. Nie odsta­wiaj kozaka. – Spoj­rzał na mnie prze­ni­kli­wie swo­imi czar­nymi jak węgiel oczami. – Spo­ty­ka­łem już w życiu róż­nych choj­ra­ków. Nie wszy­scy dobrze skoń­czyli, a też byli mocni w gębie. Ostat­nio Sta­siu Dzie­kan, wiesz, co się z nim stało na walce.

– Wiem…

Każdy z nas wie­dział. Kiedy MiG utraci ste­row­ność poni­żej pręd­ko­ści trzy­sta kilo­me­trów na godzinę, spada w dół jak strą­cony w prze­paść głaz. Sześć ton metalu wiruje do ziemi, poły­ka­jąc w jed­nej zwitce ponad tysiąc metrów. Można kor­ko­ciąg zasto­po­wać ste­rami w trze­cim obro­cie, lecz do tego potrzebna jest duża wyso­kość i… głę­boka wiara, że wyj­dzie. A ta wiara była złudna. W prak­tyce nale­żało uni­kać kor­ko­ciągowych sytu­acji.

– No więc… Na wszelki wypa­dek jesz­cze raz przy­po­mi­nam: gdy­byś przy­pad­kowo wpadł w kor­ko­ciąg, natych­miast wypro­wa­dzaj. A poni­żej trzech tysięcy – wia­domo, kata­pulta. I w żad­nym wypadku nie cze­kaj na jakiś cud, bo ich nie ma…

– Tak jest, wszystko będzie „na mikado”. Tylko to słońce, chmur na lekar­stwo…

Nie­mal każdy z nas wci­snął się w bar­dzo obci­sły kom­bi­ne­zon prze­ciw­prze­cią­że­niowy, który nie­za­pięty na nogach przy­po­mi­nał nieco skó­rzane kow­boj­skie spodnie z ame­ry­kań­skich wester­nów albo takie, jakich używa się na rodeo, ale dzie­lił się przy tym na wiele wypeł­nia­nych powie­trzem komór. Gdy myśli­wiec manew­ro­wał z dużą pręd­ko­ścią, napeł­niały się gwał­tow­nie sprę­żo­nym powie­trzem. Obci­skały dokład­nie nogi i brzuch, poma­ga­jąc krwi w jej podróży do mózgu, a to poma­gało zapo­bie­gać utra­cie przy­tom­no­ści. Z boku kom­bi­ne­zonu zwi­sał przy­po­mi­na­jący nie­mow­lęcą pępo­winę krótki prze­wód, który pod­łą­czało się do gniazda sprę­żarki w samo­lo­cie.

Punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej zamel­do­wa­łem się Utkie­wi­czowi. Ten nie­wy­soki, pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wany i umię­śniony męż­czy­zna zawsze spra­wiał wra­że­nie odprę­żo­nego i swo­bod­nego, choć wyczu­wało się, że to pozorny spo­kój, że na zagro­że­nie odpo­wie bły­ska­wicz­nie. Zresztą jego ciemne włosy, czarne oczy i nie­na­gan­nie dopa­so­wany kom­bi­ne­zon upo­dab­niały go do jastrzę­bia. Spoj­rzał na mnie z ukosa.

– A, to pan… Pokrę­cimy się tro­chę nad pla­żo­wi­czami koło Mielna.

Ale kiedy posze­dłem do swego samo­lotu, ruchy mia­łem już bar­dziej ner­wowe niż zwy­kle; w moje myśli bez par­donu wdzie­rał się zwy­czajny nie­po­kój, ula­ty­wała gdzieś pew­ność sie­bie i mimo czy­nio­nych wysił­ków nie potra­fi­łem jej zatrzy­mać. Byłem pod wra­że­niem mistrzo­stwa Utkie­wi­cza i wie­dzia­łem z opo­wia­dań, że lata genial­nie i nie­wielu udaje się z nim wygrać.

– Foto­ka­ra­bin zała­do­wany. Tylko wsia­dać, drzwi zamy­kać… – zamel­do­wał mecha­nik.

Zają­łem miej­sce w kabi­nie. Robiło się coraz cie­plej; przez chwilę przy­mknięte powieki prze­bi­jała czer­wień słońca. Nieco bar­dziej w prawo ode mnie koń­czył przy­go­to­wa­nie do lotu Utkie­wicz. Miał ciało pilota myśliwca, krępe i silne. Z pew­no­ścią lepiej od innych nada­wało się do zno­sze­nia prze­cią­żeń. Roz­ma­wiał jesz­cze przez chwilę z dowódcą eska­dry, ale już z nogą na dra­bince; zaraz potem sado­wił się we wnę­trzu kabiny.

Poranne powie­trze było czy­ste i rześ­kie, bez ter­micz­nych prą­dów i póki co wolne od tur­bu­len­cji, które poja­wiały się wraz z przed­po­łu­dnio­wym upa­łem.

Uważ­nie spraw­dzi­łem wszyst­kie urzą­dze­nia pokła­dowe, nie zanie­dbu­jąc naj­mniej­szego nawet dro­bia­zgu. Poczu­łem, że pasy bez­pie­czeń­stwa wią­żące mnie z fote­lem kata­pul­to­wym są nieco polu­zo­wane, więc usa­do­wi­łem się wygod­niej, jak to robi­łem przed każ­dym star­tem, i ścią­gną­łem je do oporu. W końcu włą­czy­łem radio, dopa­so­wa­łem do twa­rzy maskę tle­nową i kiedy „płucka” zare­ago­wały wła­ści­wie na wdech i wydech, zgło­si­łem goto­wość do lotu.

– Trzy­dzie­sty, parą do strefy – popro­sił Utkie­wicz i zaraz otrzy­ma­li­śmy pozwo­le­nie.

Od razu włą­czy­łem insta­la­cję roz­ru­chową i poda­łem ruty­nową w takich sytu­acjach komendę.

– Od sil­nika. Patrz pło­mień…

Nie­mal razem z tą komendą wró­cił spo­kój i pew­ność sie­bie. Roz­luź­ni­łem mię­śnie, zwil­ży­łem języ­kiem wargi i popra­wi­łem się w kata­pul­to­wym fotelu. Ruchy, gesty dokładne, pre­cy­zyjne, wystu­dio­wane, jak w bale­cie.

– Jest pło­mień – potwier­dził mecha­nik i poru­szył ste­rem kie­runku, sygna­li­zu­jąc, że pro­ces roz­ru­chu sil­nika prze­biega pra­wi­dłowo. Jak zwy­kle poru­szyłem drąż­kiem ste­ro­wym, który ster­czał z pod­łogi mię­dzy kola­nami. Zato­czy­łem nim nie­duży krąg, pocią­gną­łem w lewo i prawo, ku przo­dowi i do tyłu i wypo­środ­ko­wa­łem. Ster kie­runku rów­nież poru­szał się bez żad­nego oporu. Zatrza­sną­łem osłonę kabiny i prze­krę­ci­łem kran her­me­ty­za­cji. Utkie­wicz już koło­wał na pas.

Na dro­dze star­to­wej zają­łem pozy­cję dwa­dzie­ścia na trzy­dzie­ści metrów z boku i nieco z tyłu samo­lotu pro­wa­dzą­cego i za moment śmi­ga­li­śmy już po beto­nie. Obszer­nym łukiem w prawo zwięk­sza­li­śmy wyso­kość w kie­runku Mielna. Przed nami był wyłącz­nie błę­kit, we wszyst­kich moż­li­wych odcie­niach. Hory­zont jak pro­sta linia nary­so­wana nie­bie­skim atra­men­tem, a nad nią błę­kitna nie­skoń­czo­ność nieba. Zie­mia leżała w dole roz­pięta i lśniąca jak brą­zowy skó­rzany pas. Doci­sną­łem maskę tle­nową do twa­rzy, kilka razy zro­bi­łem głę­boki wdech; tlen poda­wany był pra­wi­dłowo.

Z pra­wej została plama Kosza­lina, przed sobą mie­li­śmy długi pas wybrzeża, a dalej tylko woda. Od razu zablo­ko­wa­łem żyro­skop celow­nika, włą­czy­łem foto­ka­ra­bin – byłem gotów.

– Trzy­sta siódmy na pozy­cję, zezwa­lam ata­ko­wać…

I teraz roz­po­czy­nała się powietrzna par­tyjka sza­chów, która miała roze­grać się w eks­pre­so­wym tem­pie. Mia­łem prze­ciwko sobie dosko­na­łego pilota, świet­nie zna­ją­cego zalety i wady MiG-a. Obaj dosko­nale wie­dzie­li­śmy, jaki będzie praw­do­po­dobny rezul­tat star­cia, ale mia­łem mgli­stą nadzieję, że może uda mi się ulo­ko­wać w kadłu­bie jego myśliwca jedną krótką, kró­ciutką cho­ciażby serię.

MiG Utkie­wi­cza prze­chy­lił się płyn­nie w lewo, wszedł w dość łagodny wiraż. Zaraz posze­dłem w jego ślady i moc­niej ści­sną­łem ręko­jeść drążka. Nie zamie­rza­łem prze­ga­pić tej wyśmie­ni­tej oka­zji. Ześli­zgną­łem się poni­żej o kil­ka­dzie­siąt metrów i świe­tli­sty krąg celow­nika zatrzy­mał się na syl­wetce celu. Srebrny kadłub samo­lotu prze­ciw­nika na odle­gło­ści trzy­stu metrów bły­snął jaskrawo w słońcu. Jesz­cze chwilka, maleńka poprawka zwięk­sza­jąca wyprze­dze­nie i wypru­łem pierw­szą serię.

Nie odry­wa­łem teraz wzroku od zamknię­tego w klesz­czach świetl­nych rom­bi­ków celu, choć czu­łem, że rośnie prze­chy­le­nie. Kątem oka rzu­ci­łem na sztuczny hory­zont, prze­chył docho­dził do dzie­więć­dzie­się­ciu stopni; siatka celow­nika tkwiła nieco wyżej. Scho­dzi­li­śmy w dół, wario­metr wska­zy­wał opa­da­nie z pręd­ko­ścią trzy­dzie­stu metrów na sekundę.

Nie­znacz­nie zwięk­szy­łem obroty tur­biny sil­nika i pozo­sta­wa­łem nieco niżej pod samo­lo­tem „prze­ciw­nika”. I wtedy MiG Utkie­wi­cza prze­szedł przez lewe skrzy­dło i zma­lał w gwał­tow­nym nurku, zapra­sza­jąc do tańca. Maszyną trzep­nął stru­mień zabu­rzo­nego powie­trza, ude­rza­jąc jak zama­szy­sta płachta. Sze­dłem za nim krok w krok, teraz wyżej nieco, by cały czas śle­dzić jego poczy­na­nia i nie dać się wybić z osi ataku. Pręd­kość rosła gwał­tow­nie, gdy Utkie­wicz zakrzy­wił lot. Prze­cią­że­nie było tak nagłe, że odru­chowo napią­łem mię­śnie brzu­cha, a głowa sama weszła głę­boko w ramiona. Prze­ły­ka­łem gwał­tow­nie ślinę, pró­bu­jąc uwol­nić się od bólu w uszach, ale nie­wiele mi to pomo­gło. Napeł­nia­jący się sprę­żo­nym powie­trzem kom­bi­ne­zon bole­śnie obci­skał dół ciała. Na moment przed oczami zawi­ro­wały mi ciemne plamy utraty świa­do­mo­ści i szybko prze­rzu­ci­łem skrzy­dełko pokła­do­wego inha­la­tora na awa­ryjne poda­wa­nie tlenu. Ze skrzy­deł myśliwca Utkie­wi­cza spły­wały białe war­ko­cze zerwa­nych strug powie­trza, two­rząc malow­ni­cze, wygięte w dół łuki. Ale odle­głość do niego wciąż wzra­stała. Musia­łem natych­miast zmniej­szyć ten dystans.

Zale­d­wie kilka chwil walki koło­wej, wszystko wyko­nane ład­nie, gładko i spraw­nie. Dokład­nie tak, jak nas uczono w szkole. Byłem coraz bar­dziej pod­nie­cony. Poziom adre­na­liny wzrósł. Ni­gdy jesz­cze nie uczest­ni­czy­łem w tak gwał­tow­nej walce powietrz­nej. Wszyst­kie dotych­cza­sowe loty były szko­le­niowe i prze­bie­gały dość spo­koj­nie. Moja myśliw­ska natura rwała się do walki, pod­czas gdy logika pod­po­wia­dała, że wciąż jestem nowi­cju­szem, który dopiero uczy się swo­jego rze­mio­sła. Prze­my­ślany plan był dobry jedy­nie na pierw­sze trzy­dzie­ści sekund walki. Bo potem to już było istne sza­leń­stwo. Nie można było stwier­dzić defi­ni­tyw­nie, by któ­ry­kol­wiek z nas osią­gnął prze­wagę – nikt jak dotąd trwale nie sie­dział nikomu na ogo­nie, nikt nie znaj­do­wał się na wyż­szym puła­pie. Po pro­stu wyko­ny­wa­li­śmy całe serie dzi­kich manew­rów, co jakiś czas mija­jąc się ze sobą na takiej pręd­ko­ści, że druga maszyna była led­wie smugą na nie­bie. Fajna par­tia pod­nieb­nych sza­chów. Raz minę­li­śmy się tak bli­sko, że nie­mal otar­li­śmy się kabi­nami. Żaden z nas nie zajął pozy­cji do otwar­cia ognia. Przez kilka minut wyko­na­li­śmy cały sze­reg manew­rów, zda­jąc sobie sprawę, że nie­uchron­nie zbli­żamy się do momentu, który zde­cy­duje o wyniku. Ale zaraz zado­wo­le­nie zaczęło się kru­szyć jak kromka suchego chleba. Wie­dzia­łem, że jeśli choć na moment zgu­bię maszynę Utkie­wi­cza, zaprze­pasz­czę szansę na hono­rowe wyj­ście z walki. A ta zabawa w kotka i myszkę oczy­wi­ście nie mogła trwać całą wiecz­ność. Zmu­sza­jąc ciało do wysiłku i wal­cząc z zawro­tami głowy, z całych sił sta­ra­łem się utrzy­mać pozy­cję za samo­lo­tem „prze­ciw­nika”. I wtedy Utkie­wicz zaapli­ko­wał mi kla­sycz­nego blac­ko­uta. Na moment włą­czy­łem zakres dopa­la­nia i moc­niej ścią­gną­łem stery na sie­bie. Z pra­wym prze­chy­łem wspi­na­łem się stromo w górę, trzy­ma­jąc syl­wetkę samo­lotu prze­ciw­nika nieco po pra­wej. Wykrę­ci­łem szyję, żeby cały czas śle­dzić cel, ale Utkie­wicz poło­żył aku­rat MiG-a w naj­cia­śniej­szy manewr, jakiego kie­dy­kol­wiek doświad­czy­łem. I to aku­rat na mnie, w lewo. Z koń­có­wek jego skrzy­deł zeszły smugi. Moim samo­lo­tem szarp­nęło gwał­tow­nie i pró­bu­jąc powtó­rzyć manewr, poczu­łem się jak w hydrau­licz­nej pra­sie. Opa­ko­wana w hełm głowa z ciężką maską tle­nową auto­ma­tycz­nie wci­śnięta została mię­dzy barki. Nie mia­łem nawet ułamka sekundy, żeby napiąć mię­śnie. Trzy­ma­łem się drążka i dźwi­gni ste­ro­wa­nia sil­ni­kiem, kiedy zaczęła ogar­niać mnie ciem­ność. Prze­cią­że­nie…

Wszy­scy piloci znają zja­wi­sko „blac­kout”, do któ­rego docho­dzi, kiedy prze­cią­że­nie przy gwał­tow­nym manew­rze spy­cha krew do nóg, zmniej­sza­jąc jego ciśnie­nie w gło­wie. W pierw­szej kolej­no­ści nastę­puje roz­my­cie widze­nia, potem jego cał­ko­wita utrata – chwi­lowa śle­pota. Cza­sami może nawet dojść do omdle­nia. Blac­ko­uty w naszej codzien­no­ści są dość popu­larne. Ale na otrzą­śnię­cie się potrzeba tro­chę czasu, cza­sem kilka sekund. Wła­śnie dla­tego blac­kout w walce powietrz­nej może spo­wo­do­wać poważne kło­poty, w real­nej nawet śmierć…

Uprząż wci­snęła się w moje ramiona. Czu­łem, jak opada mi żuchwa, a z kącika ust zaczyna ciek­nąć ślina. Mia­łem wra­że­nie, że jakaś potężna siła chce mnie prze­ci­snąć przez opar­cie kata­pul­to­wego fotela. Waży­łem teraz bez mała jakieś 600 kilo­gra­mów. Wzrok zamglił mi się nieco, a powietrzne komory prze­ciw­prze­cią­że­nio­wego kom­bi­ne­zonu wypeł­niły się mak­sy­mal­nie i obci­snęły uda oraz brzuch, sta­ra­jąc się, aby krew pły­nęła we wła­ści­wym kie­runku. A mimo to czu­łem, jak z głowy odpływa do stóp, a pośladki stają się kwa­dra­towe. Spo­wo­do­wany prze­cią­że­niem zawrót głowy mącił ostrość widze­nia. Wszystko stało się nie­ostre i przy­sło­nięte pul­su­jącą bla­do­ró­żową sza­ro­ścią. Wszystko było stłu­mione i zama­zane jak we śnie. I wtedy pomy­śla­łem, że nie­źle mi się wszystko pochrza­niło.

W gło­wie czu­łem zamęt i chaos. Przez trwa­jącą nie wia­domo jak długo chwilę czu­łem się tak, jak­bym pły­wał, zanu­rzony głę­boko w bez­kształt­nym, nie­roz­po­zna­wal­nym mroku. Ale nawet gdy cał­kiem stra­ci­łem wzrok, cią­gle jesz­cze mia­łem resztki czu­cia. Potem ciem­ność zaczęła się stop­niowo roz­pły­wać i już roz­po­zna­wa­łem wszystko wokół.

Nie­mal wstrzy­ma­łem oddech, usi­łu­jąc wyjść z opre­sji, a ciało stę­żało w ocze­ki­wa­niu na naj­gor­sze. Zaraz zwol­ni­łem nacisk na drą­żek, krew szybko dotarła do mózgu i znowu widzia­łem nor­mal­nie.

I kiedy świa­do­mość zaczęła powra­cać, nagle ośle­pił mnie cał­ko­wi­cie blask słońca. Ostre pro­mie­nie zalały całą kabinę; wci­skały się dosłow­nie wszę­dzie i zmu­szały do mru­że­nia oczu pod­czas prze­glądu prze­strzeni powietrz­nej wokół. Wszystko zro­biło się prze­raź­li­wie białe. Zaklą­łem szpet­nie, gdy maszyna Utkie­wi­cza znik­nęła wśród zło­ci­stych pro­mieni słońca. Mru­żąc oczy, jak gdy­bym patrzył w roz­pa­lony piec, usi­ło­wa­łem mimo wszystko doj­rzeć samo­lot „prze­ciw­nika”. Mecha­nizm zasta­wio­nej na mnie pułapki zaczął dzia­łać. Odwró­ci­łem na uła­mek sekundy wzrok w oba­wie, że cał­ko­wi­cie zostanę ośle­piony. Dopu­ści­łem się nie­wy­ba­czal­nego błędu roz­luź­nie­nia się, opusz­cze­nia gardy aku­rat w momen­cie, w któ­rym moja goto­wość bojowa, wyczu­cie nie­bez­pie­czeń­stwa i czuj­ność powinny być wyostrzone do gra­nic ludz­kich moż­li­wo­ści. I wtedy poczu­łem wewnętrzne odrę­twie­nie i świa­do­mość utraty cze­goś, co było dla mnie nie­zmier­nie ważne.

Jesz­cze moc­niej ścią­gną­łem drą­żek ste­rowy na sie­bie, ale samo­lot sta­wał się jakiś ocię­żały, mniej posłuszny, pły­wał w powie­trzu… To nie był dobry znak. Mimo że sil­nik pra­co­wał na peł­nym ciągu, pręd­kość spa­dła poni­żej trzy­stu kilo­me­trów na godzinę i nagle samo­lot zadrżał raz i drugi. To były drga­nia zapo­wia­da­jące rychłe prze­cią­gnię­cie. Maszyna drżała i kole­bała się na boki niczym samo­chód na mokrej dro­dze pod­czas hamo­wa­nia. Przez dobrą chwilę czu­łem bez­gra­niczne prze­ra­że­nie, znane tylko pilo­towi, który stra­cił pręd­kość, do tego w dość trud­nym do pre­cy­zyj­nego okre­śle­nia poło­że­niu. Przez chwilę byłem bez­radny, jak każdy, komu zni­kają nagle jego wzro­kowe punkty orien­ta­cyjne. Przez trwa­jący całe wieki uła­mek sekundy nie wie­dzia­łem, gdzie jest góra, gdzie dół, a gdzie boki.

„Wyjdź wresz­cie z tego pie­przo­nego poło­że­nia”, doma­gał się mój mózg. „I to szybko, bo…”.

Gar­dło mia­łem suche, spie­czone i jakby pełne pia­sku. Tęt­niło mi w skro­niach, a mózg zda­wał się obi­jać po całej czaszce jak piłka. Czu­łem, jak pod kom­bi­ne­zo­nem pot spływa mi z karku po ple­cach, a pachy robią się mokre. Siła ciągu utrzy­my­wała maszynę w takiej pozy­cji przez kil­ka­na­ście ude­rzeń serca i mnie w sta­nie nie­waż­ko­ści. Z tru­dem zapa­no­wa­łem nad pęche­rzem. Poczu­łem, że prze­cią­że­nie maleje. Byłem roz­dy­go­tany po serii gwał­tow­nych manew­rów.

Łagod­nie, deli­kat­niutko prze­sze­dłem na plecy, wyco­fa­łem stery do neu­tral­nego poło­że­nia i cze­ka­łem… cze­ka­łem… cze­ka­łem. Drże­nie skrzy­deł ustą­piło, pręd­kość zatrzy­mana na dwu­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trach, wresz­cie zaczęła stop­niowo wzra­stać i znów poczu­łem „gapę” pilota na lewej piersi. Nie­stety, póki co pręd­kość samo­lotu pozo­stała swego rodzaju poduszką puchową pod­czas ener­gicz­nego manew­ro­wa­nia w powietrz­nej walce. Z sze­roko otwar­tymi oczami i sucho­ścią w ustach usi­ło­wa­łem odna­leźć mojego „prze­ciw­nika”.

Moja głowa obra­cała się teraz we wszyst­kie strony. Świa­do­mość sytu­acyjną, czyli dość ulotne wyczu­cie tego, co dzieje się wokół mnie, w jed­nej chwili dia­bli wzięli. Nie widząc maszyny Utkie­wi­cza, nie wie­dzia­łem, w którą stronę wyko­nać manewr uchy­le­nia się od ataku, a co za tym idzie, nie mia­łem poję­cia, z jakiego kie­runku zaata­kuje. Znowu poczu­łem napływ adre­na­liny. To, co się przed chwilą stało, nie mogło mi się podo­bać. Gar­dło mia­łem ści­śnięte, lecz ręce i nogi pra­co­wały cały czas, poru­szały się bły­ska­wicz­nie. Szybką „żmijką” zmie­nia­jąc kie­ru­nek lotu w lewo i prawo, sta­ra­łem się wyśle­dzić, dostrzec samo­lot „prze­ciw­nika”. Mia­łem oczy dookoła głowy. Instynkt i nawyki robiły swoje. Dysząc ciężko i stę­ka­jąc pod napo­rem prze­cią­że­nia, poło­ży­łem MiG-a w ostry zakręt poziomy, kie­ru­jąc tępy nos na pół­noc.

W nur­ko­wa­niu odwró­ci­łem maszynę do nor­mal­nego poło­że­nia, uspo­ko­iłem nerwy i bacz­nie obej­rza­łem hory­zont wokół. Wtedy nie­ocze­ki­wa­nie dostrze­głem w pery­sko­pie maszynę Utkie­wi­cza bez­ce­re­mo­nial­nie wcho­dzącą mi na ogon. Aż chrup­nęło coś w szyi, kiedy szybko spoj­rza­łem do tyłu przez prawe ramię.

Znów poczu­łem coś w rodzaju może nieco innego niż przed chwilą, ale jed­nak stra­chu. A może w ten wła­śnie spo­sób dawał o sobie znać nad­miar dozna­nych emo­cji?

Trwało to sekundy, ale trwało… Rzu­ci­łem MiG-a na plecy w lewo i cia­snym prze­wro­tem prze­sze­dłem w nur­ko­wa­nie. Zaraz poczu­łem się niczym zrzu­cony przez dzi­kiego konia jeź­dziec, który spad­nie nie­ba­wem na zie­mię. Tym manew­rem gra­łem na zwłokę – chcia­łem mieć chwilę, żeby się zasta­no­wić. Nadzieja, że go zaraz znowu ujrzę, była pra­wie cał­ko­wi­cie uni­ce­stwiona, ale z nie­zro­zu­mia­łej przy­czyny byłem prze­ko­nany, że jeżeli nie zasto­suję jakie­goś spe­cjal­nego manewru, pozba­wię się nawet nikłej szansy. I teraz nie widzia­łem żad­nej, ale w gło­wie cią­gle koła­tała mi ta wątła nadzieja. Pręd­kość rosła bar­dzo szybko: 500… 600… 700… 800 kilo­me­trów na godzinę; wska­zówki wyso­ko­ścio­mie­rza krę­ciły się wokół skali w sza­lo­nym tem­pie.

Teraz… Szarp­ną­łem obu­rącz drą­żek ste­rowy na sie­bie i samo­lot wystrze­lił w górę pro­sto w jasną plamę słońca. Hory­zont roz­sze­rzył się gwał­tow­nie. I gdy tylko tępy nos MiG-a zna­lazł się dwa­dzie­ścia stopni ponad hory­zon­tem, znów ostre pro­mie­nie na krótką chwilę zalały całą kabinę. Wtedy wyko­na­łem łagodną pół­beczkę w prawo i na ple­cach skon­tro­lo­wa­łem tylną pół­s­ferę – była pusta. Dobra nasza. Pocią­gną­łem samo­lot do kolej­nej pętli, potem immel­man z przej­ściem w strome nur­ko­wa­nie, w końcu zwro­tem bojo­wym w prawo osią­gną­łem wyso­kość 5 500 metrów. Zwa­li­łem się w dół na lewe skrzy­dło… Robi­łem to wszystko pod­świa­do­mie, wciąż prze­szu­ku­jąc wzro­kiem niebo.

Teraz czuj­nie obser­wo­wa­łem pery­skop, prze­glą­da­jąc strefę ogo­nową. Czy­sto. Rozej­rza­łem się dookoła sie­bie w lewo i prawo. Utkie­wi­cza nie było koło mnie, gdzieś znikł, prze­padł, roz­pły­nął się w powie­trzu. W ete­rze także pano­wała cisza. Uśmiech­ną­łem się lekko pod śli­ską od potu tle­nową maską – zgu­bi­łem prze­ciw­nika.

I wtedy z góry z pra­wej spadł na mnie cały w słońcu. Wyszedł kapkę do przodu i poma­chał skrzy­dłami. Teraz dopiero odkry­łem, że w cza­sie walki roz­łą­czył się prze­wód radiowy. Szybko zaci­sną­łem złą­cze i po kilku sekun­dach waha­nia zde­cy­do­wa­łem ode­zwać się do prze­ciw­nika. To z pew­no­ścią nie był mój dzień.

– Trzy­dzie­sty, trzy­sta siódmy za tobą z pra­wej…

– Dobra. Dołącz, idziemy do domu.

Dopiero teraz śmie­lej poru­szy­łem ramio­nami i całym cia­łem w fotelu, pró­bu­jąc roz­luź­nić mię­śnie. Wyłą­czy­łem uzbro­je­nie i zają­łem stałą pozy­cję przy skrzy­dle pro­wa­dzą­cego. Powoli scho­dzi­li­śmy z wyso­ko­ści. Dopiero teraz ponad mono­ton­nym hukiem sil­nika znów odczu­wa­łem lek­kie drże­nie kadłuba maszyny. Regu­lar­ność tych odgło­sów była niczym bal­sam, poma­gała roz­pro­szyć to ner­wowe napię­cie, które towa­rzy­szyło nie­daw­nym powietrz­nym epi­zo­dom w walce. Na moment odwró­cił głowę w moją stronę, bły­snął oku­la­rami i mach­nął dło­nią. Nie wie­dzia­łem: wszystko w porządku czy do dupy…

Świetny skur­czy­byk. No, ale ma ponad dwa tysiące prze­la­ta­nych godzin na MiG-ach, a do tego pew­nie plecy u Pana Boga…

Świat za oszkloną kulą kok­pitu wysta­wiony na pokaz, upo­rząd­ko­wane mia­sta, wsie, osie­dla, drogi na roz­wi­ja­ją­cej się mapie, którą nie­sie leżąca w dole zie­mia niczym fala przy­pływu. Widać już było pokrytą lasami Chełm­ską Górę, miej­ską zabu­dowę Kosza­lina, Manowo i wąską kichę Rosnow­skiego Jeziora wypro­wa­dza­jącą wprost na począ­tek star­to­wego pasa.

Z daleka widać już było lot­ni­sko i szarą wstążkę beto­no­wego pasa dla lot­nika pięk­niej­szą niż wszyst­kie cuda świata razem wzięte. Zwłasz­cza że zapło­nęła czer­wona lampka sygna­li­zu­jąca resztkę paliwa – zale­d­wie trzy­sta litrów, dwa­na­ście do pięt­na­stu minut lotu.

Manew­rowa walka powietrzna na małej wyso­ko­ści. W celow­niku MiG-21

Utkie­wicz swo­bod­nie wszedł w nad­lot­ni­skowy krąg, popro­sił o roz­pusz­cze­nie pary i cia­snym manew­rem pod­cho­dził do lądo­wa­nia. Powtó­rzy­łem jego zaj­ście i po chwili oba samo­loty zatrzy­mały się na sto­isku. Wyłą­czy­łem sil­nik i odsu­ną­łem osłonę kabiny ku tyłowi. Krępy mecha­nik wspiął się na nasadę lewego skrzy­dła i pomógł mi zdjąć pasy uprzęży spa­do­chronu. Potem pomógł wstać i utrzy­mać rów­no­wagę na dra­bince. Czu­łem, że bolą mnie mię­śnie, każda naj­drob­niej­sza kosteczka. Tro­chę więc trwało, zanim wygra­mo­li­łem się z kabiny i zamel­do­wa­łem po locie.

– Jak było? – zapy­tał z uśmie­chem.

– Dosta­łem w skórę, panie kapi­ta­nie – to pewne. Doło­żył mi pan, że hej…

– Nic nie szko­dzi. Ode­grasz się jesz­cze. Taki to już nasz myśliw­ski los. Raz ja tobie, drugi raz ty mnie. Musisz bar­dziej uwa­żać na słońce: raz jest sprzy­mie­rzeń­cem, ale bywa, że zapie­kłym wro­giem…

– Chyba ni­gdy nie dam panu rady…

– Nie mów głupstw, chło­paku. Po pro­stu mam wię­cej doświad­cze­nia w powie­trzu. To wszystko.

– Doświad­cze­nie doświad­cze­niem. Ale to chyba nie do końca tylko to. Jest w tym chyba także coś innego. Czy­ta­łem o tym. Ale jak się tego nauczyć?

– Tro­chę w tym racji. Ale to temat na dłuż­szą roz­mowę. Naj­pierw jed­nak prze­ana­li­zu­jemy szcze­gó­łowo naszą walkę. Faza za fazą.

Godzinę póź­niej roz­pra­wi­li­śmy się z naszą walką na cacy i już wie­dzia­łem dużo wię­cej. To była krótka, rze­czowa ana­liza. Razem przej­rze­li­śmy „taśmy prawdy” na wyświe­tla­czu, aby prze­ana­li­zo­wać je pod kątem sku­tecz­no­ści tak­tyki i uzbro­je­nia. Nie było to dla mnie miłe. Nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak przy­jąć porażkę na klatę i moż­li­wie szybko pró­bo­wać wyeli­mi­no­wać wytknięte błędy.

– Nie­zwy­kle szybka zmien­ność, a cza­sem nie­okre­ślo­ność sytu­acji w powie­trzu jest – że użyję porów­na­nia z kuchni mojej żony – esen­cją walki powietrz­nej, ale uzy­ska­nie zasko­cze­nia należy uzna­wać za regułę… – powie­dział mi na zakoń­cze­nie.

Wie­czo­rem sie­dzia­łam w pokoju z głową pod­partą dłońmi, mocno zamy­ślony. Dosze­dłem do wnio­sku, że byłem igno­ran­tem i że nasza walka powietrzna wcale nie prze­bie­gła tak, jak sobie przed­tem wyobra­ża­łem, i wcale nie tak jak te, które oglą­da­łem na fil­mach. Wpraw­dzie Utkie­wicz pocie­szył mnie tro­chę, mówiąc, że było dobrze, wąt­pi­łem jed­nak, czy mówił prawdę. Byłem po pro­stu wystra­szony, jak rzadko przed­tem.

Póź­niej w ciem­no­ściach hote­lo­wego pokoju jesz­cze raz prze­ży­wa­łem każdą sekwen­cję lotu. Pró­bo­wa­łem poskła­dać jakoś do kupy swą nad­wą­tloną wiarę w sie­bie. Pocie­sza­łem się w duchu, że być może nikt poza mną tego uszczerbku nie dostrzegł. Ale to była żadna nadzieja.

Dopiero po kilku dniach na nad­je­zior­nej plaży wró­ci­li­śmy do tematu. Po czę­ści walka powietrzna toczy się pod wpły­wem instynktu bio­rą­cych w niej udział pilo­tów, bo nie ma dość czasu, aby dokład­nie roz­wa­żyć następny ruch. Ponie­kąd tro­chę przy­po­mina taniec. Pilot musi mieć umie­jęt­ność selek­cjo­no­wa­nia docie­ra­ją­cych do jego mózgu infor­ma­cji i wyboru jedy­nie tych, które w danej sytu­acji są naj­waż­niej­sze. Musi też nauczyć się natych­mia­sto­wego, instynk­tow­nego reago­wa­nia. „Walka defen­sywna to nie zabawa. Tu nie uga­niasz się za zdo­by­ciem potrzeb­nych punk­tów. Sta­rasz się ze wszyst­kich sił oca­lić wła­sne życie”. I trzeba to wyćwi­czyć pod­czas dłu­gich godzin lotów tre­nin­go­wych i lat lot­ni­czego doświad­cze­nia. Do bólu pamię­tać, że powietrzna walka jest pro­sta – żyjesz albo umie­rasz. I nie wygrywa osi­łek, który potrafi znieść naj­więk­sze nawet prze­cią­że­nie, ale pilot, który wie, jak wyci­snąć ze swej maszyny mak­si­mum moż­li­wo­ści. Jakiś tydzień póź­niej ze swo­ich odczuć zwie­rzy­łem się por. Doro­żyń­skiemu. Wysłu­chał mnie uważ­nie, zasta­no­wił się przez chwilę, a potem, patrząc mi w oczy, stwier­dził bez ogró­dek: „Widzisz, walka powietrzna to jak gra w pokera: jeżeli maszyny mają podobne osiągi, sztuka pro­wa­dze­nia walki polega na cią­głym ble­fo­wa­niu…”.

W końcu uświa­do­mi­łem sobie, że walka w powie­trzu wymaga nie tylko mistrzow­skiego opa­no­wa­nia pilo­tażu i umie­jęt­no­ści zestrze­le­nia samo­lotu prze­ciw­nika, ale przede wszyst­kim roz­wagi, podej­mo­wa­nia racjo­nal­nych decy­zji w ułamku sekundy, pod­czas lotu z oko­ło­dź­wię­kową pręd­ko­ścią. Bo prze­waga tech­no­lo­giczna bez wąt­pie­nia nale­żała do domnie­ma­nego „prze­ciw­nika”. Dla­tego z całych sił nale­żało się sta­rać go zaska­ki­wać. Zawsze i wszę­dzie. I na tym tylko pole­gać mogła nasza prze­waga.

Piloci z krót­kim sta­żem lub ci, któ­rzy mało latają, giną pierwsi; nie dla­tego, że nie opa­no­wali dobrze pilo­tażu, ale z powodu nie­wła­ści­wych lub nie­do­sta­tecz­nie roz­wi­nię­tych instynk­tow­nych reak­cji na bodźce poja­wia­jące się pod­czas powietrz­nego star­cia. Wbrew temu, co się powszech­nie sądzi, w cza­sie powietrz­nego poje­dynku czas nie stoi w miej­scu. Pilot musi w każ­dej chwili zda­wać sobie sprawę z jego upływu, a także ze swo­jego poło­że­nia w prze­strzeni. Utrata orien­ta­cji prze­strzen­nej, podob­nie jak brak doświad­cze­nia, może stać się przy­czyną prze­gra­nej, przy­czyną śmierci. Refleks – fizyczny i umy­słowy – jest dla pilota myśliw­skiego cechą zasad­ni­czą, bez któ­rej raczej trudno o suk­ces.

Czwar­tek 21 sierp­nia 1962 r.

Poli­gon

Cztery mie­siące w bojo­wym pułku. Zawie­ramy pierw­sze zna­jo­mo­ści: w Klu­bie Ofi­cer­skim, w biblio­tece, na spor­to­wej hali w pobli­skiej szkole, w kosza­liń­skich księ­gar­niach. Jonik, mój dowódca klu­cza, bar­dzo inte­re­suje się moją wie­dzą nie tylko fachową, spe­cja­li­styczną, ale rów­nież ogólną. Jest oczy­tany i czę­sto dys­ku­tu­jemy na różne tematy, szcze­gól­nie w trak­cie jego węd­ko­wa­nia. W prze­rwach mię­dzy dniami lot­nymi „poły­ka­li­śmy” całe cykle zajęć teo­re­tycz­nych. Ponad trzy­sta godzin nauki obej­mu­ją­cej wprost dro­bia­zgową zna­jo­mość wszyst­kich insta­la­cji samo­lotu na pozio­mie nie­mal inży­nier­skim, wszyst­kie warianty uzbro­je­nia. Dogłęb­nie ana­li­zo­wa­li­śmy tak­tykę „nie­przy­ja­ciela”, spo­soby prze­ciw­dzia­ła­nia, każde zagro­że­nie, z któ­rym być może przyj­dzie nam się kie­dyś zmie­rzyć. I lata­li­śmy bez umiaru. Loty…loty… loty… cza­sem gra­li­śmy zapa­mię­tale w nogę lub w siatkę dla odprę­że­nia i kon­dy­cji. I kocha­li­śmy to.

Pra­wie przez cały luty chmury oku­po­wały zachod­nią część Pol­ski nie­mal od ziemi aż do stra­tos­fery. Zima nio­sła ze sobą wiele takich dni, pozba­wio­nych koloru zady­mek, które zacie­rały odle­głość i zabi­jały dźwięk; całe dnie nie­pew­nego świa­tła, kiedy zatro­skany świt prze­cho­dził w zatro­skany zmierzch bez prze­rwy na dzień. Jeden przy­gnę­bia­jący dzień po dru­gim.

W ostat­nim tygo­dniu nastą­piła wresz­cie wyraźna zmiana. Deszcz prze­ty­kany mar­z­ną­cym śnie­giem sią­pił jesz­cze z nisko wiszą­cych chmur, ale cza­sem wie­czo­rem mię­dzy stra­tu­sami można było nawet dostrzec gwiazdy.

Na czwar­tek zapla­no­wano loty na poli­gon Pod­bor­sko poło­żony na połu­dniowy wschód od Bia­ło­gardu. Wsta­łem wcze­śnie rano i wyj­rza­łem za okno. Niebo ponad lasem po dru­giej stro­nie jeziora pełne było czer­wo­nych i poma­rań­czo­wych odcieni i świe­tli­stych, war­stwo­wych chmur. Woda w jezio­rze poły­ski­wała poma­rań­czo­wym, migo­cą­cym świa­tłem. Szron pocu­krzył traw­niki, choć widać było, że się ocie­pla. Słońce już wstało – blady, cytry­nowy balon dry­fu­jący nad dachami osie­dla.

Biały szron top­niał w dol­nych kątach szyb okien­nych zarówno w hote­lo­wych poko­jach, jak i w jadal­nej sali. Gdy opusz­cza­li­śmy cie­płe kasyno, powie­trze było świeże, czy­ste i wiał zimny wiatr.

Budzi się lotny dzień. Samo­loty przed wyj­ściem z han­garu na płytę lot­ni­ska

Słońce wyła­ziło zza drzew, które od wschodu gęstą ścianą zamy­kały lot­ni­sko, powoli, jakby ocię­żale. Mróz utwar­dził powierzch­nię ziemi, a te kałuże, które prze­trwały cało­nocny silny wiatr od morza, pokryte były cien­kim lodem. Gdy zna­leź­li­śmy się na lot­ni­sku, było już szaro, a niebo, na zacho­dzie różowe, zle­wało się wyżej nad hory­zon­tem z ciem­nym jesz­cze błę­ki­tem. Jaśniało szybko i słońce w peł­nej kra­sie mie­li­śmy zoba­czyć w ciągu następ­nych pięt­na­stu minut. Pogoda zapo­wia­dała się cudowna, widocz­ność „milion na milion”, co nie­któ­rzy, spo­glą­da­jąc przez sze­ro­kie okna sta­no­wi­ska dowo­dze­nia, oce­niali ruty­no­wym: „jak stąd do Hong­kongu”. W poran­nym słońcu rząd MiG-ów na sto­isku lśnił niczym żyła sre­bra. Jed­no­litą barwę maszyn prze­ła­my­wały jedy­nie czer­wone numery tak­tyczne z przodu i biało-czer­wone sza­chow­nice z tyłu. Obok usta­wio­nych dłu­gim rzę­dem samo­lo­tów krę­cili się tech­nicy, mecha­nicy i spe­cja­li­ści. Pod­jeż­dżały samo­chody, pod­cią­gano roz­ru­chowe wózki – znak, że loty nie­ba­wem się roz­poczną. Mecha­nicy ści­gali się z cza­sem, by zdą­żyć z przy­go­to­wa­niem maszyn – taki już był ich los. Pod­wie­szali bomby, łado­wali ołówki rakiet do pęka­tych, pod­wie­szo­nych pod skrzy­dłami wyrzutni.

Czu­łem się jak nowo naro­dzony. Pod­nie­ce­nie zresztą udzie­liło się wszyst­kim, z obsługą tech­niczną włącz­nie, co prze­ja­wiało się w uśmie­chach, żwa­wych ruchach, gesty­ku­la­cji i pozdro­wie­niach zna­nym powszech­nie gestem z kciu­kiem do góry.

W cia­snej sali odpraw było tłoczno i gwarno. Ściany poobwie­szane były pospiesz­nie przy­mo­co­wa­nymi wycin­kami map, fotosz­ki­cami celów, sche­ma­tami ata­ków róż­nymi środ­kami raże­nia, komu­ni­ka­tami meteo. W pomiesz­cze­niu trwały oży­wione kon­wer­sa­cje, w któ­rych brało udział co naj­mniej kil­ka­na­ście osób. W przed­niej czę­ści, pod roz­wie­szoną na ścia­nie dużą mapą, ści­szo­nym gło­sem roz­ma­wiali ze sobą dowódcy eskadr. Takie roz­mowy, pro­wa­dzone na luzie, pozwa­lały poczuć, że jeste­śmy na ziemi cali, zado­wo­leni i zdrowi.

– Oby­wa­tele ofi­ce­ro­wie… – Biał­kow­ski uprze­dził wcho­dzą­cego dowódcę.

– No dobrze, pano­wie, zaczy­namy.

Miej­sca w salach odpraw zaj­mo­wane były według star­szeń­stwa. Każdy dowódca pułku cenił sobie hie­rar­chię, dla­tego z reguły rzą­dziła ta wła­śnie zasada: naj­pierw wyso­kie szarże, potem kapi­ta­no­wie, porucz­nicy, a następ­nie my, podporucz­nicy, zazwy­czaj daleko pod samymi ścia­nami.

Połowę ściany zaj­mo­wała duża mapa sytu­acyjna, pełna kolo­ro­wych pro­sto­ką­tów, kwa­dra­tów, kółek, linii i cyfr. Na dru­giej poło­wie wisiały sche­maty i fotosz­kice rejonu naszego ude­rze­nia.

Dowódca pułku mjr Zdzi­sław Stre­lau, z rysu­jącą się już ten­den­cją do tycia, koń­czył oma­wia­nie zada­nia.

– Nie­przy­ja­ciel­skie woj­ska uzy­skały powo­dze­nie na kie­runku Szcze­ci­nek – Bia­ło­gard. Otrzy­ma­li­śmy zada­nie ognio­wego wspar­cia jed­no­stek 6. Dywi­zji apli­ka­cyj­nie osła­nia­ją­cej Koło­brzeg. Pułk trzema eska­drami ude­rzy na ugru­po­wa­nie prze­ciw­nika i znisz­czy wyzna­czone cele naziemne. Godzina G – 5.30. Pierw­szy ze swoją eska­drą star­tuje mjr Biał­kow­ski. Waszymi celami są: radar wcze­snego ostrze­ga­nia – wska­zał punkt na mapie i pla­nie rejonu ude­rze­nia – i rakiety osłony. Radar kon­tro­luje prze­strzeń powietrzną i będzie kie­ro­wać myśliw­cami osłony nie­przy­ja­ciela, jeżeli poja­wią się w rejo­nie w cza­sie naszej ope­ra­cji. Z uwagi na znaczną liczbę celów będzie­cie dzia­łać klu­czami. Dowódcy zosta­wiam przy­dział poszcze­gól­nych obiek­tów ude­rzeń.

Teraz druga eska­dra. Wasze MiG-i pójdą po Biał­kow­skim, ale bez­po­śred­nio w rejon celu. Wyko­na­cie podej­ście nisko i wyko­si­cie wszystko, co mogłoby zagro­zić gru­pie ude­rze­nio­wej. Trze­cia eska­dra zostaje na górze i będzie wyła­py­wała wszystko, co zacznie się zbli­żać na wyso­kim puła­pie w rejon ude­rze­nia. Zosta­wiam pro­blemy przy­go­to­wa­nia grup zarówno do ata­ko­wa­nia celów naziem­nych, jak i myśliw­ców osłony do walk powietrz­nych.

Biał­kow­ski, poja­wisz się nad celem dopiero wtedy, gdy wszyst­kie zagro­że­nia zostaną wyeli­mi­no­wane.

Uży­wa­jąc drew­nia­nego wskaź­nika, dowódca zata­czał na mapie kręgi, sygna­li­zu­jąc strefy ognia obrony prze­ciw­lot­ni­czej i ostrze­ga­jąc przed nimi. Ładu­nek bojowy bomby, rakiety i broń pokła­dowa… „Sie­dem­nastki” sta­no­wiły dość marną osłonę przed nowo­cze­snymi „Phan­to­mami”, zaś „dwu­dzie­ste pierw­sze” miały udzie­lić wspar­cia ognio­wego wal­czą­cym woj­skom lądo­wym. W końcu czuj­nie rozej­rzał się po sali.

– Jakieś pyta­nia?

Ktoś chrząk­nął, ktoś zaka­słał, ktoś inny zaszu­rał butami. Pytań nie było.

Potem kolejni spe­cja­li­ści oma­wiali szcze­góły tech­niczne i tak­tyczne, współ­dzia­ła­nie z woj­skami lądo­wymi i kolej­ność poszcze­gól­nych star­tów. Piloci już w kom­bi­ne­zo­nach zapo­zna­wali się z przed­sta­wianą sytu­acją, czy­nili ostat­nie notatki, spraw­dzali obli­cze­nia, ale ich szyb­kie ruchy i nie­cier­pliwe zer­ka­nie w stronę okien świad­czyło o tym, że myślami są już przy swo­ich samo­lo­tach. Jesz­cze mete­oro­log na moment powie­sił swoją mapę syn­op­tyczną z aktu­alną pro­gnozą pogody i po chwili wysy­pa­li­śmy się przed budy­nek – weseli i roz­ga­dani. Auto­busy roz­wo­ziły poszcze­gólne grupy wprost na roz­le­głe sto­isko samo­lo­tów i nie­składna dotąd gro­mada szybko się upo­rząd­ko­wała: każdy trzy­mał się swo­jej pary i klu­cza. Pocho­dzi­li­śmy jesz­cze tro­chę po wyma­lo­wa­nej na beto­nie tra­sie dolotu do miej­sca ude­rze­nia, poćwi­czy­li­śmy manewry nad celem i byli­śmy gotowi.

Na sto­li­kach cze­kało już dru­gie śnia­da­nie: gorąca her­bata, gołąbki i pyszna sałatka warzywna, wędliny, sma­żony karp. Pani Rasz­ko­wej poma­gała dziś wysoka, czar­no­oka Mary­sia z twa­rzą zupeł­nie bez maki­jażu. Dzię­ko­wa­li­śmy wylew­nie za ser­wo­wane potrawy, uśmie­cha­jąc się lubież­nie, ale nie mogli­śmy nic wskó­rać. „Masz dziś wolny wie­czór, Mary­sieńko?”, „Nakarm mnie, nakarm. Nakarm stę­sk­nio­nego…”, „Pode­rwać taką i umrzeć…”. W powie­trzu krzy­żo­wały się żar­to­bliwe zaczepki, głów­nie ze strony żona­tych, a że wysmu­kła czar­nulka nie­mal nikomu nie pozo­sta­wała dłużna, śnia­da­nie prze­dłu­żyło się nieco.

Tym­cza­sem pra­co­wał zawzię­cie per­so­nel tech­niczny, pod­cią­gano lawety pokła­do­wego uzbro­je­nia, spraw­dzano pra­wi­dło­wość pod­wie­sze­nia bomb, tan­ko­wano tlen i powie­trze. Na komendę: „do góry” dwóch mecha­ni­ków uzbro­je­nia wyda­wało zgodny okrzyk „Hooop!” i 250-kilo­gra­mowa bomba wędro­wała w stronę węzła. Siłą swych mię­śni utrzy­my­wali ją w powie­trzu, dopóki szef uzbro­je­nia nie zamknął spe­cjal­nych mecha­nicz­nych zatrza­sków przy­twier­dza­ją­cych bomby do belek na skrzy­dłach i nie wsu­nął ozna­czo­nych czer­wo­nymi wstąż­kami zawle­czek zabez­pie­cza­ją­cych. Gdy oba szare kor­pusy bomb zawi­sły już na bel­kach, do każ­dego z nich pod­cho­dził kolejny uzbro­je­niec z zapal­ni­kami i wkrę­cał je w czo­łowe stożki oraz insta­lo­wał dru­ciane prze­wody odbez­pie­cze­nia wia­traczka.

Zza szta­bo­wego budynku wytur­lała się sani­tarka. Wysko­czył z niej dok­tor Bogusz ze swoją sta­ro­świecką torbą kole­jar­ską w ręku. Jego nieco pochy­lona postać zda­wała się być w nie­zgo­dzie z porucz­ni­kow­skim mun­du­rem, w któ­rym nie­mal zawsze choć jeden guzik musiał być roz­pięty. Obrzu­cił nas spo­koj­nym, czuj­nym spoj­rze­niem i naj­bli­żej sto­ją­cych zaczął ruty­nowo inda­go­wać. Cho­ciaż wiecz­nie takie same pyta­nia były nudne i mono­tonne, nie­stety nie można było ich nie zadać. Wszy­scy dosko­nale o tym wie­dzieli, zarówno on, jak i piloci, któ­rzy jak zwy­kle na nic nie narze­kali: byli zdrowi, wypo­częci, nikomu nic nie dole­gało i… klawo jest. Wzdy­cha­jąc pociesz­nie, dawa­li­śmy sobie mie­rzyć ciśnie­nie krwi, tętno, rza­dziej tem­pe­ra­turę, trak­tu­jąc ten obrzą­dek jako swego rodzaju dopust boży.

Bogusz zda­wał się jed­nak tego w ogóle nie zauwa­żać, rze­czowo i dokład­nie wypy­ty­wał żona­tych o sekrety alkowy, rodzinne kło­poty, zdro­wie dzieci, nas, kawa­lerkę, o spo­kój snu, samo­po­czu­cie, o naj­drob­niej­sze nawet dole­gli­wo­ści. Zwy­kle pusz­czał nas wolno, rzu­cił jakiś żart, cza­sem zro­bił notatkę w gru­bym, czar­nym note­sie.

Mecha­nicy raz jesz­cze wygrali wyścig z cza­sem i cze­ka­jąc na nas, stali przy maszy­nach. Dyszeli ciężko po wciąż jesz­cze widocz­nym wysiłku. Wcze­sno­po­ranne słońce igrało na oszkle­niu kabin.

Jonik zebrał przed star­tem cały klucz: Jan Dar­now­ski, Zby­chu Gajew­ski i ja. Raz jesz­cze przy­po­mniał cha­rak­te­ry­stykę i pokry­cie terenu w rejo­nie ude­rze­nia. Mówił wyraź­nie, dobit­nie i gło­śno, cho­ciaż wyczu­wało się w nim pewne prze­ję­cie spo­wo­do­wane nie­ty­po­wym dla nas, myśliw­ców, zada­niem.

– Cel mamy dość pro­sty – rakiety na sta­no­wi­skach star­to­wych. Ja z Gajew­skim nisz­czymy sta­cję napro­wa­dza­nia rakiet, ty z Jur­kiem rakiety na sta­no­wi­skach star­to­wych. Cel z pew­no­ścią będzie z daleka widoczny. Kąt nur­ko­wa­nia 25–30 stopni. Uwa­żać na wypro­wa­dze­nie z każ­dego ataku – nie niżej niż 200 metrów. Ope­ra­cja pro­sta jak drut: skok na poli­gon, pełne zasko­cze­nie, naci­snąć przy­cisk bojowy i sio. Pyta­nia?

– Czy spo­dzie­wać się jakie­goś kamu­flażu, celów pozor­nych…

– Zawsze trzeba się z tym liczyć. Ale to chyba pro­blem innych grup. Nasz cel uwa­żam za zbyt trudny do dokład­nego zama­sko­wa­nia. To wszystko.

Temat został wyczer­pany. Załogi roze­szły się do swo­ich maszyn i tempo dzia­łań gwał­tow­nie przy­spie­szyło. Piloci, poru­sza­jąc się ocię­żale w swych sta­lo­wego koloru lot­ni­czych ubio­rach, dłu­gich butach i kom­bi­ne­zo­nach prze­ciw­prze­cią­że­nio­wych, doko­ny­wali skru­pu­lat­nego prze­glądu maszyn, a także spraw­dzali zabez­pie­cze­nie pod­wie­sza­nych zbior­ni­ków paliwa, rakiet i bomb. Czuj­nie badali samo­loty w poszu­ki­wa­niu ewen­tu­al­nych wycie­ków paliwa i mie­szanki hydrau­licz­nej, po czym od nie­chce­nia zaj­rzeli do wlotu do sil­ni­ków odrzu­to­wych, by upew­nić się, że żadne obce ciało nie zosta­nie wcią­gnięte do wnę­trza deli­kat­nego zespołu napę­do­wego. Potem zaj­mo­wali miej­sca w kabi­nach.