Kochanek Lady Chatterley - David Herbert Lawrence - ebook + audiobook

Kochanek Lady Chatterley ebook i audiobook

David Herbert Lawrence

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Clifford Chatterley, porucznik armii brytyjskiej, kilka miesięcy po ślubie zostaje ranny. Sparaliżowany od pasa w dół mężczyzna jest niezdolny do wykonywania obowiązków małżeńskich, nakłania więc żonę, Konstancję, do porzucenia dobrych manier i znalezienia sobie kochanka. Początkowo kobieta zdecydowanie odrzuca propozycję męża. Wszystko zmienia się jednak, kiedy na jej drodze staje Parkin, młody gajowy, którego poznaje podczas spaceru w lesie.

Książka pisana w latach 1925–1928, ze względu na cenzurę została wydana dopiero w roku 1960. Kochanek Lady Chatterley stanowi wnikliwy portret społeczeństwa dwudziestowiecznej Anglii i przemian, jakie się wówczas dokonywały.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 21 min

Lektor: Irena Lipczyńska

Oceny
3,9 (35 ocen)
11
14
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinka1988
(edytowany)

Z braku laku…

Książka, która przez wiele lat była zakazana w Wielkiej Brytanii. Anglia, tuż po I wojnie światowej. Konstancja jest żoną Clifforda, arystokraty, który na wojnie został sparaliżowany od pasa w dół. Mężczyzna porusza się na wózku inwalidzkim. Niestety nie może uprawiać seksu i mieć dzieci. Proponuje swojej żonie by znalazła sobie kochanka. Konstancja jest oburzona tym pomysłem. Wszystko zmienia się gdy kobieta poznaje leśniczego Oliviera Parkina. Jest zafascynowana jego ciałem. Konstancja i Olivier nawiązują romans. Jest to relacja oparta na pożądaniu. Parkin jest przeciwieństwem Clifforda. Olivier to człowiek prosty, niewykształcony, mówiący gwarą. Konstancji podoba się jego prostota, brak obycia i manier, jednocześnie nie chce odchodzić od męża. Chce mieć męża i kochanka. Kobieta z czasem dostrzega zakłamanie i hipokryzję arystokracji, chce odejść od męża i zamieszkać z Olivierem na farmie, ale jednocześnie imponuje jej gdy służba i ludzie o niższym statusie mówią do niej "my lady" ...
20
anielec

Nie polecam

lektorka psuje wszystko.
00
martens91

Dobrze spędzony czas

Hmmm jeśli ktoś się spodziewa tu czystego romansu i miłosnych uniesień to się zawiedzie, bo ta książka w większym stopniu skupia sie na interakcjach ludzi w określonych warstwach klasowych i na opisaniu przekroju społeczeństwa i to, moim zdaniem, przedstawia sie tu bardzo ciekawie.
00
JagodaL

Nie oderwiesz się od lektury

Najpierw widziałam film z 2006r. (Francja), gdybym obejrzała ten z 2015 r. w ogóle bym się nie zatrzymała dłużej na tym obrazie i nie sięgnęłabym po książkę, którą czytałam przez pryzmat filmu, więc spodobała mi się ta pozycja wzbogacona o analizę ówczesnych stosunków społecznych, obyczajowych. Choć bardziej jestem pod urokiem filmu- aktorzy to prawdziwi ludzie nie amerykańskie gwiazdy spod skalpela; uczucie między dwojgiem tak różnych ludzi rodzi się wolno...
00

Popularność




Przed­mowa Friedy Law­rence

Odkąd go pozna­łam, Law­rence chciał napi­sać powieść, roman­tyczną i awan­tur­ni­czą. Nie bar­dzo wiem, co to zna­czy. Wiem jed­nak na pewno, że przez całe życie chciał napi­sać Kochanka lady Chat­ter­ley.

Tylko Anglik lub miesz­ka­niec Nowej Anglii mógł coś takiego stwo­rzyć. Jest to ostat­nie słowo pury­ta­ni­zmu. Wiele innych ludów rów­nież uznaje mał­żeń­stwo, ale tylko narody śród­ziem­no­mor­skie do dziś zacho­wują home­row­ską tra­dy­cję wier­nej Pene­lopy sie­dzą­cej w domu, gdy męż­czy­zna wędruje po całym świe­cie, ocza­ro­wany wdzię­kami Kirke lub Kalipso, aby wró­cić do swo­jej Pene­lopy, kiedy sprzy­krzą mu się wędrówki. Ona zawsze tam czeka na niego. Fran­cuzi mają „L’amour”, Ame­ry­ka­nie szyb­kie i łatwe roz­wody oraz inne układy, tylko Anglicy upar­cie trwają przy swoim szcze­gól­nym rodzaju mał­żeń­stwa. Nie cho­dzi tu o więzy mająt­kowe, przy­jaźni, ani nawet o los dzieci, lecz o naka­zaną przez Boga nie­ro­ze­rwal­ność tego związku. Potęga Anglii w dużej mie­rze opiera się na tej głę­boko poję­tej kon­cep­cji mał­żeń­stwa, która jest jedną z pod­sta­wo­wych zasad pury­ta­ni­zmu.

Law­rence bał się, pisząc Lady Chat­ter­ley. Pisał ją w górzy­stej Toska­nii, w cie­niu roz­ło­ży­stych pinii. Nie­opo­dal miej­sca, gdzie sia­dy­wał pod ogrom­nym para­so­lem roz­ło­ży­stych pinio­wych kona­rów, znaj­do­wało się sank­tu­arium San Euse­bio. Wewnątrz małej groty stała sze­roka kamienna ława słu­żąca Law­rence’owi za łoże, a mniej­szych roz­mia­rów pła­ski głaz był sto­łem. Tuż obok biło małe, wesołe źró­dełko. Było to uro­cze miej­sce i Law­rence codzien­nie cho­dził tam pisać, szcze­gól­nie wio­sną. Pod pinię miał nie­da­leko, droga bie­gła wśród drzew oliw­nych. Wzdłuż ścieżki rosły kępy tymianku i mięty, szkar­łatne ane­mony i dzi­kie gla­diole, krze­wił się mirt i roz­cią­gały dywany fioł­ków. Białe, powolne woły orały sąsied­nie pola.

Law­rence sie­dział tam pra­wie nie­ru­chomo, tylko jego pióro śli­zgało się po papie­rze. Zacho­wy­wał się tak cicho, że prze­bie­gały po nim jasz­czurki, a ptaki ska­kały tuż przy nim. Przy­godny myśliwy mógłby się wystra­szyć na widok tej mil­czą­cej postaci.

Garstka wie­śnia­ków miesz­ka­ją­cych w pobliżu, w tej zapa­dłej czę­ści Toska­nii, oka­zy­wała Law­rence’owi wię­cej nie­mego posza­no­wa­nia, niż zaznał gdzie­kol­wiek indziej. Nie przy­jaź­nił się z nimi i trzy­mał się raczej z daleka. Ale instynk­tow­nie czuli, że jest w nim coś nie­zwy­kłego. Nie kpili z niego, a są do tego bar­dzo skłonni. Gotowi byli wszystko dla niego uczy­nić.

Co dzień po obie­dzie czy­ta­łam, co tego ranka napi­sał. Zawsze zdu­mie­wał i fascy­no­wał mnie jego twór­czy dar kre­śle­nia z takim samym peł­nym zro­zu­mie­niem syl­we­tek sir Clif­forda, jak gajo­wego. Nie robi­łam żad­nych uwag… czu­łam w tym coś nie­uchron­nego.

Law­rence napi­sał tę powieść trzy razy i dopiero trze­cia wer­sja uka­zała się w druku1. Ale moją ulu­bioną jest ta pierw­sza. Po napi­sa­niu The First Lady Chat­ter­ley, Law­rence powie­dział ponuro: „Będą mówili to samo, co o Blake’u: że to misty­cyzm, ale tym razem im się nie uda. Blake nie upra­wiał misty­cyzmu i nie ma go też w mojej książce. W ser­decz­no­ści i wraż­li­wo­ści Blake’a za mało było roz­ma­chu i ducha walki, wszystko było tro­chę mgli­ste”. Potem wpadł w inny nastrój i ener­gicz­nie zabrał się do swo­jej powie­ści od nowa. Chciał ostrzej uka­zać kon­trast mię­dzy cynicz­nym, wyra­fi­no­wa­nym sto­sun­kiem Clif­forda do życia a postawą gajo­wego: żywą, spon­ta­niczną czu­łość jed­nego męż­czy­zny i kon­wen­cjo­nalne trak­to­wa­nie miło­ści przez dru­giego. Law­rence pisał First Lady Chat­ter­ley tak, jak ją widział w głębi wła­snej duszy. Two­rząc trze­cią wer­sję, liczył się już z psy­chiką współ­cze­snego spo­łe­czeń­stwa.

Jeśli się nie mylę, trzy wer­sje Kochanka lady Chat­ter­ley napi­sał w ciągu trzech lat, od 1925 do 1928 roku, z krót­kimi prze­rwami. Chciał dobit­nie prze­ka­zać swoją ideę, że tam, gdzie mówi się jasno, wyraź­nie i po pro­stu, nie ma miej­sca na nie­zdrową tajem­ni­czość. Chciał skoń­czyć z oble­śno­ścią powie­ści pisa­nych dla taniej pod­niety. Słowa nie mogą być złe same w sobie, złymi mogą uczy­nić je tylko inten­cje, które im się nadaje. W dużej mie­rze mu się to udało. Jego powieść podzia­łała jak dyna­mit. Ci, któ­rzy nie mogli się już zmie­nić, znie­na­wi­dzili ją jak tru­ci­znę, ale dla wielu stała się uzdra­wia­ją­cym wstrzą­sem i otwo­rzyła im oczy.

Jest dla mnie ogromną satys­fak­cją fakt, że pierw­sza wer­sja Kochanka lady Chat­ter­ley ukaże się nor­mal­nie, jak wszyst­kie książki. To tak, jak gdyby ta książka uzy­skała wresz­cie samo­dziel­ność. Brak kilku stron ręko­pisu nie ma zna­cze­nia. Law­rence zosta­wił je nie­za­pi­sane, ale zawsze chciał do nich wró­cić i je uzu­peł­nić.

Bar­dzo mi trudno pisać o Law­ren­sie. Wydaje mi się, że wszystko już o nim wia­domo, że ćwier­kają o nim nawet wró­ble na dachu, taki był bez­po­średni i pro­sty. Ale może wró­ble wię­cej wie­dzą niż skom­pli­ko­wane ludz­kie istoty. Może ja, która patrzy­łam na niego z tak bli­ska i żyłam z nim na co dzień, czuję każ­dym ner­wem naj­głęb­szą treść jego ist­nie­nia. Ale trudno wyra­zić to w sło­wach. Kieł­kują obie­cu­jąco, niby pędy mło­dych szpa­ra­gów, lecz kiedy się potem na nie patrzy, nie wyglą­dają rów­nie kon­kret­nie i prze­ko­nu­jąco jak pusz­ko­wane kon­serwy.

Pomimo wszystko spró­buję. Sądzę, że moto­rem życia Law­rence’a była miłość do ludzi, do wszyst­kiego, co żyje, a przez nią wszyst­kie stwo­rze­nia sta­wały się w jego odczu­ciu jesz­cze bar­dziej realne. Oży­wiał je wła­snym tchnie­niem. Nie można prze­ło­żyć Law­rence’a na język inte­lek­tu­ali­stów, gdyż w wielu dzie­dzi­nach znacz­nie prze­wyż­szał inte­lek­tu­ali­stów i myśli­cieli. Obda­rzony był cudowną ludzką mądro­ścią w wiel­kich i małych spra­wach. Widząc, że więk­szość ludzi pro­wa­dzi śmier­tel­nie nudne życie i apa­tycz­nie godzi się z tym, wpa­dał w roz­pacz i jak mógł, sta­rał się na nich wpły­nąć, żeby przej­rzeli i się zmie­nili. Ni­gdy nie dawał za wygraną i nie znie­chę­cał się, jak więk­szość refor­ma­to­rów. Natych­miast podej­mo­wał walkę od nowa. Ni­gdy nie tra­gi­zo­wał, ni­gdy w ludz­kim życiu nie widział tra­ge­dii, tylko istotne błędy. Wie­rzył, że praw­dziwa mądrość zawsze potrafi im zara­dzić. Ni­gdy się nad nikim nie lito­wał. Ni­gdy nikogo nie obra­ził swoim współ­czu­ciem. Powin­ni­śmy się tego nauczyć. Aż trudno uwie­rzyć, że zacho­wu­jąc przez całe życie nie­za­leż­ność, nie przy­spo­rzył sobie jesz­cze groź­niej­szych trud­no­ści niż te, które go spo­tkały. Był ata­ko­wany i znie­wa­żany. Iry­to­wało go to, ale ni­gdy się nad sobą nie lito­wał. Był to bodziec, żeby wal­czyć dalej. W kilka lat po śmierci Law­rence’a, wędru­jąc po uli­cach Buenos Aires, zoba­czy­łam stosy jego ksią­żek na wysta­wie księ­garni. Dozna­łam wstrząsu. Tutaj, pomy­śla­łam, w miej­scu, gdzie ni­gdy nie był, ludzie kupują jego książki. Ten nie­po­zorny czło­wiek zdo­był taką wła­dzę nad świa­tem. Miał żywą świa­do­mość zna­cze­nia czasu, czuł donio­słość każ­dej godziny i minuty. Krótki okres naszego ist­nie­nia, mię­dzy koły­ską i gro­bem, jest wszyst­kim, co mamy, aby oka­zać i udo­wod­nić swoją war­tość. Im jest się star­szym, tym bar­dziej się ten czas skraca. Pro­sty fakt „żyję” staje się z każ­dym dniem cen­niej­szy. Law­rence był tego świa­domy już we wcze­snej mło­do­ści.

Dzie­li­łam z nim wszyst­kie jego prze­ży­cia. Jego życie duchowe było tak potężne, że chcąc nie chcąc, musiało się w nim uczest­ni­czyć. Trudno mi było uwie­rzyć, że w duszach wielu ludzi nic się nie dzieje, po pro­stu nic…

Law­rence wie­rzył, że wszyst­kie stwo­rze­nia mają swój ukryty byt. Tylko ludzie czę­sto zdają się go zatra­cać.

Dla Law­rence’a krowa nie była po pro­stu butelką mleka na progu domu, ale żywym, wspa­nia­łym zwie­rzę­ciem, stwo­rze­niem, z któ­rym trzeba się liczyć, o czym na swoje nie­szczę­ście bole­śnie się kie­dyś na wła­snej skó­rze prze­ko­nał.

Law­rence gorąco pra­gnął zwie­dzić cały świat, poznać jego wszyst­kie obli­cza.

Chciał napi­sać powieść o każ­dym kon­ty­nen­cie. Ale zdą­żył tylko o Euro­pie, Austra­lii i Ame­ryce.

Rów­nie sil­nie gnała go chęć pozna­wa­nia coraz to nowych miejsc na świe­cie, jak odkry­wa­nia taj­ni­ków ludz­kiej duszy. Wszyst­kie rasy, wszyst­kie idee, wszystko, co ist­nieje, pory­wało go. Miał bogate życie, ale bogac­two to tkwiło przede wszyst­kim w nim samym. Tak wiele można na świe­cie prze­żyć, a więk­szość nas prze­żywa tak mało. Skromna posadka, mały domek, mała żoneczka ma małego Geo­rge’a, Geo­rge się powoli sta­rzeje, wresz­cie umiera i na tym koniec. Prze­ga­pił wspa­niałe, wiel­kie wido­wi­sko.

Moim zda­niem naj­więk­szym darem Law­rence’a było poczu­cie bez­miaru ota­cza­ją­cego nas świata. Nie uzna­wał jakich­kol­wiek gra­nic, cia­snego, dzia­ła­ją­cego na nerwy towa­rzy­skiego światka i nie zabie­gał o suk­ces. A jed­nak uwa­ża­li­śmy, że ten suk­ces osią­gnę­li­śmy i mając bar­dzo mało pie­nię­dzy, czu­li­śmy się bar­dzo bogaci. Jeśli ktoś ma obraz Bot­ti­cel­lego, a ja, patrząc na to arcy­dzieło, prze­ży­wam wię­cej rado­ści niż jego wła­ści­ciel, obraz staje się bar­dziej moją niż jego wła­sno­ścią. Nie musimy koniecz­nie cze­goś mieć, żeby stało się nasze. Nasz zachwyt zna­czy wię­cej niż posia­da­nie.

Law­rence uosa­biał więk­szość zalet Angli­ków. Brzmi to śmiesz­nie, ale tak było. Bez­względna uczci­wość, moralna i mate­rialna, jest w dużej mie­rze źró­dłem wiel­ko­ści Anglii (jest nie do pomy­śle­nia, by można było prze­ku­pić angiel­skiego sędziego lub posła), a także poczu­cie wol­no­ści, duma i przede wszyst­kim odwaga. Trzeba było nie lada odwagi, żeby pisać jak Law­rence, na prze­kór bry­tyj­skim kon­wen­cjom. Nie pisał „pour épater le bour­gois”2, ale to, co czuł.

Pocho­dził z pro­stej rodziny, co mnie ogrom­nie wzru­szało. Po ciężko pra­cu­ją­cych i bory­ka­ją­cych się z biedą przod­kach odzie­dzi­czył szcze­rość, zdro­wie moralne i nie­ugiętą odwagę.

Był Angli­kiem, lecz ni­gdy nie stał się angiel­skim dżen­tel­me­nem. Mógł nim zostać, podob­nie jak wielu angiel­skich pisa­rzy, ale nie chciał.

Zawsze żyli­śmy bar­dzo skrom­nie, Law­rence cho­dził wła­snymi dro­gami, a ja szłam za nim.

Nawet takiego dro­bia­zgu, jak sygnet z wyry­tym na topa­zie her­bem Rich­tho­fe­nów, nie chciał ode mnie przy­jąć, bo mógłby się wydać pre­ten­sjo­nalny. Przyj­rzał mu się i widać było, że mu się przez chwilę podo­bał. „Nie – powie­dział – to nie dla mnie”.

Aneg­dota o Lin­col­nie i sena­to­rze, który przy­ła­pał go na czysz­cze­niu butów i wykrzyk­nął: „Ależ panie pre­zy­den­cie, dżen­tel­men nie czy­ści sobie butów!”, na co Lin­coln odparł: „A komu je czy­ści?” rów­nie dobrze mogłaby odno­sić się do Law­rence’a.

Lin­coln też bywał prze­zy­wany. Law­rence’a prze­zy­wano „małpą”, „pawia­nem” i jesz­cze ina­czej, rów­nie miło. Robiono z niego stra­cha na wró­ble. Ale ptaki ni­gdy się go nie bały. Nie­któ­rzy mówili o nim, że jest zawsze smutny, ponury i pozuje na męczen­nika. Rzadko bywał smutny, za to bar­dzo czę­sto wpa­dał w pasję. Zazwy­czaj był w dosko­na­łym humo­rze i pełen ani­mu­szu. Ponu­rym czy­nili go głów­nie kry­tycy.

Nie mógłby doko­nać takiego ogromu pracy w ciągu krót­kich czter­dzie­stu czte­rech lat swego życia, gdyby nie miał nie­spo­ży­tych zaso­bów ener­gii.

Ale spo­łe­czeń­stwo nie chciało wtedy przyj­mo­wać tego, co mu dawał.

Nie­któ­rzy nazy­wali go komu­ni­stą. Inni – faszy­stą. Ani jedno, ani dru­gie nie było prawdą. Obie idee były za cia­sne dla jego czy­sto huma­ni­stycz­nego świa­to­po­glądu.

Ale prądy te ist­niały za jego życia i nie mógł ich nie dostrze­gać. Potem nazy­wano go także sek­su­al­nym zbo­czeń­cem. Czy nim był?

„Ludzie bowiem tylko tak długo skłonni są spo­koj­nie słu­chać, gdy się kogoś chwali, dopóki zdolni są w sie­bie wmó­wić, że potra­fią dorów­nać jego osią­gnię­ciom. Gdy tylko ten punkt zosta­nie prze­kro­czony, zja­wia się zawiść, a wraz z nią podejrz­li­wość”.

Nikt ni­gdy nie nazy­wał Law­rence’a zawo­do­wym pisa­rzem. Zawsze geniu­szem. Zło­ściło go to: „Przy­cze­pili mi ety­kietkę. Geniusz! I już jestem zała­twiony”.

Wiele osób uważa, że trudno go zro­zu­mieć. Może dla­tego, że od bar­dzo dawna przy­zwy­cza­ili­śmy się odbie­rać wra­że­nia w tak zawi­łej i pośred­niej for­mie, iż razi nas zbyt nagi i bez­po­średni kon­takt z życiem, jaki czy­tel­ni­kowi dają dzieła Law­rence’a.

Kie­dyś dosta­łam list od pew­nego męż­czy­zny, który napi­sał: „Wiesz, że gotów był­bym umrzeć za cie­bie”. „Co za fra­zes! – pogar­dli­wie skrzy­wił się Law­rence. – Za nikogo nie można umrzeć. Każdy z nas musi prze­żyć wła­sną śmierć, a także życie”.

Kiedy mój ojciec zmarł w Niem­czech, byłam w Anglii i krzą­ta­jąc się po małym domku, w któ­rym wtedy miesz­ka­li­śmy, roz­pacz­li­wie szlo­cha­łam. Law­rence zapy­tał mnie ostro: „Czy wyobra­ża­łaś sobie, że zacho­wasz ojca do końca życia?”. Tak mnie to zasko­czyło, że natych­miast prze­sta­łam pła­kać.

Myślę, że spo­śród wszyst­kich wad Law­rence’a naj­więk­szą były jego nagłe zmiany nastroju i humoru. Nie­zwy­kle łatwo wpa­dał w pasję. Baro­metr jego uczuć gwał­tow­nymi sko­kami spa­dał i szedł w górę. Law­rence niczego w sobie nie tłu­mił, natych­miast wybu­chał i dla­tego żyć z nim wcale nie było łatwo.

Postę­po­wa­łam po swo­jemu, ale z reguły prze­szka­dzały mi w tym jego reak­cje. Nic dziw­nego, że kłó­ci­li­śmy się. Bez­względ­ność, z jaką upie­rał się przy byle drob­no­stce, dopro­wa­dzała mnie do obłędu. Każde głup­stwo sta­wało się pro­ble­mem, który nale­żało roz­wią­zać zgod­nie z jego wolą. Nie był łatwy we współ­ży­ciu. Do wszyst­kiego pod­cho­dził z nie­ubła­ganą zawzię­to­ścią.

Kiedy go spo­tka­łam i od razu uparł się, że musi mnie poślu­bić, wyda­wało się to, i rze­czy­wi­ście było, czy­stym sza­leń­stwem. Byłam od niego star­sza, mia­łam troje dzieci, męża i usta­loną pozy­cję w świe­cie. On był nikim i nie miał gro­sza przy duszy. Ode­rwał mnie od wszyst­kiego, co posia­da­łam i musia­łam zostać jego żoną, choćby nie­biosa się waliły, co nie­omal się stało. Cena, którą musia­łam zapła­cić, była pra­wie ponad moje siły i moż­li­wo­ści. Myśl o opusz­cze­niu dzieci, któ­rym byłam bez­gra­nicz­nie oddana, prze­szy­wała mnie roz­dzie­ra­ją­cym bólem. Law­rence też cier­piał męki z tego powodu. Wiem, że czę­sto się zasta­na­wiał: „Czy mam prawo ode­brać tę kobietę jej dzie­ciom?”. Wobec mego męża też odczu­wał wyrzuty sumie­nia. Czy pamię­ta­cie wiersz Spo­tka­nie w górach, w któ­rym opi­suje swoje spo­tka­nie z wie­śnia­kiem o piw­nych oczach?

Ale z kolei, czy potra­fię opi­sać chwilę, gdy roz­po­czę­li­śmy wspólne życie? Musiało się to stać. To, co ludzie osią­gają innymi dro­gami, jed­ność ze wszyst­kim, co żyje i oddy­cha, naj­głęb­szy spo­kój, prze­cho­dzący wszel­kie gra­nice, wszystko to zro­dziło się mię­dzy nami i ni­gdy do końca nie minęło. Miłość może być sprawą drobną i mało zna­czącą, ale może też być czymś wiel­kim.

Wszystko, nawet naj­po­spo­lit­sze wyda­rze­nia, stało się cenne. Moje życie z Law­rence’em nabrało wagi i zna­mion wiel­ko­ści.

Po pierw­szym, zdu­mie­wa­ją­cym szoku naszej nagłej bli­sko­ści, który jak gdyby uniósł nas na grzbie­cie ogrom­nej fali, uka­zu­jąc nowe hory­zonty, zaczęła budzić się we mnie myśl: może męż­czy­zna, z któ­rym żyję, jest naprawdę wiel­kim czło­wie­kiem. Chcia­ła­bym wie­dzieć, na czym polega wiel­kość. Gdyby to było jasne od pierw­szej chwili, nie byłoby w tym żad­nej wiel­ko­ści, gdyż tylko nie­po­wta­rzalna odręb­ność czło­wieka czyni go wiel­kim.

Nie byli­śmy sen­ty­men­talni, Tri­stano-Izol­do­waci. Nie było czasu na dra­ma­ty­zo­wa­nie. Zawład­nął nami nowo odkryty świat swo­body i miło­ści. Myśli i impulsy Law­rence’a, czer­pane z głębi tych doznań, sta­wały się coraz potęż­niej­sze. Żyłam w cią­głym pod­nie­ce­niu. Nasze prze­ży­cia odda­lały nas od ludzi, któ­rzy cze­goś podob­nego ni­gdy nie zaznali. Był to mur nie do prze­bi­cia.

Kłó­ci­li­śmy się strasz­li­wie. Ale zawsze otwar­cie i bez cie­nia pod­ło­ści. Sta­li­śmy się wza­jem­nie tak sobie bli­scy, że ście­ra­li­śmy się ze sobą, przed niczym się nie cofa­jąc, nadzy i na wszystko zde­cy­do­wani.

Te okropne kłót­nie bywały cza­sem obrzy­dliwe. Mogli­by­śmy być tro­chę roz­sąd­niejsi i wza­jem­nie się oszczę­dzać, ale ni­gdy tego nie robi­li­śmy. Bra­li­śmy wszystko strasz­li­wie na serio. Cza­sem z całą pre­me­dy­ta­cją mówi­łam coś szcze­gól­nie zło­śli­wego i Law­rence tego nie zauwa­żał. Innym razem, gdy powie­dzia­łam coś, co wyda­wało mi się zupeł­nie nie­winne, wpa­dał w furię. Ale zawsze mogłam być z nim cał­ko­wi­cie sobą. Nie miał żad­nego obmy­ślo­nego i nie­wzru­szo­nego wyobra­że­nia, jaka powinna być żona. Byłam, jaka byłam, a jeżeli swoim zacho­wa­niem wywo­ły­wa­łam zamęt, nie było na to rady.

Zawsze wielką ulgą i pocie­chą jest dla mnie świa­do­mość, że byłam przy nim do samego końca. Jestem wdzięczna losowi, że byłam świad­kiem, jak wra­cał do ziemi, którą uko­chał. Uczy­nił mnie swoją żoną w naj­peł­niej­szym zna­cze­niu tego słowa, a nawet wię­cej. Dał mi na zawsze samego sie­bie. Nie potra­fię sobie wyobra­zić, że mogła­bym umrzeć, a on zostałby sam beze mnie.

Umarł nie­złomny. Ani na chwilę nie stra­cił zachwytu dla życia. Ni­gdy nie zro­bił niczego, czego by nie chciał – i nic ani nikt nie mógł go do tego zmu­sić. Nie napi­sał ani słowa, w które by nie wie­rzył. Ni­gdy nie zgo­dził się na naj­drob­niej­szy nawet kom­pro­mis. Jeśli kie­dy­kol­wiek żył na świe­cie wolny, dumny czło­wiek, był nim Law­rence.

Frieda Law­rence1944

Kocha­nek Lady Chat­ter­ley

Żyjemy w cza­sach z całą pew­no­ścią tra­gicz­nych, ale sta­now­czo nie będziemy z tego powodu tra­gi­zo­wali.

Wła­śnie taką postawę obrała Kon­stan­cja Chat­ter­ley. Wojna ugo­dziła ją strasz­li­wie, lecz posta­no­wiła nie robić z tego tra­ge­dii.

W 1917 roku wyszła za mąż za Clif­forda Chat­ter­leya, kiedy przy­je­chał z woj­ska na urlop. Spę­dzili mio­dowy mie­siąc, a potem wró­cili do Fran­cji. W rok póź­niej został ciężko ranny i jako kalekę ode­słano go do domu. Kon­stan­cja miała wtedy dwa­dzie­ścia trzy lata.

Po dwu­let­niej kura­cji Clif­ford w pew­nej mie­rze odzy­skał zdro­wie, ale dolna część jego ciała pozo­stała na zawsze spa­ra­li­żo­wana. Nauczył się poru­szać po miesz­ka­niu w fotelu na kół­kach i spo­rzą­dzono mu inwa­lidzki wózek z wbu­do­wa­nym sil­nicz­kiem, któ­rym mógł jeź­dzić po tere­nach przy­le­ga­ją­cych do dworu.

Prze­cier­piał tyle, że w pew­nym stop­niu utra­cił wraż­li­wość na ból. Był jak daw­niej przy­stoj­nym, inte­li­gent­nym, pogod­nym, zamknię­tym w sobie męż­czy­zną z rumianą cerą i jasnymi nie­bie­skimi oczami, które czę­sto miały zamy­ślony wyraz. Był tak bli­sko śmierci, że to, co mu pozo­stało z życia, wyda­wało mu się szcze­gól­nie cenne. I tak ciężko dotknął go los, że coś w nim ska­mie­niało i na zawsze utra­ciło zdol­ność czu­cia.

Kon­stan­cja, jego żona, miała rumianą cerę, mięk­kie, puszy­ste kasz­ta­no­wate włosy, zdrowe, silne ciało, tro­chę kan­cia­ste ruchy, żywe uspo­so­bie­nie, niski łagodny głos i nie­bie­skie oczy o marzy­ciel­skim wej­rze­niu. Spra­wiała wra­że­nie spo­koj­nej, miłej, wiej­skiej dziew­czyny.

W rze­czy­wi­sto­ści była jedną z owych bar­dzo nowo­cze­snych kobiet, wiecz­nie pogrą­żo­nych w zadu­mie i mozol­nie nad czymś medy­tu­ją­cych. Przez pewien czas stu­dio­wała w Dreź­nie, w Niem­czech, i gdy wybu­chła wojna, szybko wezwano ją z powro­tem do domu. I cho­ciaż z gorzką iro­nią myślała teraz, że to wła­śnie Niemcy – a w każ­dym razie nie­miec­kie działa – zdru­zgo­tały jej życie, w dal­szym ciągu wspo­mi­nała pobyt w Dreź­nie jako naj­szczę­śliw­szy okres swo­jej mło­do­ści. Była jed­nak wtedy może nie tyle szczę­śliwa, co zafa­scy­no­wana. Fascy­no­wało ją wszystko: życie, muzyka, typowo ger­mań­skie dys­ku­sje na abs­trak­cyjne tematy, będące pew­nego rodzaju filo­zo­fo­wa­niem. Te nie­koń­czące się dys­puty budziły w niej naj­głęb­szy oddźwięk. Stu­denci filo­zo­fii, eko­no­mii poli­tycz­nej, mło­dzi pro­fe­so­ro­wie lite­ra­tury, etno­lo­gii, filo­zo­fii kla­sycz­nej lub nauk przy­rod­ni­czych, jakże oni wspa­niale mówili i jak ona im odpo­wia­dała! A potem jak jej słu­chali i jak ona ich słu­chała, dla­tego że przed­tem oni słu­chali jej!

Przy­szła wojna i Kon­stan­cja powinna była wszystko to wspo­mi­nać z gory­czą. Ale Clif­ford, z któ­rym od dawna się przy­jaź­niła i który stu­dio­wał w Cam­bridge, nie był cia­sno myślą­cym patriotą. Wal­czył w obro­nie ojczy­zny, ale szcze­rze współ­czuł mło­dym inte­li­gent­nym Niem­com, któ­rzy podob­nie jak on dostali się w potężne tryby strasz­li­wej i znie­na­wi­dzo­nej machiny. Pod­czas urlopu w dal­szym ciągu chęt­nie czy­tał jej gło­śno utwory Haupt­manna i Rainera Marii Ril­kego. Słu­chała go z przy­jem­no­ścią. Posta­no­wiła „wznieść się ponad wojnę”, a przy­naj­mniej ponad wojenny szo­wi­nizm, który dopro­wa­dzał ją do roz­pa­czy.

Ale zanim nad­szedł Unter­gang des Aben­dlan­des3, Clif­ford stał się ruiną czło­wieka, a jej życie też legło w ruinie. Była młoda i nie­wy­ba­czal­nie, nie­omal po pro­stacku zdrowa. Kiedy cios w nią ude­rzył, po pro­stu zamil­kła. I pozo­stała mil­cząca, wiecz­nie pogrą­żona w roz­my­śla­niach, które do niczego nie pro­wa­dziły.

W roku 1920 prze­nie­śli się do Wragby, rodzin­nego domu Clif­forda. Jego ojciec umarł i teraz on został baro­ne­tem4. Wragby Hall był niskim, dłu­gim, ponu­rym sta­rym dwo­rem, sto­ją­cym w bar­dzo pięk­nym parku, w nie­da­le­kim sąsiedz­twie licz­nych, świeżo uru­cho­mio­nych kopalni węgla. Z oddali dobie­gało sapa­nie pra­cu­ją­cych kopal­nia­nych wycią­gów i łomot wiel­kich sor­tow­ni­czych sit, a przy sil­niej­szym powie­wie wia­tru czuć było w powie­trzu swąd siarki, dola­tu­jący z tlą­cych się hałd.

Kon­stan­cja była teraz lady Chat­ter­ley, żoną kale­kiego wła­ści­ciela posęp­nego sta­rego dworu w zeszpe­co­nej, pospo­li­tej oko­licy, dys­po­nu­jącą skrom­nym, raczej nie­wy­star­cza­ją­cym docho­dem. Posta­no­wiła sobie jak naj­le­piej z tym pora­dzić. Mogła pra­co­wać, czy­tać i medy­to­wać do woli, jako samotna, wszech­władna pani tych dóbr. Roz­sądne pro­wa­dze­nie gospo­dar­stwa, dające moż­ność zwią­za­nia końca z koń­cem, spra­wiało jej satys­fak­cję. Lubiła przyj­mo­wać gości, każ­dego, czyje towa­rzy­stwo odpo­wia­dało Clif­for­dowi. Ale on wolał samot­ność. Żyła tak z dnia na dzień, bez per­spek­tyw, pogrą­żona w wiecz­nie tych samych, mono­ton­nych zaję­ciach. Zewnętrz­nie pozo­stała zdrową, spo­kojną, pozor­nie nie­śmiałą, a w grun­cie rze­czy zamkniętą w sobie młodą, uro­dziwą kobietą. Zaskle­piona we wła­snym świe­cie, była bez­sporną panią wszyst­kiego, co ją ota­czało.

Clif­ford nie był jej cię­ża­rem. Wypeł­niał sobie czas, czy­ta­jąc, pisząc, malu­jąc, poru­sza­jąc się samo­dziel­nie w inwa­lidz­kim fotelu po sta­rym parku, lub powoli, ostroż­nie, tocząc się przez park w swoim moto­ro­wym wózku do sąsied­niego lasu. Wyda­wał roz­po­rzą­dze­nia ogrod­ni­kom, drwa­lom i gajo­wemu. Doglą­dał swego pań­stewka. Jesie­nią jeź­dził cza­sem, bar­dzo powoli, do lasu i tam, ze strzelbą w ręce, cza­to­wał na bażanta. Nie­kiedy odwa­żał się nawet zabie­rać z sobą malar­skie przy­bory i pró­bo­wał nama­lo­wać jakiś obra­zek. Daw­niej malo­wał dużo i z zapa­łem, teraz rzadko się na to zdo­by­wał. Ale robił wra­że­nie nie­omal szczę­śli­wego, szczę­śliw­szego niż przed kata­strofą.

Nie­po­koił się tylko cza­sem o Kon­stan­cję. Była dla niego bar­dzo dobra, kochała go w swój szcze­gólny, bez­oso­bowy spo­sób. A on oczy­wi­ście nie mógłby bez niej żyć. Byli praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi, jak daw­niej, przed mał­żeń­stwem.

Ale nie­wąt­pli­wie spo­tkała ich strasz­liwa tra­ge­dia. Clif­ford nie mógł być dla niej praw­dzi­wym mężem. Żyła z nim jak zamężna zakon­nica, sio­stra w Chry­stu­sie. Było to tym trud­niej znieść, że oczy­wi­ście przez jeden poślubny mie­siąc byli nor­mal­nym mał­żeń­stwem. Clif­ford wie­dział, że była z natury zmy­słowa. Nie mógł o tym zapo­mnieć.

Nie był zdolny snuć ponu­rych roz­wa­żań. Miał tak sil­nie roz­wi­nięty instynkt samo­za­cho­waw­czy, że wzru­szały go i obcho­dziły tylko przy­jemne strony życia, ina­czej wpa­dał w apa­tię. Zda­rzały mu się całe dnie głę­bo­kiej apa­tii, w ciągu któ­rych tajało i roz­pły­wało się w nim to, co gro­ziło gory­czą i męką. Potem wra­cała chęć życia. Znów jeź­dził wtedy moto­ro­wym wóz­kiem do lasu. Jeśli sie­dział zupeł­nie nie­ru­chomo, uda­wało mu się cza­sem pod­pa­try­wać wie­wiórki gro­ma­dzące na zimę orze­chy lub jeża węszą­cego wśród zeschłych liści. Za każ­dym razem czuł, jakby udało mu się wyrwać jakiś nie­wielki łup ze szpo­nów losu. Trium­fo­wał wtedy z odnie­sio­nego zwy­cię­stwa nad losem, śmier­cią, a także nad samym życiem. Pra­wie ni­gdy jed­nak nie zapusz­czał się poza bramę parku. Nie mógł znieść współ­czu­ją­cego wzroku gór­ni­ków. Nie czuł się skrę­po­wany wobec ogrod­ni­ków, drwali i gajo­wego. Byli jego płatną służbą.

Cza­sem Kon­stan­cja, idąc obok, towa­rzy­szyła mu do parku lub lasu. Sia­dała pod jakimś drze­wem i dziwna, zwy­cię­ska radość Clif­forda, że jest żywy w oto­cze­niu ludzi i natury, kojąco dzia­łała na jej nerwy. Znów czy­tał Pla­tona i lubił roz­ma­wiać z nią o grec­kich dia­lo­gach, czę­sto trzy­ma­jąc jej dłoń w swo­ich rękach.

– To bar­dzo zabawne, wła­ści­wie dopiero teraz widzę – mówił – w jakie śmieszne pod­nie­ce­nie wpra­wiała ich dys­ku­sja oraz poję­cia rozumu i myśli. Podobni byli do małych chłop­ców, któ­rzy wła­śnie odkryli, że potra­fią myśleć i z rado­ści nie panują nad sobą. Są tak olśnieni, że wszystko inne prze­staje się liczyć, ważne są tylko myśle­nie i wie­dza. Sądzę, że dawno, bar­dzo dawno temu czło­wiek w podobny spo­sób odkrył w sobie pociąg płciowy i myśl o tym zawład­nęła nim bez reszty. Liczyła się świa­do­mość tego, nic wię­cej, tylko men­talna świa­do­mość. Odkry­cie Ame­ryki przez Kolumba było niczym w porów­na­niu z odkry­ciem doko­na­nym przez sta­ro­żyt­nych Gre­ków, że posia­dają logicz­nie myślący umysł. Wzru­sza mnie to, nawet teraz. Gdyż moja dłoń, obej­mu­jąca twoją, wydaje mi się rów­nie realna jak myśl. A tobie? Jest rów­nie ważna, jak jakaś czą­steczka wie­dzy, nie sądzisz? Uścisk naszych dłoni. Prze­cież to także jest życie. I coś, czego czło­wiek nie będzie mógł czy­nić po śmierci. Umysł ludzki będzie zdolny myśleć, gdy umrze ciało. Może będę dalej mógł myśleć i jak Sokra­tes wie­rzę, że moja wie­dza będzie jesz­cze peł­niej­sza. Ale nie będę mógł trzy­mać twej dłoni. W każ­dym razie nie w sen­sie fizycz­nym. Choć oczy­wi­ście nie można wyklu­czyć, że zachowa się mię­dzy nami jakaś łącz­ność, jakiś szcze­gólny uścisk, może nawet nie­po­rów­na­nie istot­niej­szy. Może będę mógł na­dal trzy­mać cię za rękę, kiedy już umrę. Co o tym sądzisz?

Jego duże, błysz­czące nie­bie­skie oczy patrzyły dziw­nie twardo, gdy tak sie­dział ze wzro­kiem utkwio­nym nie­ru­chomo w jej twa­rzy. Jego dłoń mocno obej­mo­wała jej rękę w nie­sa­mo­wi­tym uści­sku. W jego oczach dostrze­gła wyraz zwy­cię­skiego triumfu. Odniósł nad czymś nie­zna­nym jakieś nie­sa­mo­wite zwy­cię­stwo!

Ale wybuch jego trium­fal­nego unie­sie­nia prze­szył ją lodo­wa­tym dresz­czem, jak gdyby zmro­ził ją nagle jego zimny ego­izm. Czy naprawdę odniósł aż taki triumf? A co z nią? Z jej życiem, z fizycz­nym życiem jej ciała? Co z dło­nią uwię­zioną w jego uści­sku, jak gdyby była tro­feum, które zamie­rza zabrać ze sobą aż poza grób? Poczuła chłód, przy­gnę­bie­nie i roz­pacz. Osta­tecz­nie ona nie miała powodu do triumfu – poza znaczną poprawą jego zdro­wia. Ale skoro on został potwor­nie oka­le­czony, jaka będzie jej przy­szłość? Jej ciało nie doznało żad­nych uszko­dzeń. Nie wydo­była się cudem z grobu. Prze­ciw­nie, czuła się, jak gdyby wła­śnie teraz po pas zako­py­wano ją w ziemi, żeby dotrzy­my­wała mu towa­rzy­stwa. Sie­działa zato­piona w mil­cze­niu, nie reagu­jąc na jego słowa. Gniewny skurcz, jak gdyby cień roz­ża­le­nia prze­mknął mu przez twarz.

– Wiem, kocha­nie – powie­dział – że w pew­nym sen­sie ty zosta­łaś naj­bar­dziej skrzyw­dzona. Zdaję sobie sprawę, jak bar­dzo jestem od cie­bie zależny i w pew­nym sen­sie żyję twoim kosz­tem.

– Wiesz, że chcę tego – szep­nęła.

– Wiem! Ale nie da się ukryć, że zosta­łaś na zawsze pozba­wiona bar­dzo waż­nej czę­ści życia. I fakt, że zosta­łaś tego pozba­wiona, może poza twoją świa­do­mo­ścią coraz sil­niej oddzia­ły­wać na cie­bie i wyrzą­dzić ci wielką krzywdę. Chcę o tym mówić z tobą teraz, żebyś wie­działa… Nie chcę, żebyś czuła, że się dla mnie poświę­casz. Nie chcę tego, gdyż nie sądzę, żebyś była kobietą, która może tej czę­ści życia się wyrzec. Mówiąc otwar­cie, oże­ni­łem się z tobą, bo byłaś… zmy­słową kobietą. Pra­gnę­łaś mnie, zanim się to ze mną stało, prawda? – Kon­stan­cja przy­tak­nęła cicho. – Tak, wiem, i to jest bar­dzo gorzka prawda. A także wiem, że będziesz tę żądzę na­dal czuła, choć pod tym wzglę­dem zosta­łem na zawsze z tego życia wykre­ślony. To okropne, ale musimy jakoś się z tym upo­rać. Chcę ci zatem powie­dzieć: jeżeli spo­tkasz innego męż­czy­znę, któ­rego zapra­gniesz, i naprawdę będziesz chciała mu się oddać, niech cię nie powstrzyma myśl o mnie. Zrób to i żyj wła­snym życiem. Mnie grozi to, że mógł­bym kie­dyś stać się podobny do przy­sło­wio­wego psa leżą­cego na kupie siana. Tego nie chcę. I dla­tego mówię: wiem, co się dzieje z kobie­tami, które w mło­do­ści tłu­mią w sobie zmy­sły. Płacą póź­niej za to praw­dzi­wym pie­kłem. Nie chcę, żebyś poszła w ich ślady. Nie chciał­bym też, żebyś stała się lek­ko­myślna. I wiem, że będziesz się sta­rała, żeby nie było to dla mnie zbyt cięż­kie. Ale jeśli kie­dy­kol­wiek spo­tkasz męż­czy­znę, któ­rego gorąco fizycz­nie zapra­gniesz, weź go sobie. Miej kochanka, jeśli tak musi być.

Mówił to odważ­nie i pra­wie jed­nym tchem. Widać było, że wszystko przed­tem prze­my­ślał. I rów­nie wyraź­nie było widać, że wszystko, co powie­dział, było dla niego tylko hipo­tezą: abs­trak­cyjny romans z abs­trak­cyjnym męż­czy­zną. Łatwo mu było uwol­nić się od tej myśli.

Kon­stan­cja sie­działa na zwa­lo­nym drze­wie, z opusz­czoną głową, trzy­ma­jąc go za rękę, bez słowa. Wzbie­rały w niej dziwne uczu­cia.

Mogłoby się wyda­wać, że ota­cza­jąca ich, nała­do­wana nie­zwy­kle sil­nymi emo­cjami atmos­fera przy­wa­biła inne żywe stwo­rze­nia, bo z leśnej ścieżki wybiegł nagle duży spa­niel, dotknął mięk­kim pyskiem ręki Kon­stan­cji, a potem, węsząc ner­wowo, pod­niósł łeb w górę. Jed­no­cze­śnie usły­szeli czy­jeś kroki. Z bocz­nej ścieżki wyszedł na drogę gajowy Par­kin.

Kon­stan­cja wysu­nęła rękę z dłoni męża. Clif­ford obej­rzał się i obu­dził z apa­tii, w którą przed chwilą zapadł. Gajowy dotknął kape­lu­sza, zmie­rza­jąc w poprzek drogi ku ścieżce po prze­ciw­nej stro­nie. Gwizd­nął cicho, przy­wo­łu­jąc psa.

– Zacze­kaj­cie, Par­kin – powie­dział Clif­ford, uno­sząc się tro­chę w fotelu.

– Słu­cham pana? – odparł gajowy, przy­sta­jąc.

– Obróć­cie mój wózek i ustaw­cie go w kole­inie. To mi pomoże.

Gajowy pod­szedł do nich wiel­kimi kro­kami, nie odzy­wa­jąc się ani sło­wem. Spra­wiał wra­że­nie sil­nego, ale jak na leśnika był niski i nie­zwy­kle spo­kojny. Kon­stan­cja wie­działa, że nie­dawno opu­ściła go żona dla sąsiada-gór­nika, zosta­wia­jąc go w gajówce z pię­cio­let­nią córeczką. Odtąd żył samot­nie, stro­niąc od ludzi, a dziecko oddał pod opiekę swo­jej matce, miesz­ka­ją­cej w pobli­skiej wsi.

Par­kin prze­wie­sił strzelbę przez ramię i bez słowa poło­żył ręce na opar­ciu fotela sir Clif­forda. Jego bystre piwne oczy tylko prze­lot­nie spo­częły na twa­rzy Kon­stan­cji sto­ją­cej obok. Ich spoj­rze­nia spo­tkały się na sekundę, ale Kon­stan­cja, wciąż jesz­cze dziw­nie wzbu­rzona, zale­d­wie go zauwa­żyła. On jed­nak, choć jak zawsze mil­czący i daleki, dostrzegł nie­okre­śloną udrękę w błę­kit­nych oczach mło­dej kobiety. Ale jego twarz natych­miast znów przy­brała swój zwy­kły obo­jętny wyraz i usta zaci­snęły się mocno pod buj­nymi, nastro­szo­nymi wąsami.

Ostroż­nie obró­cił wózek i wpro­wa­dził w kole­inę, po któ­rej lżej było jechać.

– Popchać pona czy sam da pon radę? – zapy­tał z sil­nym miej­sco­wym akcen­tem.

– Może­cie popchać, jeśli macie ochotę – odparł sir Clif­ford.

– Ano powiozę.

Ruszyli w mil­cze­niu. Każde z nich bez słowa patrzyło pro­sto przed sie­bie. Brą­zowy spa­niel biegł przed nimi, węsząc. Z drzew opa­dały ostat­nie pożół­kłe liście.

Wyszli na skraj lasu i ujrzeli otwartą prze­strzeń parku, zbo­cze poro­śnięte roz­ło­ży­stymi bukami i pasące się na tra­wie owce. W sza­rym świe­tle pochmur­nego dnia stary dwór na szczy­cie zbo­cza wyda­wał się odwieczny i opusz­czony.

Gajowy wciąż patrzył pro­sto przed sie­bie i ostroż­nie pchał wózek, sta­ra­jąc się nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Wyda­wało się, że rude wąsy zawa­diacko go wyprze­dzają. Ale nie prze­sta­wał myśleć o błę­kit­nych, peł­nych nie­okre­ślo­nego cier­pie­nia oczach mylady. Ba, jest prze­cież tylko młodą dziew­czyną. Ano, wojna ciężko dotknęła szlachtę. Z takim kaleką jak sir Clif­ford ani nie cie­szy się mężem, jak to młoda żona, ani nie ma co myśleć o dzie­ciach. Słowo daję, ma smutne oczy bie­dac­two! I wszy­scy tak dobrze o niej mówią!

Pomy­ślał o wła­snej żonie, która zaczęła się pusz­czać, kiedy był na woj­nie. A prze­cież nie musiała zno­sić tego, co to młode stwo­rze­nie. Nie! Gdyby miała wię­cej zmar­twień, może by sobie nie poszła, jak byle dziwka, z pija­kiem-gór­ni­kiem. Ale dobrze, że sobie poszła i niech nie wraca. Baba z wozu, koniom lżej. Jesz­cze są dobre kobiety na świe­cie, dość spoj­rzeć na to młode stwo­rze­nie, żonę sir Clif­forda! Jaka spo­kojna i jaki miły ma głos. Ano tak! Nie on jeden ma się czym mar­twić. Ta biedna dziew­czyna obe­rwała gorzej od niego. A taka spo­kojna i łagodna, wcale nie jak wielka dama. Takiej jak ona męż­czy­zna musiałby dziś daleko szu­kać. Cóż, każdy musi dźwi­gać swój krzyż i łykać swoją por­cję utra­pie­nia.

Kon­stan­cja otrzą­snęła się wresz­cie z obez­wład­nia­ją­cego ją otu­ma­nie­nia i zdała sobie sprawę z obec­no­ści Par­kina, który w mil­cze­niu pchał ciężki inwa­lidzki wózek. Był czer­wony z wysiłku, ale na­dal zacho­wy­wał się obo­jęt­nie. Pomimo tej rezerwy wyraź­nie wyczu­wało się jego obec­ność i Kon­stan­cja przy­po­mniała sobie, że zawsze odci­nał się od tła, gdzie­kol­wiek go spo­tkała. Ta jego odręb­ność i wyra­zi­stość postaci budziła w niej wra­że­nie szcze­gól­nego piękna, rzadko spo­ty­ka­nego u męż­czyzn. Nie był przy­stojny, szpe­ciły go zbyt bujne wąsy. Ale cechu­jąca go wyjąt­kowa odręb­ność miała coś wspól­nego z nie­skrę­po­waną swo­bodą dzi­kich zwie­rząt i pta­ków. Kon­stan­cja zasta­na­wiała się, czy kochał swoją żonę, krzepką, pospo­litą kobietę. Musiała go razić i draż­nić ordy­nar­no­ścią, choć zapewne nie zda­wał sobie z tego sprawy. Żył teraz zupeł­nie samot­nie, z dala od ludzi, w kamien­nym domku na skraju lasu. Nic o nim nie wie­działa, trak­to­wała go jak jed­nego ze słu­żą­cych swego męża. Sły­szała, że był bar­dzo czuj­nym gajo­wym.

Sir Clif­ford apa­tycz­nie pozwo­lił się wieźć i po przy­jeź­dzie do domu zaraz się poło­żył, aby odpo­cząć przed pod­wie­czor­kiem.

Jesienne dni upły­wały mono­ton­nie, zbli­żała się zima. Kon­stan­cja sta­rała się tego nie dostrze­gać. Jeżeli czas mija nie­po­strze­że­nie, tym lepiej. Miała swoje domowe obo­wiązki i była odpo­wie­dzialna za nie­które sprawy w życiu wsi. Oprócz tego był Clif­ford. Musiała wciąż dbać i trosz­czyć się o niego, nie­omal jak o małe, bez­radne dziecko.

Doku­czały jej tylko dziwne, nagłe i nie­obli­czalne napady zde­ner­wo­wa­nia. Mie­wała powta­rza­jące się strasz­liwe sny o koniach, o jakiejś spo­koj­nie pasą­cej się kla­czy, która nagle wpa­dała w szał. Wsta­wała rano opę­tana zło­ścią, i gdyby nad sobą nie pano­wała, gotowa była okrut­nie znę­cać się nad służbą, a nawet bez­li­to­śnie szy­dzić z Clif­forda. Na końcu języka miała straszne, obe­lżywe słowa, które chcia­łaby mu powie­dzieć, patrząc, jak sie­dzi w łóżku pod­party podusz­kami, chłodny i czujny, bądź leży pogrą­żony w apa­tii.

Ni­gdy ich nie wypo­wia­dała. Ale była tego coraz bliż­sza i w końcu za każ­dym razem, gdy obu­dziła się w takim demo­nicz­nym nastroju, wybie­gała do parku i długo po nim cho­dziła, żeby się uspo­koić. Jej twarz wykrzy­wiał wów­czas gry­mas nie­okieł­zna­nej zło­ści, a w sze­roko otwar­tych oczach malo­wał się obłędny strach przed samą sobą. Jestem opę­tana, wiem, że jestem opę­tana – powta­rzała smutno i przy­śpie­szała kroku, pchana jakąś nie­ubła­ganą siłą sza­le­jącą w jej piersi. Gotowa była coś, kogoś, zabić. Wzbie­rało w niej nie­po­ha­mo­wane okru­cień­stwo.

W parku i na skraju lasu wra­cało to samo wspo­mnie­nie. To tutaj coś kie­dyś się stało. Roz­glą­dała się wokoło, szu­ka­jąc roz­wią­za­nia tajem­nicy. I wtedy wra­cał sen, jej sen o koniach. Na pewno gdzieś tutaj jest stado koni i klacz, która za chwilę wpad­nie w furię i rzuci się na nie, grzmo­cąc je kopy­tami i roz­ry­wa­jąc potęż­nymi zębami na strzępy.

Zatrzy­my­wała się, zmro­żona stra­chem. Ale ni­gdzie nie było koni.

Nagle z lasu dobiegł ją huk strzału, niby echo jej wła­snego sza­leń­stwa. Zaczęła scho­dzić w dół leśną, wil­gotną drogą, dep­cząc mokre, gni­jące liście. Idąc, usły­szała czyjś głos i płacz dziecka. Zatrzy­mała się w miej­scu, nad­słu­chu­jąc. Dziecko szlo­chało i ktoś je cicho pocie­szał. Ruszyła szybko w tamtą stronę, a jej dotych­czas bez­przed­mio­towa złość zna­la­zła ujście w podej­rze­niu, że ktoś krzyw­dzi dziecko. Bie­gła z wypie­kami na twa­rzy i błysz­czą­cymi oczami, bli­ska utraty tchu.

Zoba­czyła ich na wąskiej dróżce. Szlo­cha­jącą dziew­czynkę w czer­wo­nym płasz­czyku i kap­turku z kre­tów i schy­lo­nego nad nią gajo­wego Par­kina.

– Na pewno nie kcesz, żeby zagry­zoł małe kró­liczki, a potem je zjo­dał? Nie kcesz, żeby się rzu­coł na bażan­cice sie­dzące na joj­kach i prze­gry­zał im szyjki, co? On był zły. Popatrz na niego i potem płacz. Tylko na niego popatrz.

Gajowy mówił nie­zwy­kle czule, lecz jed­no­cze­śnie z wyraźną iry­ta­cją, a dziecko nie dawało się pocie­szyć. Kon­stan­cja pode­szła do nich, wciąż jesz­cze pełna gniewu, prze­ko­nana, że dziecku stała się jakaś krzywda.

– Co się tu dzieje? – zapy­tała ostro.

Gajowy wypro­sto­wał się szybko i dotknął kape­lu­sza.

– Zastrze­li­łem tego sta­rego kocura, co tu łaził, jak mu się podo­bało, mie­siąc albo i dwa – powie­dział szorstko, wska­zu­jąc zewłok ogrom­nego prę­go­wa­tego kota, roz­cią­gnięty na ścieżce. – A moja mała myśli, że jest nad czym beczeć. No, dość już tego – zwró­cił się do dziecka. – Jaśnie poni na cie­bie patrzy. A bądźże cicho.

Na­dal mówił do dziecka łagod­nie, ale w jego gło­sie wzbie­rało znie­cier­pli­wie­nie, a wzrok robił się twardy. Widać było, że dziecko się go boi.

Kon­stan­cja pochy­liła się nad dziew­czynką.

– Co ci się stało? Powiedz, malutka. Nie płacz już. To było wstrętne, złe koci­sko, szar­pał pazu­rami małe kró­liczki i mor­do­wał je. No, nie płacz. – Wła­sną chu­s­teczką deli­kat­nie otarła łzy z buzi dziecka porzu­co­nego przez matkę. Dziew­czynka z całą pew­no­ścią bała się męż­czy­zny, który był jej ojcem. Kon­stan­cja poczuła do niego nie­chęć. Nic dziw­nego, że żona go opu­ściła. Pomy­ślała, że w grun­cie rze­czy Par­kin nie lubi swo­jej córeczki.

– Będzie z wami przez cały dzień? – zapy­tała.

– Matka jest w domu – powie­dział, szybko obra­ca­jąc głowę w stronę gajówki. – Przy­cho­dzi zwy­kle w sobotę, żeby tro­chę posprzą­tać.

Kon­stan­cja czuła, że gajowy zmu­sza się do uprzej­mo­ści, lecz jej nie lubi, dla­tego że jest kobietą.

– Zapro­wa­dzę małą do domu, do babki. Jak się nazy­wasz, kocha­nie?

Dziew­czynka zer­k­nęła na nią nie­uf­nie. W jej ciem­nych oczach Kon­stan­cja dostrze­gła upór i nie­chęć.

– Con­nie Par­kin – odparła.

– No to chodźmy – powie­działa Kon­stan­cja, uśmie­cha­jąc się do niej. – Zapro­wa­dzę cię do domu, a tym­cza­sem Par­kin… a tym­cza­sem twój ojciec skoń­czy swoją robotę.

– Nie trzeba, psze pani – zapro­te­sto­wał gajowy.

– Zapro­wa­dzę ją – powtó­rzyła Kon­stan­cja, bio­rąc małą za rączkę.

Czuła, że Par­kin stoi i patrzy za nimi z nie­chę­cią. Nie lubił kobiet i gar­dził nimi. Był po pro­stu głupi.

W gajówce mała, ener­giczna sta­ruszka, ze smu­gami sadzy na nosie, czy­ściła pale­ni­sko. Wzdry­gnęła się, gdy dziew­czynka nie­spo­dzia­nie pod­bie­gła do niej. Odwró­ciła się i zoba­czyła Kon­stan­cję.

– Coś takiego! – wykrzyk­nęła.

– Dzień dobry – powie­działa Kon­stan­cja. – Przy­pro­wa­dzi­łam pani wnuczkę. Bar­dzo się prze­stra­szyła, kiedy jej ojciec zastrze­lił kłu­su­ją­cego kota.

– Coś takiego! Bar­dzo pani łaskawa, pszę pani. Co się pani mówi za to, że cię psy­pro­wa­dziła do domu, Con­nie?

– Dzię­kuję – powie­działa Con­nie, śmiało patrząc na Kon­stan­cję ciem­nymi oczami, ale jed­no­cze­śnie z zakło­po­ta­nia wkła­da­jąc palec do ust.

– Dzię­kuje wiel­moż­nej pani – pouczyła ją babka.

Ale dziew­czynka odwró­ciła się i nie chciała powtó­rzyć. Gór­nicy ni­gdy nie mówili „mylady”, jeśli mogli tego unik­nąć. Dziew­czynka wzdra­gała się nawet powie­dzieć „wiel­można”. Była wyraź­nie onie­śmie­lona.

– Wie­dzia­łam, że będzie awan­tura, jak ją weź­mie z sobą do lasu. Trudno z nim wytsy­mać, nawet kiedy jest w naj­lep­sym humoze. Bar­dzo dzię­kuję, ze jom pani psy­pro­wa­dziła. Bar­dzo dzię­kuje.

Sta­ruszka była wyraź­nie oszo­ło­miona odwie­dzi­nami Kon­stan­cji, ale jed­no­cze­śnie nie­za­do­wo­lona, że przy­ła­pano ją przy czysz­cze­niu pale­ni­ska, w dodatku z nosem usma­ro­wa­nym sadzą.

Kon­stan­cja wró­ciła do dworu, głę­boko świa­doma dystansu mię­dzy nią i tymi ludźmi. Nie byli do niej wrogo uspo­so­bieni, ale czuli wyraźną ulgę, gdy ich poże­gnała.

Z zado­wo­le­niem wró­ciła do Clif­forda i wła­snego śro­do­wi­ska. Nie wia­domo dla­czego ci ludzie zło­ścili ją. Jakie zuchwałe oczy miało dziecko Par­kina!

Tego wie­czoru z praw­dziwą przy­jem­no­ścią sie­działa w gabi­ne­cie Clif­forda, kiedy gło­śno jej czy­tał. Uspo­ka­jało to jej ura­żoną dumę.

W następną sobotę Clif­ford miał jakąś sprawę do Par­kina. Ale poprzed­niej nocy padał ulewny deszcz i nie można było wyje­chać wóz­kiem. Po połu­dniu Kon­stan­cja poszła więc pie­szo, żeby prze­ka­zać pole­ce­nie męża. Lubiła mieć cel dla swo­ich spa­ce­rów.

Fron­towe drzwi gajówki były zamknięte i nikt nie wyszedł ich otwo­rzyć. Okrą­żyła więc dom i nagle zoba­czyła Par­kina myją­cego się na podwórku. Zwy­cza­jem gór­ni­ków zdjął koszulę, odwi­nął spodnie na bio­drach i zanu­rzył głowę w mied­nicy z wodą. Kon­stan­cja wyco­fała się natych­miast i wró­ciła do lasu, żeby jesz­cze chwilę pospa­ce­ro­wać.

Ale w wil­got­nym pół­mroku lasu zaczęła drżeć, nie mogąc się opa­no­wać. Biały tors męż­czy­zny upar­cie maja­czył jej przed oczami i wyda­wał się nie­zwy­kle piękny. Białe, musku­larne, cudowne ciało, oble­czone gładką i mocną jak jedwab skórą. Cóż zna­czy jego twarz, nastro­szone wąsy i nie­przy­ja­zne, zuchwałe oczy. Cóż zna­czy jego głu­pota. Jego ciało było bosko piękne i roz­świe­tlało mrok jak obja­wie­nie. Clif­ford nawet w swoim naj­lep­szym okre­sie nie miał tak pocią­ga­jąco gład­kiej i jędr­nej skóry i nie był tak nad­ludzko piękny.

Z tru­dem prze­mo­gła się, żeby wró­cić do domku i zapu­kać do drzwi. Sto­jąc na progu, drżała z tłu­mio­nej emo­cji. Ni­gdy dotąd ani przez chwilę nie pomy­ślała o Par­ki­nie ina­czej, jak o pod­wład­nym gajo­wym. Wydało się jej nie­mal występ­kiem, że jego ciało może być tak nie­ska­la­nie piękne.

Posły­szała, że scho­dzi po scho­dach. Prze­bie­rał się przed pój­ściem do mia­sta. Słowa uwię­zły jej w gar­dle, gdy sta­nął przed nią w czy­stej koszuli, nowym kra­wa­cie i odświęt­nych spodniach. Jąkała się, prze­ka­zu­jąc mu pole­ce­nie męża, a on słu­chał, patrząc na nią zimno har­dymi oczami.

Nie podo­bała jej się jego twarz. Zdała sobie sprawę, że obrzy­dły jej twa­rze pro­sta­ków, ich bez­dusz­ność oraz nudne, wul­garne sprawy zaprzą­ta­jące ich myśli. Czy moż­liwe, żeby pod tą śmieszną czy­stą koszulą i kra­wa­tem kryło się tak piękne ciało samot­nego męż­czy­zny?

– Tak jest, mylady – powie­dział. – Wiem, czego życzy sobie sir Clif­ford. Zajmę się tym.

Kon­stan­cja odwró­ciła się i ode­szła. Wcho­dząc w mrok lasu, czuła, że Par­kin za nią patrzy. Na pewno myśli coś głu­piego i wul­gar­nego. Niech sobie myśli. Jest niczym. Pomimo ukry­tego piękna swego ciała, jest niczym. Ci głupi pro­ści ludzie obrzy­dli jej do osta­tecz­no­ści.

Ale wie­czo­rem, w sypialni, przy­glą­dała się swemu nagiemu ciału, zasta­na­wia­jąc się, czy i w nim ktoś mógłby dostrzec to zja­wi­skowe piękno, jakie ona przez krótką chwilę dostrze­gła w tam­tym czło­wieku. Czy jakiś męż­czy­zna ujrzy w niej takie samo piękno?

Przy­gnę­biona, narzu­ciła nocną koszulę. Po co to wszystko? I tak nic z tego. Clif­ford, który był kul­tu­ral­nym męż­czy­zną, w sen­sie fizycz­nym był dla niej stra­cony. A męż­czyźni o pięk­nych cia­łach mieli pospo­lite, głu­pie twa­rze, które jej nie inte­re­so­wały i pospo­lite, głup­ko­wate głosy, któ­rych wola­łaby ni­gdy wię­cej nie sły­szeć.

Clif­ford czy­tał jej gło­śno pra­wie co wie­czór. Cza­sem bywał zmę­czony. Jego kalec­two wywo­ły­wało stany znu­że­nia, które dzia­łały na niego jak natu­ralna nar­koza. Ale czy­ta­nie gło­śno spra­wiało mu wielką przy­jem­ność, obo­jęt­nie jakiej książki. Ostat­nio naj­bar­dziej odpo­wia­dały mu zabawne powie­ści. Czy­tał Hadżi Babę. Kon­stan­cja słu­chała ze schy­loną głową, szy­jąc lub haftu­jąc. Dłu­gie, lśniące, kasz­ta­no­wate włosy buj­nym węzłem swo­bod­nie leżały na jej karku. Clif­ford nie podej­rze­wał, jakie myśli snują się w jej pozor­nie nie­win­nej dziew­czę­cej gło­wie. Pogrą­żony w lek­tu­rze czuł się szczę­śliwy, że ma ją przy sobie, stale czymś zajętą i nie­na­rze­ka­jącą na los.

Śmiał się ser­decz­nie z Hadżi Baby, gdy tego walecz­nego boha­tera przej­mo­wał odrazą widok obna­żo­nych twa­rzy angiel­skich kobiet. Och, gdyby te kobiety zakryły twa­rze, jaki ogień namięt­no­ści roz­pa­liłby serce Hadżiego! Ale nie­przy­stojna nagość ich obli­cza gasiła w nim ogień pożą­da­nia.

Clif­forda nie­sły­cha­nie to bawiło. Kon­stan­cja unio­sła głowę i spoj­rzała na niego dużymi, nie­bie­skimi oczami, peł­nymi smutku i zadumy.

– Czy nie uwa­żasz, że naprawdę szkoda, iż u ludzi nie widzimy ni­gdy nic innego, tylko ich twa­rze? – zapy­tała. – Czy nie sądzisz, że twarz jest chyba naj­mniej udaną czę­ścią ciała więk­szo­ści ludzi?

– Chcesz przez to powie­dzieć, że lepiej byłoby, gdyby zakryli twa­rze i cho­dzili nago? – Zaśmiał się. – Wspa­niały pomysł! Przy­po­mina mi Reno­ira. Mówił, że zawsze stara się pozba­wić twa­rze zna­cze­nia i uczy­nić je po pro­stu jed­nym z mało istot­nych frag­men­tów postaci.

– Tak – odparła. – Dla­czego zawsze mamy widzieć tylko czy­jąś twarz, a nie całą postać? Jestem pewna, że to błąd.

– Być może. Wydaje mi się jed­nak, że wła­śnie w twa­rzy odzwier­cie­dla się oso­bo­wość każ­dego z nas.

– Ale jest może w nas jesz­cze coś poza oso­bo­wo­ścią? Coś, co się ni­gdy nie uze­wnętrz­nia.

Zasta­no­wił się nad tym: jesz­cze coś poza oso­bo­wo­ścią? Poczuł ogar­nia­jący go nie­po­kój. Spoj­rzał uważ­nie na żonę. Ale ona na­dal szyła z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem.

– Co może w nas być poza oso­bo­wo­ścią? – zapy­tał. Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na niego z zadumą w nie­win­nych błę­kit­nych oczach.

– Czy ciało nie może mieć wła­snego życia, może nawet auten­tycz­niej­szego niż oso­bo­wość?

– Ciało… to zna­czy żołą­dek, serce, płuca? – zapy­tał. Ale ona myślała o czymś innym.

– Dla­czego tors czę­sto bywa w rzeź­bie taki piękny, bez głowy? Żyje wła­snym życiem.

– Moż­liwe – zgo­dził się z nią, ury­wa­jąc dys­ku­sję. Poczuł się na nie­bez­piecz­nym grun­cie i wyostrzony zmysł samo­za­cho­waw­czy powstrzy­mał go przed dal­szą roz­mową. Znów zaczął czy­tać.

Lecz ona miała nowy mgli­sty temat do roz­my­ślań: ciało żyjące czy­stym, nie­po­ka­la­nym wła­snym życiem, nie­za­leż­nie od twa­rzy, defor­mo­wa­nej tak wielu róż­nymi uczu­ciami, fru­stra­cją lub wręcz wul­gar­no­ścią. Twa­rze pra­wie zawsze są pospo­lite. Nawet jej wła­sna wyra­żała roz­go­ry­cze­nie, z czego Kon­stan­cja zda­wała sobie sprawę.

Zakryła ją gęstą woalką, jak maho­me­tanka, zosta­wia­jąc odsło­nięte tylko oczy. Potem sta­nęła przed lustrem i patrzyła na swoje leniwe, zło­ci­ste, mil­czące ciało. Też było nie­win­nie piękne i prze­ma­wiało uta­joną tęsk­notą. Jej piersi były oczami, a pępek ustami stu­lo­nymi w tęsk­nym ocze­ki­wa­niu. Wszystko to mówiło swo­istym mil­czą­cym języ­kiem, bez tanich słów.

Ale wkrótce ten nastrój znów ją opu­ścił i cał­ko­wi­cie zapo­mniała o swoim ciele. Nade­szło Boże Naro­dze­nie, a z nim mnó­stwo roz­ma­itych obo­wiąz­ków. Była teraz nie­zwy­kle trzeźwa, roz­sądna i zapra­co­wana. Nie przy­szło jej nawet na myśl wra­cać do tam­tych obłą­ka­nych roz­wa­żań o ciele. Dzięki Bogu skoń­czyła z tymi bzdu­rami. Miała tysiąc spraw do zała­twie­nia.

W cza­sie świąt Bożego Naro­dze­nia i Nowego Roku mieli gości, głów­nie przy­ja­ciół i krew­nych Clif­forda. Wszy­scy byli bar­dzo mili i Clif­ford był w dobrej for­mie. Pano­wał miły, wesoły nastrój, przy­po­mi­na­jący nie­mal czasy przed­wo­jenne. Lady Ewa Rol­le­ston, ciotka Clif­forda, spę­dziła u nich kilka dni. Pozo­stało w niej coś z daw­nej grande dame, gdyż pocho­dziła z jed­nego z naj­zna­ko­mit­szych angiel­skich rodów. Utra­ciła jed­nak dobrą repu­ta­cję z powodu namięt­no­ści do kart i pociągu do alko­holu.

Była teraz wdową, wysoką, szczu­płą damą, pozor­nie powścią­gliwą i odro­binę roz­tar­gnioną. Jej nie­bie­skie oczy wyda­wały się tro­chę bez­myślne, a kształtny ary­sto­kra­tyczny nos był lekko zaczer­wie­niony. Mimo to pozo­stała grande dame. Pozor­nie pro­sta i bez­po­śred­nia, na­dal potra­fiła wymu­szać sza­cu­nek dla swo­jej osoby. Sączyła swoją brandy z dys­tyn­go­waną obo­jęt­no­ścią, nie przej­mu­jąc się szep­ta­nymi po cichu komen­ta­rzami.

Kon­stan­cja lubiła ją, ale czuła się w jej towa­rzy­stwie onie­śmie­lona. Lady Ewa, stale ubrana na czarno i ory­gi­nal­nie naiwna naiw­no­ścią w stylu nie­mal ujmu­jąco dziew­czę­cym, wyglą­dała jak zjawa z innego świata. A jed­nak za tą jej dziew­częcą pro­stotą tkwiła zde­cy­do­wana i bez­względna nie­ustę­pli­wość. Wewnętrz­nie nie­czuła i nie­przy­stępna, była jak Mat­ter­horn – i to przede wszyst­kim cha­rak­te­ry­zo­wało lady Ewę.

Swoją sio­strze­nicą Kon­stan­cją tro­chę gar­dziła. Jej zamglone nie­bie­skie oczy czę­sto z chłodną obo­jęt­no­ścią patrzyły na młodą, ładną kobietę. Kon­stan­cja zawsze ser­decz­nie, nie­mal czule odno­siła się do ciotki, która nie odwza­jem­nia­jąc tych uczuć, lek­ce­wa­żyła ją. Córka sta­rego kontr­ad­mi­rała nie pocho­dziła z klasy panu­ją­cej. Nie potra­fiła wła­dać. Mogła być bar­dzo dobrą panią domu. Umiała wyma­gać, ale nie wła­dać, to nie leżało w jej natu­rze. Pod tym wzglę­dem Clif­ford był lep­szy.

Kon­stan­cja wie­działa, że grande dame będąca jej ciotką w isto­cie żywi dla niej wzgardę. Ale ta grande dame to był tylko ostatni trik ciotki Ewy, jej ostat­nia atu­towa karta.

Choć tylko do pew­nych gra­nic. Z chwilą gdy prze­sta­wano się lito­wać nad piękną, tro­chę skom­pro­mi­to­waną lady, jej „grande dame­rie”, jak to nazy­wał Clif­ford, w ogóle prze­sta­wały być jakim­kol­wiek atu­tem.

– Jesteś naprawdę cudowna, kocha­nie – powie­działa lady Ewa, sie­dząc z Kon­stan­cją w jej salo­niku.

– Dla­czego? – zapy­tała Kon­stan­cja, lekko zanie­po­ko­jona, gdyż spo­dzie­wała się jakiejś zasadzki.

– Ten twój sto­su­nek do Clif­forda. Jest naprawdę wspa­niały! Musisz mieć cudowną naturę.

– Dla­czego? – powtó­rzyła Kon­stan­cja.

– Biedny chło­piec, tak strasz­nie oka­le­czony. Można powie­dzieć, że została z niego połowa męż­czy­zny. Oczy­wi­ście, ta wła­ściwa dla takich osób jak ja. Jest taki dow­cipny i zaj­mu­jący. Ale nie wiem, czy żonie to może wystar­czyć.

– Clif­ford jest bez zarzutu, zapew­niam cio­cię – odparła Kon­stan­cja. – Jest nie­omal dosko­na­łym mężem.

– Na pewno, zauwa­ży­łam to. Ogrom­nie się stara zacho­wać twoje uczu­cie. Dobrze wie, co robi. Gdyby nie ten wypa­dek na woj­nie, byłby na pewno ide­ałem męża. Ale tak jak się rze­czy mają, musisz bar­dzo bole­śnie odczu­wać brak pew­nej dzie­dziny życia. Zosta­łaś jej pozba­wiona.

– Wcale nie! – wykrzyk­nęła Kon­stan­cja. – Nie zosta­łam pozba­wiona niczego, czego mogła­bym pra­gnąć. Pro­szę mi wie­rzyć.

Lady Ewa spoj­rzała na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– W takim razie bar­dzo się cie­szę – powie­działa. – Byłoby okropne, gdy­byś cier­piała z tego powodu. Nie ma nic gor­szego, jak wyrzec się cze­goś w mło­do­ści, odżywa to potem w czło­wieku, kiedy jest już za stary. Nie ma nic gor­szego dla kobiety w śred­nim wieku niż uczu­cie, że ją coś omi­nęło. Może wła­śnie coś naj­waż­niej­szego.

– Ale co jest w życiu naj­waż­niej­sze? – zapy­tała Kon­stan­cja.

– Tego nie wiem. Ale ma to jakiś zwią­zek z męż­czy­znami. Byłam wierna swemu mężowi. Nie mówię, że tego żałuję. Ale cza­sem ogrom­nie mi bra­ko­wało, że nie zazna­łam cze­goś innego. To strasz­liwa rzecz czuć, że się umrze bez zakosz­to­wa­nia tego, po co w pew­nym sen­sie zostało się stwo­rzo­nym.

– Lecz po co zosta­li­śmy stwo­rzeni? – z przy­mu­sem zapy­tała Kon­stan­cja. – Wydaje mi się, że dla bar­dzo wielu celów. A może bez żad­nego celu w ogóle. To kwe­stia pry­wat­nego sądu każ­dego z nas.

– Nie wiem, nie jestem tego pewna – powie­działa lady Ewa. – Kiedy byłam młoda, chcia­łam wpro­wa­dzać reformy, myśla­łam o poli­tyce i innych tego rodzaju spra­wach. I zdo­by­łam to, czego chcia­łam. Oboje z mężem byli­śmy tak po uszy zagłę­bieni w poli­tyce, że wła­ści­wie wszystko inne ginęło nam z oczu. Oczy­wi­ście pobra­li­śmy się z miło­ści… i mamy troje dzieci. Ale pod koniec, mając około czter­dzie­stu sze­ściu lat, poczu­łam, że żyłam abso­lut­nie nada­rem­nie. Ni­gdy nie zazna­łam jedy­nej rze­czy, któ­rej naprawdę pra­gnę­łam. A potem już było za późno. Nie może spo­tkać kobiety nic strasz­liw­szego. Myślę, że powinny wię­cej eks­pe­ry­men­to­wać. Nabi­jamy sobie czymś głowy i pozo­sta­jemy głu­che na wszystko inne. Gdyby kobiety miały szer­sze spoj­rze­nie i wię­cej eks­pe­ry­men­to­wały w poszu­ki­wa­niu tego, czego naprawdę chcą, na pewno by coś zna­la­zły.

– Ale co? Co można zna­leźć? – zapy­tała zdu­miona Kon­stan­cja.

– Nie wiem. Ale zawsze czymś zaprzą­tamy sobie głowę. Ja wmó­wi­łam w sie­bie, że chcę roman­tycz­nej miło­ści i poli­tyki… jak gdyby z powie­ści Geo­rge’a Mere­di­tha. Osią­gnę­łam jedno i dru­gie. I wcale nie było to tym, czego pra­gnę­łam. Kobiety powinny być bar­dzo ostrożne, gdy w grę wcho­dzą sprawy, o któ­rych na pewno wie­dzą, że ich pra­gną naj­bar­dziej. Pra­wie zawsze się mylą i kiedy wresz­cie speł­nią się ich pra­gnie­nia, spo­tyka je gorz­kie roz­cza­row­nie.

– Ale co cio­cia mogłaby mieć takiego, co by cio­cię uszczę­śli­wiło?

– Nie wiem dokład­nie. Ale myślę, że gdy­bym swego czasu ucięła sobie mały roman­sik z przy­stoj­nym, weso­łym poli­cjan­tem, czu­ła­bym się dziś lepiej. W każ­dym razie teraz mi się wydaje, że wła­śnie tego chcia­łam.

Kon­stan­cja zaczęła cicho się śmiać.

– Jakie to się wydaje pro­ste – powie­działa.

– Nie­praw­daż? – odparła lady Ewa. – Ale jak byłam młoda, rów­nie łatwo byłoby mi zacząć fru­wać. Ni­gdy nie mogła­bym weso­łemu, mło­demu poli­cjan­towi pozwo­lić na to… to zna­czy dopóki bym go nie prze­mie­niła w coś innego, co nie byłoby już weso­łym, mło­dym poli­cjan­tem. Po pro­stu nie mogłam. A teraz tego żałuję. Czy nie wydaje ci się to absur­dem w ustach sta­rej kobiety?

Lady Ewa nie była stara, bra­ko­wało jej jesz­cze kilka dobrych lat do sześć­dzie­siątki. Ale uwa­żała swoją mło­dość za skoń­czoną.

– Rze­czy­wi­ście wydaje się to tro­chę dziwne – powie­działa Kon­stan­cja.

– Dla­tego chcia­łam cię ostrzec. Pró­buj i bierz, czego pra­gniesz, za młodu. Sta­rze­jąca się kobieta, opę­tana darem­nymi żalami, to gor­sze, niż gdyby opę­tał ją dia­beł.

Kon­stan­cja spoj­rzała badaw­czo na ciotkę.

– Dzię­kuję za ostrze­że­nie – powie­działa. – Ale ja naprawdę myślę, że mam wszystko, czego chcę. Czy nie sądzisz, cio­ciu, że kobiety są utra­pie­niem… nawet dla sie­bie samych? Nie przy­pusz­czam, żeby naprawdę w mniej­szym lub więk­szym stop­niu miało to zwią­zek z sym­bo­licz­nym poli­cjan­tem. Wszyst­kie czu­jemy się zawie­dzione, zbli­ża­jąc się do pięć­dzie­siątki, nie­za­leż­nie od tego, co mia­ły­śmy w życiu. Jestem pewna, że żony poli­cjan­tów też się tak czują, może nawet bar­dziej niż my.

– Nie wiem – zasta­no­wiła się lady Ewa. – Nie sądzę. Ale ty jesteś ode mnie o tyle mądrzej­sza.

– Wcale nie jestem mądra – zaprze­czyła Kon­stan­cja. – Tylko myślę, że mam wszystko, czego pra­gnę… – Ostat­nie zda­nie zabrzmiało tro­chę nie­pew­nie i lady Ewa spoj­rzała na nią z nie­do­wie­rza­niem, wie­dząc, że jej sio­strze­nica kła­mie. Więc jed­nak coś ukrywa! Spo­dzie­wała się, że musi tak być.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pierw­sze wyda­nie uka­zało się w roku 1928 we Flo­ren­cji. Obec­nie do naby­cia w wyda­niach Heine­manna i Pen­guin Books. [wróć]

2.pour épater le bour­gois (franc.) – żeby zgor­szyć, zaim­po­no­wać (przyp. tłum.). [wróć]

3.Unter­gang des Aben­dlan­des (niem.) – zmierzch Zachodu (przyp. tłum.). [wróć]

4. Baro­net – angiel­ski tytuł szla­checki usta­no­wiony przez Jakuba I. [wróć]