Klaudiusz i Messalina - Robert Graves - ebook + książka

Klaudiusz i Messalina ebook

Robert Graves

4,6

Opis

To kontynuacja sławnej powieści historycznej Roberta Gravesa „Ja, Klaudiusz”. Tytułowy bohater miał już 51 lat, gdy po zamordowaniu Kaliguli w 41 roku n.e. niespodziewanie został wyniesiony do godności cesarza Rzymu. Ułomności fizyczne - to, że się jąkał, utykał na nogę, ślinił i miał tiki nerwowe - sprawiły, iż przetrwał liczne spiski i morderstwa, które przerzedziły ród cesarski. Jego żoną była Messalina, kobieta obdarzona nienasyconym temperamentem seksualnym i skłonnością do intryg. Klaudiusz długo tolerował jej wybryki, ale nadszedł czas, gdy musiał położyć im kres... Graves bardzo sugestywnie ukazał walkę o władzę, wpływy i bogactwa oraz towarzyszące jej namiętności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 733

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
6
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksurg

Nie oderwiesz się od lektury

Nadal dobrze się czyta. klasyka
00

Popularność




Od autora

OD AUTORA

Sys­tem mone­tarny wystę­pu­jący w tej książce przed­sta­wia się nastę­pu­jąco. Pod­sta­wową jed­nostką mone­tarną jest „sztuka złota”, czyli aureus. Warta jest sto sester­ców lub dwa­dzie­ścia pięć srebr­nych dena­rów („sztuk sre­bra”). W przy­bli­że­niu jest to rów­no­war­tość dzie­się­ciu zło­tych. Jed­nostką dłu­go­ści jest mila rzym­ska, równa 1478,5 metra. Daty w książce dla uła­twie­nia podano według kalen­da­rza gre­go­riań­skiego. Zacho­wano rów­nież współ­cze­sne nazwy miast oraz więk­szo­ści ter­mi­nów woj­sko­wych. Kalen­darz grecki, któ­rym posłu­guje się Klau­diusz, oparty jest na zasa­dzie licze­nia od pierw­szej olim­piady w roku 776 p.n.e. Podobną zasadę zasto­so­wano odno­śnie do naj­bar­dziej popu­lar­nych imion. I tak, pisze się Liwiusz zamiast Titus Livius, Cym­be­lin zamiast Cuno­be­li­nus, Marek Anto­niusz zamiast Mar­cus Anto­nius.

Klau­diusz pisał po grecku, zgod­nie z duchem jego cza­sów, sta­ran­nie wyja­śniał zatem łaciń­skie dow­cipy oraz zamiesz­czał swoje tłu­ma­cze­nie frag­mentu dzieła Enniu­sza.

Kilku recen­zen­tów książki „Ja, Klau­diusz”, która poprze­dza Klau­diusza i Mes­sa­linę, suge­ruje, że pisząc tę książkę, korzy­sta­łem jedy­nie z „Rocz­ni­ków” Tacyta oraz „Żywo­tów ceza­rów” Swe­to­niu­sza, a uzy­skany mate­riał posze­rzy­łem o wytwory swo­jej buj­nej wyobraźni. Nie jest to prawda w wypadku „Ja, Klau­diusz”, a zupeł­nie ina­czej jest w wypadku kolej­nej książki. Źró­dłami do napi­sa­nia „Klau­diusza i Mes­sa­liny” były prace nastę­pu­ją­cych sta­ro­żyt­nych pisa­rzy: Tacyta, Kasju­sza Diona, Swe­to­niu­sza, Pli­niu­sza, War­rona, Wale­riu­sza Mak­syma, Oro­zju­sza, Fron­tyna, Stra­bona, Cezara, Kolu­melli, Plu­tar­cha, Fla­wiu­sza, Dio­dora, Focju­sza, Ksy­li­fina, Zona­raza, Seneki, Petro­niu­sza, Juwe­nala, Filona, Cel­susa, auto­rów „Dzie­jów Apo­stol­skich” i apo­kry­ficz­nych ewan­ge­lii Niko­dema i św. Jakuba, a także listy i mowy Klau­diusza.

Kilka zda­rzeń opi­sa­nych w tej książce, mimo że nie popar­tych żad­nymi fak­tami histo­rycz­nymi, jed­nak, mam nadzieję, nie wydaje się nie­praw­do­po­dobne. Żadna z opi­sa­nych postaci nie jest fik­cyjna. Naj­więk­sze trud­no­ści spra­wiło mi opi­sa­nie zwy­cię­stwa Klau­diu­sza nad Karak­ta­kiem z powodu ską­pych infor­ma­cji na ten temat. By względ­nie wier­nie przed­sta­wić obraz bry­tyj­skiego dru­idy­zmu, dodat­kowo korzy­sta­łem z wyni­ków prac arche­olo­gicz­nych, ze sta­rej lite­ra­tury cel­tyc­kiej oraz z wia­do­mo­ści o mega­li­tycz­nej kul­tu­rze na Nowych Hebry­dach, gdzie do dziś dolmeny i men­hiry odgry­wają znaczną obrzę­dową rolę. W kry­tyce wcze­snego chrze­ści­jań­stwa sta­ra­łem się nie wymy­ślać nowych zarzu­tów, lecz jedy­nie powta­rzać te z cza­sów antycz­nych. Sam Klau­diusz nie­przy­chyl­nie odno­sił się do chrze­ści­jań­stwa, a swoje sądy o reli­giach bli­skow­schod­nich czer­pał ze słów Heroda Agrypy, króla żydow­skiego, który ska­zał na śmierć św. Jakuba i uwię­ził św. Pio­tra, a który był przy­ja­cie­lem Klau­diu­sza.

Ponow­nie dzię­kuję Lau­rze Riding za sta­ranne przy­go­to­wa­nie maszy­no­pisu oraz za cenne wska­zówki; T.E. Shaw za sczy­ta­nie „szczo­tek”; Joce­lyn Toyn­bee, wykła­dowcy histo­rii sta­ro­żyt­nej w Newn­ham Col­lege w Cam­bridge, za ser­deczną pomoc. Kie­ruję także słowa podzię­ko­wa­nia do Arnalda Momi­gliano, autora mono­gra­fii o Klau­diu­szu.

Rozdział I

ROZ­DZIAŁ I

41 r. n.e.

Dwa lata mijają od chwili, kiedy ukoń­czy­łem swą długą opo­wieść o tym, w jaki spo­sób ja, Tybe­riusz Klau­diusz Dru­zus Neron Ger­ma­nik, kuter­noga, jąkała, rodzinny głu­pek, któ­rego żaden z moich krwi i wła­dzy żąd­nych krew­nych nie zadał sobie trudu ska­zać na śmierć, otruć, zmu­sić do samo­bój­stwa, zamo­rzyć gło­dem – jed­nym sło­wem: pozbyć się prak­ty­ko­wa­nym w naszej rodzi­nie zwy­cza­jem; w jaki spo­sób, powta­rzam, prze­ży­łem ich wszyst­kich, nawet mego sza­lo­nego bra­tanka Kali­gulę, i pew­nego dnia, cał­kiem nie­spo­dzia­nie, zosta­łem przez optio1 i cen­tu­rio­nów pre­to­ria­nów obwo­łany cesa­rzem.

Na tym dra­ma­tycz­nym momen­cie zakoń­czy­łem swoją opo­wieść; , przy­znaję, w spo­sób, jak na histo­ryka, wielce nie­sto­sowny. Histo­rio­gra­fia bowiem nie uznaje efek­tow­nej maniery prze­ry­wa­nia dzieła w momen­cie naj­więk­szego napię­cia. Wedle prze­pi­sów powi­nie­nem był uwzględ­nić przy­naj­mniej jesz­cze jedno sta­dium w roz­woju zda­rzeń. Powi­nie­nem był opo­wie­dzieć o sta­no­wi­sku, jakie zajęła reszta armii wobec samo­woli pre­to­ria­nów; o tym, co myślał i czuł senat, gdy mu przy­szło przy­jąć władcę tak nie­świetne roku­ją­cego nadzieje; o tym, czy doszło do roz­lewu krwi i jakie były dal­sze losy pre­to­ria­nów: Kasju­sza Che­rei, Akwili, Tygrysa, męża mej bra­ta­nicy, Wini­cju­sza, i pozo­sta­łych zabój­ców Kali­guli. Zamiast tego zwie­rzy­łem się w zakoń­cze­niu z myśli, które prze­bie­gały mi przez głowę, gdy sie­dzą­cego nie­wy­god­nie na ramio­nach dwóch pre­to­ria­nów, przy­stro­jo­nego zło­tym wień­cem Kali­guli, krzywo wsa­dzo­nym na głowę, obno­szono mnie trium­fal­nie naokoło dzie­dzińca.

Jeżeli nie kon­ty­nu­owa­łem dzieła, to dla­tego, iż uwa­ża­łem je raczej za rodzaj apo­lo­gii niż pracę ści­śle histo­ryczną. Chcia­łem w jakiś spo­sób uspra­wie­dli­wić swoją zgodę na przy­ję­cie wła­dzy cesar­skiej. Praw­do­po­dob­nie bowiem przy­po­mi­na­cie sobie, że zarówno mój dzia­dek, jak i ojciec byli repu­bli­ka­nami z krwi i kości i że w spadku po nich prze­ją­łem repu­bli­kań­skie prze­ko­na­nia. Rządy Tybe­riu­sza i Kali­guli utwier­dziły mnie jesz­cze w nie­chęci do monar­chii. Ceza­rem obwo­łano mnie w pięć­dzie­sią­tym roku życia; w tym wieku trudno już zmie­nić poli­tyczną barwę. Cho­dziło mi więc o to, żeby prze­ko­nać czy­tel­nika, jak obca mi była wszelka żądza wła­dzy i że tylko nie­uchronna koniecz­ność kazała mi ulec kapry­sowi żoł­nie­rzy. Odma­wia­jąc wydał­bym wyrok śmierci nie tylko na sie­bie, ale i na Mes­sa­linę, którą gorąco kocha­łem, i na swe nie­na­ro­dzone jesz­cze dzie­cię. (Cie­kawa rzecz, skąd biorą się tak silne uczu­cia do nie­na­ro­dzonego jesz­cze dziecka). Nie chcia­łem, żeby potom­ność widziała we mnie chy­trego opor­tu­ni­stę, który robi z sie­bie pół­główka i przy­cza­iw­szy się czeka cier­pli­wie, kiedy go zaleci od strony pałacu wiatr spi­sku prze­ciw cesa­rzowi, aby w pomyśl­nym momen­cie zgło­sić się śmiało po suk­ce­sję. Podej­mu­jąc obec­nie dal­szy ciąg auto­bio­gra­fii, pra­gnę przede wszyst­kim wytłu­ma­czyć, dla­czego linia mego postę­po­wa­nia w ciągu trzy­na­sto­let­nich rzą­dów wyka­zuje tyle zała­mań. Mam nadzieję, że uda mi się uspra­wie­dli­wić pozorny brak kon­se­kwen­cji w mych poczy­na­niach z róż­nych okre­sów pano­wa­nia, gdy wykażę ich zależ­ność od prze­ko­nań, któ­rym ni­gdy, przy­się­gam, dobro­wol­nie się nie sprze­nie­wie­rzy­łem. A jeśli nie potra­fię uspra­wie­dli­wić swych czy­nów, to może przy­naj­mniej wykażę, w jak nie­zwy­kle trud­nej znaj­do­wa­łem się sytu­acji, pozo­sta­wia­jąc czy­tel­ni­kom roz­strzy­gnię­cie, jak powi­nie­nem był postę­po­wać.

Powróćmy więc do chwili, w któ­rej prze­rwa­łem swoje opo­wia­da­nie. Wpierw jed­nak pozwól­cie mi pod­kre­ślić, że sprawy wzię­łyby znacz­nie gor­szy dla Rzymu obrót, gdyby wła­śnie w tym cza­sie nie bawił w sto­licy król żydow­ski Herod Agrypa. On jeden w kry­tycz­nej chwili po zamor­do­wa­niu Kali­guli nie stra­cił głowy i oca­lił życie tłu­mom zebra­nym w teatrze pala­tyń­skim. Gdyby nie on, ger­mań­ska straż przy­boczna spra­wi­łaby wśród widzów nie­by­wałą masa­krę. Dziwne może się wydać moim czy­tel­ni­kom, że aż do ostat­niej strony tej histo­rii nie spo­tkali się z naj­mniej­szą wzmianką doty­czącą zdu­mie­wa­ją­cych losów Heroda Agrypy, choć drogi naszego życia tyle razy się krzy­żo­wały. Wyni­kło to stąd, że przy­gody Heroda two­rzyły same przez się całość; chcąc je potrak­to­wać tak, jak na to zasłu­gi­wały, musiał­bym ich boha­tera uczy­nić pierw­szo­pla­nową posta­cią mojej opo­wie­ści, któ­rej punkt cięż­ko­ści miał prze­cież leżeć gdzie indziej, a któ­rej i tak już gro­ziło nie­ustanne prze­ła­do­wa­nie mate­ria­łem wąt­pli­wej war­to­ści. Dla­tego też rad jestem, że pomi­ną­łem dotych­czas Heroda. Ponie­waż w wypad­kach, na które teraz przy­cho­dzi kolej, ode­grał on poważną rolę, mogę, nie oba­wia­jąc się nie­wska­za­nej dygre­sji, opo­wie­dzieć histo­rię jego życia aż do śmierci Kali­guli i cią­gnąć ją rów­no­le­gle ze swoją wła­sną aż do chwili śmierci samego Heroda. W ten spo­sób nie nad­we­rężę dra­ma­tycz­nej jed­no­ści, co nastą­pi­łoby, gdy­bym histo­rię Heroda roz­bił mię­dzy oby­dwa tomy. Nie chcę przez to jed­nak powie­dzieć, że należę do histo­ry­ków dra­ma­ty­zu­ją­cych swe dzieła. Jak mogli­ście zauwa­żyć, jestem raczej ostrożny w sto­so­wa­niu jakichś okre­ślo­nych form lite­rac­kich. Fak­tem jed­nak jest, że nie można pisać o Hero­dzie, nie zapra­wia­jąc opo­wia­da­nia pewną dozą teatral­no­ści. Życie jego bowiem przy­po­mi­nało teatralną sztukę; on sam grał w niej główną rolę, a reszta zespołu dziel­nie mu sekun­do­wała. Nie była to jed­nak tra­ge­dia w czy­stym stylu kla­sycz­nym; ten cha­rak­ter posia­dało tylko zakoń­cze­nie z kon­wen­cjo­nalną karą bogów za kon­wen­cjo­nalny grzech pychy. Poza tym zbyt wiele było w sztuce ele­men­tów nie­hel­leń­skich. Tak na przy­kład bóg, który wymie­rzył karę, nie nale­żał do wytwor­nego towa­rzy­stwa olim­pij­czy­ków. Prze­ciw­nie, był to chyba naj­dzi­wacz­niej­szy z bogów, jacy znaj­dują się na obsza­rze moich roz­le­głych domi­niów i poza ich gra­ni­cami; bóg, któ­rego wize­ru­nek ni­gdzie nie ist­nieje, któ­rego imie­nia nie wolno wyma­wiać poboż­nym wyznaw­com (cho­ciaż ku czci jego obrze­zują naple­tek i doko­nują wielu innych dziw­nych i bar­ba­rzyń­skich obrząd­ków). Bóg ten podobno prze­bywa samotny w Jero­zo­li­mie, w antycz­nej cedro­wej skrzyni obi­tej bor­su­czymi, na nie­bie­sko far­bo­wa­nymi skó­rami; nie chce mieć nic do czy­nie­nia z innymi bóstwami tego świata i nawet nie przyj­muje do wia­do­mo­ści ich ist­nie­nia. Zresztą histo­ria Heroda obok ele­men­tów tra­gicz­nych zawiera zbyt wiele far­so­wych, aby mogła się stać tema­tem dla dra­ma­turga zło­tego wieku Hel­lady. Wyobraź­cie sobie tylko dostoj­nego Sofo­klesa, który w gór­no­lot­nym, poetyc­kim stylu ma mówić o dłu­gach Heroda.

Obec­nie, jak już nad­mie­ni­łem, chcę szcze­gó­łowo opo­wie­dzieć wszystko, co pomi­ną­łem poprzed­nio, i wydaje mi się, że będzie naj­le­piej, jeśli skoń­czę naj­pierw starą histo­rię, a dopiero potem przejdę do nowej.

Tak więc w tym miej­scu roz­po­czyna się wresz­cie

HISTO­RIA HERODA AGRYPPY

Przede wszyst­kim trzeba pamię­tać, że Herod Agrypa nie był ani krew­nym, ani powi­no­wa­tym wiel­kiego Marka Wip­sa­niu­sza Agrypy, Augu­stow­skiego legata, który oże­nił się z jedyną córką cezara, Julią, i został w ten spo­sób dziad­kiem mojego bra­tanka Gaju­sza Kali­guli i mej bra­ta­nicy Agry­pi­nilli. Nie był też wyzwo­leń­cem Agrypy, jak mogli­by­ście przy­pusz­czać ze względu na to, że w Rzy­mie wyzwo­leni nie­wol­nicy mają zwy­czaj w dowód wdzięcz­no­ści przyj­mo­wać imiona swo­ich poprzed­nich panów. Nie, nic podob­nego. Został on tak nazwany przez swego dziadka Heroda Wiel­kiego, króla żydow­skiego, na cześć wspo­mnia­nego Agrypy, który wła­śnie w tym cza­sie umarł. Prze­cież Herod Wielki, ten nie­prze­ciętny i groźny sta­rzec, tron swój zawdzię­czał w rów­nym stop­niu sto­sun­kom z Agrypą, jak popar­ciu Augu­sta, który widział w nim poży­tecz­nego sprzy­mie­rzeńca na Bli­skim Wscho­dzie.

Rodzina Heroda wywo­dziła się z Edom, górzy­stej kra­iny leżą­cej mię­dzy Ara­bią a połu­dniową Judeą, i nie była pocho­dze­nia żydow­skiego. Herod Wielki, uro­dzony z matki Arabki, otrzy­mał od Juliu­sza Cezara zarząd Gali­lei w tym cza­sie, kiedy ojciec jego dostał zarząd Judei. Miał wtedy zale­d­wie pięt­na­ście lat. Od razu popadł w cięż­kie tara­paty, gdyż tępiąc w swoim okręgu ban­dy­tyzm, ska­zał na śmierć bez sądu kilku oby­wa­teli żydow­skich, za co pozwano go przed naj­wyż­szy sąd żydow­ski, san­he­dryn. Na wezwa­nie to zare­ago­wał w spo­sób wysoce pro­wo­ka­cyjny, zja­wia­jąc się przed sędziami w pur­pu­ro­wym płasz­czu, oto­czony zbroj­nymi żoł­nie­rzami. Osta­tecz­nie jed­nak, nie cze­ka­jąc na wyrok, pota­jem­nie opu­ścił Jero­zo­limę. Rzym­ski namiest­nik Syrii, do któ­rego się zwró­cił z prośbą o popar­cie, oddał mu zarząd nad innym okrę­giem w tej samej pro­win­cji, nie­da­leko Libanu. Nie chcąc się dłu­żej roz­pi­sy­wać, powiem krótko, że Herod Wielki, któ­rego ojciec tym­cza­sem umarł otruty, został mocą wspól­nej ustawy mego dziadka Anto­niu­sza i stry­jecz­nego dziadka Augu­sta (wów­czas zwa­nego Okta­wia­nem) kró­lem żydow­skim. Przez trzy­dzie­ści lat z wielką suro­wo­ścią i chwałą spra­wo­wał rządy nad kra­jami, któ­rych gra­nice szczo­dro­bli­wość Augu­sta wciąż roz­sze­rzała. Pojął aż dzie­sięć żon, w tym dwie wła­sne sio­strze­nice, i po wielu nie­uda­nych zama­chach samo­bój­czych umarł wresz­cie na naj­strasz­liw­szą i naj­ohyd­niej­szą może cho­robę, jaką zna medy­cyna. Zwie się ona cho­robą Heroda. Innej jej nazwy nie znam, jak rów­nież ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś przed­tem na nią zapadł. Cha­rak­te­ry­styczne objawy to wil­czy głód, wymioty, gni­cie żołądka, robaki toczące czło­nek i nie­ustanna bie­gunka. Przy­pa­dło­ści te stały się dla Heroda przy­czyną nie­wy­po­wie­dzia­nych katu­szy i dopro­wa­dziły do zupeł­nego szału tego już z samej natury nie­po­ha­mo­wa­nego czło­wieka. Żydzi widzieli w nich karę bożą za dwa kazi­rod­cze mał­żeń­stwa. W pierw­szej żonie Mariamme, która pocho­dziła ze słyn­nej żydow­skiej rodziny Macha­be­uszów, Herod był nie­przy­tom­nie zako­chany. Pew­nego razu, wybie­ra­jąc się do syryj­skiej Laody­cei na spo­tka­nie z mym dziad­kiem Anto­niu­szem, wydał swemu szam­be­la­nowi poufny roz­kaz, aby, w razie gdyby padł ofiarą intryg swo­ich wro­gów, Mariamme została bez­zwłocz­nie zabita. Nie chciał bowiem dopu­ścić, by stała się łupem Anto­niu­sza. Podob­nie postą­pił, wyjeż­dża­jąc na Rodos, gdzie miał się spo­tkać z Augu­stem. Wszak oby­dwaj moi dziad­ko­wie sły­nęli jako wielcy kobie­cia­rze. Kiedy Mariamme dowie­działa się o tym roz­kazie, poczuła słuszny żal do męża i powie­działa w obec­no­ści matki i sio­stry Heroda kilka słów, któ­rych było roz­sąd­niej nie wypo­wie­dzieć. Oby­dwie kobiety, zazdro­sne o wpływ, jaki miała na ich syna i brata, powtó­rzyły mu słowa Mariamme zaraz po przy­jeź­dzie, doda­jąc, że z zemsty dopu­ściła się ona cudzo­łó­stwa z tym samym szam­be­la­nem, który otrzy­mał ów warun­kowy roz­kaz jej zgła­dze­nia. Herod kazał stra­cić oboje. Ogar­nęła go jed­nak póź­niej straszna roz­pacz i wyrzuty sumie­nia, a wresz­cie dostał gorączki i cudem udało się go oca­lić. Kiedy wró­cił do zdro­wia, stał się tak ponury i podejrz­liwy, że przy naj­błah­szej poszlace ska­zy­wał na śmierć swo­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół i naj­bliż­szych krew­nych. Jedną z jego ofiar był naj­star­szy syn Mariamne: oskar­żony o spi­sko­wa­nie prze­ciw ojcu, został wraz z bra­tem zgła­dzony. Auto­rem oskar­że­nia był ich przy­rodni brat, któ­rego Herod póź­niej też kazał stra­cić. Przy tej to wła­śnie spo­sob­no­ści August zro­bił ową dow­cipną uwagę: „Zaiste, wołał­bym być świ­nią Heroda niż jego synem”. I rze­czy­wi­ście, świ­nie Heroda mogły spo­koj­nie docze­kać sędzi­wego wieku, gdyż prze­pisy reli­gijne zaka­zy­wały Żydom spo­ży­wać wie­przo­winę. Wła­śnie ów nie­szczę­śliwy książę, naj­star­szy syn Mariamne, był ojcem mego przy­ja­ciela Heroda Agrypy, któ­rego Herod Wielki, uczy­niw­szy sie­rotą, wysłał bez­zwłocz­nie jako czte­ro­let­niego chłopca na dwór Augu­sta.

Herod i ja byli­śmy rówie­śni­kami, a dzięki temu, że mie­li­śmy wspól­nego przy­ja­ciela – Postuma, do któ­rego Herod poczuł spe­cjalną sym­pa­tię – prze­by­wa­li­śmy zawsze razem. Herod był ład­nym chłop­cem i nale­żał do ulu­bień­ców Augu­sta, który zaglą­dał cza­sami na boisko szkolne, aby zaba­wić się z chłop­cami w cią­gnie­nie liny, ska­kankę lub woj­sko. Z Heroda urwis był nie lada. August miał ulu­bio­nego psa z gatunku wiel­kich puszy­sto­wło­sych bry­ta­nów hodo­wa­nych w Adra­nas koło Etny. Pies ten słu­chał tylko cezara, chyba że mu August wyraź­nie powie­dział: „Dopóki cię nie zawo­łam, masz być posłuszny temu a temu czło­wie­kowi”. Bydlę, rade nie­rade, speł­niało roz­kaz, lecz trzeba było zoba­czyć ten nie­szczę­śliwy wzrok, jakim patrzyło za odcho­dzą­cym panem. Hero­dowi udało się w jakiś spo­sób przy­wa­bić psa, a korzy­sta­jąc z tego, że zwie­rzę­ciu chciało się wła­śnie pić, dał mu miskę tęgiego wina. Pies urżnął się jak stary żoł­nierz, któ­rego zwol­niono z woj­ska. Wtedy Herod zawie­sił mu na szyi dzwo­nek, ogon poma­lo­wał na żółto, a łapy i pysk na czer­wono; do nóg przy­wią­zał świń­skie pęche­rze, do grzbietu gęsie skrzy­dła i tak przy­stro­jo­nego puścił na pała­cowy dzie­dzi­niec. W pew­nym momen­cie August przy­po­mniał sobie swego ulu­bieńca. „Tyfon! Tyfon! – zaczął wołać. – Gdzie jesteś?”. Patrzy, aż tu jakiś dzi­waczny potwór zata­cza się od strony bramy. Był to jeden z naj­ko­micz­niej­szych momen­tów tak zwa­nego Zło­tego Wieku. Ponie­waż jed­nak zda­rzyło się to pod­czas świąt Saturna, August wziął żart za dobrą monetę. Herod miał obła­ska­wio­nego węża, któ­rego nauczył chwy­tać myszy. Nosił go zazwy­czaj pod ubra­niem i pod­czas lek­cji, kiedy nauczy­ciel obró­cił się do tablicy, wypusz­czał ku wiel­kiej ucie­sze kole­gów. W ogóle Herod tak absor­bo­wał uwagę klasy, że wresz­cie ode­brano go ze szkoły. Miał się uczyć razem ze mną pod kie­run­kiem Ate­no­dora, mego bia­ło­bro­dego opie­kuna z Tarsu. Począt­kowo usi­ło­wał pła­tać figle i Ate­no­do­rowi, ale skoro spo­strzegł, że ten trak­tuje jego wybryki z pobłaż­li­wym uśmie­chem, a ja, będąc bar­dzo przy­wią­zany do mego nauczy­ciela, nie zachę­cam do nich, ustat­ko­wał się wkrótce. Herod posia­dał bystry umysł, nie­zwy­kłą pamięć i szcze­gólne zdol­no­ści do języ­ków.

– Mam takie prze­czu­cie, Hero­dzie – powie­dział mu kie­dyś Ate­no­dor – że przyj­dzie dzień, w któ­rym zosta­niesz powo­łany do obję­cia naj­wyż­szej god­no­ści w swym ojczy­stym kraju. Powi­nie­neś każdą godzinę mło­do­ści obró­cić na przy­go­to­wa­nie się do tego zada­nia. Przy two­ich zdol­no­ściach możesz stać się rów­nie potęż­nym monar­chą jak twój dzia­dek Herod.

– Bar­dzo to piękne, Ate­no­do­rze – odrzekł Herod – ale cóż, kiedy ja mam tak liczną i tak prze­wrotną rodzinę. Nawet nie wyobra­żasz sobie, co to za banda oprysz­ków. Możesz rok podró­żo­wać po świe­cie i nie spo­tkasz gor­szych dra­bów. Od czasu śmierci mojego dziadka, to jest od ośmiu lat, nie popra­wili się, o ile mi wia­domo, ani tro­chę. Gdy­bym musiał powró­cić do kraju, nie wiem, czy prze­żył­bym pół roku. To samo mówił mój biedny ojciec, kiedy bawił w Rzy­mie, wycho­wu­jąc się w domu Azy­niu­sza Pol­liona. I to samo powta­rzał mój stryj Alek­san­der, który cho­wał się razem z nim; obaj mieli rację. Stryj, który obec­nie panuje w Judei, jest nie­odrod­nym potom­kiem sta­rego Heroda. Lecz gdy tam­ten wyka­zy­wał w swo­ich występ­kach pewną wiel­kość, ten jest tylko nik­czemny. A moi stry­jo­wie, Filip i Anty­pas, to para chy­trych lisów.

– Jedy­nie cnota oprze się wielu zdroż­no­ściom – odrzekł Ate­no­dor. – Pamię­taj, że Żydzi są bar­dziej fana­tycz­nie przy­wią­zani do cnoty niż jaki­kol­wiek inny naród. Jeżeli oka­żesz się cno­tliwy, staną za tobą jak jeden mąż.

– Cnota żydow­ska jest inna niż grecko-rzym­ska, którą gło­sisz. Ale ser­deczne dzięki za prze­po­wied­nię. Możesz liczyć na mnie, jeśli zostanę kró­lem. Lecz dopóki nie zasiądę na tro­nie, nie mogę być bar­dziej cno­tliwy niż reszta mojej rodziny.

Chcie­li­by­ście pewno, żebym wam jesz­cze powie­dział coś o cha­rak­te­rze Heroda. Na pod­sta­wie doświad­cze­nia twier­dzę, że ludzie prze­waż­nie nie są ani cno­tliwi, ani źli. Tro­chę tacy, tro­chę tacy – na ogół mier­ność bez zna­cze­nia. Nie­wielu tylko posiada zde­cy­do­wa­nie krań­cowy cha­rak­ter. Ci zosta­wiają po sobie nie­za­tarty ślad w dzie­jach. Podzie­lił­bym ich na cztery grupy. Do pierw­szej zali­czył­bym czarne cha­rak­tery o kamien­nych ser­cach. Ten typ dosko­nale repre­zen­tuje Makron, pre­fekt pre­to­ria­nów za Tybe­riu­sza i Kali­guli. Następ­nie idą cno­tliwi ludzie, rów­nież o kamien­nych ser­cach; za przy­kład posłu­żyć może postrach mojego dzie­ciń­stwa, Katon Cen­zor. Do trze­ciej grupy należą ludzie cno­tliwi o zło­tych ser­cach, jak stary Ate­no­dor i mój biedny zamor­do­wany brat Ger­ma­nik. Ostat­nią grupę sta­no­wią bar­dzo rzadko spo­ty­kane okazy nic­po­niów o zło­tych ser­cach. Naj­do­sko­nal­szym przed­sta­wi­cie­lem tego typu był wła­śnie Herod Agrypa. Te nic­po­nie o zło­tych ser­cach, te „anty­ka­tony”, oka­zują się w chwi­lach potrzeby naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Czło­wiek niczego dobrego się po nich nie spo­dziewa. Nie posia­dają, jak sami przy­znają, żad­nych zasad i dbają tylko o wła­sną korzyść. Lecz kiedy zna­la­zł­szy się w roz­pacz­li­wym poło­że­niu, pój­dziesz do takiego nic­po­nia i powiesz mu: „Na litość boską, zrób dla mnie to a to”, zrobi to bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. I nie poczyta tego za przy­ja­ciel­ską przy­sługę. Powie, że wyświad­czył ci tę przy­sługę tylko dla­tego, że doga­dzało to jego wła­snym krę­tac­kim pla­nom. Nawet nie wolno mu wobec tego dzię­ko­wać. Anty­ka­tony lubią upra­wiać gry hazar­dowe i sza­stać pie­niędzmi; lecz osta­tecz­nie lepiej być kosterą i roz­rzut­ni­kiem niż żebra­kiem. Prze­by­wają usta­wicz­nie w towa­rzy­stwie pija­ków, mor­der­ców, filu­tów i oszu­stów, lecz rzadko upi­jają się sami, a jeśli zaaran­żują jakieś skry­to­bój­stwo, to można być pew­nym, że zabi­tego nikt nie będzie bar­dzo żało­wał. Ofiarą ich oszustw padają raczej bogaci oszu­ści niż nie­winna bie­dota; nie biorą też ni­gdy kobiety wbrew jej woli. Herod upie­rał się zawsze przy tym, że jest uro­dzo­nym szelmą.

– Mylisz się – twier­dzi­łem ku jego iry­ta­cji. – Jesteś z gruntu uczci­wym czło­wie­kiem, który tylko udaje szelmę.

Na mie­siąc czy dwa przed śmier­cią Kali­guli roz­ma­wia­li­śmy znowu na ten temat.

– Czy chcesz, żebym ci powie­dział, kim jesteś? – zapy­tał.

– Zby­teczne – odrze­kłem. – Jestem ofi­cjal­nym bła­znem pała­co­wym.

– Są bła­zny, które usi­łują robić wra­że­nie mądrych ludzi, i mądrzy ludzie usi­łujący robić wra­że­nie bła­znów, ale po raz pierw­szy widzę bła­zna, który utrzy­muje, że jest bła­znem. Co do mnie, drogi przy­ja­cielu, przyj­dzie dzień, kiedy zoba­czysz, jaki ze mnie będzie cno­tliwy Żyd.

Po wygna­niu Postuma Herod zaprzy­jaź­nił się z synem Tybe­riu­sza, Kasto­rem. Obaj mło­dzieńcy zasły­nęli wkrótce jako naj­więksi awan­tur­nicy i hulaki w całym Rzy­mie. Pra­wie nie prze­sta­wali pić, a więk­szą część nocy spę­dzali, jeśli wie­rzyć famie, na wła­że­niu i wyła­że­niu przez okna i bój­kach z nocną strażą tudzież z zazdro­snymi mężami i ojcami czci­god­nych rodzin. Herod po dziadku, który odumarł go w siód­mym roku życia, odzie­dzi­czył pokaźny mają­tek. Zale­d­wie jed­nak dostał pie­nią­dze do rąk, prze­pu­ścił je i musiał zacią­gać pożyczki. Naj­pierw poży­czał od swo­ich ary­sto­kra­tycz­nych przy­ja­ciół – mię­dzy innymi i ode mnie – a czy­nił to niby tak przy­pad­kowo, że trudno było póź­niej doma­gać się zwrotu. Kiedy już wyczer­pał kre­dyt w tych kołach, zaczął poży­czać od boga­tych patry­cju­szy, któ­rzy radzi byli, że mogą się przy­słu­żyć zaży­łemu przy­ja­cie­lowi cesar­skiego jedy­naka. Po pew­nym cza­sie jed­nak i ci zaczęli się nie­po­koić o zwrot swo­ich pie­nię­dzy; wtedy Herod zwró­cił się do wyzwo­leń­ców cesar­skich kie­ru­ją­cych finan­sami pań­stwa, któ­rzy, prze­ku­pieni, oka­zali goto­wość udzie­le­nia mu pożyczki ze skarbu. Herod zawsze umiał wytrząść jak z rękawa jakąś histo­rię o bajecz­nych wido­kach, które go cze­kają w naj­bliż­szej przy­szło­ści: raz miał przy­rze­czone takie czy inne pań­stwo na Wscho­dzie, kiedy indziej znów jakiś stary sena­tor miał mu na łożu śmierci zapi­sać kro­cie sester­ców. Wresz­cie wszyst­kie tak pomy­słowo odkry­wane źró­dła zaczęły wysy­chać. W tym wła­śnie cza­sie – Herod miał wtedy trzy­dzie­ści trzy lata – umarł Kastor, jak się póź­niej oka­zało, otruty przez swoją żonę, a moją sio­strę Liwillę, i Herod musiał czmy­chać z Rzymu przed wie­rzy­cie­lami. Byłby się może oso­bi­ście zwró­cił o pomoc do Tybe­riu­sza, ale ten oświad­czył publicz­nie, że nie życzy sobie widzieć żad­nego z przy­ja­ciół zmar­łego syna; widok taki bowiem mógłby „odno­wić ojcow­ską boleść”. W rze­czy­wi­sto­ści Tybe­riusz podej­rze­wał przy­ja­ciół Kastora o nale­że­nie do spi­sku na jego życie. Spi­sek ten ist­niał oczy­wi­ście tylko w fan­ta­zji Sejana, który też wmó­wił ceza­rowi, że ini­cja­to­rem sprzy­się­że­nia był Kastor.

Herod uciekł więc do Edom, ziemi swych przod­ków, i zamiesz­kał w jakiejś zruj­no­wa­nej twier­dzy na pustyni. Była to jego pierw­sza od cza­sów dzie­ciń­stwa byt­ność na Wscho­dzie. W tym cza­sie stryj jego Anty­pas był wiel­ko­rządcą, czyli jak brzmiał wła­ściwy tytuł, tetrar­chą Gali­lei i Gilead. Pań­stwo Heroda Wiel­kiego zostało bowiem podzie­lone pomię­dzy jego trzech pozo­sta­łych przy życiu synów, a mia­no­wi­cie: Anty­pasa, Arche­la­osa, któ­rzy otrzy­mali Judeę z Sama­rią, i Filipa, tetrar­chę Basanu, kraju leżą­cego za Jor­da­nem, na wschód od Gali­lei. Wkrótce do twier­dzy na pustyni przy­była żona Heroda, ubó­stwia­jąca męża ponad wszystko księżna Cypros, i Herod zaczął nale­gać, aby zwró­ciła się o pomoc do Anty­pasa, który był nie tylko jego stry­jem, lecz rów­no­cze­śnie szwa­grem, oże­nił się bowiem z sio­strą Heroda, Hero­diadą, roz­wie­dzioną z poprzed­nim mężem, rów­nież wła­snym stry­jem. Anty­pas cał­ko­wi­cie ule­gał Hero­dia­dzie i chcąc coś od niego uzy­skać, trzeba było przede wszyst­kim zwró­cić się do niej. Ale na to wła­śnie Cypros nie chciała się zgo­dzić. Nie­dawno pod­czas pobytu Hero­diady w Rzy­mie oby­dwie nie­wia­sty posprze­czały się ze sobą i Cypros przy­się­gła, że wię­cej sło­wem nie ode­zwie się do stry­jenki. Zakli­nała się więc teraz, że woli pędzić życie na pustyni, wśród bar­ba­rzyń­skiego, lecz gościn­nego ludu, niż upo­ko­rzyć się przed Hero­diadą. Herod zaczął wtedy gro­zić, że popełni samo­bój­stwo, rzu­ca­jąc się z for­tecz­nej wieży w prze­paść. Oso­bi­ście jestem naj­głę­biej prze­ko­nany, że na całym świe­cie nie ma czło­wieka, któ­remu samo­bój­cze zamiary byłyby bar­dziej obce niż Hero­dowi, Cypros jed­nak w końcu uwie­rzyła w szcze­rość pogró­żek, napi­sała do Hero­diady list i przy­znała się, że pod­czas ostat­niej sprzeczki nie miała słusz­no­ści.

Hero­diada, któ­rej dumę mile pogła­skała skru­cha prze­ciw­niczki, skło­niła męża, żeby zapro­sił bra­tanka wraz z żoną do Gali­lei, gdzie Herod został urzęd­ni­kiem w Tybe­ria­dzie, sto­łecz­nym mie­ście wznie­sio­nym przez Anty­pasa ku czci Tybe­riu­sza. Wkrótce jed­nak pokłó­cił się ze stry­jem, czło­wie­kiem dba­łym o wła­sne wygody, a ską­pym, który, wyzna­czyw­szy bra­tan­kowi skromny urząd i szczu­płą pen­syjkę, w przy­kry spo­sób wypo­mi­nał wciąż swoje dobro­dziej­stwa. Pew­nego razu w Tyrze, dokąd wyje­chali razem na wywczasy, Anty­pas zapro­sił Heroda z Cypros na bie­siadę. Pod­czas dys­ku­sji, która wywią­zała się przy stole na temat prawa rzym­skiego, Herod pozwo­lił sobie być odmien­nego zda­nia niż stryj.

– Dzi­wię ci się, mój bra­tanku – obu­rzył się Anty­pas – że śmiesz spie­rać się ze mną, któ­remu zawdzię­czasz, że masz co do ust wło­żyć!

– To oczy­wi­ście jest argu­ment, jakiego można się po tobie spo­dzie­wać, stryju Anty­pa­sie – odparł Herod.

– Co chcesz przez to powie­dzieć? – spy­tał roz­gnie­wany tetrar­cha.

– Tylko to, że jesteś ogra­ni­czo­nym gbu­rem, rów­nie źle wycho­wa­nym, jak nie­ma­ją­cym poję­cia o zasa­dach prawa panu­ją­cego w cesar­stwie, i rów­nie nie­ma­ją­cym poję­cia o pra­wie, jak wstręt­nym sknerą.

– Upi­łeś się chyba! – wykrztu­sił pur­pu­rowy z gniewu Anty­pas.

– Tym gatun­kiem wina, które ty poda­jesz, na pewno się nie upi­łem. Zbyt dbam o wła­sne nerki. Skąd, u licha, wydo­sta­łeś taką lurę? Musia­łeś sobie dobrze nała­mać głowę, zanim wyna­la­złeś coś podob­nego. Czy to wino nie pocho­dzi przy­pad­kiem z tego okrętu, który dość dawno temu zato­nął w por­cie i dopiero wczo­raj został wydo­byty? A może kaza­łeś popłu­kać wodą opróż­nione amfory, zago­to­wać te pomyje z wiel­błą­dzim łaj­nem i roz­lać do swych pięk­nych zło­tych czar?

Po tej roz­mo­wie nie pozo­sta­wało oczy­wi­ście Hero­dowi nic innego, jak pognać z Cypros i dziećmi do portu i wsko­czyć na pierw­szy odcho­dzący sta­tek. Sta­tek pły­nął przy­pad­kiem na pół­noc, do Antio­chii, gdzie namiest­nik rzym­ski Flak­kus ze względu na moją matkę Anto­nię przy­jął Heroda bar­dzo uprzej­mie. Ze zdzi­wie­niem bowiem pew­nie się dowie­cie, że matka moja, ta cno­tliwa matrona, która we wła­snym domu nie pobła­żała żad­nym zbyt­kom ani wybry­kom, miała szcze­gólną sła­bość do tego nie­po­praw­nego urwisa. Miała jakby pewien rodzaj per­wer­syj­nego podziwu dla jego awan­tur­ni­czego życia, a Herod czę­sto przy­cho­dził zasię­gać jej rady i ze szczerą skru­chą spo­wia­dał się z popeł­nio­nych sza­leństw. Matka robiła zawsze zgor­szoną minę, lecz w grun­cie rze­czy chęt­nie słu­chała tych spo­wie­dzi i pochle­biał jej sza­cu­nek oka­zy­wany przez Heroda. Choć ni­gdy nie sta­rał się nacią­gać jej na pożyczki, ona sama poży­czała mu od czasu do czasu pokaź­niej­sze sumy pod warun­kiem, że będzie żył sta­tecz­nie. Trzeba przy­znać, że część tych dłu­gów nawet zwró­cił. Były to wła­ści­wie moje pie­nią­dze, o czym Herod wie­dział, i za każ­dym razem przy­cho­dził mi ser­decz­nie podzię­ko­wać, jak­bym to ja mu dawał. Kie­dyś zwró­ciłem matce uwagę, że może jest zbyt szczo­dro­bliwa dla Heroda. Odparła z gnie­wem, że jeśli pie­nią­dze mają iść na marne, to niech je raczej z wytwor­nym gestem prze­pu­ści Herod, niż­bym ja miał je prze­gry­wać w kości do swych podej­rza­nych przy­ja­ciół w trze­cio­rzęd­nych knaj­pach. Była to alu­zja do wiel­kiej sumy, którą rze­komo prze­gra­łem, w rze­czywistości zaś poży­czy­łem w tajem­nicy Ger­ma­ni­kowi, kiedy potrze­bo­wał pie­nię­dzy na uśmie­rze­nie buntu w armii nad­reń­skiej. Pew­nego razu, roz­ma­wia­jąc z Hero­dem, wyra­zi­łem zdzi­wie­nie, że tak cier­pli­wie słu­cha dłu­gich wywo­dów mojej matki na temat rzym­skich cnót.

– Mam wielki sza­cu­nek dla two­jej matki, Klau­diu­szu – odparł. – I pamię­taj, że w głębi duszy jestem wciąż jesz­cze nie­ucy­wi­li­zo­wa­nym Edo­mitą. Wielki zatem to dla mnie zaszczyt słu­chać nauk rzym­skiej matrony, któ­rej żywot jest rów­nie nie­na­ganny, jak pocho­dze­nie zna­ko­mite. A poza tym mało kto w Rzy­mie mówi tak czy­stą łaciną jak ona. Jeżeli cho­dzi o wła­ściwy szyk zdań pod­rzęd­nych i nale­żyty dobór przy­miot­ni­ków, to z jed­nego kaza­nia two­jej matki odno­szę więk­szą korzyść niż z wysłu­cha­nia całego kursu wykła­dów zawo­do­wego gra­ma­tyka.

Namiest­nik Syrii Flak­kus słu­żył swego czasu pod moim ojcem, znał przeto matkę, która towa­rzy­szyła mężowi we wszyst­kich kam­pa­niach, i miał dla niej wielki sza­cu­nek. Po śmierci ojca oświad­czył się nawet o jej rękę, lecz matka odparła, że cho­ciaż ma i zawsze mieć będzie dla niego wiele sym­pa­tii i uważa go za swego naj­lep­szego przy­ja­ciela, nie wyj­dzie powtór­nie za mąż, chce bowiem pozo­stać wierną pamięci swego wiel­kiego mał­żonka. Poza tym Flak­kus, tłu­ma­czyła, jest od niej znacz­nie młod­szy i ich mał­żeń­stwo wywo­ła­łoby nie­miłe plotki. Flak­kus musiał więc ze swych zamia­rów zre­zy­gno­wać. Kore­spon­do­wali jed­nak ze sobą przez dłu­gie lata, aż do śmierci Flak­kusa, który umarł cztery lata przed śmier­cią matki. Herod, wie­dząc o tym sto­sunku, czę­sto z uzna­niem pod­no­sił szla­chet­ność, pięk­ność i dobroć Anto­nii i w ten spo­sób pozy­skał sobie przy­chyl­ność syryj­skiego namiest­nika, który zresztą sam nie mógł ucho­dzić za wzór cnót. Sławny był w Rzy­mie jego zakład z Tybe­riu­szem o to, kto wię­cej wypije. Flak­kus pił dwie noce i dzień pomię­dzy, nie omi­ja­jąc żad­nej kolejki. Wresz­cie o świ­cie dru­giego dnia ze wzglę­dów kur­tu­azji uchy­lił się od ostat­niego kubka i w ten spo­sób pozwo­lił cesa­rzowi wygrać zakład. Tybe­riusz jed­nak, jak opo­wia­dają świad­ko­wie tych zawo­dów, był już zupeł­nie wyczer­pany, pod­czas gdy Flak­kus mógł pić jesz­cze przy­naj­mniej przez parę godzin. Nic dziw­nego, że teraz dobrze się czuł w towa­rzy­stwie Heroda. Nie­szczę­śliwy traf chciał jed­nak, że w Syrii bawił młod­szy brat Heroda, Ary­sto­bul, a sto­sunki mię­dzy braćmi nie były zgoła przy­ja­ciel­skie. Herod obie­cał kie­dyś Ary­sto­bulowi udział w pew­nej impre­zie han­dlo­wej z Indiami i otrzy­mał od niego na ten cel odpo­wied­nią sumę pie­nię­dzy. Po pew­nym cza­sie zawia­do­mił brata, że kapi­tał jego nie­stety prze­padł, gdyż okręty wio­zące towar zato­nęły. Oka­zało się tym­cza­sem, że okręty nie tylko nie zato­nęły, lecz w ogóle nie wypły­wały z portu. Ary­sto­bul oskar­żył teraz Heroda przed Flak­kusem o oszu­stwo. Namiest­nik o niczym nie chciał sły­szeć. Jego zda­niem, oświad­czył, Ary­sto­bul na pewno się myli, posą­dza­jąc brata o nie­uczci­wość, a on, Flak­kus, nie życzy sobie nie tylko wystę­po­wać w tej spra­wie jako sędzia, lecz w ogóle nada­wać jej urzę­do­wego biegu. Ary­sto­bul dał za wygraną, posta­no­wił jed­nak mieć brata na oku; spo­strzegł bowiem, że Herod gwał­tow­nie potrze­buje pie­nię­dzy, i podej­rze­wał, że spró­buje je zdo­być w jakiś mniej lub bar­dziej nie­uczciwy spo­sób. Wtedy zamie­rzał uciec się do szan­tażu i zmu­sić Heroda do zwrotu wyłu­dzo­nej sumy.

W jakiś rok póź­niej Flak­ku­sowi wypa­dło roz­strzy­gnąć spór gra­niczny pomię­dzy Damasz­kiem i Sydo­nem. Wie­dziano powszech­nie, że w tego rodzaju spra­wach namiest­nik polega na zda­niu Heroda, który posia­dał nie tylko dosko­nałą zna­jo­mość wielu języ­ków, ale i odzie­dzi­czoną po dziadku umie­jęt­ność orien­to­wa­nia się w gma­twa­ni­nie sprzecz­nych zeznań, jakie zazwy­czaj skła­dają przed sądem miesz­kańcy Wschodu. Toteż dama­sceń­czycy wysłali po kry­jomu do Heroda depu­ta­cję, która zapro­po­no­wała mu pokaźną sumę pie­nię­dzy w zamian za uzy­ska­nie u Flak­kusa pomyśl­nego dla Damaszku wyroku. Dowie­dział się o tym Ary­sto­bul i kiedy spór roz­strzy­gnięto na korzyść popie­ra­nych przez Heroda dama­sceń­czy­ków, udał się do brata i oświad­czyw­szy mu, że wie o całej spra­wie, zażą­dał zwrotu sumy wpła­co­nej ongiś jako udział han­dlowy. Herod wpadł w taką wście­kłość, że Ary­sto­bul led­wie umknął z życiem. Widząc, że groźbą szan­tażu nie wymusi od brata ani gro­sza, poszedł do Flak­kusa, opo­wie­dział całą histo­rię i dodał, że lada dzień mają nadejść dla Heroda worki złota z Damaszku. Flak­kus prze­jął cenną prze­syłkę u bram mia­sta i posłał po Heroda. W tych warun­kach Herod nie mógł zaprze­czyć, że pie­nią­dze były istot­nie prze­zna­czone dla niego jako wyna­gro­dze­nie za pomoc w spo­rze o gra­nicę. Nie tra­cąc jed­nak rezonu, pro­sił Flak­kusa, aby łaska­wie nie uwa­żał tej sumy za łapówkę. Opi­nia, jaką wypo­wie­dział w sądzie, była zgodna z prawdą: słusz­ność mieli za sobą dama­sceń­czycy. Dodał też, że rów­nież sydoń­czycy wysłali do niego depu­ta­cję; oświad­czył im jed­nak, że nie mają racji, nic więc nie może im pomóc.

– Praw­do­po­dob­nie Sydon ofia­ro­wał ci mniej niż Dama­szek – zaśmiał się urą­gli­wie Flak­kus.

– Bądź łaskaw nie znie­wa­żać mnie – odparł Herod z miną skrzyw­dzo­nej cnoty.

– Pro­te­stuję prze­ciwko kup­cze­niu spra­wie­dli­wo­ścią w sądzie rzym­skim! – krzyk­nął wzbu­rzony do głębi Flak­kus.

– Sam sądzi­łeś tę sprawę, dostojny namiest­niku.

– A ty mnie wystrych­ną­łeś na dudka w moim wła­snym try­bu­nale! – pie­nił się Flak­kus. – Mię­dzy nami wszystko skoń­czone. Ruszaj do stu dia­błów, i to naj­krót­szą drogą!

– Oba­wiam się, że będzie to droga taena­ryj­ska. Nie mam bowiem nawet obola, żeby opła­cić Cha­rona. – (Taena­rum jest naj­bar­dziej na połu­dnie wysu­nię­tym cyplem Pelo­po­nezu. Można się stam­tąd dostać do pod­ziemi drogą na prze­łaj, omi­ja­jąc Styks. Tam­tędy to wła­śnie wycią­gnął Her­ku­les na zie­mię Cer­bera. Sprytni tubylcy, grze­biąc swo­ich zmar­łych, nie wkła­dają im do ust tra­dy­cyj­nej monety; wie­dzą bowiem, że nie będą musieli opła­cać prze­wozu). – Zupeł­nie nie­po­trzeb­nie gnie­wasz się na mnie, Flak­ku­sie – cią­gnął dalej Herod. – Wiesz chyba dobrze, jak się sprawa istot­nie przed­sta­wia. Na myśl mi nie przy­szło, że źle postę­puję. Pocho­dzę ze Wschodu i choć pra­wie trzy­dzie­ści lat spę­dzi­łem w Rzy­mie, trudno mi zro­zu­mieć wasze szla­chetne rzym­skie skru­puły, gdy cho­dzi o tego rodzaju sprawę. Dla mnie przed­sta­wia się ona cał­kiem pro­sto: dama­sceń­czycy zaan­ga­żo­wali mnie w cha­rak­te­rze adwo­kata, a adwo­kaci biorą w Rzy­mie ogromne hono­ra­ria i nie prze­strze­gają tak sumien­nie prawdy, jak ja w tym wypadku. Wyświe­tliw­szy nale­ży­cie sprawę, tym samym dobrze wywią­za­łem się z zada­nia, jakim mnie obar­czyli dama­sceń­czycy. Cóż więc może komu szko­dzić, jeśli przyjmę ofia­ro­wane mi dobro­wol­nie pie­nią­dze? By­naj­mniej też nie opo­wia­da­łem o tym, jako­bym miał wpływ na cie­bie. O tej moż­li­wo­ści wspo­mi­nali sami dama­sceń­czycy; pochle­biło mi to i zdu­miało zara­zem. A jak czę­sto pod­kre­ślała Anto­nia, ta nie­zwy­kle mądra i piękna kobieta…

Lecz na próżno Herod powo­ły­wał się na moją matkę. Flak­kus dał mu dwa­dzie­ścia cztery godziny na opusz­cze­nie mia­sta, zapo­wia­da­jąc, że jeśli po tym ter­mi­nie Herod nie będzie już w dro­dze ku gra­nicy syryj­skiej, pocią­gnie go do odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej.

Rozdział II

ROZ­DZIAŁ II

– No i dokąd teraz ruszymy? – zwró­cił się Herod do Cypros.

– Wszystko mi jedno dokąd – odparła żało­śnie – byle­bym tylko nie musiała żebrać w skru­sze o czy­jąś łaskę; wolę umrzeć niż pisać podobne listy jak ostat­nio. Jak myślisz, czy Indie są poło­żone dość daleko, żeby­śmy tam nie spo­tkali naszych wie­rzy­cieli?

– Cypros, kró­lowo moja! – zawo­łał Herod. – Wybrnę­li­śmy cało z tylu przy­gód, wybrniemy i z tej rów­nież, i doży­jemy sędzi­wego wieku w szczę­ściu i dostat­kach. Obie­cuję ci też solen­nie, że zatrium­fu­jesz nad Hero­diadą, zanim roz­pra­wię się osta­tecz­nie z nią i z jej mężem.

– Och, ta wstrętna nie­rząd­nica! – zawo­łała Cypros z iście żydow­skim obu­rze­niem. Nie można się dzi­wić temu obu­rze­niu, jeśli się pamięta, że Hero­diada nie tylko popeł­niła kazi­rodz­two, wycho­dząc za mąż za swego stryja, lecz roz­wio­dła się z nim, by poślu­bić dru­giego, bogat­szego i potęż­niej­szego. Bio­rąc jed­nak pod uwagę, że mał­żeń­stwa stry­jów z bra­ta­ni­cami były dość roz­po­wszech­nione w kró­lew­skich rodach orien­tal­nych – szcze­gól­nie par­tyj­skich i armeń­skich – a rodzina Hero­dów była pocho­dze­nia nie­ży­dow­skiego, Żydzi byliby skłonni oka­zać dla tego kazi­rod­czego związku pewną wyro­zu­mia­łość. Cięż­szym nato­miast kamie­niem obrazy był dla nich (jak ongiś dla Rzy­mian) roz­wód. Roz­wód poczy­ty­wano za ujmę zarówno dla męż­czy­zny, jak dla kobiety, i nikt, kogo przy­kre oko­licz­no­ści zmu­siły do tego kroku, nie uwa­żał roz­wodu za umoż­li­wie­nie powtór­nego mał­żeń­stwa. Hero­diada jed­nak dość długo prze­by­wała w Rzy­mie i podobne skru­puły wyda­wały jej się śmieszne. W Rzy­mie prę­dzej czy póź­niej każdy się roz­wo­dzi. Trudno na przy­kład mnie nazwać roz­pust­ni­kiem, a prze­cież już trzy­krot­nie się roz­wo­dziłem i może uczy­nię to po raz czwarty. U Żydów panują poglądy zupeł­nie odmienne; dla­tego też Hero­diada była w Gali­lei oso­bi­sto­ścią wielce nie­po­pu­larną.

Ary­sto­bul tym­cza­sem udał się do Flak­kusa.

– Czy nie zechciał­byś – spy­tał – w uzna­niu przy­sługi, którą ci odda­łem, ofia­ro­wać mi wspa­nia­ło­myśl­nie skon­fi­sko­wa­nej Hero­dowi sumy? Pokryje ona wyłu­dzone przez niego swego czasu pie­nią­dze.

– Nie odda­łeś mi żad­nej przy­sługi – odparł Flak­kus. – Prze­ciw­nie, poróż­ni­łeś mnie z moim naj­zdol­niej­szym doradcą, któ­rego brak odczu­wam bar­dziej, niżby to się mogło na pierw­szy rzut oka wyda­wać. Dla pod­trzy­ma­nia powagi urzędu musia­łem Heroda odda­lić; ambi­cja nie pozwala mi się cof­nąć; lecz gdy­byś nie odkrył tej łapówki, nikomu nie sta­łoby się nic złego, a ja miał­bym pod ręką czło­wieka, któ­rego rady mógł­bym zasię­gać w tutej­szych spra­wach. Są one bowiem tak dia­bel­nie pogma­twane, że pro­sto­li­nij­nie myślący Rzy­mia­nin, jak ja, nie potrafi się w nich zorien­to­wać. Herod ma tę orien­ta­cję już we krwi; w tych wypad­kach, w któ­rych mnie się zale­d­wie nie­wy­raź­nie maja­czy, jak należy postą­pić, on instynk­tow­nie natra­fia na wła­ściwą drogę, choć kró­cej ode mnie prze­by­wał na Wscho­dzie.

– A czy ja nie potra­fił­bym zastą­pić Heroda? – spy­tał Ary­sto­bul.

– Ty, mały czło­wieczku? – wzgar­dli­wie skrzy­wił się Flak­kus. – Nie. Ty nie masz tego wyczu­cia co Herod. A co waż­niej­sze, ni­gdy go nie będziesz miał. Wiesz o tym rów­nie dobrze jak ja.

– A co będzie z pie­niędzmi?

– Nie dosta­nie ich Herod, a tym bar­dziej ty. Żeby jed­nak nie było mię­dzy nami żad­nego kamie­nia obrazy, ode­ślę je z powro­tem do Damaszku. – Flak­kus rze­czy­wi­ście uczy­nił, jak zapo­wie­dział, wywo­łu­jąc w dama­sceń­czy­kach prze­ko­na­nie, że namiest­nik syryj­ski nie­chyb­nie osza­lał.

Ary­sto­bul pobył jesz­cze mie­siąc w Antio­chii, a widząc, że cał­kiem stra­cił łaski, posta­no­wił prze­sie­dlić się do Gali­lei, gdzie posia­dał mają­tek leżący o jakiś dzień drogi od Jero­zo­limy. Obie­cy­wał więc sobie, że będzie odwie­dzał sto­licę pod­czas wszyst­kich waż­niej­szych świąt żydow­skich; prze­wyż­szał bowiem reli­gij­no­ścią pozo­sta­łych człon­ków rodziny. Nie chciał jed­nak zabrać ze sobą wszyst­kich pie­nię­dzy w oba­wie, że gdyby się przy­pad­kiem poróż­nił z Anty­pa­sem i musiał ucie­kać z Gali­lei, cały mają­tek przy­padłby stry­jowi. Za pośred­nic­twem antio­chij­skiej firmy ban­ko­wej prze­ka­zał więc mnie, jako zaufa­nemu przy­ja­cie­lowi rodziny, więk­szą część gotówki i pro­sił, żebym przy odpo­wied­niej spo­sob­no­ści ulo­ko­wał tę sumę w jakiejś posia­dło­ści ziem­skiej.

Herod nie mógł wró­cić do Gali­lei ani udać się do Basanu, gdyż pokłó­cił się z tam­tej­szym tetrar­chą, swoim stry­jem Fili­pem, który przy­własz­czył sobie bez­praw­nie część jego dzie­dzic­twa po ojcu. Nie było też mowy o Judei i Sama­rii. Kraje te przy­pa­dły w udziale naj­star­szemu ze stry­jów Heroda. Oka­zał się on jed­nak tak złym władcą, że został zdjęty z urzędu, a pań­stwo zamie­niono w pro­win­cję rzym­ską. Wła­dzę namiest­nika spra­wo­wał tam Pon­cjusz Piłat, jeden z wie­rzy­cieli Heroda. Pozo­stać w Edom Herod nie miał naj­mniej­szej ochoty – nie był zupeł­nie ama­to­rem pustyń. Nie mógł też liczyć na ser­deczne przy­ję­cie ze strony żydow­skiej kolo­nii w Alek­san­drii. Żydzi alek­san­dryj­scy byli bodaj jesz­cze bar­dziej orto­dok­syjni niż ich rodacy w Jero­zo­li­mie, a Herod skut­kiem dłu­giego pobytu w Rzy­mie nabrał bar­dziej libe­ral­nych zwy­cza­jów, a zwłasz­cza w dzie­dzi­nie gastro­no­micz­nej. Stare prawo Moj­że­sza zaka­zy­wało Żydom – ze wzglę­dów, jak przy­pusz­czam, higie­nicz­nych – spo­ży­wa­nia wielu cał­kiem zwy­kłych potraw. Nie zezwa­lano nie tylko na wie­przo­winę, co by się może łatwiej dało uspra­wie­dli­wić, ale rów­nież na zające i kró­liki, które dostar­czają prze­cież mięsa cał­kiem zdro­wego. Poza tym zwie­rzęta prze­zna­czone do jedze­nia należy uśmier­cać w spe­cjalny spo­sób. Nie wolno więc spo­ży­wać Żydom dzi­kiej kaczki zabi­tej z procy; kapłona, któ­remu ukrę­cono głowę, ani żad­nej zwie­rzyny ustrze­lo­nej z łuku. Zwie­rzę prze­zna­czone na stół żydow­ski musi mieć prze­ciętą gar­dziel i sko­nać z upływu krwi. Z innych zwy­cza­jów wspo­mnieć jesz­cze muszę o świę­ce­niu każ­dego siód­mego dnia, który jest dniem zupeł­nego odpo­czynku. Nie wolno wtedy wyko­nać naj­lżej­szej nawet pracy; nie wolno ugo­to­wać posiłku ani napa­lić w piecu. Mają też Żydzi dni naro­do­wej żałoby, które przy­pa­dają na rocz­nice daw­nych klęsk, a czę­sto zbie­gają się z rzym­skimi świę­tami. Dopóki Herod prze­by­wał w Rzy­mie, nie mógł być rów­no­cze­śnie orto­dok­syj­nym Żydem i cie­szyć się popu­lar­no­ścią w wyż­szych sfe­rach towa­rzy­skich. Wołał więc z dwojga złego nara­zić się na wzgardę swych ziom­ków niż Rzy­mian. Dla­tego też obec­nie posta­no­wił nie pró­bo­wać szczę­ścia w Alek­san­drii ani nie mitrę­żyć dłu­żej na Bli­skim Wscho­dzie, gdzie wszyst­kie drzwi były przed nim zamknięte. Raczej już gotów był schro­nić się w Par­tii lub wró­cić do Rzymu. W pierw­szej byłby mile widzia­nym gościem, par­tyj­ski król bowiem chęt­nie by się nim posłu­żył w swo­ich pla­nach skie­ro­wa­nych prze­ciw naszej pro­win­cji syryj­skiej. W Rzy­mie mógłby szu­kać pro­tek­cji u mojej matki i przy jej pomocy zała­go­dzić nie­po­ro­zu­mie­nie z Flak­ku­sem.

Plan uda­nia się do Par­tii Herod po pew­nym namy­śle odrzu­cił. Byłoby to zupełne zerwa­nie z dotych­cza­so­wym życiem, czego sobie by­naj­mniej nie życzył, wię­cej miał bowiem zaufa­nia do potęgi Rzymu niż Par­tii; zresztą bra­ko­wało mu pie­nię­dzy na łapówki dla straży gra­nicz­nej, która miała roz­kaz zatrzy­my­wa­nia wszyst­kich zbie­gów poli­tycz­nych. W tych warun­kach wszelka próba prze­do­sta­nia się za Eufrat byłaby kro­kiem bar­dzo nie­roz­waż­nym. Tak więc osta­tecz­nie Herod zde­cy­do­wał się na Rzym. Zaraz się dowie­cie, po jakich przy­go­dach tam się dostał.

Herod pro­wa­dził w Antio­chii życie na wyso­kiej sto­pie – i na kre­dyt. Kiedy mu przy­szło opu­ścić Syrię, nie miał nawet czym zapła­cić za miej­sca na statku. Wpraw­dzie Ary­sto­bul ofia­ro­wał się z pożyczką, która by wystar­czyła na koszty podróży do Rodos, zbyt poni­ża­jące jed­nak było sko­rzy­sta­nie z tej pro­po­zy­cji. Zresztą Herod nie chciał ryzy­ko­wać podróży stat­kiem w dół Oron­tesu z obawy, że w por­cie aresz­tują go wie­rzy­ciele. Nagle przy­po­mniał sobie, że prze­cież ist­nieje czło­wiek, od któ­rego można by poży­czyć nie­wielką sumę pie­nię­dzy. Czło­wie­kiem tym był daw­niej­szy nie­wol­nik matki Heroda. Zapi­sała go ona w testa­men­cie mojej matce, przez którą wyzwo­lony osie­dlił się w Akrze, nad­brzeż­nym mie­ście poło­żo­nym na połu­dnie od Tybru. Pośred­ni­czył tam w han­dlu zbo­żem i wio­dło mu się wcale dobrze, a pro­cent od zysków sumien­nie prze­sy­łał mojej matce. Nie­stety, droga do Akry pro­wa­dziła przez tery­to­rium Sydonu, a ponie­waż Herod przy­jął poda­runki zarówno od dama­sceń­czy­ków, jak od sydoń­czy­ków, nie miał naj­mniej­szej ochoty wpaść w ręce tych ostat­nich. Wysłał więc do Akry zaufa­nego wyzwo­leńca, a sam w prze­bra­niu umknął z Antio­chii w kie­runku wschod­nim, tym wła­śnie, o któ­rego obra­nie nikt go nie podej­rze­wał. Podróż odbył na skra­dzio­nym wiel­błą­dzie, a wydo­staw­szy się raz na Pusty­nię Syryj­ską, zato­czył wielki łuk i omi­ja­jąc zarówno Basan, nale­żący do jego stryja, tetrar­chy Filipa, jak Petrę, czyli Gilead, gdzie rzą­dził Anty­pas, dostał się wresz­cie do Edom. Tu, ser­decz­nie powi­tany przez swo­ich pół­dzi­kich roda­ków, zamiesz­kał znowu w tej samej zruj­no­wa­nej twier­dzy i ocze­ki­wał pie­nię­dzy. Wyzwo­leń­cowi udało się uzy­skać pożyczkę w wyso­ko­ści dwu­dzie­stu tysięcy drachm attyc­kich, czyli ponad dzie­więć tysięcy naszych aureu­sów. To zna­czy, na tę sumę opie­wał wysta­wiony przez Heroda i wrę­czony akryj­skiemu fak­to­rowi rewers. Wyzwo­le­niec otrzy­mał jed­nak tylko sześć tysięcy pięć­set aureu­sów. Oka­zało się bowiem, że Herod kie­dyś nacią­gnął eks-nie­wol­nika swo­jej matki na pół­trze­cia tysiąca i ten teraz potrą­cił tę sumę z pożyczki. Wyzwo­le­niec miał pewne obawy, jak Herod będzie się zapa­try­wał na tego rodzaju trans­ak­cję, lecz ten się tylko roze­śmiał.

– Dwa i pół tysiąca już z góry uwzględ­ni­łem w rachunku – rzekł. – Gdyby ten sknera nie uwa­żał, że postą­pił nie­zmier­nie spryt­nie, pokry­wa­jąc rewer­sem dawną należ­ność, ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy poży­czyć mi pie­nię­dzy; wie bowiem nie­wąt­pli­wie, w jakich znaj­duję się opa­łach.

Herod, wydaw­szy poże­gnalną ucztę dla całego ple­mie­nia, wyru­szył z zacho­wa­niem wszel­kich środ­ków ostroż­no­ści do Ante­donu – portu leżą­cego opo­dal fili­styń­skiej Gazy, w miej­scu, gdzie wybrzeże wygina się na zachód ku Egip­towi. Tutaj na pokła­dzie han­dlo­wego sta­teczku, który zabrał ich z Antio­chii, cze­kała Cypros z dziećmi. Wedle umowy kapi­tan miał drogą na Egipt i Sycy­lię zawieźć ich dalej aż do Ita­lii. Zale­d­wie jed­nak tak szczę­śli­wie znowu połą­czona rodzina zdo­łała się sobą nacie­szyć, uka­zała się łódź wio­ząca optio i dwóch rzym­skich żoł­nie­rzy. Wszedł­szy na pokład, pod­ofi­cer poka­zał roz­kaz uwię­zie­nia Heroda, pod­pi­sany przez tam­tej­szego komen­danta. Jako przy­czynę aresz­to­wa­nia wymie­niono w doku­men­cie nie­za­pła­ce­nie długu w wyso­ko­ści dwu­na­stu tysięcy aureu­sów, które Herod poży­czył swego czasu z pry­wat­nej szka­tuły cesar­skiej.

– Biorę to za dobrą wróżbę – rzekł Herod do Cypros, prze­czy­taw­szy doku­ment. – Skarb­nik zmniej­szył mi dług z sumy czter­dzie­stu tysięcy do dwu­na­stu. Musimy po przy­jeź­dzie do Rzymu wydać na jego cześć wielką ucztę. Wpraw­dzie pod­czas pobytu na Wscho­dzie odda­łem mu wiele przy­sług, ale dwa­dzie­ścia osiem tysięcy to doprawdy wspa­niały rewanż.

– Wasza wyso­kość wyba­czy – wtrą­cił optio – ale nie pora mówić o ucztach w Rzy­mie przed spo­tka­niem z namiest­ni­kiem. Otrzy­mał on roz­kaz nie­wy­pusz­cza­nia waszej wyso­ko­ści przed zapła­ce­niem długu.

– Ależ oczy­wi­ście! Zapłacę – uspo­koił go Herod. – To drob­nostka, która mi cał­kiem wypa­dła z pamięci. Teraz ruszaj z powro­tem i oświadcz jego eks­ce­len­cji panu namiest­ni­kowi, że jestem w zupeł­no­ści na jego usługi. Nie­stety, jego uprzejme przy­po­mnie­nie o pożyczce przy­szło tro­chę nie w porę. Dopiero co, po sze­ścio­ty­go­dnio­wej roz­łące spo­tka­li­śmy się z moją kochaną mał­żonką, księżną Cypros. Czy jesteś żonaty, optio? No to rozu­miesz, jak wielką mamy ochotę pozo­stać teraz tro­chę sam na sam. Jeżeli nam nie dowie­rzasz, zostaw na pokła­dzie swo­ich dwóch żoł­nie­rzy. Za trzy, cztery godziny możesz powró­cić, a wtedy chęt­nie będziemy ci towa­rzy­szyć. A teraz pozwól sobie wyra­zić moją wdzięcz­ność – i Herod wsu­nął pod­ofi­ce­rowi do ręki sto drachm.

Pod­ofi­cer, nie czy­niąc już dłu­żej żad­nych wstrę­tów, zosta­wił swo­ich żoł­nie­rzy, a sam, wsiadł­szy do łodzi, powio­sło­wał w kie­runku brzegu. Herod odcze­kał jesz­cze godzinę czy dwie, aż do zmierz­chu; następ­nie prze­ciął liny kotwiczne i sta­tek wypły­nął na pełne morze. Naj­pierw Herod zamie­rzał popły­nąć na pół­noc do Azji Mniej­szej, ale szybko zmie­nił plan i skie­ro­wał sta­tek na połu­dniowy zachód. Posta­no­wił spró­bo­wać, czy mu się nie poszczę­ści u Żydów alek­san­dryj­skich.

Oby­dwaj żoł­nie­rze za zachętą majt­ków sie­dli do gry w kości i ani się spo­strze­gli, jak w pew­nym momen­cie schwy­cono ich, zwią­zano i zakne­blo­wano im usta. Kiedy nie­bez­pie­czeń­stwo pościgu prze­stało już gro­zić, Herod kazał ich uwol­nić i obie­cał, że jeśli zacho­wają się roz­sąd­nie, wysa­dzi żywych i całych na ląd Alek­san­drii. Żądał tylko, żeby przez dzień czy dwa po przy­by­ciu towa­rzy­szyli mu w cha­rak­te­rze eskorty woj­sko­wej; w zamian przy­rzekł zapła­cić koszty podróży powrot­nej do Ante­donu. Żoł­nie­rze czym prę­dzej wyra­zili zgodę, prze­ra­żeni, że w razie odmowy zostaną wrzu­ceni do morza.

Powi­nie­nem wspo­mnieć, że w ucieczce z Antio­chii pomógł Cypros i dzie­ciom nie­jaki Silas, Sama­ry­ta­nin, oddany Hero­dowi duszą i cia­łem. Był to człek w śred­nim wieku, o posęp­nym wej­rze­niu, atle­tycz­nej budo­wie i olbrzy­miej, czar­nej, kwa­dra­towo przy­cię­tej bro­dzie. Swego czasu słu­żył jako ofi­cer w jeź­dzie tubyl­czej, brał udział w wypra­wie prze­ciw Par­tom i posia­dał z tego okresu dwa ordery woj­skowe. Herod kil­ka­krot­nie podej­mo­wał się wyro­bić mu oby­wa­tel­stwo rzym­skie, Silas jed­nak upar­cie odma­wiał, twier­dząc, że zostaw­szy Rzy­mia­ni­nem, musiałby na rzym­ską modłę ogo­lić brodę, a na to nie chciał przy­stać za żadną cenę. Silas miał zawsze w pogo­to­wiu dobre rady, z któ­rych Herod ni­gdy nie korzy­stał. Toteż ile­kroć ten ostatni popa­dał w tara­paty, Silas miał zwy­czaj mówić:

– A co? Nie prze­po­wia­da­łem ci tego? Trzeba było mnie słu­chać.

Silas cheł­pił się bez­względną otwar­to­ścią i pod wzglę­dem taktu pozo­sta­wiał wiele do życze­nia. Herod zno­sił go jed­nak, gdyż wie­dział, że czy będzie na wozie, czy pod wozem, Silas go ni­gdy nie opu­ści. Silas był mu jedy­nym towa­rzy­szem pod­czas pierw­szej ucieczki do Edom i gdyby nie on, rodzina Heroda ni­gdy nie zbie­głaby z Tyru w dniu, kiedy Herod znie­wa­żył Anty­pasa. To on Hero­dowi, ucie­ka­ją­cemu z Antio­chii przed wie­rzy­cie­lami, dostar­czył ubra­nia; on też póź­niej zaopie­ko­wał się Cypros i dziećmi i wyna­lazł dla nich sta­tek. Kiedy sytu­acja sta­wała się roz­pacz­liwa, Silas wpa­dał w dosko­nały humor. Wie­dział, że będzie potrzebny Hero­dowi i znaj­dzie spo­sob­ność do powie­dze­nia:

– Jestem cał­ko­wi­cie na twoje roz­kazy, drogi przy­ja­cielu, jeśli wolno mi cię tak nazwać, lecz ni­gdy by do tego nie doszło, gdy­byś słu­chał rad moich.

W cza­sach pomyśl­no­ści Silas posęp­niał z dnia na dzień i zda­wało się, że z żalem wspo­mi­nał dawne złe dni biedy i kło­po­tów. Jakby chcąc je przy­wo­łać, prze­strze­gał wciąż Heroda, że „na tej dro­dze” (bez względu na to, co to była za droga) doj­dzie na pewno do ruiny. Ponie­waż obec­nie sytu­acja była dość kiep­ska, Silas pro­mie­niał rado­ścią. Prze­ko­ma­rzał się z załogą i zaba­wiał dzieci opo­wia­da­niem o dłu­gich i zawi­kła­nych przy­go­dach swego żoł­nier­skiego żywota. Księż­nie Cypros, która nor­mal­nie nie zno­siła towa­rzy­stwa Silasa, obec­nie wstyd było, że kie­dy­kol­wiek mogła być szorstka wobec tego zacnego, dobro­dusz­nego przy­ja­ciela.

– Żydzi mają wiele uprze­dzeń do Sama­ry­tan – powie­działa pew­nego dnia na statku – i ja wycho­wa­łam się w atmos­fe­rze tej nie­chęci. Musisz mi wyba­czyć, Sila­sie, że trzeba było lat, żebym ją wresz­cie teraz prze­zwy­cię­żyła.

– Muszę cię prze­pro­sić, księżno – odparł Silas. – Prze­pro­sić z góry za swoją otwar­tość. Zechciej ją wyba­czyć. Taki jestem z natury. Pozwo­lisz więc powie­dzieć sobie, że gdyby twoi żydow­scy przy­ja­ciele i krewni na ogół mniej zadzie­rali nosa, a posia­dali wię­cej miło­ści bliź­niego, miał­bym dla nich wię­cej sym­pa­tii. Pewien mój krewny wybrał się kie­dyś w inte­re­sach han­dlo­wych z Jero­zo­limy do Jery­cha. W dro­dze napo­tkał jakie­goś bied­nego Żyda, któ­rego ban­dyci, obra­bo­waw­szy i pora­niw­szy, pozo­sta­wili pół­ży­wego na gościńcu. Nagi, zakrwa­wiony leżał w żarze sło­necz­nych pro­mieni. Mój krew­niak obmył mu rany, oban­da­żo­wał, jak potra­fił, wsa­dził na swego pod­jezdka i dowiózł do naj­bliż­szej obe­rży. Tam, ponie­waż gospo­darz doma­gał się zapłaty z góry, opła­cił za ran­nego kil­ku­dniowy pobyt, a w powrot­nej dro­dze z Jery­cha wstą­pił po bie­daka i pomógł mu dostać się do domu. Nie było zresztą w tym postępku nic nad­zwy­czaj­nego. My, Sama­ry­ta­nie, już tacy jeste­śmy. Dziw­niej­szym jed­nak musi się wydać, że o kilka minut wcze­śniej tą samą drogą jechało trzech czy czte­rech zamoż­nych Żydów, wśród nich jeden kapłan. Widzieli oni czło­wieka leżą­cego w kałuży krwi i woła­ją­cego żało­śnie o pomoc, ponie­waż jed­nak był to nie­zna­jomy, prze­je­chali mimo, pozo­sta­wia­jąc ran­nego jego wła­snemu losowi. Obe­rży­sta, który rów­nież był Żydem, wytłu­ma­czył memu krew­nemu postę­po­wa­nie swo­ich roda­ków: nie chcieli – mówił – opa­trzyć ran­nego w oba­wie, aby nie sko­nał im na rękach. Przez dotknię­cie trupa bowiem stref­ni­liby się, czyli stali się nie­czy­ści w zna­cze­niu reli­gij­nym, a to pocią­gnę­łoby za sobą wiele kło­po­tów dla nich i dla ich rodzin. Zwłasz­cza kapłan, dodał obe­rżysta, który praw­do­po­dob­nie uda­wał się do Jero­zo­limy, żeby zło­żyć ofiarę w świą­tyni, nie mógł zary­zy­ko­wać stref­nie­nia się. Chwała Bogu – zakoń­czył Silas swą opo­wieść – jestem Sama­ry­ta­ni­nem; u mnie co w sercu, to i na języku. Ja…

– No cóż, moja droga? – prze­rwał mu Herod. – Czyż to nie wysoce poucza­jąca histo­ria? Pomy­śleć tylko, że gdyby ten bie­dak był Sama­ry­ta­ni­nem, byłby unik­nął nie­bez­piecz­nej przy­gody. Zbój­com nie opła­ci­łoby się napa­dać na czło­wieka dla paru gro­szy.

Przy­byw­szy do Alek­san­drii, Herod w towa­rzy­stwie Cypros, dzieci i dwóch żoł­nie­rzy zło­żył wizytę naczel­ni­kowi gminy żydow­skiej, nie­ja­kiemu Ala­bar­chowi, który był urzęd­ni­kiem odpo­wie­dzial­nym wobec namiest­nika za lojalne zacho­wa­nie swo­ich współ­wy­znaw­ców, prze­strze­gał regu­lar­nego opła­ca­nia przez nich podat­ków i pil­no­wał, aby nie wsz­czy­nali burd ulicz­nych z Gre­kami lub w inny spo­sób nie naru­szali spo­koju publicz­nego. Herod, przy­wi­taw­szy Ala­bar­cha z wyszu­kaną uprzej­mo­ścią, popro­sił go o pożyczkę w wyso­ko­ści ośmiu tysięcy aureu­sów, a w zamian przy­rzekł użyć swo­ich wpły­wów na dwo­rze cesar­skim dla obrony inte­re­sów Żydów alek­san­dryj­skich. W Edom, opo­wia­dał, gdzie bawił ostat­nio z wizytą u swo­ich krew­nych, otrzy­mał list od cezara Tybe­riu­sza. Cezar domaga się, aby natych­miast przy­był do Rzymu, chce bowiem zasię­gnąć jego rady w spra­wach Wschodu. Chcąc uczy­nić zadość cesar­skiemu życze­niu, wyru­szył w drogę tak pośpiesz­nie, że nie zdo­łał zabrać ze sobą dosta­tecz­nej ilo­ści pie­nię­dzy. Fakt, że podró­żo­wał pod eskortą żoł­nie­rzy rzym­skich, zda­wał się poświad­czać prawdę opo­wia­da­nia i Ala­barch zade­cy­do­wał, że dobrze byłoby mieć w Rzy­mie wpły­wo­wego przy­ja­ciela. Ostat­nio znowu wyda­rzyły się w mie­ście zamieszki, wywo­łane przez Żydów, i Grecy ponie­śli poważne straty mate­rialne. Tybe­riusz mógł się więc oka­zać skłon­nym do ogra­ni­cze­nia dość znacz­nych przy­wi­le­jów, któ­rymi cie­szyli się Żydzi.

Alek­san­der Ala­barch był sta­rym przy­ja­cie­lem naszej rodziny. Admi­ni­stro­wał nie­ru­cho­mo­ściami, które matka moja odzie­dzi­czyła w Alek­san­drii po dziadku, Marku Anto­niu­szu. August, choć więk­szą część zapi­sów Anto­niu­sza unie­waż­nił, ten ze względu na moją babkę Okta­wię zatwier­dził. Nie­ru­cho­mo­ści alek­san­dryj­skie sta­no­wiły posag mojej matki, a następ­nie sio­stry Liwilli, kiedy wycho­dziła za mąż za syna Tybe­riu­sza, Kastora. Liwilla jed­nak, która pro­wa­dząc życie na bar­dzo wyso­kiej sto­pie, wciąż potrze­bo­wała pie­nię­dzy, sprze­dała wkrótce spa­dek po dziadku. Ala­barch prze­stał więc być naszym admi­ni­stra­to­rem i kore­spon­den­cja pomię­dzy nim a moją matką stop­niowo się urwała. A cho­ciaż obecne swe sta­no­wi­sko zawdzię­czał popar­ciu mojej matki i mógł stąd wnio­sko­wać o jej życz­li­wo­ści, nie był prze­cież pewien, do jakiego stop­nia może liczyć na pro­tek­cję Anto­nii w razie poli­tycz­nych kło­po­tów. Wie­dział nato­miast dobrze, że Herod był swego czasu w zaży­łych sto­sun­kach z naszą rodziną, i chęt­nie by słu­żył mu pożyczką, gdyby miał pew­ność, że zaży­łość ta ist­nieje w dal­szym ciągu. Tego wła­śnie nie wie­dział. Zaczął więc wypy­ty­wać gościa o moją matkę, a Herod, który z góry prze­wi­dział całą sytu­ację i prze­zor­nie nie wspo­mniał ani sło­wem o swo­jej pro­tek­torce, odparł, że wno­sząc z ostat­nich wia­do­mo­ści, jakie od niej otrzy­mał, Anto­nia cie­szy się naj­lep­szym zdro­wiem. Ma nawet przy­pad­kiem ze sobą, mówił, jeden z jej listów, pisany tuż przed jego wyjaz­dem z Antio­chii. List ten, utrzy­many w ser­decz­nym tonie i zawie­ra­jący wiele nowi­nek rodzin­nych, poka­zał Ala­barchowi, a pismo mojej matki wywarło więk­sze wra­że­nie niż eskorta woj­skowa. List jed­nak koń­czyła Anto­nia sło­wami nadziei, że Herod może wresz­cie się ustat­kuje i zacznie poży­tecz­nie pra­co­wać jako doradca poli­tyczny jej wielce powa­ża­nego przy­ja­ciela Flak­kusa. Tym­cza­sem Ala­barch, który miał od swych antio­chij­skich przy­ja­ciół wia­do­mo­ści, że Herod poróż­nił się z Flak­ku­sem, nie był pewien, czy rze­czy­wi­ście Tybe­riusz listow­nie zapra­szał księ­cia. Kiedy wresz­cie po pew­nym waha­niu zde­cy­do­wał się poży­czyć pie­nię­dzy, jeden z porwa­nych żoł­nie­rzy, rozu­mie­jący nieco po hebraj­sku, ode­zwał się:

– Daj mi tylko osiem aureu­sów, Ala­bar­chu, a zaosz­czę­dzisz osiem tysięcy.

– Co chcesz przez to powie­dzieć? – spy­tał Ala­barch.

– To, że ten czło­wiek jest oszu­stem zbie­głym przed spra­wie­dli­wo­ścią. Nie jeste­śmy jego eskortą, porwał nas prze­mocą. Ist­nieje roz­kaz cesar­ski, aby uwię­zić go za wiel­kie długi, któ­rych naro­bił w Rzy­mie.

Sytu­ację oca­liła księżna Cypros, z pła­czem pada­jąc Ala­bar­chowi do nóg.

– Zakli­nam cię na dawną przy­jaźń z moim ojcem Faza­elem! – bła­gała. – Miej litość nade mną i nad moimi dziećmi! Nie ska­zuj nas na osta­teczną nędzę! Mój mąż nie popeł­nił żad­nego oszu­stwa. Wszystko, co opo­wie­dział, jest w grun­cie rze­czy prawdą, może tylko w szcze­gó­łach tro­chę ubar­wioną. Uda­jemy się rze­czywiście do Rzymu i w związku z ostat­nimi zmia­nami poli­tycz­nymi jeste­śmy pełni naj­lep­szych nadziei. Pożycz nam tyle pie­nię­dzy, żeby­śmy mogli wydo­stać się z chwi­lo­wych trud­no­ści, a Bóg naszych ojców wyna­gro­dzi ci tysiąc­krot­nie. Dług, z powodu któ­rego Herod miał zostać aresz­to­wany, to pozo­sta­łość z cza­sów jego mło­dzień­czej lek­ko­myśl­no­ści. Kiedy tylko sta­niemy w Rzy­mie, znaj­dziemy uczciwe środki, aby uiścić tę należ­ność. Lecz jeśli dosta­niemy się w ręce nie­przy­ja­ciół, któ­rych Herod posiada w rzą­dzie Syrii, prze­pad­niemy nie­odwo­łal­nie i my, i dzieci.

Wier­ność, z jaką Cypros dzie­liła nie­dolę swego mał­żonka, wzru­szyła Ala­bar­cha do łez; zwró­cił się do księż­nej i uprzej­mie, choć podejrz­li­wie zapy­tał:

– A czy mał­żo­nek twój prze­strzega praw Moj­że­szo­wych?

Herod, spo­strze­gł­szy waha­nie żony, sam zabrał głos:

– Chciej pamię­tać, że w żyłach moich pły­nie krew edo­micka. Trudno sta­wiać takie same wyma­ga­nia Edo­mi­cie jak Żydowi. Edo­mici i Żydzi są braćmi po wspól­nym przodku Iza­aku, ale niech każdy Żyd, cheł­piący się szcze­gólną łaską Boga dla wybra­nego narodu, wspo­mni naj­pierw, jak Jakub, przo­dek Żydów, pod­stęp­nie wyłu­dził od Ezawa, przodka Edo­mi­tów, prawo pier­wo­ródz­twa i bło­go­sła­wień­stwo ojcow­skie. Nie bądź zbyt bez­względny, Ala­bar­chu. Okaż wię­cej współ­czu­cia znę­ka­nemu i bied­nemu Edo­mi­cie niż swego czasu Jakub, bo – na Boga ojców moich! – pierw­sza łyżka czer­wo­nej socze­wicy, którą weź­miesz do ust, napełni cię odrazą. Stra­ci­li­śmy prawo pier­wo­ródz­twa, a wraz z nim szcze­gól­niej­szą łaskę bożą. Chciej­cie nam w zamian oka­zać tyle wspa­nia­ło­myśl­no­ści, na jaką nas zawsze było stać. Wspo­mnij wiel­ko­dusz­ność Ezawa, który nie zabił Jakuba spo­tka­nego przy­pad­kiem w Penial.

– Lecz czy prze­strze­gasz praw Moj­że­szo­wych? – nale­gał Ala­barch, choć pło­mienna wymowa Heroda wywarła na nim wra­że­nie, a na histo­ryczne argu­menty nie miał żad­nej odpo­wie­dzi.

– Jestem obrze­zany i takoż obrze­zane są moje dzieci. A „Księgi Praw”, obja­wio­nej waszemu przod­kowi Moj­że­szowi, prze­strze­ga­łem wraz z całym mym domem tak pil­nie, jak tylko mogli­śmy to czy­nić, będąc w trud­nej sytu­acji oby­wa­teli rzym­skich i mając nie­do­sko­nałe sumie­nia Edo­mi­tów.

– Nie ma dwóch dróg dla spra­wie­dli­wego – odrzekł sucho Ala­barch. – Albo się prze­strzega praw Księgi, albo je się łamie.

– Czy­ta­łem, że Pan pozwo­lił kie­dyś nawró­co­nemu Syryj­czy­kowi Naama­nowi towa­rzy­szyć kró­lowi swemu w skła­da­niu ofiar w świą­tyni pogan. I Naaman oka­zał się wier­nym przy­ja­cie­lem Żydów. Czyż nie tak?

– A jeśli poży­czę ci żądaną sumę – spy­tał Ala­barch – czy przy­się­gniesz mi na imię Pana, któ­remu niech będzie chwała wie­czy­sta, że wedle moż­no­ści swo­jej będziesz prze­strze­gał praw jego i kochał lud jego, i ani czy­nem żad­nym, ani zanie­dba­niem uczynku nie zgrze­szysz prze­ciw jego maje­sta­towi?

– Przy­się­gam ci na naj­święt­sze imię jego – rzekł Herod – i biorę żonę swą Cypros i dziatki swe na świad­ków, że od dnia dzi­siej­szego będę czcił Pana z całej duszy i ze wszyst­kich sił moich; że będę nie­zmien­nie kochał i osła­niał lud jego. A jeśli kie­dy­kol­wiek świa­do­mie, w zatwar­dzia­ło­ści serca mego zła­mię przy­sięgę, nie­chaj robaki, które sto­czyły mego dziadka Heroda, sto­czą mnie za życia.

Tak więc Herod dostał pie­nią­dze. Opo­wia­da­jąc mi póź­niej o tej przy­go­dzie, zauwa­żył:

– Znaj­do­wa­łem się w takiej opre­sji, że przy­siągł­bym zro­bić wszystko, czego ode mnie zażą­dają, byleby tylko dostać pie­nią­dze.

Ala­barch jed­nak posta­wił dwa warunki. Po pierw­sze, Herod miał otrzy­mać teraz tylko połowę żąda­nej sumy, a wła­ści­wie jej rów­no­waż­nik w sre­brze. Dru­gie cztery tysiące zostaną mu wypła­cone po przy­by­ciu do Ita­lii. Pomimo wszystko bowiem Ala­barch nie cał­kiem dowie­rzał Hero­dowi i oba­wiał się, aby ten, dostaw­szy pie­nią­dze, nie czmych­nął do Maroka lub Ara­bii. Po dru­gie, Cypros miała zabrać dzieci do Jero­zo­limy, aby wyro­sły tam na dobrych Żydów pod opieką samego arcy­ka­płana, szwa­gra Ala­barcha. Na ten ostatni waru­nek Herod z Cypros zgo­dzili się tym chęt­niej, iż wie­dzieli, jakie nie­bez­pie­czeń­stwa grożą w Rzy­mie ład­nym chłop­com i dziew­czyn­kom z dobrych rodzin ze strony roz­pust­nego zwy­rod­nialca Tybe­riu­sza. Sta­nęło więc na tym, że Cypros, odwió­zł­szy dzieci do Jero­zo­limy, miała przy­je­chać do męża do Rzymu.

Herod posta­no­wił udać się do Alek­san­drii i poży­czyć pie­nią­dze od Ala­bar­cha na wia­do­mość o upadku Sejana, którą przy­wiózł wyzwo­le­niec wysłany do Akry. Wia­do­mość ta zna­la­zła w Alek­san­drii potwier­dze­nie. Sejan, który był naj­bar­dziej zaufa­nym mini­strem Tybe­riu­sza, spi­sko­wał, jak się oka­zało, z moją sio­strą Liwillą. Zamie­rzali oni zgła­dzić cezara i zagar­nąć wła­dzę w swoje ręce. Spi­sek odkryła moja matka i uprze­dziła Tybe­riu­sza, a ten przy pomocy mego bra­tanka Kali­guli i wyzu­tego z wszel­kich uczuć nędz­nika Makrona szybko upo­rał się z Seja­nem. Przy tej spo­sob­no­ści odkryto, że Liwilla otruła przed sied­miu laty swego męża Kastora i że Kastor ni­gdy nie spi­sko­wał prze­ciw ojcu, lecz został nie­win­nie oczer­niony przez Sejana. Wobec tego Tybe­riusz cof­nął zakaz dopusz­cza­nia do sie­bie przy­ja­ciół Kastora, a pro­tek­cja mojej matki stała się bar­dziej cenna niż kie­dy­kol­wiek. Gdyby nie te oko­licz­no­ści, Herod nie stra­ciłby czasu na upo­ka­rza­jące per­trak­ta­cje z Ala­bar­chem. Żydzi potra­fią być wpraw­dzie wspa­nia­ło­myślni, lecz są bar­dzo prze­zorni. Poży­czają swym współ­ple­mień­com, kiedy ci nie z wła­snej winy wpadną w nie­szczę­ście, i poży­czają bez pro­centu, gdyż zaka­zują im tego prawa Moj­że­szowe. Jedyną nagrodą bywa dla nich w tych wypad­kach zado­wo­le­nie moralne. Nie poży­czą jed­nak ani gro­sza nie-Żydowi, choćby ten konał z głodu, a tym bar­dziej Żydowi, który przy­jąw­szy na obczyź­nie cudzo­ziem­skie zwy­czaje, sam się posta­wił, jak mówią, „poza nawia­sem spo­łecz­no­ści żydow­skiej”. Chyba że mają pełną gwa­ran­cję, iż szla­chet­ność sowi­cie im się opłaci.

Rozdział III

ROZ­DZIAŁ III

Ani matka, ani ja nie wie­dzie­li­śmy nic o powro­cie Heroda do Ita­lii, aż pew­nego dnia otrzy­ma­li­śmy od niego w pośpie­chu nakre­ślony list, w któ­rym uprze­dzał, że ma zamiar odwie­dzić nas, i nie­ja­sno zazna­czył, że liczy na naszą pomoc; znaj­duje się bowiem w bar­dzo kry­tycz­nym poło­że­niu finan­so­wym.

– Jeśli mu cho­dzi o pożyczkę – zauwa­ży­łem – to odpo­wiedź usły­szy dość krótką, bo nam samym brak pie­nię­dzy.

Jak wspo­mnia­łem w poprzed­niej swej książce, nie mie­li­śmy istot­nie w tym cza­sie pie­nię­dzy do wyrzu­ce­nia. Lecz matka się obu­rzyła:

– To bar­dzo nie­ład­nie, mój Klau­diu­szu, sta­wiać sprawę w ten spo­sób. Zawsze byłeś gbu­rem. Jeżeli Herod zna­lazł się w cięż­kim poło­że­niu i potrze­buje pie­nię­dzy, musimy je dla niego w jakiś spo­sób zdo­być. Jestem winna to pamięci jego matki, kocha­nej Bere­niki. Pomimo swych cudzo­ziem­skich oby­cza­jów i wie­rzeń Bere­nika była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. A w dodatku jaką świetną gospo­dy­nią!

Matka nie widziała Heroda od sied­miu lat i cał­kiem wyraź­nie odczu­wała brak jego towa­rzy­stwa. Utrzy­my­wali jed­nak ze sobą kore­spon­den­cję i Herod bar­dzo sumien­nie dono­sił matce o wszyst­kich swo­ich kolej­nych kło­po­tach. A opi­sy­wał je w tak dow­cipny spo­sób, że czy­tało się jego listy jak jakiś naj­bar­dziej zaj­mu­jący grecki romans awan­tur­ni­czy. Naj­we­sel­szy z tych listów był może ten, który napi­sał z Edom, wkrótce po opusz­cze­niu Rzymu; opo­wia­dał w nim, jak to jego słodka, kochana naiwna Cypros sta­rała się go odwieść od samo­bój­czego zamiaru zesko­cze­nia z murów for­tecy. „I miała zupełną rację – koń­czył – wieża była rze­czy­wi­ście wysoka”. Jeden z ostat­nich listów, pisany rów­nież z Edom, kiedy cze­kał na pie­nią­dze z Akry, utrzy­many był w tym samym żar­to­bli­wym tonie. Herod opo­wia­dał, jak pew­nemu per­skiemu kup­cowi ukradł wiel­błąda. Począt­kowo – pisał – myśl, że tak nisko upadł moral­nie, napeł­niała go nie­zmier­nym wsty­dem. Wkrótce jed­nak wstyd ustą­pił miej­sca bło­giemu uczu­ciu zado­wo­le­nia z odda­nej bliź­niemu przy­sługi. Wiel­błąd bowiem oka­zał się sie­dli­skiem sied­miu czar­tów, z któ­rych jeden gor­szy był od dru­giego. Co za ulgę musiał poczuć ów kupiec, kiedy obu­dziw­szy się pew­nego ranka, stwier­dził, że jego opę­tany wiel­błąd znik­nął razem z sio­dłem i uzdą. Podróż przez Pusty­nię Syryj­ską miał Herod tak kosz­marną, jak tylko można sobie wyobra­zić. Wiel­błąd robił wszystko, aby nowy wła­ści­ciel skrę­cił kark, skru­pu­lat­nie wyko­rzy­sty­wał w tym celu każde przej­ście przez wyschnięte koryto rzeki, każdy wąski gór­ski prze­smyk, a w nocy chciał śpią­cego Heroda zdra­dziecko zatra­to­wać na śmierć. W liście z Alek­san­drii Herod dono­sił, że wresz­cie w Edom pozbył się wiel­błąda, pusz­cza­jąc go po pro­stu luzem. Kiedy jed­nak wyru­szył w dal­szą drogę, bestia szła za nim ślad w ślad, aż do wybrzeża, a w śle­piach miała wyraz szcze­gól­nej zło­śli­wo­ści.

„Przy­się­gam ci, dostojna i czci­godna Anto­nio, przy­ja­ciółko ma naj­daw­niej­sza i naj­szla­chet­niej­sza dobro­dziejko moja, że owego figla w Ante­do­nie spła­ta­łem namiest­ni­kowi nie tyle z obawy przed wie­rzy­cie­lami, co ogar­nięty panicz­nym lękiem przed wiel­błą­dem. Gdy­bym się był dał zaaresz­to­wać, ten potwór usi­ło­wałby na pewno się zna­leźć w tej samej celi”.

W liście znaj­do­wał się dopi­sek: „Moi edo­miccy kuzyni są nie­po­mier­nie gościnni, lecz nie należy stąd wnio­sko­wać, iżby wszel­kie pomiar­ko­wa­nie było im obce. Oszczęd­ność swoją posu­wają do tego stop­nia, że tylko w trzech wypad­kach wkła­dają na sie­bie czy­stą szatę – kiedy biorą ślub, kiedy umie­rają i kiedy złu­piw­szy jakąś kara­wanę, mogą się bez­płat­nie zaopa­trzyć w czy­ste płótno. Pra­nie jest wyna­laz­kiem nie­zna­nym w Edom”. Zaj­ście z Flak­ku­sem Herod przed­sta­wił w jak naj­ko­rzyst­niej­szym dla sie­bie świe­tle: cała sprawa, pisał, pole­gała tylko na nie­po­ro­zu­mie­niu. Oskar­żał sie­bie o brak zasta­no­wie­nia, a wychwa­lał Flak­kusa jako czło­wieka obda­rzo­nego wyso­kim poczu­ciem honoru, nad­mier­nym może nawet, jeśli godzi się użyć tego okre­śle­nia – lud bowiem, nad któ­rym spra­wuje wła­dzę, nie potrafi go nale­ży­cie oce­nić i uważa raczej za dzi­waka.

Pomi­nięte w liście szcze­góły opo­wie­dział nam Herod oso­bi­ście, nic lub pra­wie nic nie ukry­wa­jąc. Wie­dział bowiem, że otwarte przy­zna­nie się do wszyst­kiego to naj­lep­szy spo­sób postę­po­wa­nia z moją matką. Szcze­gól­nie uba­wił ją – choć oczy­wi­ście uda­wała wielce zgor­szoną – histo­rią o porwa­niu żoł­nie­rzy i wyko­rzy­sta­niu tej eskorty dla zamy­dle­nia oczu Ala­bar­chowi. Opo­wie­dział nam też, jak w powrot­nej dro­dze z Alek­san­drii zasko­czyła sta­tek straszna burza i jak wszyst­kich, z wyjąt­kiem jego i kapi­tana, cho­roba mor­ska powa­liła na pięć dni i pięć nocy. Przez cały ten czas kapi­tan tylko pła­kał i modlił się, pozo­sta­wia­jąc kie­ro­wa­nie stat­kiem w rękach jed­nego, jedy­nego Heroda.

– Kiedy wresz­cie – cią­gnął dalej – sta­tek nasz zaprze­stał pod­sko­ków i podry­gów, a ja, pusz­cza­jąc mimo uszu podzię­ko­wa­nia i pochwały wra­ca­ją­cej do zdro­wia załogi, ujrza­łem z przed­niego pomo­stu skrzącą się w słońcu Zatokę Neapo­li­tań­ską, ośle­pia­jącą biel cudow­nych świą­tyń i will na wybrzeżu i góru­ją­cego nad tym wszyst­kim potęż­nego Wezu­wiu­sza, któ­rego szczyt dymił dobro­tli­wie niby domowe ogni­sko, to wyznam szcze­rze, że się roz­pła­ka­łem. Zro­zu­mia­łem, że wra­cam do domu, do mojej pierw­szej i naj­umi­ło­wań­szej ojczy­zny. Przy­szli mi na myśl wszy­scy moi dro­dzy przy­ja­ciele w Rzy­mie, z któ­rymi dawno się roz­sta­łem, a szcze­gól­nie ty, czci­godna, uro­cza i szla­chetna Anto­nio. I oczy­wi­ście także ty, Klau­diu­szu. Z jakąż rado­ścią, myśla­łem, będziemy się witać. Przede wszyst­kim jed­nak, rzecz pro­sta, musia­łem się sam jakoś przy­zwo­icie urzą­dzić. Nie wypa­dało mi prze­cież zja­wić się u waszych drzwi niby żebrak lub ubogi klient pro­szący o wspar­cie. Zaraz więc po wylą­do­wa­niu i zre­ali­zo­wa­niu prze­kazu, wysta­wio­nego przez Ala­bar­cha na jeden z ban­ków neapo­li­tań­skich, napi­sa­łem na Capri do cezara, pro­sząc, aby zaszczy­cił mnie audien­cją. Udzie­lił jej łaska­wie, oświad­cza­jąc, że z rado­ścią się dowie­dział o moim powro­cie, i następ­nego dnia mia­łem z nim roz­mowę, która napeł­niła mnie wielką otu­chą. Cezar był począt­kowo w złym humo­rze, więc czu­łem się – ze wsty­dem wyznam – w obo­wiązku zaba­wie­nia go kil­koma azja­tyc­kimi dyk­te­ryj­kami, któ­rych ze względu na waszą skrom­ność pozwolę sobie tutaj nie powta­rzać. Zna­cie prze­cież cezara: czło­wiek o libe­ral­nych poglą­dach, wolny od prze­są­dów. Kiedy opo­wie­dzia­łem mu jedną aneg­dotę, spe­cjal­nie w jego guście, rzekł: „Lubię takich jak ty, Hero­dzie. Chęt­nie powie­rzył­bym ci pewne bar­dzo odpo­wie­dzialne sta­no­wi­sko. Czy pod­jął­byś się wycho­wy­wać mego jedy­nego wnuka Tybe­riu­sza Gemel­lusa, który bawi tu razem ze mną? Jako bli­ski przy­ja­ciel jego ojca, na pewno mi nie odmó­wisz, a i chło­piec, jestem pewien, poczuje do cie­bie sym­pa­tię. Jest to, muszę z przy­kro­ścią stwier­dzić, mło­dzie­niec tro­chę posępny i melan­cho­lijny; przy­dałby mu się star­szy, pełen życia, o otwar­tym uspo­so­bie­niu towa­rzysz, z któ­rego mógłby brać przy­kład”. Prze­no­co­wa­łem na Capri, a rano byli­śmy z cesa­rzem w naj­do­sko­nal­szej komi­ty­wie. Nie bacząc na prze­strogi leka­rzy, pił ze mną całą noc. Myśla­łem już, że dawne szczę­ście powró­ciło na dobre, kiedy nagle ów włos, na któ­rym tak długo nad moją biedną głową wisiał miecz Damo­klesa, pękł. Z Ante­donu nad­szedł list, w któ­rym ten idiota namiest­nik dono­sił, że wydał roz­kaz aresz­to­wa­nia mnie za nie­za­pła­ce­nie długu w wyso­ko­ści dwu­na­stu tysięcy, zacią­gnię­tego w pry­wat­nej szka­tule cesar­skiej. Pisał dalej, że „przez pod­stęp” unik­ną­łem aresz­to­wa­nia i umkną­łem, pory­wa­jąc dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy dotych­czas jesz­cze nie powró­cili, a praw­do­po­dob­nie zostali zamor­do­wani. Zapew­nia­łem cezara, że żoł­nie­rze są żywi; że bez mojej wie­dzy zakra­dli się na sta­tek, by odbyć podróż na gapę, i że nie poka­zano mi żad­nego roz­kazu aresz­to­wa­nia mnie. Moż­liwe, mówi­łem, że żoł­nie­rzy w tym celu wysłano, woleli jed­nak urzą­dzić sobie wycieczkę do Egiptu. W poło­wie drogi do Alek­san­drii zna­la­złem ich ukry­tych pod pokła­dem. Z Alek­san­drii ode­sła­łem zbie­gów bez­zwłocz­nie do Ante­donu, aby ponie­śli zasłu­żoną karę.

– Hero­dzie Agrypo – ode­zwała się poważ­nym tonem matka. – Opo­wia­da­jąc to, popeł­ni­łeś świa­dome kłam­stwo. Wsty­dzę się za cie­bie bar­dzo.

– Nie tak bar­dzo jak ja sam – rzekł Herod. – Wiele razy powta­rza­łaś mi, że uczci­wość to naj­lep­sza poli­tyka. Ale na Wscho­dzie wszy­scy kła­mią i każdy odli­cza na kłam­stwo dzie­więć dzie­sią­tych tego, co sły­szy. Na moment zda­rzyło mi się zapo­mnieć, że wró­ci­łem do kraju, gdzie odstą­pie­nie od prawdy na włos jest poczy­ty­wane za nieuczci­wość.

– Czy cesarz ci uwie­rzył? – spy­ta­łem.

– Spo­dzie­wam się z całego serca, że tak. Bo zapy­tał mnie tylko: „A jak sprawa z dłu­giem?”. Wytłu­ma­czy­łem, że była to cał­kiem for­malna pożyczka, na którą dałem dobre zabez­pie­cze­nie, udzie­lona mi z pry­wat­nej szka­tuły. I tylko temu zdrajcy Seja­nowi zawdzię­czam, że z tego powodu wydano roz­kaz aresz­to­wa­nia mnie. Pomó­wię, rze­kłem, bez­zwłocz­nie ze skarb­ni­kiem i zała­twię tę sprawę. Ale cesarz nie zado­wo­lił się tym zapew­nie­niem. „Hero­dzie – rzekł – jeżeli długu tego nie ure­gu­lu­jesz w ciągu tygo­dnia, nie zosta­niesz wycho­wawcą mojego wnuka”. Otóż wie­cie, jak cesarz jest skru­pu­latny na punk­cie dłu­gów zacią­gnię­tych w pry­wat­nej szka­tule. Tak nie­dba­łym tonem, na jaki tylko mogłem się zdo­być, zapew­ni­łem, że dług będzie ure­gu­lo­wany w ciągu trzech dni. Ale jakby mi kto kamień poło­żył na sercu. Od razu też napi­sa­łem do cie­bie, moja droga dobro­dziejko, myśląc, że może…

– To było bar­dzo brzydko z two­jej strony, że okła­ma­łeś cezara – prze­rwała matka.

– Racja, zupełna racja – rzekł Herod, uda­jąc głę­boką skru­chę. – Ty na moim miej­scu była­byś nie­wąt­pli­wie powie­działa prawdę. Mnie, nie­stety, zabra­kło odwagi. A do tego tych sie­dem lat na Wscho­dzie, spę­dzo­nych z dala od cie­bie; mocno doprawdy nad­we­rę­żyło moje moralne zasady.

Matka nagle powzięła decy­zję.

– Klau­diu­szu – rze­kła. – W jaki spo­sób możemy dostać bez­zwłocz­nie dwa­na­ście tysięcy? Co powiesz o liście, który dziś rano otrzy­ma­łeś od Ary­sto­bula?

Szczę­śli­wym dla Heroda zbie­giem oko­licz­no­ści wła­śnie tego rana otrzy­ma­łem od Ary­sto­bula list, w któ­rym pro­sił mnie, abym korzy­sta­jąc ze spadku cen ziemi, wywo­ła­nego bra­kiem gotówki, zaku­pił w jego imie­niu jakąś posia­dłość wiej­ską. Rów­no­cze­śnie załą­czał prze­kaz ban­kowy na dzie­sięć tysięcy.

– Ary­sto­bul kupuje mają­tek? – zawo­łał ze zdu­mie­niem Herod, kiedy mu matka opo­wie­działa treść listu. – A jakimże cudem doszedł on do dzie­się­ciu tysięcy? Ten pozba­wiony wszel­kich zasad gał­gan musiał naj­wi­docz­niej wyko­rzy­stać wpływ, jaki miał na Flak­kusa, i obło­wił się łapów­kami dawa­nymi mu hoj­nie przez tubyl­ców.

– W tym wypadku – rze­kła moja matka – uwa­żam, iż postą­pił szka­rad­nie w sto­sunku do cie­bie, dono­sząc memu przy­ja­cie­lowi Flak­ku­sowi o pre­zen­cie, który ci przy­słali dama­sceń­czycy za dzielną obronę ich sprawy. Mia­łam doprawdy lep­sze wyobra­że­nie o Ary­sto­bulu. Toteż jedy­nie spra­wie­dli­wym zadość­uczy­nie­niem będzie, jeżeli tych dzie­sięć tysięcy, które otrzy­masz jako chwi­lową pożyczkę – chwi­lową, Hero­dzie, pamię­taj – pomoże ci sta­nąć o wła­snych siłach. Z wydo­sta­niem pozo­sta­łych dwóch chyba nie będzie trud­no­ści, jak sądzisz, Klau­diu­szu?

– Zapo­mi­nasz matko, że Herod ma jesz­cze osiem tysięcy otrzy­ma­nych od Ala­bar­cha. O ile ich już nie wydał. Jeśli poży­czymy mu pie­nią­dze Ary­sto­bula, będzie miał wię­cej od nas.

Uprze­dzi­łem Heroda, że jeśli w ciągu trzech mie­sięcy nie zwróci pie­nię­dzy, będę uwa­żał to za nad­uży­cie zaufa­nia. Cała sprawa zupeł­nie nie przy­pa­dła mi do gustu; woła­łem ją jed­nak zała­twić w ten spo­sób niż zasta­wić nasz dom na Pala­ty­nie. Ina­czej zaś nie można było uzy­skać pie­nię­dzy. Wszystko jed­nak przy­jęło nie­spo­dzie­wa­nie dobry obrót. Herod nie tylko zwró­cił pożyczkę zacią­gniętą w pry­wat­nej szka­tule, ale oddał też pie­nią­dze Ary­sto­bula, i to na dwa dni przed ter­mi­nem; a co wię­cej, pięć tysięcy poży­czone jesz­cze daw­niej, któ­rych ni­gdy nie spo­dzie­wa­li­śmy się już oglą­dać.

Herod jako wycho­wawca Gemel­lusa prze­by­wał teraz czę­sto w towa­rzy­stwie Kali­guli, któ­rego sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­letni Tybe­riusz nie­dawno zaadop­to­wał i który ucho­dził za następcę sta­rego cezara. Dzięki wytwor­nym ucztom wyda­wa­nym na cześć Kali­guli i pięk­nym pre­zen­tom w krót­kim cza­sie pozy­skał sobie zaufa­nie mło­dzieńca, a że Tybe­riusz przy­bra­nemu synowi ską­pił pie­nię­dzy, więc Herod stał się peł­no­moc­nym agen­tem do nacią­ga­nia na znacz­niej­sze pożyczki ludzi, któ­rzy chcieli zaskar­bić sobie względy przy­szłego cezara. Tybe­riuszowi bowiem nie roko­wano już dłu­giego życia. Kiedy w ten spo­sób sto­su­nek Kali­guli do Heroda zyskał trwal­sze pod­stawy i wieść o tym dotarła do ogółu, mój przy­ja­ciel nie miał już żad­nych trud­no­ści z zacią­ga­niem poży­czek, rów­nie dobrze we wła­snym imie­niu, jak na rachu­nek swego dostoj­nego pro­tek­tora. Więk­szość dłu­gów datu­ją­cych się sprzed sied­miu lat została umo­rzona przez śmierć wie­rzy­cieli. Za Sejana bowiem, a w dal­szym ciągu za jego następcy Makrona, pro­cesy o zdradę stanu prze­rze­dziły mocno sze­regi rzym­skich boga­czy. O pozo­stałe długi Herod nie bar­dzo się trosz­czył. Któż by śmiał prze­śla­do­wać czło­wieka, który cie­szył się na dwo­rze tak wiel­kimi łaskami? Na spła­ce­nie mnie Herod obró­cił część pożyczki, którą w wyso­ko­ści czter­dzie­stu tysięcy zacią­gnął u jed­nego z wyzwo­leń­ców Tybe­riusza. Wyzwo­le­niec ów jesz­cze jako nie­wol­nik był jed­nym z dozor­ców wię­zien­nych star­szego brata Kali­guli, Dru­zusa, który został zamo­rzony gło­dem w pod­zie­miach pałacu. Otrzy­maw­szy wol­ność, eks-dozorca zajął się han­dlem nie­wol­nikami. Kupo­wał tanio cho­rych nie­wol­ników z wyż­szymi kwa­li­fi­ka­cjami, leczył ich w szpi­talu, któ­rym sam zarzą­dzał, i sprze­da­wał z dobrym zarob­kiem. Zgro­ma­dził w ten spo­sób olbrzymi mają­tek, ale bał się, że Kali­gula, zostaw­szy cesa­rzem, zechce pomścić jego okrutne obcho­dze­nie się z Dru­zu­sem. Herod więc pod­jął się uła­go­dzić Kali­gulę.