Profesor Wilczur - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Profesor Wilczur ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po odzyskaniu pamięci Profesor Wilczur wraca do pracy w swojej klinice. Odzyskuje stanowisko i znów cieszy się szacunkiem, ale nie dla wszystkich jest to szczęśliwy rozwój wydarzeń. Zniechęcony podstępnymi intrygami ucieka z powrotem na wieś – tam, gdzie czuje się naprawdę potrzebny.

Czy Rafał Wilczur odnajdzie w poleskich Radoliszkach oczekiwany spokój? Czy miłość pięknej młodej kobiety stanie się skutecznym lekiem na jego depresję i pozwoli mu odnaleźć utraconą wiarę w sens życia?

Książka jest kontynuacją wydanego wcześniej w serii Znachora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 51 min

Lektor: Antoni Rot

Oceny
4,5 (14 ocen)
8
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Melisa2004

Dobrze spędzony czas

Po przeczytaniu "Znachora" sięgnęłam od razu po kolejny tom, ale niestety zawiodłam się oczekując lektury na podobnym poziomie. Dalsze losy profesora Wilczura nie są już tak interesujące i nie sprostały moim oczekiwaniom - rozczarował mnie zwłaszcza wątek córki Marysi. Moim zdaniem to niepotrzebna kontynuacja.
00
avalon2015

Nie oderwiesz się od lektury

znana ze wspaniałych adaptacji ale warto przeczytać, słowo pisane jest zawsze głębsze niż scenariusz, wzrusza,zastanawia.. polecam
00

Popularność




Roz­dział 1

Profe­sor Jerzy Dobra­niecki powol­nym ruchem odło­żył słu­chawkę i nie patrząc na żonę, powie­dział pozor­nie obo­jęt­nym tonem:

– W sobotę mamy ogólne zebra­nie Związku Leka­rzy.

Pani Nina, nie spusz­cza­jąc zeń oczu, zapy­tała:

– I cze­góż jesz­cze chciał Bier­nacki? Bo to on tele­fo­no­wał?

– Ach, dro­biazg. Pewne kom­bi­na­cje orga­ni­za­cyjne – mach­nął ręką Dobra­niecki.

Zbyt dobrze znała męża, by maska obo­jęt­no­ści na jego twa­rzy była dla niej nie­prze­nik­niona. Prze­czu­wała, że oto znowu spadł na jego głowę jakiś cios, że oto znów poniósł klę­skę, a przy­naj­mniej dotkliwą porażkę, że oto znowu spo­tkało go nie­po­wo­dze­nie, które chce przed nią ukryć.

Ach, ten słaby czło­wiek, ten czło­wiek, który nie umie wal­czyć, który pozy­cję po pozy­cji oddaje innym i coraz bar­dziej spy­chany jest w cień, w szare sze­regi dru­go­pla­no­wych leka­rzy. Nie­na­wi­dziła go pra­wie w tej chwili.

– O co cho­dziło Bier­nac­kiemu? – zapy­tała z naci­skiem.

Wstał i cho­dząc po pokoju, zaczął mówić tonem wyro­zu­mia­łej per­swa­zji:

– Zapewne… Oni mają rację… Należy się to Wil­czu­rowi… A i mnie odpo­czy­nek. Przez tyle lat byłem pre­ze­sem związku… A przy tym nie możemy zapo­mnieć, że Wil­czu­rowi należy się jakaś rekom­pen­sata moralna za wszyst­kie jego nie­szczę­ścia…

Pani Nina zaśmiała się krót­kim, ostrym śmie­chem. Jej wiel­kie, zie­lone oczy bły­snęły pogar­dliwą iro­nią. W skrzy­wie­niu ust, tych pięk­nych ust, któ­rych wizji nie mógł się pozbyć nawet pod­czas swej pracy, zary­so­wała się linia nie­mal wstrętu:

– Rekom­pen­sata?… Ale już od dawna otrzy­mał ją z nad­wyżką! Chyba jesteś ślepy! Odbiera ci jedno sta­no­wi­sko po dru­gim. Wydarł ci kie­row­nic­two lecz­nicy, słu­cha­czy, pacjen­tów, dochody… Rekom­pen­sata!

Dobra­niecki zmarsz­czył brwi i powie­dział tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu:

– Wszystko to mu się należy. Wil­czur jest wiel­kim uczo­nym, genial­nym chi­rur­giem.

– Tak, więc czymże ty jesteś? Gdy przed sze­ściu laty wycho­dzi­łam za cie­bie, wie­rzy­łam, że ty sam myślisz, iż jesteś naj­lep­szym chi­rur­giem i sławą w nauce.

Dobra­niecki zmie­nił ton. Oparł się o brzeg biurka, pochy­lił się nad żoną i zaczął łagod­nie:

– Kochana Nino, musisz prze­cież zro­zu­mieć, że są pewne gra­da­cje, jest pewna hie­rar­chia, są różne stop­nie uzdol­nień i war­to­ści ludz­kich… Jakże możesz mi robić zarzut z tego, że mam dość samo­kry­ty­cy­zmu, by oce­nić, że Wil­czu­rowi ustę­puję i muszę ustę­po­wać pod wielu wzglę­dami?… A zresztą…

– Zresztą – wpa­dła mu w słowo – nie mamy o czym mówić. Znasz dobrze moje zda­nie w tej mate­rii. Jeżeli tobie brak ambi­cji i woli zwy­cię­stwa, ja mam jej aż nadto. Nie pogo­dzę się z rolą żony jakie­goś zera. I ostrze­gam cię, że jeśli doj­dzie do tego, że w końcu będziesz zmu­szony prze­nieść się na prak­tykę do jakie­goś Pikut­kowa, ja z tobą nie pojadę.

– Nino, nie prze­sa­dzaj.

– O, bo na tym się skoń­czy. Myślisz, że nie wiem. Już teraz Wil­czur fory­tuje docenta Bier­nac­kiego. Zepchną cię na sam dół! Ja nie mam za co wyku­pić mego futra od kuśnie­rza! Cie­bie to oczy­wi­ście nic nie obcho­dzi, ale ja tego nie ścier­pię, ja nie jestem stwo­rzona do tego, by być żoną jakie­goś nędza­rza. I ostrze­gam cię…

Nie dokoń­czyła, lecz w gło­sie jej zabrzmiała aż nazbyt wyraźna groźba.

Pro­fe­sor Dobra­niecki powie­dział cicho:

– Nie kochasz mnie, Nino, ni­gdy mnie nie kocha­łaś…

Potrzą­snęła głową.

– Mylisz się. Ale kochać mogę tylko praw­dzi­wego męż­czy­znę. Praw­dzi­wego, to zna­czy wal­czą­cego, zwy­cię­skiego, takiego, który nie zna gra­nic ofiar­no­ści dla swo­jej kobiety.

– Nino – ode­zwał się z wyrzu­tem w gło­sie. – Czyż nie robię wszyst­kiego, co w mojej moż­no­ści?

– Nic nie robisz. Jeste­śmy coraz bied­niejsi, coraz mniej z nami się liczą, jeste­śmy usu­wani w cień. A ja nie jestem stwo­rzona do życia w cie­niu i pamię­taj, że cię o tym ostrze­głam!

Wstała i skie­ro­wała się do drzwi. Gdy już miała rękę na klamce, zawo­łał:

– Nino!

Odwró­ciła głowę. W jej oczach, które przed chwilą jesz­cze jarzyły się gnie­wem, dostrzegł prze­ra­ża­jący chłód.

– Co mi chcesz jesz­cze powie­dzieć? – zapy­tała.

– Czego ode mnie żądasz?… Jak mam postę­po­wać?…

– Jak?…

Zro­biła trzy kroki ku niemu i powie­działa dobit­nie:

– Zniszcz go! Usuń z drogi! Stań się tak bez­względ­nym jak on, a potra­fisz zacho­wać swoją pozy­cję!

Zatrzy­mała się przez chwilę i dodała:

– I mnie… Jeżeli ci na tym zależy.

Gdy został sam, opadł ciężko na fotel i zamy­ślił się. Nina nie rzu­cała ni­gdy słów na próżno. A tak dobrze zda­wał sobie sprawę z tego, że ją kocha, że bez niej życie stra­ci­łoby dlań cały urok i całą war­tość. Gdy przed sze­ściu laty pro­sił o jej rękę, mógł uwa­żać, że nie prosi o łaskę. Wpraw­dzie bowiem był znacz­nie star­szy od niej, ale znaj­do­wał się w pełni powo­dze­nia, roz­głosu, ba, sławy. No i zdro­wia.

Ostat­nie trzy lata i pod tym wzglę­dem odbiły się na nim fatal­nie. Nie­po­wo­dze­nia zawo­dowe i pie­niężne pode­rwały sys­tem ner­wowy. Ukry­wał wpraw­dzie przed Niną powta­rza­jące się coraz czę­ściej ataki wątro­biane, ale nie mógł ukryć ich skut­ków. Tył coraz bar­dziej, źle sypiał, na obrzmia­łej twa­rzy wystą­piły zie­lon­kawe worki pod oczyma.

Nina nawet nie domy­ślała się, jak ciężko prze­żywa swoje porażki. Zarzu­cała mu brak ambi­cji, jemu, który przez całe życie wła­śnie ambi­cją tylko się kie­ro­wał, któ­rego ambi­cja wynio­sła na szczyty!

Upa­dek zaczął się owego fatal­nego dnia, gdy odna­le­ziono, gdy on sam odna­lazł zagi­nio­nego pro­fe­sora Rafała Wil­czura. Jakże dobrze pamię­tał ten dzień! Mroczna sala sądowa i na ławie oskar­żo­nych bro­daty chłop w znisz­czo­nej suk­ma­nie, zna­chor, wiej­ski zna­chor z dale­kich kre­sów, sądzony za nie­do­zwo­lone prak­tyki, za ope­ra­cje prze­pro­wa­dzane przy pomocy pry­mi­tyw­nych, zardze­wia­łych narzę­dzi ślu­sar­skich, za ope­ra­cje, które ura­to­wały życie wielu bied­nym chło­pom na zapa­dłej wsi…

Zna­chor…

Pro­fe­sor Jerzy Dobra­niecki pierw­szy i jedyny poznał w nim swego daw­nego szefa i nauczy­ciela, pro­fe­sora Rafała Wil­czura, po zagi­nię­ciu któ­rego w ciągu lat kil­ku­na­stu stop­niowo, lecz stale zaj­mo­wał, zdo­by­wał i osią­gał jego sta­no­wi­ska w nauce, w prak­tyce i w życiu.

Czyż miał wtedy prawo zataić swoje odkry­cie, czyż miał prawo tym samym ska­zać Wil­czura na dal­szą wege­ta­cję w nędzy i w nie­świa­do­mo­ści wła­snej oso­bo­wo­ści, nazwi­ska, tytu­łów, pocho­dze­nia?… Dziś pro­fe­sor Dobra­niecki nie chciał zasta­na­wiać się nad tym. Wie­dział jedno: ów pamiętny dzień przed trzema laty stał się prze­kleń­stwem jego życia.

Rafał Wil­czur łatwo wyle­czył się z wie­lo­let­niej amne­zji. Pamięć odzy­skał tak szybko, jak ją nie­gdyś utra­cił, a wraz z pamię­cią odzy­skał wszystko to, co było jego świa­tem przed tra­gicz­nym wypad­kiem. Powró­cił na swoją kate­drę, przy czym Dobra­niecki w zamian otrzy­mał dru­go­rzędną, objął kie­row­nic­two lecz­nicy, a także uni­wer­sy­tec­kiej kli­niki chi­rur­gicz­nej, a gło­śne jego odna­le­zie­nie jesz­cze wię­cej przy­spo­rzyło mu sławy. Sławy, pie­nię­dzy, zaszczy­tów.

Ot, i dziś znowu doma­gano się od Dobra­niec­kiego, by dobro­wol­nie ustą­pił z pre­ze­sury związku i zapro­po­no­wał kan­dy­da­turę Wil­czura, która może liczyć na przy­ję­cie przez akla­ma­cję. Tak, oni wszy­scy uwa­żają to za rzecz zupeł­nie zro­zu­miałą. Oni, to zna­czy kole­dzy, oni, to zna­czy pacjenci, oni, to zna­czy słu­cha­cze wydziału medycz­nego. Dla nich wszyst­kich jest rze­czą oczy­wi­stą, że pry­mat należy się Wil­czu­rowi. I prze­cież on sam, Jerzy Dobra­niecki, przed chwilą powie­dział żonie, że i on to uznaje.

Ale to nie była prawda.

Wszystko w nim bun­to­wało się prze­ciw rze­czy­wi­sto­ści, prze­ciw koniecz­no­ści usta­wicz­nego rezy­gno­wa­nia ze zdo­by­tych pozy­cji. Im bar­dziej przy­gi­nały go do ziemi nie­po­wo­dze­nia, tym pręż­niej i potęż­niej rósł w nim gniew, rosła roz­pacz, rosła nie­na­wiść. I dla­tego bał się roz­mów z Niną na ten temat. Bał się, by z jej namięt­nej i nie­po­ha­mo­wa­nej natury nie prze­rzu­ciła się iskra wybu­chu na zgro­ma­dzone w nim pokłady buntu.

A gro­ma­dziło się ich coraz wię­cej. Dziś Nina po raz pierw­szy powie­działa mu wyraź­nie, powie­działa mu bez­li­to­śnie, że nie ma za co wyku­pić futra. Wpraw­dzie miała ich wiele i bez nowego mogłaby się dosko­nale obyć, ale pomimo to jej słowa odczuł jak poli­czek. Prze­cież dumny był z tego, że nie odma­wiał jej ni­gdy niczego, że zasy­py­wał ją kosz­tow­nymi podar­kami, że dla niej kupił ten pała­cyk we Fra­scati, że dla niej trzy­mał liczną służbę, luk­su­sowe samo­chody, że dla niej wyda­wał wspa­niałe przy­ję­cia. Może nie tylko dla niej, może i dla sie­bie, ale w tym bogac­twie naj­więk­szą roz­kosz znaj­do­wał wtedy, gdy w jej oczach odnaj­do­wał ów znany błysk dumy, dumy z pano­wa­nia, dumy z pierw­szeń­stwa, jakie zapew­niało jej w świe­cie sta­no­wi­sko i sława męża.

Nina… Utra­cić ją… To byłoby dla Dobra­niec­kiego wręcz nie­po­do­bień­stwem, a wie­dział, że jeżeli nie sta­nie się jakiś cud, kata­strofa będzie nie­unik­niona. Od trzech lat nie­ustan­nie top­niały jego dochody, nato­miast ni­gdy nie mógł się zde­cy­do­wać na zmniej­sze­nie stopy życio­wej swego domu. Jeżeli brak pie­nię­dzy zmu­szał go do ogra­ni­czeń, ogra­ni­czał wła­śnie wydatki, sta­ra­jąc się to ukryć przed żoną. Pra­co­wał coraz wię­cej, przyj­mo­wał coraz wię­cej ope­ra­cji, nie gar­dząc nawet drob­nymi hono­ra­riami, które kapały mu czę­sto nawet ratami od pra­wie nie­za­moż­nych pacjen­tów. Jed­no­cze­śnie długi rosły. Na hipo­tekę pała­cyku trzeba było zacią­gnąć poważną pożyczkę, lecz nie było z czego pła­cić pro­cen­tów.

„Mniej­sza zresztą o to – myślał ponuro. – Umiał­bym się z tym pogo­dzić, a nawet prze­nieść się do jakie­goś skrom­nego miesz­ka­nia, gdyby Nina mogła to przy­jąć bez dra­matu”.

Sam Dobra­niecki bar­dziej cier­piał nad utratą swo­jej wyso­kiej pozy­cji w świe­cie, którą, jak zda­wało mu się, zdo­był na zawsze pod­czas nie­obec­no­ści Wil­czura.

Nie dalej jak wczo­raj prze­żył nowe upo­ko­rze­nie. Na wykład nie sta­wił się ani jeden stu­dent. Uciekł z auli, jakby go goniły szy­der­cze spoj­rze­nia pustych ścian. Bli­ski był myśli o samo­bój­stwie. Skoń­czyło się na bole­snym ataku wątro­bia­nym i póź­niej przez cały dzień szu­mach w uszach po nad­mier­nych daw­kach bel­la­donny. Na szczę­ście dnia tego miał sze­reg łatwych i pro­stych ope­ra­cji, które nie wyma­gały szcze­gól­niej­szego napię­cia uwagi i inwen­cji i udały się zupeł­nie.

– Zniszcz go…

Tak powie­działa Nina. Zaśmiał się krót­kim, smut­nym śmie­chem. Jakże mógł znisz­czyć Wil­czura!… Czy na kory­ta­rzach uni­wer­sy­tec­kich łapać stu­den­tów za poły, by ścią­gać ich na swoje wykłady, czy mścić się na tych mło­dych leka­rzach, któ­rzy wolą asy­sto­wać przy ope­ra­cjach w kli­nice Wil­czura, czy wykra­dać mu boga­tych pacjen­tów, bo prze­cie kon­ku­ren­cja i tak tu nie skut­ko­wała, cho­ciaż wszy­scy wie­dzieli, że Dobra­niecki znacz­nie taniej bie­rze za ope­ra­cje i – o wsty­dzie – poniża się do ustępstw w cenie. Spoj­rzał na zega­rek. Zbliża się piąta. Dziś był dzień przy­jęć Niny. Nie­długo zaczną scho­dzić się goście. Coraz mniej gości. Ich salon sta­wał się coraz mniej atrak­cyjny dla zna­jo­mych. Tłum­niej bywało tylko wów­czas, gdy uprzed­nio roz­cho­dziła się wieść, że przyj­dzie pro­fe­sor Wil­czur…

– Zniszcz go – powie­działa Nina.

Znisz­czyć Wil­czura to zna­czyło znisz­czyć jego sławę, to zna­czyło znisz­czyć wiarę pacjen­tów w nie­omyl­ność jego dia­gnozy, w nie­chyb­ność jego ręki.

Wstał i zaczął cho­dzić po pokoju. Były i inne spo­soby. Spo­soby mrów­czej, a raczej kre­ciej pracy pod­ry­wa­nia, żmud­nego pod­ko­py­wa­nia tej wiary przy pomocy wyko­rzy­sty­wa­nia tych sła­bo­ści, które pozo­stały Wil­czu­rowi z okresu jego amne­zji. Lecz Dobra­niecki brzy­dził się takimi środ­kami walki. Wie­dział, że Wil­czur zacho­wał ze swo­jej prak­tyki zna­chor­skiej szcze­gól­niej­sze zami­ło­wa­nie do róż­nych ziół i maści wąt­pli­wej war­to­ści, wie­dział jed­nak rów­nież, że owe pry­mi­tywne środki nie mogą wyrzą­dzić szkody cho­rym i nie pochwa­lał postę­po­wa­nia Niny, która wyzy­ski­wała każdą spo­sob­ność, by wyśmie­wać się z tego zna­chor­stwa i uży­wać wszyst­kich swo­ich uro­ków, by zara­zić wła­sną iro­nią róż­nych mło­dych, a bawią­cych w ich domu leka­rzy.

Upra­wiana przez nią w ten spo­sób agi­ta­cja prze­ciw Wil­czu­rowi dawała jed­nak pewne nikłe rezul­taty. Po szpi­ta­lach i kli­ni­kach zaczęły krą­żyć liczne aneg­doty, w któ­rych, gdy do niego docie­rały, Dobra­niecki pozna­wał zło­śliwy dow­cip swo­jej żony. Naj­młod­szy nary­bek lekar­ski z wła­ściwą swemu wie­kowi nie­chę­cią do wszyst­kiego, co nie tchnie nowo­cze­sno­ścią, chęt­nie pod­chwy­ty­wał te iro­niczne nuty, by przez umniej­sze­nie pre­stiżu uzna­nego mistrza pod­nieść wła­sny. Zda­rzało się też cza­sem, że tacy wła­śnie kate­go­rycz­nie odra­dzali swym pacjen­tom wzy­wa­nia na kon­sy­lia Wil­czura, lecz były to wypadki rzad­kie.

Przed paru tygo­dniami w kilku dzien­ni­kach war­szaw­skich uka­zały się wzmianki i felie­to­niki wyko­rzy­stu­jące mate­riał aneg­do­tyczny. Nie poda­wano tam wpraw­dzie nazwi­ska Wil­czura, ale i tak wszy­scy łatwo mogli się domy­ślić, o kogo cho­dzi. O autor­stwo tych rze­czy Dobra­niecki rów­nież, i nie bez słusz­no­ści, posą­dzał Ninę. W ostat­nich cza­sach spo­ty­kał w domu kilku dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy przed­tem u nich nie bywali. Nagłe zain­te­re­so­wa­nie się Niny ludźmi z prasy nie mogło ujść uwagi Dobra­nieckiego.

Nie tylko nie­smak wzbu­dzała w nim cała ta akcja Niny. Wzbu­dzała w nim rów­nież i smutne prze­świad­cze­nie o bez­sil­no­ści tych pół­środ­ków w walce o byt.

– Zniszcz go – powie­działa – jeżeli zależy ci na mnie…

Dobra­niecki przy­gryzł wargi i zatrzy­mał się przy oknie. Przez nagie gałę­zie jesien­nych drzew prze­świe­cały gęste, białe świa­tła latarń, coraz jaskraw­sze w gęst­nie­ją­cym mroku. Dale­kie mia­sto mru­czało jed­no­staj­nym szu­mem. W pobliżu na mokrym asfal­cie zaświer­go­tały pneu­ma­tyki i przed drzwiami pała­cyku zatrzy­mał się samo­chód.

Pierwsi goście. Nale­żało się prze­brać.

Roz­dział 2

Profe­sor Wil­czur umilkł na chwilę. Jego oczy z wolna prze­su­wały się przez wypeł­nioną po brzegi aulę. Pano­wała zupełna cisza. Czuł w tym audy­to­rium, że każde jego słowo tra­fia wprost do serc, że każde serce odpo­wiada mu żywym oddźwię­kiem.

– Bo powo­ła­nie leka­rza – zabrzmiał znów jego głos – jest two­rem tej naj­więk­szej i naj­szczyt­niej­szej miło­ści, miło­ści bliź­niego, jaką Bóg zasiał w naszych oschłych ser­cach. Powo­ła­nie leka­rza to wiara w bra­ter­stwo, to szczytne świa­dec­two wspól­noty ludz­kiej. I gdy pój­dzie­cie w świat, by swe posłan­nic­two peł­nić, pamię­taj­cie przede wszyst­kim o jed­nym: kochaj­cie.

Stał jesz­cze chwilę nie­ru­chomy i mil­czący, póź­niej uśmiech­nął się, lekko ski­nął głową i swoim cięż­kim, sprę­ży­stym kro­kiem wyszedł z auli.

Ileż to razy, ileż setek razy po skoń­czo­nym wykła­dzie prze­mie­rzał ten sze­roki kory­tarz, goniony gło­śną falą wrzawy, która wybu­chała w auli po jego wyj­ściu. Ale dziś nie był to zwy­kły wykład i nie o zwy­kłych rze­czach mówił pro­fe­sor Wil­czur swoim słu­cha­czom. I sam nie był w zwy­kłym nastroju.

W ciągu ostat­nich tygo­dni docie­rały do niego coraz dlań dziw­niej­sze i coraz bole­śniej­sze wia­do­mo­ści. Pier­wot­nie zasko­czyły go tak dalece, że nie mógł się w nich zorien­to­wać. Wydały mu się czymś przy­pad­ko­wym, nie­zro­zu­mia­łym, wręcz absur­dal­nym. Nie dla­tego, że doty­czyły jego osoby: gdyby podob­nie uwła­cza­jące rze­czy opo­wia­dano o pro­fe­so­rze Dobra­niec­kim, o dok­to­rze Ran­ce­wi­czu, Bier­nac­kim czy bodaj o mło­dym Kol­skim, wstrzą­snę­łoby to Wil­czu­rem rów­nie sil­nie.

Do dziś dnia nie chciał i nie mógł uwie­rzyć, by ta kam­pa­nia oszczerstw prze­ciw niemu była akcją zor­ga­ni­zo­waną i wycho­dziła z jed­nego źró­dła. Nie wie­rzył, gdyż nie miał prze­cie wro­gów. Nikomu zła nie życzył, nikomu krzywdy nie wyrzą­dził. Przez całe swoje życie wierny był tym wska­za­niom, któ­rymi zakoń­czył dzi­siej­szy wykład.

– To nie­moż­liwe – powta­rzał sobie, idąc jasnym kory­ta­rzem.

Dopiero przed drzwiami dzie­ka­natu spoj­rzał na zega­rek. Była jede­na­sta. W pierw­szym pokoju ku swemu zdu­mie­niu zoba­czył kilku nie­zna­nych sobie panów. Wstali, gdy wszedł, a sekre­tarz obja­śnił:

– Wła­śnie to pano­wie z prasy. Chcieli pro­sić pana pro­fe­sora o wywiad.

Wil­czur uśmiech­nął się.

– Jesz­cze panom mało? Sądzi­łem, że po trzech latach już wresz­cie zdo­ła­li­ście nasy­cić cie­ka­wość waszych czy­tel­ni­ków. Zanu­dzi­cie ich moją osobą i moimi prze­ży­ciami.

– Nie, panie pro­fe­so­rze – ode­zwał się jeden z dzien­ni­ka­rzy. – Tym razem cho­dzi nam o pań­skiego nowego pacjenta.

– O pacjenta? O któ­rego pacjenta?

– O Leona Donata.

Wil­czur roz­ło­żył ręce.

– Cóż ja panom o tym mogę powie­dzieć… To nic poważ­nego. O ile wiem z rela­cji moich medio­lań­skich kole­gów, ope­ra­cja będzie łatwa i nie grozi żad­nymi, nawet bła­hymi następ­stwami.

– Jed­nak, panie pro­fe­so­rze, to jest ope­ra­cja gar­dła, gar­dła, które daje kilka milio­nów zło­tych rocz­nie. No i popu­lar­ność Donata. Pan pro­fe­sor rozu­mie, że ta ope­ra­cja jest zda­rze­niem naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cym dziś nie tylko War­szawę, lecz i całą Europę, ba, cały świat. Cokol­wiek by pan pro­fe­sor nam o niej zechciał powie­dzieć, będzie zawsze sen­sa­cją.

– No, dobrze – zgo­dził się Wil­czur. – Muszę jed­nak już jechać do lecz­nicy i po dro­dze służę wam wszyst­kimi infor­ma­cjami.

Na dole cze­kała wielka czarna limu­zyna pro­fe­sora. Zajęli w niej miej­sce i pod­czas gdy auto sunęło zatło­czo­nymi uli­cami, dzien­ni­ka­rze skrzęt­nie zapi­sy­wali w note­sach wywody Wil­czura.

W nawale zajęć teraz dopiero uświa­do­mił sobie, że istot­nie na jego lecz­nicę w dniu tym będą zwró­cone oczy milio­no­wych rzesz wiel­bi­cieli wiel­kiego śpie­waka. Dok­tor Łucja Kań­ska już wczo­raj mu mówiła, że cała prasa pol­ska z wiel­kim zado­wo­le­niem zano­to­wała wia­do­mość o decy­zji Donata, który nie ufa­jąc chi­rur­gom wło­skim, fran­cu­skim i nie­miec­kim, posta­no­wił powie­rzyć ope­ra­cję swego gar­dła wła­śnie jemu, pro­fe­so­rowi Wil­czu­rowi, i dla­tego zde­cy­do­wał się na daleką podróż do War­szawy.

Cho­ciaż z opi­sów i zdjęć wyni­kało, że ope­ra­cja w isto­cie była błaha i łatwa, Wil­czur nie mógł się dzi­wić oba­wom śpie­waka, dla któ­rego głos był całą racją ist­nie­nia, a maleń­kie drgnię­cie ręki chi­rurga pod­czas zabiegu pozba­wi­łoby go sławy i kolo­sal­nych docho­dów.

Po przy­by­ciu do kli­niki Wil­czur zauwa­żył, że i tu panuje pod­nie­ce­nie. Przede wszyst­kim przed bramą zebrał się ogromny tłum w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd śpie­waka. W hallu i na kory­ta­rzach pano­wał wielki ruch. Wil­czur poże­gnał się z dzien­ni­ka­rzami i po dro­dze do swego gabi­netu zaj­rzał jesz­cze do pokoju dyżur­nego inter­ni­sty. Zastał tu pie­lę­gniarkę i zapy­tał:

– Kto dziś ma dyżur?

– Dok­tor Kań­ska, panie pro­fe­so­rze.

Ski­nął głową.

– To dobrze.

U sie­bie zastał pro­fe­sora Dobra­niec­kiego dys­ku­tu­ją­cego o czymś z mło­dym Kol­skim. Obaj byli jakby pod­nie­ceni roz­mową, lecz umil­kli, gdy Wil­czur wszedł. Przy­wi­tali się w mil­cze­niu, po czym Kol­ski w krót­kich i rze­czo­wych zda­niach zre­fe­ro­wał Wil­czurowi stan zdro­wia kilku pacjen­tów i zakoń­czył:

– Inży­niera Lignisa pan pro­fe­sor miał sam dziś zba­dać. Pani Laskow­ska i pan Rzym­ski rów­nież pro­sili, by pan pro­fe­sor ich odwie­dził oso­bi­ście. To wszystko na trze­cim pię­trze. Ten bie­dak, któ­rego przy­wie­ziono wie­czo­rem z pogru­cho­taną mied­nicą, miał nad ranem wylew wewnętrzny i jest w ago­nii. Zdaje się, że już mu nic nie pomoże.

– Dzię­kuję panu, kolego – dolna zwy­kla­brak Wil­czur i spoj­rzaw­szy na zega­rek, dodał: – Muszę przede wszyst­kim obej­rzeć gar­dło Donata. Czy mała sala ope­ra­cyjna przy­go­to­wana?

– Tak jest, panie pro­fe­so­rze.

– Dużą pan dzi­siaj, kolego, zaj­mie na dobre cztery godziny, prawda? – zwró­cił się Wil­czur do Dobra­niec­kiego. – Cie­szył­bym się, gdyby pan go zdo­łał ura­to­wać.

Dobra­niecki wzru­szył ramio­nami.

– Rzecz zupeł­nie bez­na­dziejna. Jedna szansa na sto.

Pod­czas gdy Wil­czur nakła­dał kitel, pod oknami roz­le­gały się okrzyki coraz gło­śniej­sze i gło­śniej­sze. Leka­rze uśmiech­nęli się do sie­bie. Zro­zu­mieli się bez słów. Kol­ski jed­nak zauwa­żył:

– Ludzie jed­nak wyżej cenią sztukę niż zdro­wie. Żad­nemu z nas nie robiono by takich owa­cji.

– Zapo­mina pan, kolego, o pro­fe­so­rze Wil­czu­rze i o jego popu­lar­no­ści – lekko rzu­cił Dobra­niecki.

– Popu­lar­ność tę zawdzię­czam nie temu, że jestem leka­rzem, lecz temu, że byłem pacjen­tem – odpo­wie­dział Wil­czur i wyszedł z gabi­netu. Zaraz po nim wyszedł Kol­ski.

Dobra­niecki ciężko opadł na fotel. Jego twarz jakby zasty­gła w sku­pie­niu. Po chwili naci­snął dzwo­nek. Weszła pie­lę­gniarka.

– W któ­rym pokoju umiesz­czono Donata? – zapy­tał krótko.

– W czter­na­stym, panie pro­fe­so­rze.

– Moja ope­ra­cja o pierw­szej?… Pro­szę dopil­no­wać, by zawia­do­miono dok­tora Bier­nac­kiego. Dzię­kuję pani.

Gdy wyszła, wstał i spoj­rzał na zega­rek. Prze­cze­kał pół godziny, po czym wyszedł. Na pierw­sze pię­tro pro­wa­dziły sze­ro­kie mar­mu­rowe schody. Numer czter­na­sty był tuż przy nich. Zapu­kał i wszedł. Donat prze­bie­rał się przy pomocy pie­lę­gniarki. Ujrzaw­szy Dobra­niec­kiego, zawo­łał wesoło:

– O, pro­fe­so­rze! Jakże się cie­szę, że pana widzę. Będzie­cie mnie dziś zarzy­nali.

– Dzień dobry, mistrzu. Wygląda pan świet­nie – przy­trzy­mał rękę śpie­waka w swo­jej – ale dla­czego pan używa liczby mno­giej? Prze­cież wyraź­nie pan zażą­dał, by ope­ro­wał pana Wil­czur. Nie ma pan zaufa­nia, drogi mistrzu, do swego daw­nego leka­rza.

– Pełne zaufa­nie mam do pana, pro­fe­so­rze – z przy­mu­sem zaśmiał się Donat.

– Dajmy pokój tym spra­wom – swo­bod­nym tonem odpo­wie­dział Dobra­niecki. – Niech­że mi pan powie, co się z panem działo, oczy­wi­ście nie o swo­ich suk­ce­sach arty­stycz­nych, bo tego jest pełna prasa, ale jak tam z pań­skimi pry­wat­nymi histo­ryj­kami. Czy wciąż pan tak nie­po­ha­mo­wa­nie korzy­sta ze swo­ich suk­ce­sów miło­snych?

Donat wybuch­nął szcze­rym śmie­chem:

– Ach, tego ni­gdy nie dosyć! – Zaświe­ciły mu się oczy.

– Powi­nien pan bar­dziej oszczę­dzać serca kobiet w prze­no­śni i wła­sne bez prze­no­śni – zażar­to­wał Dobra­niecki.

Nie mówił tego bez pod­staw. Donat mimo swego kwit­ną­cego wyglądu, nie­mal atle­tycz­nej budowy i żywio­ło­wego tem­pe­ra­mentu już od lat mło­dzień­czych nie odzna­czał się zbyt moc­nym ser­cem. Jego matka, korzy­sta­jąc z zaży­łych sto­sun­ków z Dobra­niec­kim, nie­raz zwra­cała się doń w owych cza­sach po poradę dla syna.

Donat z oży­wie­niem opo­wia­dał wła­śnie o jakiejś swo­jej nowej przy­go­dzie, gdy zapu­kano do drzwi. Była to dok­tor Kań­ska. Zgod­nie z regu­la­mi­nem miała zba­dać pacjenta przed ope­ra­cją. Zastaw­szy tu jed­nak pro­fe­sora i pacjenta już przy­go­to­wa­nego do stołu ope­ra­cyj­nego, zatrzy­mała się w progu.

– Pani mnie szuka? – zapy­tał Dobra­niecki. – To bar­dzo dobrze, że panią widzę. Niech pani będzie łaskawa, kole­żanko, zba­dać tego mego sta­ruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie na stół. Parę zastrzy­ków wzmac­nia­ją­cych, o ile uzna to pani za wska­zane, przy­da­łoby się. Dzię­kuję pani, niech się pani pośpie­szy.

Dok­tor Łucja chciała o coś zapy­tać, lecz Dobra­niecki odwró­cił się już do Donata ze sło­wami:

– I cóż dalej, mistrzu?

– Bar­dzo ładna dziew­czyna – zacie­ka­wił się Donat. – Czy to lekarka?

– Tak, to nasza młoda inter­nistka – wyja­śnił Dobra­niecki.

Po kilku minu­tach zja­wił się dok­tor Kol­ski z pie­lę­gnia­rzem.

– Już czas, mistrzu, na salę ope­ra­cyjną.

Punk­tu­al­nie roz­po­częła się ope­ra­cja.

Zabieg nie nale­żał ani do cięż­kich, ani do trud­nych. Ze względu jed­nak na bez­pie­czeń­stwo gar­dła pacjenta zasto­so­wa­nie miej­sco­wego znie­czu­le­nia nie było wska­zane i Donata pod­dano ogól­nej nar­ko­zie.

Przy ope­ra­cji asy­sto­wali dok­tor Janu­szew­ski i dok­tor Kol­ski. Silne świa­tło pro­jek­tora odbi­jało się w lustrza­nej tar­czy i zwie­lo­krot­nione oświe­tlało wnę­trze gar­dła ope­ro­wa­nego. Z pra­wej strony, poza gru­czo­łem wystę­po­wała nieco ciem­niej­sza od ota­cza­ją­cej błony ślu­zo­wej narośl w kształ­cie połowy orze­cha lasko­wego. Na razie wpraw­dzie nie zagra­żała ona gło­sowi Donata, a ni­gdy jako nowo­twór dobro­tliwy nie mogła zagra­żać jego zdro­wiu, jed­nakże wciąż się w ostat­nich cza­sach powięk­szała i bez­piecz­niej było ją usu­nąć. Przy spo­sob­no­ści trzeba było zała­twić się z nie­du­żymi zro­stami, pozo­sta­ło­ścią po zeszło­rocz­nym zapa­le­niu gar­dła. Wszystko razem według prze­wi­dy­wań pro­fe­sora Wil­czura nie powinno było zająć wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu minut.

W ciszy sali ope­ra­cyj­nej elek­tryczny zegar wybi­jał takty sekund z nie­zmienną ści­sło­ścią. Dłuż­sza strzała zbli­żała się wła­śnie do jede­na­stej minuty, gdy dok­tor Kol­ski, czu­wa­jący nad pul­sem pacjenta, szybko odwró­cił się do sto­ją­cej za nim sani­ta­riuszki i dał ręką nie­cier­pliwy znak.

Nie trzeba było słów.

Wprawne palce sani­ta­riuszki już napeł­niły strzy­kawkę i po chwili igła zanu­rzyła się pod skórę pacjenta. Minęły dwie dal­sze minuty i zabieg trzeba było powtó­rzyć.

W osiem­na­stej minu­cie pro­fe­sor Wil­czur musiał prze­rwać ope­ra­cję.

Sala wypeł­niła się tupo­tem szyb­kich kro­ków. Wózek z apa­ra­tem tle­no­wym. Sztuczne oddy­cha­nie. Nowe zastrzyki.

W dwu­dzie­stej pią­tej minu­cie pacjent nie żył.

Przy­czyna śmierci nie wyma­gała żad­nych wyja­śnień. Dla wszyst­kich było jasne: serce ope­ro­wa­nego nie znio­sło nar­kozy. Pro­fe­sor Wil­czur zdjął ręka­wice i maskę, jego twarz zasty­gła w jakimś kamien­nym wyra­zie. Nie miał sobie nic do wyrzu­ce­nia, a jed­nak śmierć czło­wieka w jego lecz­nicy pod­czas prze­pro­wa­dza­nej prze­zeń ope­ra­cji, ope­ra­cji w dodatku tak bła­hej, była dlań cio­sem.

Nie zasta­na­wiał się jesz­cze w tej chwili nad tym, jakie echa ten tra­giczny wypa­dek wywoła, jakie skutki za sobą pocią­gnie. Dla niego oso­bi­ście było rze­czą straszną, że w lecz­nicy, któ­rej był kie­row­ni­kiem, przez jakieś nie­zro­zu­miałe zanie­dba­nie, przez czyjś błąd czy nie­su­mien­ność zadano śmierć czło­wie­kowi, który jesz­cze przed pół­go­dziną uśmiech­nięty i pełen ufno­ści powie­rzał mu tro­skę o swoje zdro­wie i życie.

W spoj­rze­niu per­so­nelu Wil­czur odkrył odbi­cie wła­snych myśli. Bez słowa wyszedł z sali ope­ra­cyj­nej. W ubie­ralni powoli zdej­mo­wał kitel jakby przy­gnie­ciony ogrom­nym zmę­cze­niem.

Gdy przy­szedł do swego gabi­netu, zastał w nim nie­mal cały wyż­szy per­so­nel zakładu: dok­tora Ran­ce­wi­cza, docenta Bier­nac­kiego, który dostał swego ner­wo­wego tiku, Dobra­niec­kiego w mil­cze­niu palą­cego papie­rosa, Kol­skiego, bla­dego i z ponurą twa­rzą, Żuka, dok­tor Łucję Kań­ską i jesz­cze kilka osób. Pano­wało zupełne mil­cze­nie. Pro­fe­sor Wil­czur zbli­żył się do okna i po dłuż­szej chwili, nie patrząc na nich, zapy­tał:

– Który z kole­gów inter­ni­stów miał dziś dyżur?

Ode­zwał się po krót­kiej pau­zie drżący i cichy głos dok­tor Kań­skiej:

– Ja, panie pro­fe­so­rze.

– Pani? – jakby z lek­kim zdzi­wie­niem zapy­tał Wil­czur. – Badała go pani przed ope­ra­cją?

Teraz odwró­cił się i patrzył na nią z wyrzu­tem w oczach. Wła­śnie ona, dla któ­rej żywił naj­wię­cej sym­pa­tii, którą darzył naj­więk­szym zaufa­niem, któ­rej roko­wał jako mło­dziut­kiej lekarce naj­lep­szą przy­szłość, wła­śnie ona popeł­niła to strasz­liwe zanie­dba­nie…

– Czy pani zapo­mniała go zba­dać?

Dok­tor Łucja potrzą­snęła głową.

– Nie zapo­mnia­łam, panie pro­fe­so­rze, ale kiedy przy­szłam do jego pokoju, zasta­łam tam pana pro­fe­sora Dobra­niec­kiego. Pan pro­fe­sor Dobra­niecki kazał mi zba­dać innego pacjenta… więc sądzi­łam, że Donata zba­dał już sam… Tak zro­zu­mia­łam, takie odnio­słam wra­że­nie.

Oczy obec­nych zwró­ciły się na Dobra­niec­kiego, który zaczer­wie­nił się z lekka i wzru­szył ramio­nami.

– Czy kolega badał go? – zapy­tał go Wil­czur.

W spoj­rze­niu Dobra­niec­kiego bły­snął gniew.

– Ja? Z jakiej racji. Prze­cież to należy do obo­wiąz­ków dyżur­nego inter­ni­sty.

Jego wynio­śle pod­nie­siona głowa i ścią­gnięte rysy wyra­żały obu­rze­nie.

– Zda­wało mi się… – zaczęła dok­tor Łucja ze łzami w gło­sie – odnio­słam wra­że­nie…

– I cóż z tego? – iro­nicz­nie zapy­tał Dobra­niecki. – Czy pani zawsze speł­nia swoje obo­wiązki, obo­wiązki, od któ­rych zależy życie pacjenta, tylko wtedy, gdy się pani nic nie zdaje, gdy pani nie odnosi jakichś tam wra­żeń?…

Dok­tor Łucja przy­gry­zła wargi, by nie wybuch­nąć pła­czem. W ciszy ode­zwał się wzbu­rzony głos dok­tora Kol­skiego:

– Spo­tka­łem kole­żankę na kory­ta­rzu i powie­działa mi, że pan pro­fe­sor to zała­twił… Że pan pro­fe­sor jest oso­bi­stym zna­jo­mym Donata…

Dobra­niecki zmarsz­czył brwi.

– Wła­śnie, wstą­pi­łem doń jako do daw­nego zna­jo­mego, by zamie­nić kilka zdań. Oczy­wi­ście zba­dał­bym mu serce, gdyby mi mogło przyjść na myśl, że pani tak lek­ko­myśl­nie zanie­dba wyko­na­nia swego obo­wiązku.

Po twa­rzy Łucji spły­wały łzy. Wargi jej drgały, gdy mówiła:

– Nie zanie­dba­łam… Byłam prze­ko­nana, że… Nie mogę przy­siąc, ale nie­mal jestem pewna, że dał mi pan do zro­zu­mie­nia, że się sam tym zaj­mie, bo prze­cie… Ja… ni­gdy…

Ostat­nie słowa zagma­twały się i roz­pły­nęły się w łka­niu.

– Jeżeli tu jest czy­jaś wina – wybuch­nął Kol­ski – to w każ­dym razie nie panny Łucji!

Na twa­rzy pro­fe­sora Dobra­niec­kiego wystą­piły ciemne wypieki. Cof­nął się o krok i zawo­łał:

– Ach, tak? Więc to są takie metody? Widzę, że knuje się tu prze­ciw mnie jakaś intryga! To na mnie chce­cie zwa­lić swoje winy! To może ja mam być odpo­wie­dzialny za brak dys­cy­pliny w lecz­nicy, za nie­obo­wiąz­ko­wość nie­któ­rych uprzy­wi­le­jo­wa­nych osób z per­so­nelu?… Byłoby to obu­rza­jące, gdyby nie tkwił w tym zbyt oczy­wi­sty absurd. O, nie, moi dro­dzy pań­stwo! Nie boję się intrygi i kłam­stwa. Nie boję się odpo­wie­dzial­no­ści, wtedy gdy istot­nie spada ona na mnie, ale teraz, gdy mnie zmu­sza­cie, nie zamie­rzam dłu­żej ukry­wać tego, co myślę. Tak, powiem otwar­cie. Przez sze­reg lat kie­ro­wa­łem tą insty­tu­cją i u mnie podobne wypadki były abso­lut­nie wyklu­czone. U mnie pano­wała abso­lutna dys­cy­plina, u mnie nikt nie cie­szył się jaki­miś spe­cjal­nymi wzglę­dami, u mnie każdy pono­sić musiał pełną odpo­wie­dzial­ność za wyko­na­nie swo­ich ści­śle okre­ślo­nych obo­wiąz­ków. Może uwa­żano mnie z tego powodu za zwierzch­nika zbyt suro­wego, wyma­ga­ją­cego, bez­względ­nego, ale za to nie igrało się wów­czas życiem ludz­kim!… Otóż Donat to ofiara tych porząd­ków, które teraz tu panują. One zabiły Donata i, na Boga, nie ja jestem za to odpo­wie­dzialny!…

Nie tylko wypo­wie­dziane słowa, lecz cała postawa, wzrok i wyraz twa­rzy Dobra­niec­kiego jakby tchnęły oskar­że­niem, oskar­że­niem skie­ro­wa­nym prze­ciw wszyst­kim zebra­nym.

W ciszy roz­legł się głos pro­fe­sora Wil­czura.

– Pro­sił­bym kolegę o wię­cej spo­koju i o nie­fe­ro­wa­nie wyro­ków. Nikt tu prze­ciw panu nie intry­guje, nikt nie podaje w wąt­pli­wość pań­skich zasług, nikt nie obciąża pana winą. Za wszystko, co się dzieje w lecz­nicy, odpo­wia­dam ja, ja pono­szę odpo­wie­dzial­ność.

– Wła­śnie. I ja tak sądzę – z iro­nicz­nym pół­u­śmie­chem odpo­wie­dział Dobra­niecki, ski­nął głową i wyszedł z pokoju.

W całej lecz­nicy na wieść o śmierci Donata na stole ope­ra­cyj­nym zapa­no­wał nastrój przy­gnę­bie­nia. Oczy­wi­ście wia­do­mo­ści szybko wydo­stały się na mia­sto i w nie­spełna godzinę póź­niej hall lecz­nicy pełen już był dzien­ni­ka­rzy i foto­gra­fów redak­cyj­nych.

Śmierć Leona Donata, tenora, któ­rego sława znaj­do­wała się wła­śnie u szczytu, musiała wywrzeć na całym świe­cie wstrzą­sa­jące wra­że­nie. Ponie­waż zaś zgon nastą­pił w oko­licz­no­ściach tak wyjąt­ko­wych, wypa­dek nabie­rał wszyst­kich cech wiel­kiej sen­sa­cji. Skrzęt­nie pra­co­wały ołówki repor­te­rów; zbie­ra­jąc strzępy infor­ma­cji od leka­rzy, pie­lę­gnia­rzy, a nawet od służby szpi­tal­nej. Tylko pro­fe­sor Wil­czur nie chciał przy­jąć żad­nego z repor­te­rów, oświad­cza­jąc, że nie ma nic do powie­dze­nia. Nato­miast jego zastępca, pro­fe­sor Dobra­niecki, chęt­nie udzie­lił wywiadu.

Pod­kre­ślił w nim z całą lojal­no­ścią swój sza­cu­nek i uzna­nie dla pro­fe­sora Wil­czura jako świet­nego chi­rurga i dodał, że prze­pro­wa­dzona prze­zeń ope­ra­cja w żad­nym wypadku nie mogła zakoń­czyć się wyni­kiem śmier­tel­nym i nie zakoń­czy­łaby się, gdyby nie pewne nie­do­cią­gnię­cia w orga­ni­za­cji pracy na tere­nie lecz­nicy. Mimo­cho­dem zazna­czył też, że daw­niej podobne wypadki nie zda­rzały się ni­gdy, ani za owych cza­sów, gdy lecz­nicą kie­ro­wał młody wów­czas i niedź­wi­ga­jący na swych bar­kach cię­żaru prze­żyć pro­fe­sor Wil­czur, ani wów­czas, gdy on sam, pro­fe­sor Dobra­niecki, był tu dyrek­to­rem.

– Chcę, by mnie pano­wie dobrze zro­zu­mieli – mówił. – Kie­ro­wa­nie taką insty­tu­cją wymaga bar­dzo wielu wysił­ków, nie­na­dwą­tlo­nej ener­gii, nie­nad­nisz­czo­nej tra­gicz­nymi prze­ży­ciami sprę­ży­sto­ści. Każdy z nas, leka­rzy, zdaje sobie sprawę, a przy­naj­mniej zda­wać sobie sprawę powi­nien, że ponosi wielką odpo­wie­dzial­ność za życie powie­rzo­nych nam pacjen­tów, że szczytną swą misję god­nie speł­niać może tylko wów­czas, gdy jest pewien pełni swo­ich sił ducho­wych i umy­sło­wych, które prze­cież z bie­giem lat wyczer­pują się, nawet wtedy gdy życie pły­nie nor­mal­nie. Dla­tego z całą sta­now­czo­ścią muszę sta­nąć w obro­nie pro­fe­sora Wil­czura i sądzę, że mam prawo wyma­gać dlań wyro­zu­mia­ło­ści.

Pano­wie i wasi czy­tel­nicy wie­dzą dobrze, jak cięż­kie prze­ży­cia wyrwały go na dłu­gie lata z nor­mal­nego trybu egzy­sten­cji. Pro­szę mi wie­rzyć, że nie może pozo­stać bez śladu na psy­chice, na umy­śle i na woli czło­wieka fakt kil­ku­na­sto­let­niej amne­zji, utraty pamięci i wege­to­wa­nia w strasz­nych warun­kach wśród pospól­stwa, w nędzy. I tak godne podziwu jest, że pro­fe­sor Wil­czur zdo­był się na tak wspa­niały dowód siły i żywot­no­ści ducha, że po tylu latach potra­fił przejść od prak­tyki zna­chor­skiej, od naj­pry­mi­tyw­niej­szych spo­so­bów lecze­nia do kie­ro­wa­nia wielką lecz­nicą, gdzie i naj­młod­szego, naj­bar­dziej ener­gicz­nego czło­wieka mógłby prze­ra­zić nad­miar skom­pli­ko­wa­nych zagad­nień orga­ni­za­cyj­nych wyma­ga­ją­cych usta­wicz­nej czuj­no­ści, usta­wicz­nej kon­troli. Z naci­skiem pro­szę panów o pod­kre­śle­nie mego wiel­kiego sza­cunku dla pro­fe­sora Wil­czura, który będąc już w tych latach, gdy nawet każdy inny lekarz, któ­remu życie upły­nęło nor­mal­nie i spo­koj­nie, szuka odpo­czynku, wciąż jesz­cze trwa na sta­no­wi­sku.

Żegna­jąc się z dzien­ni­ka­rzami pro­fe­sor Dobra­niecki uwa­run­ko­wał umiesz­cze­nie wywiadu tym, że będzie wydru­ko­wany jak naj­ści­ślej.

– Nie mam oczy­wi­ście i nie mogę mieć wpływu na rodzaj i jakość komen­ta­rzy, któ­rymi pano­wie zechcą ten wywiad i cały wypa­dek opa­trzyć. Nie chciał­bym jed­nak, by wsku­tek znie­kształ­ce­nia wypo­wie­dzia­nych tu przeze mnie słów kto­kol­wiek z czy­tel­ni­ków mógł wyro­bić sobie błędne zda­nie o moim sto­sunku do sprawy.

O godzi­nie pią­tej po połu­dniu na uli­cach War­szawy uka­zały się nad­zwy­czajne dodatki przy­no­szące wieść o śmierci zna­ko­mi­tego tenora. Kore­spon­denci pism zagra­nicz­nych wysłali dłu­gie depe­sze, wszyst­kie linie tele­fo­nów mię­dzy­mia­sto­wych na Ber­lin, Wie­deń, Paryż przez długi czas były zajęte.

W mie­ście o niczym innym nie mówiono. W dodat­kach nad­zwy­czaj­nych podano tylko suche fakty, ale same tytuły zawie­rały już osąd: „Wielki śpie­wak Leon Donat zmarł pod nożem pro­fe­sora Wil­czura”, „Nie zba­dano przed ope­ra­cją serca”, „Ofiara kary­god­nego nie­dbal­stwa w lecz­nicy pro­fe­sora Wil­czura”…

War­szawa się trzę­sła. Przed gma­chem lecz­nicy zgro­ma­dził się kil­ku­ty­sięczny tłum wiel­bi­cieli zmar­łego śpie­waka, z gęstwy ludz­kiej raz po raz padały gło­śne okrzyki pod adre­sem pro­fe­sora Wil­czura i w ogóle leka­rzy. Omal nie potur­bo­wano wycho­dzą­cego z lecz­nicy dok­tora Żuka, a poli­cja z tru­dem zdo­łała tłum roz­pro­szyć, by dać prze­jazd karetce pogo­to­wia, która przy­wio­zła jakie­goś pacjenta.

W samej lecz­nicy pano­wał nastrój pogrze­bowy. Jeden tylko bodaj pro­fe­sor Wil­czur nie prze­rwał swo­ich codzien­nych zajęć. Zda­wał się nie dostrze­gać wyrazu twa­rzy pod­wład­nych ani ich zde­ner­wo­wa­nia, zda­wał się nie wie­dzieć o wzbu­rze­niu na mie­ście, zda­wał się nie sły­szeć hała­su­ją­cego pod oknami tłumu.

Koń­czył wła­śnie wie­czorną wizy­ta­cję pacjen­tów i scho­dził na dół, w chwili gdy przy­wie­ziono nowego. Asy­stu­jący pro­fe­so­rowi dok­tor Kol­ski chciał zająć się jego przy­ję­ciem, lecz Wil­czur sam zbli­żył się do leka­rza pogo­to­wia, by pacjenta ode­brać. Z noszy, z któ­rymi dwaj sani­ta­riu­sze skie­ro­wali się do sali przy­jęć, roz­le­gły się ciche poję­ki­wa­nia, drogę zna­czyły gęste kro­ple czar­nej krwi.

– Co to jest? – zapy­tał pro­fe­sor Wil­czur.

Lekarz pogo­to­wia wyja­śnił: roz­prawa nożowa, stan bez­na­dziejny, kilka głę­bo­kich ran klatki pier­sio­wej i brzu­cha. Tylko natych­mia­stowa ope­ra­cja może coś pomóc. Dla­tego wła­śnie przy­wiózł go tu, bo było naj­bli­żej.

– Pro­szę go od razu na stół – zwró­cił się Wil­czur do Kol­skiego.

Kol­ski zatrzy­mał się przez sekundę.

– Czy ma go ope­ro­wać dok­tor Ran­ce­wicz?

– Nie, ja sam się tym zajmę – odpo­wie­dział Wil­czur.

Kol­ski pobiegł wydać dys­po­zy­cje, po czym dopil­no­wał roze­bra­nia ran­nego z jego łach­ma­nów. Był to jakiś włó­częga o dawno nie­go­lo­nej twa­rzy prze­cię­tej zresztą teraz kil­koma nie­głę­bo­kimi, lecz krwa­wią­cymi ranami. Dogo­ry­wał. Nie­równy oddech prze­siąk­nięty odo­rem alko­holu ustał pra­wie zupeł­nie.

Sala ope­ra­cyjna była gotowa. Przy­szła dok­tor Łucja, blada jak papier, o oczach zaczer­wie­nio­nych od dłu­go­trwa­łego pła­czu.

– Niech­że pani idzie do domu – pro­sząco ode­zwał się Kol­ski. – Już ja wszyst­kiego dopil­nuję. A tutaj nie ma nawet po co badać. Nie wiem, czy go doniosą do sali ope­ra­cyj­nej.

Zja­wił się pro­fe­sor Wil­czur. Pochy­lił się nad pacjen­tem i wypro­sto­wał się, prze­cie­ra­jąc ręką oczy.

– Kto to jest? Ja znam tego czło­wieka. Ja go na pewno kie­dyś widzia­łem.

– Pogo­to­wie podało tylko imię i nazwi­sko – wyja­śnił Kol­ski. – Nazywa się Cyprian Jemioł.

– Jemioł? – powtó­rzył pro­fe­sor. – Skąd ja go znam?

Na progu zja­wił się sani­ta­riusz i oznaj­mił, że wszystko gotowe. Po zdję­ciu pro­wi­zo­rycz­nych opa­trun­ków oka­zało się, że rany nie są ani tak głę­bo­kie, ani tak groźne, jak to okre­ślił lekarz pogo­to­wia. Jedna tylko była wysoce nie­bez­pieczna. Ostrze noża roz­pła­tało mię­sień brzuszny i dość sze­roko żołą­dek. Płuca były nie­na­ru­szone, nato­miast upływ krwi znaczny i dłu­go­trwały był naj­istot­niej­szym nie­bez­pie­czeń­stwem.

– Drugi trup w ciągu jed­nego dnia na tej sali – powie­działa szep­tem jedna z pie­lę­gnia­rek do dok­tora Kol­skiego. – Dla­czego pro­fe­sor sam robi tę ope­ra­cję?

Kol­ski nic nie odpo­wie­dział. Tym­cza­sem pro­fe­sor Wil­czur swymi wiel­kimi, nie­zgrab­nymi rękami ze zdu­mie­wa­jącą wprawą zaszy­wał jedną ranę po dru­giej. Myśl jego jed­nak wciąż pra­co­wała, jakby szu­ka­jąc w pamięci podo­bi­zny tego czło­wieka.

„Jemioł – powta­rzał w myśli. – Cyprian Jemioł… Znam go z całą pew­no­ścią”.

Ope­ra­cja była skoń­czona. Pacjenta zabrano żywego ze stołu. Iskierka życia, która się w nim tliła, rów­nie łatwo mogła zga­snąć, jak i ponow­nie się roz­ża­rzyć. Umiesz­czono go na czwar­tym pię­trze w oddziale nie­pła­cą­cych pacjen­tów, zaś pro­fe­sor Wil­czur musiał wprost z sali ope­ra­cyj­nej udać się do kan­ce­la­rii, gdzie ocze­ki­wał już go komi­sarz poli­cji i sędzia śled­czy.

Wła­dze pod naci­skiem opi­nii publicz­nej musiały grun­tow­nie zba­dać sprawę śmierci Donata. Pro­fe­sor Wil­czur został poin­for­mo­wany, że w aktach znaj­dują się już zezna­nia wszyst­kich waż­niej­szych w grę wcho­dzą­cych osób, a sędzia śled­czy dał mu do zro­zu­mie­nia, że cię­żar oskar­że­nia kie­ruje się ku dok­tor Łucji Kań­skiej, która pod­czas bada­nia nie zaprze­czyła zresztą swo­jej winie. Potwier­dzają to rów­nież zezna­nia pro­fe­sora Dobra­niec­kiego, ten jed­nak winę przy­pi­suje w ogóle nie­po­rząd­kom orga­ni­za­cyj­nym panu­ją­cym w lecz­nicy.

Wiele trudu i argu­men­tów zużyć musiał pro­fe­sor Wil­czur po to, by prze­ko­nać ich, że dok­tor Kań­ska nie ponosi tu żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści, że pro­fe­sor Dobra­niecki rów­nież nie może być posta­wiony pod jakim­kol­wiek zarzu­tem. Wszyst­kiemu winno jest nie­po­ro­zu­mie­nie i tylko nie­po­ro­zu­mie­nie. O czy­jej­kol­wiek złej woli nie może tu być mowy, ale nie­po­ro­zu­mie­nia podob­nego typu istot­nie nie mogą zda­rzać się w lecz­nicy i Dobra­niecki ma rację, przy­pi­su­jąc winę śmierci Donata złej orga­ni­za­cji.

– Za orga­ni­za­cję zaś ja tu jestem odpo­wie­dzialny – zakoń­czył pro­fe­sor Wil­czur – i ja jeden jestem wino­wajcą.

– Oczy­wi­ście, panie pro­fe­so­rze – powie­dział sędzia śled­czy, skła­da­jąc papiery do teczki – nie może być tu mowy o jakimś pro­ce­sie kar­nym. Musi pan być jed­nak przy­go­to­wany na ewen­tu­al­ność, że rodzina śp. Leona Donata lub też towa­rzy­stwa ase­ku­ra­cyjne, w któ­rych nie­bosz­czyk był ubez­pie­czony, mogą rościć sobie poważne pre­ten­sje finan­sowe. Radził­bym też panu pro­fe­so­rowi zawczasu poro­zu­mieć się co do tych spraw ze swoim adwo­ka­tem.

– Dzię­kuję panu sędziemu – powie­dział Wil­czur.

Była już godzina dzie­siąta, gdy Wil­czur wyszedł z lecz­nicy. Na dole zoba­czył ocze­ku­jącą nań Łucję. Wzru­szył go jej wygląd. Przez myśl mu prze­szło, że ta biedna dziew­czyna zroz­pa­czona i przy­bita zda­rze­niami, w któ­rych kręgu mimo woli się zna­la­zła, może popeł­nić jakieś sza­leń­stwo.

Uśmiech­nął się i wziął ją pod rękę.

– No, droga pani, wię­cej hartu, wię­cej hartu. Nie można tak się przej­mo­wać. Żaden czło­wiek nie może być abso­lut­nie pewien nie­omyl­no­ści wszyst­kich swo­ich dzia­łań. I żaden lekarz. Stało się, trzeba nad tym ubo­le­wać, trzeba odtąd zdwoić uwagę, ale nie można popa­dać w depre­sję.

Łucja potrzą­snęła głową.

– Nie, panie pro­fe­so­rze. To nie jest depre­sja. To jest roz­pacz na myśl o tym, że pan pro­fe­sor może być istot­nie prze­ko­nany o moim nie­dbal­stwie. Wszyst­kie oko­licz­no­ści skła­dają się prze­ciwko mnie… Tak chcia­ła­bym, by pan pozwo­lił mi się wytłu­ma­czyć…

Wil­czur moc­niej przy­ci­snął jej rękę.

– Ależ, droga panno Łucjo…

– Nie, nie, panie pro­fe­so­rze – prze­rwała mu. – Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, zasłu­guję na potę­pie­nie i wiem, że nie może pan na­dal korzy­stać z mojej współ­pracy. Nara­żać się na współ­pracę ze mną. Jestem na wszystko przy­go­to­wana. Cho­dzi mi tylko o to, by pan mi uwie­rzył, by pan nie wąt­pił… Moją winą nie jest ani nie­dbal­stwo, ani nawet lek­ko­myśl­ność… Może tylko nad­miar zaufa­nia do dobrej woli i lojal­no­ści… pro­fe­sora Dobra­niec­kiego… Poniosę wszyst­kie kon­se­kwen­cje… Jeżeli mi nawet prawo prak­tyki odbiorą, niech będzie!… Ale niech mi pan uwie­rzy…

– Ależ wie­rzę, wie­rzę, droga pani – zapew­nił Wil­czur. – I może pani być spo­kojna, nikt pani niczego nie odbie­rze, zosta­nie pani po daw­nemu w lecz­nicy i nie zmniej­szy się moje zaufa­nie do pani ani odro­binę.

Szli przez chwilę w mil­cze­niu i Wil­czur ode­zwał się nie­zwy­kłym u niego suro­wym tonem:

– Pani jest młoda, bar­dzo młoda i dla­tego wyba­czę pani i to jedyne praw­dziwe prze­wi­nie­nie, które pani popeł­niła. Które pani popeł­niła teraz… Posta­ram się zapo­mnieć, że mogła pani przez chwilę bodaj wąt­pić o dobrej woli pro­fe­sora Dobra­niec­kiego, o dobrej woli jakie­go­kol­wiek leka­rza. Lekarz może się mylić, ale nie ma takiego na świe­cie, sły­szy pani, nie ma takiego, który by dla jakich­kol­wiek powo­dów mógł dopu­ścić się nara­że­nia na nie­bez­pie­czeń­stwo śmierci pacjenta. To pani jako lekarka powinna zro­zu­mieć… Pani powinna w to wie­rzyć! Z chwilą, gdy się prze­staje w to wie­rzyć – trzeba prze­stać być leka­rzem.

Łucja ode­zwała się tonem wyja­śnie­nia:

– Ja tylko chcia­łam zazna­czyć, panie pro­fe­so­rze, że pro­fe­sor Dobra­niecki…

– Nie mówmy o tym wię­cej – prze­rwał jej sta­now­czo. – Niech panią Bóg broni przed kim­kol­wiek zwie­rzać się z jakichś swo­ich… No, dajmy temu spo­kój. Niech pani patrzy, jaką piękną mamy noc. Ile gwiazd.

Pochy­lił się ku niej z uśmie­chem.

– Lubię jesień. Lubię jesień. A pani?

Roz­dział 3

Treść poran­nych gazet przy­pra­wiła panią Ninę Dobra­niecką o wypieki. Kazała sobie przy­nieść wszyst­kie i nie było wśród nich takiej, która by nie poda­wała wywiadu z jej mężem. Pra­wie wszyst­kie też zawie­rały ostre, potę­pia­jące komen­ta­rze o kary­god­nym nie­dbal­stwie w lecz­nicy, która od lat sły­nęła z wzo­ro­wego porządku i z wyso­kiego poziomu lekar­skiego. Nie­które pisma wystę­po­wały wręcz z żąda­niem ustą­pie­nia pro­fe­sora Wil­czura, inne wyra­żały obawy, że jeżeli w tej lecz­nicy w tak nie­dbały spo­sób odnie­siono się do pacjenta boga­tego i słyn­nego na całym świe­cie, to w jakiż spo­sób trak­tuje się tam ludzi zwy­kłych. Wszyst­kie dzien­niki przy­po­mi­nały rów­nież, że wie­lo­let­nia amne­zja pro­fe­sora Wil­czura nie mogła pozo­stać bez wpływu na stan obecny jego władz ducho­wych, czego dowo­dem są cho­ciażby pozo­sta­ło­ści zna­chor­skich upodo­bań w sto­so­wa­niu ziół, nawet takich, które ofi­cjal­nie nauka od dawna już uznała za bez­war­to­ściowe lub wręcz szko­dliwe.

Wywiad udzie­lony przez męża wydał się pani Ninie za słaby. Ten czło­wiek pomi­nął oto naj­świet­niej­szą oka­zję do zdru­zgo­ta­nia, do osta­tecz­nego zdru­zgo­ta­nia prze­ciw­nika i usu­nię­cia go z widowni. Nie­po­trzebne były te prze­sadne kom­ple­menty pod adre­sem Wil­czura. Nale­żało wyraź­niej pod­kre­ślić jego wiek i przy­to­czyć coś na dowód obja­wów nawrotu amne­zji. Prze­wer­to­waw­szy pisma, pani Nina naci­snęła guzik dzwonka.

– Czy pan pro­fe­sor już wstał? – zapy­tała poko­jówkę.

– Pan pro­fe­sor wyszedł już przed godziną.

– Przed godziną? – zdzi­wiła się pani Nina.

Wczo­raj nie widziała męża. O śmierci Donata dowie­działa się z dodat­ków nad­zwy­czaj­nych. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wała połą­czyć się tele­fo­nicz­nie z mężem, w lecz­nicy jed­nak odpo­wia­dano jej zawsze, że nie może podejść. Wró­cił do domu późną nocą, gdy już spała. A teraz przed ósmą wyszedł z domu, czego pra­wie ni­gdy nie robił.

– Możesz odejść i przy­go­tuj mi kąpiel – odpra­wiła poko­jówkę.

Pani Nina posta­no­wiła nie próż­no­wać. Przede wszyst­kim nale­żało się dowie­dzieć, jaki rezo­nans wśród zna­jo­mych wywo­łały arty­kuły poran­nej prasy, i posta­rać się o to, by uspo­so­bić różne wpły­wowe oso­bi­sto­ści jak naj­kry­tycz­niej do osoby Wil­czura. Nie było to zbyt trudne zada­nie w tej atmos­fe­rze, jaką wytwo­rzyły wypadki. Każdy z inter­lo­ku­to­rów pani Niny zda­wał sobie prze­cież sprawę, że pani Dobra­niecka, jako żona zastępcy i naj­bliż­szego współ­pra­cow­nika Wil­czura, może posia­dać znacz­nie ści­ślej­sze i obfit­sze infor­ma­cje o prze­biegu ope­ra­cji i przy­czy­nach śmierci Donata niż prasa.

I pani Nina nie zawio­dła tych ocze­ki­wań.

Miała roz­le­głe sto­sunki i umiała mówić prze­ko­ny­wa­jąco. W rezul­ta­cie plotki i komen­ta­rze dookoła tra­gicz­nego zda­rze­nia wciąż nara­stały, przy­bie­ra­jąc formę naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nych hipo­tez, domy­słów i podej­rzeń. War­szawa tak była nasiąk­nięta tą sprawą, że nie mogła ona znik­nąć rów­nież i z łamów prasy. Nie była to kam­pa­nia skie­ro­wana wprost prze­ciw oso­bie pro­fe­sora Wil­czura, lecz w isto­cie godziła w jego pozy­cję w świe­cie lekar­skim i w jego sławę chi­rurga.

Pani Nina nie nale­żała do osób, które prze­bie­rają w środ­kach walki, nie nale­żała do osób cofa­ją­cych się przed jakim­kol­wiek kro­kiem, jeżeli krok ten mógł zbli­żyć ją do celu. Po kilku dniach z tego wła­śnie powodu mię­dzy nią i mężem doszło do ostrej scy­sji.

Pro­fe­sor Dobra­niecki pod­czas kon­sy­lium u jed­nego z pacjen­tów usły­szał od dok­tora Hry­nie­wi­cza tak non­sen­sowny zarzut pod adre­sem Wil­czura, że przez samo poczu­cie przy­zwo­ito­ści musiał mu zaprze­czyć. Zarzut pole­gał na tym, że rze­komo Wil­czur w nie­któ­rych wypad­kach zamiast lecze­nia sto­suje zna­chor­skie „zama­wia­nie”. Dobra­niecki przez moment przy­pusz­czał nawet, że w sto­sunku do niego Hry­nie­wicz ucieka się do pod­stęp­nej pro­wo­ka­cji.

– Non­sens, panie kolego – powie­dział, krzy­wiąc się. – Jak pan może wie­rzyć podob­nym nie­do­rzecz­no­ściom?

– Moja sio­stra sły­szała to od pań­skiej żony – odpo­wie­dział lekarz.

Dobra­niecki bąk­nął coś o nie­po­ro­zu­mie­niu, które tu musiało zajść, jed­nak po powro­cie do domu zaczął robić żonie gwał­towne wymówki.

– Ty doprawdy nie znasz miary i nie masz poczu­cia zdro­wego sensu. Prze­cież w ten spo­sób tylko mnie kom­pro­mi­tu­jesz. Prze­cież nie można ludziom wma­wiać absur­dów, w które nikt roz­sądny nie uwie­rzy.

Pani Nina wzru­szyła ramio­nami.

– A jed­nak widzisz, że uwie­rzyli.

– Albo uda­wali, że wie­rzą – pod­kre­ślił z naci­skiem.

– Mój drogi, bądź prze­ko­nany, że jeżeli o kimś mówisz źle, zawsze ci uwie­rzą.

– A jed­nak pro­szę cię, Nino, byś poha­mo­wała swoją akcję. Wil­czur dosko­nale się orien­tuje, komu może zale­żeć na psu­ciu jego opi­nii. W jego zacho­wa­niu się w sto­sunku do mnie w ostat­nich dniach dostrze­gam coraz wię­cej rezerwy i chłodu. Gdy zosta­nie wypro­wa­dzony z rów­no­wagi, może mi bar­dzo zaszko­dzić.

– W jaki spo­sób?

– W bar­dzo pro­sty. Może mnie oskar­żyć o kam­pa­nię oszczer­czą prze­ciw niemu.

Uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Przed kim oskar­żyć?

– To obo­jętne. W sena­cie aka­de­mic­kim, w związku, a bodaj w pra­sie. Nie zapo­mi­naj, że cie­szy się on wciąż jesz­cze wiel­kim auto­ry­te­tem. A jedna ope­ra­cja śmier­telna… nie może takiego auto­ry­tetu oba­lić.

Pro­fe­sor Dobra­niecki miał rację. Śmierć Donata nie zdo­łała oba­lić auto­ry­tetu pro­fe­sora Wil­czura, zachwiała nim jed­nak poważ­nie. Naj­do­bit­niej wyra­ziło się to na dorocz­nym zebra­niu związku pod­czas wybo­rów.

Pozy­cja Wil­czura była wciąż jesz­cze tak mocna, że Dobra­niecki uwa­żał za rzecz wska­zaną cof­nąć swoją kan­dy­da­turę na sta­no­wi­sko pre­zesa i wysu­nąć kan­dy­da­turę Wil­czura. Nastą­piło gło­so­wa­nie i Wil­czur został wybrany. Lecz o ile przed dwoma tygo­dniami wybór nastą­piłby jed­no­myśl­nie, tym razem prze­szedł tylko nie­znaczną więk­szo­ścią kilku gło­sów przy wielu wstrzy­mu­ją­cych się od gło­so­wa­nia.

Na zebra­niu Wil­czur nie był obecny. Głę­boko prze­jęty swo­imi tro­skami po pro­stu o nim zapo­mniał, zaś zawia­do­miony o wyni­kach napi­sał krótki list do związku, oświad­cza­jąc, że wyboru przy­jąć nie może. Tłu­ma­czył się zmę­cze­niem i tym, że sta­no­wi­ska publiczne powinni zaj­mo­wać ludzie młodsi. W isto­cie przej­mo­wała go wstrę­tem myśl, że przyj­mu­jąc wybór, musiałby usta­wicz­nie sty­kać się z tymi ludźmi, któ­rzy gło­so­wali prze­ciw niemu, któ­rzy uwie­rzyli hanieb­nym plot­kom i oszczer­stwom krą­żą­cym po mie­ście i znaj­du­ją­cym echa w wielu dzien­ni­kach, ba, nawet w pismach facho­wych.

Miał jesz­cze i inne kło­poty. Mia­no­wi­cie pew­nego dnia zgło­sił się doń przed­sta­wi­ciel towa­rzy­stwa ase­ku­ra­cyj­nego, w któ­rym Donat był ubez­pie­czony na kolo­salną sumę. Towa­rzy­stwo stało na sta­no­wi­sku, że odpo­wie­dzial­ność za śmierć śpie­waka ponosi pro­fe­sor Wil­czur i że on też winien uiścić kwotę ubez­pie­cze­nia. A to dla Wil­czura rów­nało się ruinie.

Pomimo to bez namy­słu oświad­czył, iż gotów jest pokryć całą sumę. Czy mógł nara­żać się na pro­ces, na eks­per­tyzy, na wywle­ka­nie na świa­tło dzienne tych wszyst­kich podej­rzeń, które się nagro­ma­dziły prze­cież nie tylko w nim samym, ale Łucji Kań­skiej i w Kol­skim, i zapewne w wielu innych? Musie­liby sta­nąć przed sądem i na pewno ktoś z nich poru­szyłby te sprawy, wystą­piłby z tymi podej­rze­niami, na myśl o któ­rych ogar­nęło Wil­czura prze­ra­że­nie i obrzy­dze­nie.

Nie, na to się zgo­dzić nie mógł.

W ten spo­sób z dnia na dzień utra­cił nie­mal cały mają­tek. Lecz­nica, willa, kamie­nica na Puław­skiej – wszystko to prze­szło na wła­sność towa­rzy­stwa ase­ku­ra­cyj­nego. Dyrek­cja tego towa­rzy­stwa wyka­zała i tak wiele życz­li­wo­ści i dobrej woli, pozo­sta­wia­jąc Wil­czura na czele lecz­nicy i wyzna­cza­jąc mu względ­nie wyso­kie pobory oraz pozo­sta­wia­jąc mu prawo doży­wot­niego zaj­mo­wa­nia willi. Dzięki tym oko­licz­no­ściom sprawa została zała­twiona cicho i bez roz­głosu, na czym Wil­czu­rowi naj­bar­dziej zale­żało. Pozor­nie nic się nie zmie­niło. O tym, że Wil­czur prze­stał być w lecz­nicy wszech­wład­nym panem i zale­żał teraz od pre­zesa Towa­rzy­stwa Ase­ku­ra­cyj­nego Tuchwica, nikt nie wie­dział.

I sam Wil­czur zresztą nie odczu­wał tej zmiany. Od wielu lat nie przy­wią­zy­wał do pie­nię­dzy wiel­kiej wagi. Kie­dyś, gdy była z nim jesz­cze jego żona, śp. Beata, umiał pra­co­wać po kil­ka­na­ście godzin na dobę, wie­rzył, że prze­py­chem luk­su­so­wych samo­cho­dów, dro­gich futer i biżu­te­rii może dać jej radość, dać szczę­ście. I oto pew­nego dnia zosta­wiła to wszystko, zosta­wiła i ode­szła, zabie­ra­jąc małą Mariolę. Wraz z jej odej­ściem roz­wiały się jego złu­dze­nia. Wszyst­kie dotych­cza­sowe wysiłki, cała ciężka i zawzięta walka o byt wydała się śmiesz­nym nie­po­ro­zu­mie­niem, bez­sen­sow­nym tru­dem, tra­giczną pomyłką.

A potem przy­szły lata… zupeł­nie inne lata… Kto wie, czy nie należy ich bło­go­sła­wić, tych lat spę­dzo­nych na szla­kach włó­częgi, lat spę­dzo­nych wśród dobrych ludzi, gdy praca z sie­kierą w ręku lub z cięż­kim wor­kiem na ple­cach była pracą dla zwy­kłego kawałka chleba… Utrata pamięci. Tak. Przez dłu­gie lata nie wie­dział, kim jest, skąd pocho­dzi, jak się nazywa. A czyż utrata pamięci wów­czas nie była dlań dobro­dziej­stwem? Czyż nie powi­nien bło­go­sła­wić Boga za to, że mu ode­brał świa­do­mość prze­szło­ści, świa­do­mość śmier­tel­nej rany zada­nej w serce, w nie­przy­tom­nie kocha­jące serce, przez kobietę, przez ponad wszystko kochaną kobietę…

Popiół czasu przy­pró­szył prze­szłość, popiół czasu przy­pró­szył włosy…

Z prze­szło­ści została mu tylko Mariola… Czy została?…

Od trzech lat, odkąd wyszła za mąż, widział ją tylko jeden raz. Nie miał do niej ani do Leszka o to żalu. Cóż, każdy ma wła­sne życie. Młode ptaki wyla­tują z gniazd, zakła­da­jąc wła­sne, i już ni­gdy do daw­nych nie powra­cają. Lesz­ko­wie zamiesz­kali w Ame­ryce, a cho­ciaż pisują czę­sto, coraz bar­dziej znać w ich listach tę odle­głość wielu tysięcy kilo­me­trów, tę prze­grodę wielu tysięcy innych, odmien­nych, obcych warun­ków bytu, jakie ich dzielą od niego.

„Nie jestem im potrzebny – myślał Wil­czur – a przy ich bogac­twie nie odczują nawet tej straty, że w spadku po mnie nic nie dostaną”.

W spadku. Pierw­szy raz mu to przy­szło na myśl, że jest już stary. Dotych­czas nawał codzien­nej pracy i jego nie­zmor­do­wana ener­gia zasła­niały mu przed oczyma fakt, że dobiega już tego wieku, w któ­rym więk­szość ludzi myśli tylko o śmierci. Gdy prze­czy­tał te słowa w wywia­dzie Dobra­niec­kiego, wydały mu się tak śmieszne i tak nik­czemne, jak i reszta jego per­fid­nych wynu­rzeń. Mijały jed­nak dni i tygo­dnie, a coraz wię­cej myślał o swo­jej sta­ro­ści.

Wpraw­dzie po daw­nemu codzien­nie już o siód­mej rano był na nogach, a o ósmej w lecz­nicy, ale już popo­łu­dnia naj­czę­ściej spę­dzał w domu. Prze­waż­nie samot­nie.

Czuł się zmę­czony. W związku z nie­usta­ją­cymi napa­ściami, na które nie odpo­wia­dał, pogar­szał się wciąż jego stan ner­wowy, a to odbi­jało się na zdro­wiu i samo­po­czu­ciu.

W tym to okre­sie zaczął pić. Nie był to nałóg. Po pro­stu stary, doświad­czony Józef, słu­żący Wil­czura, któ­re­goś dnia zapro­po­no­wał mu wypi­cie kie­liszka koniaku.

– Zmarzł pan tro­chę, panie pro­fe­so­rze. Dobrze to panu zrobi.

Od tego dnia, gdy po obie­dzie zasia­dał przed komin­kiem w gabi­ne­cie, zawsze obok czar­nej kawy na sto­liku stała butelka z konia­kiem. Kilka kie­lisz­ków roz­grze­wało go zna­ko­mi­cie, pozwa­lało ode­rwać myśl od przy­krej rze­czy­wi­sto­ści, dawało złu­dze­nie pogody i zado­wo­le­nia. A przede wszyst­kim usy­piało nerwy; nerwy, które w ostat­nich cza­sach naprawdę potrze­bo­wały spo­koju.

Nie­usta­jące ataki na Wil­czura musiały wywrzeć swój wpływ nawet na naj­bliż­sze jego oto­cze­nie. W lecz­nicy, jak to zdo­łał zauwa­żyć, część per­so­nelu odno­siła się doń kry­tycz­nie i wyraź­nie oscy­lo­wała ku Dobra­niec­kiemu czy to z prze­ko­na­nia, czy po to, by pozy­skać jego względy w prze­wi­dy­wa­niu, że zbliża się ponow­nie okres jego wła­dzy.

Sto­su­nek Wil­czura do Dobra­niec­kiego nie zmie­nił się pozor­nie w niczym. Zmu­szeni do codzien­nego sty­ka­nia się na tere­nie lecz­nicy, po daw­nemu kon­fe­ro­wali z sobą, odby­wali kon­sy­lia i narady. Obaj jed­nak sta­rali się ogra­ni­czyć wza­jemny kon­takt do mini­mum. Uni­kali też jakie­go­kol­wiek zatargu. Toteż gdy pro­fe­sor Dobra­niecki zapo­wie­dział sekre­ta­rzowi, by odtąd nie dawano mu pacjen­tów z czwar­tego pię­tra (oddział bez­płatny), Wil­czur przy­jął to do wia­do­mo­ści bez pro­te­stu i odtąd sam wizy­to­wał ten oddział.

Na tym wła­śnie oddziale spo­tkało go nie­spo­dzie­wane prze­ży­cie. Pod­czas jed­nej z wizy­ta­cji poznał czło­wieka, któ­rego przy­wie­ziono mu pod nazwi­skiem Cypriana Jemioła, a raczej Jemioł poznał Wil­czura.

Było to tak: pro­fe­so­rowi dano znać, że pacjent ten odzy­skał przy­tom­ność. Gdy Wil­czur wszedł do jego pokoju i pochy­lił się nad cho­rym, ten uniósł powieki i przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wał się przy­tom­nym wzro­kiem w twarz pro­fe­sora, potem lekko się uśmiech­nął i powie­dział:

– How do you do, dar­ling?

– Skąd ja pana znam? – zapy­tał Wil­czur.

Pacjent w uśmie­chu odsło­nił spróch­niałe zęby.

– Przed­sta­wił nas sobie mistrz cere­mo­nii na przy­ję­ciu u księż­nej Mon­te­cu­culi.

Pro­fe­sor zaśmiał się.

– Natu­ral­nie, poznaję też pań­ski głos i spo­sób mówie­nia.

– To nie­trudno, mon cher. Mam zwy­czaj zmie­niać głos tylko jeden raz w życiu. W okre­sie pacho­lę­cej muta­cji. Co zaś doty­czy spo­sobu mówie­nia, nie prze­staję ni­gdy być wytworny.

Pro­fe­sor przy­su­nął sobie krze­sło i usiadł.

– A jed­nak musiało to być dawno, bar­dzo dawno – powie­dział w zamy­śle­niu.

Jemioł przy­mknął oczy.

– Gdy­bym się jesz­cze umiał dzi­wić cze­mu­kol­wiek na tym świe­cie, to bym się dzi­wił, że nie spo­ty­kamy się wła­śnie na tam­tym. Cóż za zbieg oko­licz­no­ści! Dobro­dzieja, o ile mnie pamięć nie myli, wiele lat temu pozba­wiono moż­no­ści kon­ty­nu­owa­nia docze­snego żywota i wypra­wiono ad patres. Mnie kilku ser­decz­nych przy­ja­ciół wyeks­pe­dio­wało w tymże kie­runku nie­dawno. I oto spo­ty­kamy się w cie­płym szpi­talu. Pan jest dok­to­rem?

– Tak – potwier­dził Wil­czur. – Ope­ro­wa­łem pana. Był pan nie­ludzko pokra­jany.

– Bar­dzo mi przy­kro, że pana tru­dzi­łem, signore. Mille graz­zia. Ale skoro pan jest leka­rzem, niech­że mi pan przede wszyst­kim powie, czy mi nie ucięto jakiejś koń­czyny.

– Nie. Będzie pan zupeł­nie zdrów.

– To jest dość przy­jemna wia­do­mość. Przy­jemna dla Droż­dżyka, który tam na pewno tęskni za mną i wypła­kuje swoje piękne oczy. Przy­po­mina pan sobie Droż­dżyka, dot­tore?

– Droż­dżyka? – pro­fe­sor zmarsz­czył brwi.

– Tak, my dear, mówię o słyn­nym établissement Droż­dżyk, rue Witeb­ska quinze… Restau­ra­cja z punktu widze­nia fiskal­nego zali­czona do trze­ciego rzędu, ale pierw­szo­rzędna pod wzglę­dem towa­rzy­skim, oby­cza­jo­wym i moral­nym. Établissement Droż­dżyk. Nic to panu nie mówi? Ren­dez-vous ele­ganc­kiej War­szawy. High life… Tam wła­śnie mie­li­śmy zaszczyt i przy­jem­ność.

Pro­fe­sor Wil­czur prze­tarł czoło.

– Czyżby?… To pan… pan mnie wtedy zacze­pił na ulicy?…

– Si, amico. Toczno tak, tak imienno. Wstą­pi­li­śmy do Droż­dżyka, by przy czter­dzie­sto­pię­cio­pro­cen­to­wym roz­two­rze alko­holu poru­szyć pewne zagad­nie­nia abs­trak­cyjne, co się nam też w zupeł­no­ści udało. O ile sobie przy­po­mi­nam, miał pan wów­czas jakieś przy­kro­ści i nie­stety zbyt opa­sły pugi­la­res w kie­szeni. Od owego dnia uży­wa­łem pań­skiego przy­kładu jako argu­mentu, ile­kroć gło­si­łem cnotę ubó­stwa. Zawsze byłem zda­nia, że bogac­two nie daje szczę­ścia. Gdyby pan nie miał wów­czas tyle pie­nię­dzy, nie zdzie­lono by pana łomem po gło­wie i nie topiono w gli­niance.

Jemioł spoj­rzał w oczy Wil­czu­rowi i dodał:

– Nein, mein Herr, vous vous trom­pez. Ja nie bra­łem w tym udziału. Dowie­dzia­łem się o wszyst­kim naza­jutrz. Wieść gminna. Legenda. Jesz­cze jedna legenda do roz­my­ślań nad zni­ko­mo­ścią rze­czy ludz­kich.

Wil­czur odru­chowo się­gnął ręką do cie­mie­nia, na któ­rym pozo­stała bli­zna.

– Więc to tak było?

– Tak, wodzu. Nie śniło mi się ni­gdy, że ujrzę cię kie­dyś jesz­cze.

Od owego dnia pro­fe­sor dość czę­sto odwie­dzał Jemioła, który zresztą szybko powra­cał do zdro­wia. Pole­cił go też szcze­gól­niej­szej opiece panny Łucji, która zajęła się nim ze zdwo­joną gor­li­wo­ścią. Wil­czur nie mógł nie zauwa­żyć, że ta młoda dziew­czyna z nad­zwy­czaj­nym poświę­ce­niem oddaje się pracy, jakby chcąc wyna­gro­dzić błąd, który popeł­niła. Nie mógł rów­nież nie dostrzec, że Łucja darzy go szcze­gól­niej­szą sym­pa­tią, że w jej wzroku znaj­duje wiele cie­pła, ser­decz­nego współ­czu­cia, przy­jaźni i jakby jakiejś prośby.

Cza­sami wycho­dzili razem z lecz­nicy i wów­czas odpro­wa­dzała go do domu. Mówił naj­czę­ściej o spra­wach zawo­do­wych, zda­rzało się jed­nak, że roz­mowa scho­dziła na kwe­stie oso­bi­ste. Dowie­dział się, że Łucja jest sie­rotą. Pocho­dziła z San­do­mie­rza, lecz od dziecka wycho­wy­wała się w War­sza­wie. Na wycho­wa­nie jej i wykształ­ce­nie łożyła stry­jenka, która rów­nież umarła przed kilku laty. Opo­wie­działa mu też, że kie­dyś była zarę­czona, lecz po nie­dłu­gim cza­sie prze­ko­nała się, że młody inży­nier, który uda­wał przed nią miłość, był czło­wie­kiem bez­war­to­ścio­wym, i wtedy z nim zerwała.

– A teraz widzę – zauwa­żył Wil­czur – że kolega Kol­ski jest panią bar­dzo zajęty.

Lekko wzru­szyła ramio­nami.

– Kol­ski, pro­fe­so­rze, jest wła­śnie kolegą, jest bar­dzo porząd­nym chłop­cem, lubię go i uznaję jego war­to­ści, ale to nie są te war­to­ści, które mogłyby wywo­łać jakieś głęb­sze uczu­cie.

Przez chwilę szli w mil­cze­niu.

– A czyż w kobie­cie wywo­łują uczu­cia jakieś war­to­ści?… Nie uroda, nie mło­dość, nie… czy ja wiem… wdzięk?…

Zaprze­czyła ruchem głowy.

– Nie, pro­fe­so­rze. To, o czym pan wspo­mniał, może zain­te­re­so­wać tylko bar­dzo płyt­kie kobiety. Sądzę, że my… że ja szu­ka­ła­bym w męż­czyź­nie przede wszyst­kim bogac­twa jego duszy, że chcia­ła­bym w nim zna­leźć jakby wielką biblio­tekę prze­żyć, prze­my­śleń, tra­ge­dii i wzlo­tów, jakby muzeum, żywe muzeum… Nie umiem tego okre­ślić. Może to są złe porów­na­nia. Powiem tak: chcę, by jego dusza była instru­men­tem wie­lo­stron­nym, by zawie­rała w sobie tyle cech i dźwię­ków, ilu bym przez całe swoje życie w nim odkryć i poznać nie mogła, i nie wydaje mi się, bym miała być pod tym wzglę­dem wyjąt­kiem. Zdaje mi się, że to jest bar­dzo kobiece, ogól­no­ko­biece… Ta chci­wość, to pra­gnie­nie czu­wa­nia nad wie­loma, wie­loma skar­bami, któ­rych nasz umysł nie ogar­nia, a które można cenić i czcić… Bo tylko czcząc, można kochać.

Biały śnieg pokrył ulice War­szawy i lekko skrzy­piał pod ich sto­pami. Świa­tło latarń zała­my­wało się w sina­wych smu­gach cie­nia. Upie­rzone drzewa stały ciche, nie­ru­chome, dostojne.

– To nie­prawda – powie­dział po dłuż­szej pau­zie Wil­czur. – Prze­kona się pani kie­dyś, że to nie­prawda.

– Ni­gdy się o tym nie prze­ko­nam – zaprze­czyła z prze­ko­na­niem, lecz on zda­wał się jej słów nie sły­szeć i mówił dalej:

– To mło­dość dyk­tuje pani te słowa, to mło­dość pod­suwa te myśli. Brak doświad­cze­nia. Miłość… miłość posłuszna jest ciału… posłuszna pra­wom natury, a duch? Duch jest duchem, jego miej­sce w abs­trak­cji i nic na to nie pomoże.

W jego gło­sie zabrzmiała nuta gory­czy i Łucja powie­działa:

– Nie prze­ko­na­łam się o tym i sądzę, że pro­fe­sor zbyt pesy­mi­stycz­nie patrzy na te rze­czy.

– Bo ja się prze­ko­na­łem – uśmiech­nął się ze smut­kiem. – Może kie­dyś opo­wiem to pani, może kie­dyś. Ku prze­stro­dze. A teraz: oto mój dom. Dzię­kuję pani za miły spa­cer i roz­mowę. Pani jest dobra, panno Łucjo.

Poca­ło­wał ją w rękę na poże­gna­nie.

Zdej­mu­jąc futro w przed­po­koju przej­rzał się w lustrze i stwier­dził, że jest nie­ogo­lony.

– Niech mi Józef – powie­dział do słu­żą­cego – codzien­nie rano przy­po­mina, że muszę się ogo­lić.

– Codzien­nie wszystko jest przy­go­to­wane – z urazą w gło­sie zauwa­żył słu­żący.

– Tak, ale ja nie zawsze o tym pamię­tam, nie zawsze pamię­tam…

Wypo­wie­dziane słowa przy­wio­dły mu na myśl dzi­siej­szy arty­kuł w jed­nym z pism, znowu wał­ku­jący sprawę śmierci Donata. Jakiś obsku­rant ukry­wa­jący się pod lite­rami dok­tor X. Y. dowo­dził tam, iż cał­ko­wite ule­cze­nie z amne­zji jest pra­wie nie­moż­liwe. Pamięć ni­gdy, zda­niem tego igno­ranta, cał­ko­wi­cie nie wraca i muszą się powta­rzać napady.

Co za absurd. I posłu­gu­jąc się takimi sztucz­kami, usi­łują go zmu­sić do rezy­gna­cji. Gdyby wie­dzieli, że lecz­nica jest obec­nie wła­sno­ścią towa­rzy­stwa ase­ku­ra­cyj­nego, na pewno zna­leź­liby spo­soby nowych intryg.

Prze­brał się w szla­frok i zasiadł przed komin­kiem. Józef przy­niósł gorącą, pach­nącą kawę i wie­czorne gazety. Może umyśl­nie je tak poło­żył, a może był to tylko przy­pa­dek, że rzu­ciw­szy na nie okiem Wil­czur odczy­tał na pierw­szej stro­nie zło­żo­nego dzien­nika tytuł:

„Pro­fe­sor Wil­czur wypła­cił rodzi­nie śp. Leona Donata milio­nowe odszko­do­wa­nie”.

Upły­nęło kilka minut, zanim wycią­gnął rękę po pismo.

„Dowia­du­jemy się – czy­tał – że towa­rzy­stwo, w któ­rym był ubez­pie­czony tra­gicz­nie zmarły w lecz­nicy pro­fe­sora Wil­czura świa­to­wej sławy śpie­wak pol­ski Leon Donat, zagro­ziło nie­for­tun­nemu chi­rur­gowi pro­ce­sem o odszko­do­wa­nie. Wobec tego, że pro­ces taki pro­fe­sor Wil­czur oczy­wi­ście by prze­grał, gdyż śmierć wiel­kiego tenora nastą­piła wsku­tek kary­god­nego nie­dbal­stwa i nie­po­rząd­ków panu­ją­cych w zakła­dzie pro­fe­sora, musiał on uiścić należ­ność ase­ku­ra­cyjną, się­ga­jącą zawrot­nej sumy dwóch i pół miliona zło­tych. Jako pokry­cie tej sumy na wła­sność towa­rzy­stwa prze­szła lecz­nica pro­fe­sora, jego willa, nie­mal wszystko, co posia­dał. Trudno nie współ­czuć zna­ko­mi­temu chi­rur­gowi, że dotknęła go nagła ruina, z dru­giej jed­nak strony niech wypa­dek ten będzie prze­strogą dla wszyst­kich tych leka­rzy, któ­rzy lek­ko­myśl­nie trak­tują życie powie­rzo­nych im pacjen­tów… ”

Wil­czur odło­żył gazetę i szep­nął do sie­bie:

– A więc stało się…

Znowu dolano oliwy do ognia. Czy­jaś nie­dy­skre­cja spra­wiła, czy­jaś nie­dy­skre­cja albo zawzięte szpie­go­stwo, że pod­sy­cono znowu plotkę, że zacznie się nowa orgia napa­ści…

– Nie będę jadł, nie jestem głodny – powie­dział słu­żą­cemu, gdy ten oznaj­mił, że kola­cja jest na stole.

– Może cho­ciaż fili­żanka bulionu?

– Nie, dzię­kuję. Niech mi Józef jesz­cze da kawy… Tak, i koniaku.

Tej nocy pro­fe­sor Wil­czur wcale nie poło­żył się do łóżka. Nad­miar wypi­tej kawy i alko­holu spra­wił, że ran­kiem ujrzał w lustrze swą twarz posza­rzałą, zmę­czoną i obrzmiałą. Pomimo zmę­cze­nia zmu­sił się do tego, by ogo­lić się sta­ran­nie, i punk­tu­al­nie zja­wił się w lecz­nicy.

Nie­trudno było zauwa­żyć, że wczo­raj­sza wia­do­mość z pisma była tu już wszyst­kim znana. Dok­tor Żuk, refe­ru­jąc pro­gram dnia i stan cho­rych, nie ośmie­lił się wpraw­dzie zapy­tać Wil­czura o nic, ale jego spoj­rze­nia świad­czyły, że pyta­nia miał na końcu języka.

Pro­gram prze­wi­dy­wał sześć ope­ra­cji: jedna tre­pa­na­cja czaszki, trzy zesta­wie­nia zła­ma­nych kości w koń­czy­nach i wycię­cie wyrostka robacz­ko­wego czter­na­sto­let­niej dziew­czynce, którą przy­wie­ziono w nocy. Poza pierw­szą wszyst­kie ope­ra­cje były łatwe i zwy­kłe.

Po godzin­nej wizy­ta­cji pro­fe­sor prze­szedł do sali ope­ra­cyj­nej. Od pamięt­nego wypadku z Dona­tem każ­dego pacjenta dodat­kowo badał oso­bi­ście, spraw­dza­jąc stan jego serca i bada­jąc, czy nie cierpi na idio­syn­kra­zję do któ­re­go­kol­wiek z środ­ków usy­pia­ją­cych. Zabie­rało to sporo czasu, lecz wolał pole­gać tylko na sobie.

Pierw­sza ope­ra­cja trwała prze­szło godzinę i udała się dosko­nale. Pogry­powy wrzód w mózgu został prze­cięty i oczysz­czony. Następne poszły rów­nież łatwo. Ostat­nią jed­nak Wil­czur posta­no­wił prze­su­nąć o pół godziny. Musiał odpo­cząć. Nie­prze­spana noc i napię­cie ner­wowe zro­biły swoje. Gdy sie­dział w ubie­ralni, przy­szedł Dobra­niecki, przy­wi­tał się i powie­dział:

– Mówił mi Ran­ce­wicz, że jest pan zmę­czony. Może do tego wycię­cia wyrostka robacz­ko­wego wyzna­czyć kogoś innego?

– Nie, dzię­kuję panu – blado uśmiech­nął się Wil­czur.

– Bo ja jestem teraz wolny… Ewen­tu­al­nie…

– Nie. Dzię­kuję bar­dzo – nie mógł opa­no­wać poiry­to­wa­nego tonu Wil­czur.

Wstał i naci­snął dzwo­nek.

– Pacjentkę na salę – roz­legł się za drzwiami głos sani­ta­riu­sza.

Dobra­niecki wyszedł. Wil­czur otwo­rzył pod­ręczną szafkę, wyjął z niej słoik z bro­mem, wsy­pał dość dużą dawkę do szklanki, nalał wody i wypił.

Gdy przy­stę­po­wał do ope­ra­cji, był już zupeł­nie opa­no­wany i pewny każ­dego swego ruchu. Sko­śne cię­cie było traf­nie wymie­rzone. Kilka kro­pel krwi na bia­łym pod­kła­dzie tłusz­czo­wym i sino­fio­le­towa gma­twa­nina kiszek. Roz­ża­rzony drut apa­ratu elek­trycz­nego krót­kim, ostrym sykiem speł­nił swoje zada­nie i obrzmiały wyro­stek robacz­kowy zna­lazł się w szklance z for­ma­liną. Ope­ra­cja dobie­gała końca. W czter­dzie­stej pią­tej minu­cie pro­fe­sor Wil­czur zało­żył klamry.

– …dwa­na­ście, trzy­na­ście, czter­na­ście, pięt­na­ście – liczył dok­tor Żuk narzę­dzia.

Chorą wywo­żono z sali.

– Brak jed­nej sztuki – spo­koj­nie powie­dział dok­tor Żuk.

Moment kon­ster­na­cji. Pro­fe­sor Wil­czur, który już zdej­mo­wał maskę, powie­dział ochry­płym gło­sem:

– Z powro­tem na stół.

Trzeba było po raz drugi otwie­rać jamę brzuszną dla wydo­by­cia ze zwo­jów kiszek małego meta­lo­wego przed­miotu poły­sku­ją­cego niklem. Upał na sali ope­ra­cyj­nej i zmę­cze­nie spra­wiały, że Wil­czur tylko ostat­nim wysił­kiem woli utrzy­my­wał swój mózg w świa­do­mo­ści, a ręce w spraw­no­ści. Czuł, że jest bli­ski omdle­nia. Na szczę­ście wytrwał do końca.

Pacjentkę zabrano już w chwili, gdy budziła się z nar­kozy. Zata­cza­jąc się wyszedł za nią Wil­czur na chłodny kory­tarz. Zdarł maskę i stał przez kilka minut oparty o para­pet okna. Powoli odzy­ski­wał przy­tom­ność i siły. Zro­zu­miał też, że ten szum, który sły­szy, jest skut­kiem zbyt wiel­kiej dawki bromu. Z wolna skie­ro­wał się do roz­bie­ralni. Przy pomocy sani­ta­riu­sza prze­brał się, kazał sobie przy­nieść tu futro i kape­lusz i nawet nie wstę­pu­jąc do swego gabi­netu, wyszedł na ulicę.

Tym­cza­sem w lecz­nicy wrzało jak w ulu. Wpraw­dzie pozo­sta­wie­nie narzę­dzi ope­ra­cyj­nych w jamie brzusz­nej jest dość czę­stym wypad­kiem, który się przy­tra­fia wielu chi­rur­gom, powo­du­jąc koniecz­ność powtór­nej ope­ra­cji, pro­fe­sor Wil­czur jed­nak sły­nął z tak nie­sły­cha­nej przy­tom­no­ści umy­słu i spo­strze­gaw­czo­ści, że ni­gdy mu się coś podob­nego nie zda­rzyło.

Oczy­wi­ście osoby asy­stu­jące przy ope­ra­cji dostrze­gły rów­nież osła­bie­nie pro­fe­sora, a dok­tor Żuk, obser­wu­jąc go uważ­nie, prze­wi­dy­wał nawet omdle­nie i przy­go­to­wał się do tego, że oso­bi­ście zastąpi pro­fe­sora przy dokoń­cze­niu ope­ra­cji w razie wypadku.

Teraz cała elita zakładu zebrała się w gabi­ne­cie pro­fe­sora Dobra­niec­kiego, który mówił:

– Sza­nu­jemy go wszy­scy, uzna­jemy jego zasługi, mamy dlań wiele sym­pa­tii, ale to nie powinno nam zamy­kać oczu na fakty: to jest stary czło­wiek, należy mu się odpo­czy­nek, a nie daje sobie tego w żaden spo­sób wytłu­ma­czyć. Prze­cież podobne wypadki będą mu się zda­rzały teraz coraz czę­ściej. Nie wiem doprawdy, co począć.

Wśród ogól­nych pota­ki­wań roz­legł się drżący głos dok­tor Łucji Kań­skiej:

– Tu nie trzeba nic robić. Tu trzeba pootwie­rać okna i wywie­trzyć tę ohydną atmos­ferę, nad któ­rej wytwo­rze­niem pra­cują ludzie złej woli. Trzeba prze­ciw­dzia­łać wstręt­nym plot­kom, kłam­stwom i oszczer­stwom. Nie wiem, czy kto­kol­wiek zdo­łałby zacho­wać spo­kój i rów­no­wagę wśród tych kalum­nii, pod­łych, pod­stęp­nych intryg i kre­cich pod­ko­pów, któ­rymi oto­czono pro­fe­sora Wil­czura. To hańba! To wstyd! Ale mylą się ci, któ­rzy dla wła­snych brud­nych korzy­ści chcą zmu­sić pro­fe­sora Wil­czura do upadku. Prze­li­czą się. Taki czło­wiek jak on nie ugnie się przed pod­ło­ścią nik­czem­nych intry­gan­tów, wszy­scy uczciwi staną po jego stro­nie!…

Pro­fe­sor Dobra­niecki przy­bladł i zmarsz­czył brwi.

– Wszy­scy sto­imy po jego stro­nie – powie­dział dobit­nie.

– Tak? Czy i pan też, panie pro­fe­so­rze? – spoj­rzała mu wprost w oczy.

Dobra­niecki nie umiał ukryć wzbu­rze­nia.

– Moja droga pani. Wów­czas kiedy pani jesz­cze cho­dziła w pen­sjo­nar­skim mun­durku, ja wyda­łem bio­gra­fię pro­fe­sora Wil­czura! Jest pani za młoda i zanadto pozwala pani sobie lek­ce­wa­żyć pewne dystansy. Nie uwa­żam, bym potrze­bo­wał wyja­śniać to pani dobit­niej.

Dok­tor Łucja zmie­szała się: rze­czy­wi­ście mię­dzy nią a Dobra­niec­kim był taki dystans, jak mię­dzy gene­ra­łem a sze­re­gow­cem i tylko nagłe obu­rze­nie pozwo­liło jej o tym zapo­mnieć na chwilę.

Korzy­sta­jąc z tego, że Dobra­niecki po ostat­nim sło­wie odwró­cił się do docenta Bier­nac­kiego, Łucja wyszła z gabi­netu. Kol­skiego zna­la­zła na dru­gim pię­trze, koń­czył wła­śnie opa­tru­nek. Była tak roz­trzę­siona, że powie­dział:

– Czy się coś stało?

Potrzą­snęła głową.

– Nie, nic. Nic waż­nego. Tylko oni znowu coś knują… Chcia­łam z panem pomó­wić.

– Dobrze – ski­nął głową. – Za pięć minut będę wolny. Niech pani zaczeka w moim pokoju.

W jego oczach był smu­tek i nie­po­kój.

Gdy przy­szedł, sie­działa przy biurku i pła­kała.

– Jakiż obrzy­dliwy, jakiż wstrętny jest świat.

Kol­ski deli­kat­nie wziął końce jej pal­ców i ode­zwał się tonem per­swa­zji:

– Zawsze był taki. Walka o byt nie jest dzie­cinną zabawą ani grą towa­rzy­ską, tylko wojną, nie­usta­jącą wojną, w któ­rej zarówno zęby, jak i pazury są rów­nie dobrą bro­nią jak słowa. Trudno. Tak już widocz­nie musi być. No, niech­że się pani uspo­koi, panno Łucjo, niech­że się pani uspo­koi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki