Zakładnicy piekła - Marcin Szymański - ebook + audiobook + książka

Zakładnicy piekła ebook i audiobook

Szymański Marcin

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marcin Szymański powraca z drugim tomem wspomnień z misji w Afganistanie. Tym razem opowiada o doświadczeniach nabytych podczas miesięcy spędzonych wśród mieszkańców podnóża Hindukuszu. Jak żyli i co myśleli ludzie w kraju, w którym prowadzono eksperyment społeczny zwany wojną? Jakiej rzeczywistości chcieli, a z jaką przychodziło im się zmagać? Z czym konfrontowali się żołnierze powracający z misji do rodzin w Polsce? Jak wojenne przeżycia trawiły umysł dowódcy?

Zakładnicy piekła” to opowieść o ludziach, którym los odebrał prawo wyboru. Lektura zainteresuje tych, których interesują powody fiaska kampanii NATO w Afganistanie. „Zakładnicy piekła” to również przekaz wypełniony uniwersalnymi prawdami o wojnie. Treści poruszane przez autora pozwalają pełniej zrozumieć rzeczywistość miejsc, które w książce nazwano „rezerwatami cierpień”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 6 min

Oceny
4,5 (21 ocen)
13
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milten6

Całkiem niezła

2,5/5
00
danielosik3

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy punkt widzenia wojny w Afganistanie oraz zaskakujące podsumowanie. Przyjemna lektura
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa choć pierwsza dla mnie lepsza więc siłą rzeczy 4 gwiazdki.
00
Agunek

Nie oderwiesz się od lektury

Podobnie jak pierwsza książka Marcina, bardzo wciągająca. Polecam.
00

Popularność




Wstęp

Czwart­kowy pora­nek 23 sierp­nia 1973 roku, Sztok­holm. Ochrona otwiera zamki w drzwiach pro­wa­dzą­cych do sie­dziby Sve­ri­ges Kre­dit­ban­ken. W holu poja­wia się Janne Ols­son, ska­zany na karę wię­zie­nia recy­dy­wi­sta. Unosi kara­bin maszy­nowy i oddaje z niego kilka serii, raniąc przy tym jedną z osób. Kil­koro ludzi ucieka w panice, na sali pozo­staje jed­nak czwórka zakład­ni­ków. Janne bary­ka­duje się ze swo­imi ofia­rami w skarbcu banku i żąda wypusz­cze­nia z wię­zie­nia swo­jego przy­ja­ciela – Clarka Olo­fs­sona. Wła­dze speł­niają jego życze­nie. Przez kolej­nych sześć dni ban­dyci pozo­stają w budynku wraz z poj­maną czwórką. Póź­niej sztok­holm­skiej poli­cji udaje się prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję, w wyniku któ­rej zakład­nicy zostają uwol­nieni, a Janne i Clark ujęci. W tym momen­cie roz­po­czyna się histo­ria, która posłuży jako punkt wyj­ścia do badań nad zja­wi­skiem psy­cho­lo­gicz­nym nazwa­nym póź­niej syn­dro­mem sztok­holm­skim.

Ofiary napadu pod­czas zeznań bro­nią pory­wa­czy. Jeden z poszko­do­wa­nych zakłada fun­da­cję, któ­rej celem ma być nie­sie­nie pomocy Jan­nemu i Clar­kowi. Inna zakład­niczka zarę­cza się z jed­nym z ban­dy­tów… Ana­lizy tego zaj­ścia oraz podob­nych przy­pad­ków wyka­zały, że w wielu sytu­acjach ofiary prze­mocy wyka­zują sym­pa­tię wobec opraw­ców. Bada­cze wyja­śniali to na różne spo­soby. Więk­szość z nich pozo­staje zgodna co do tego, że pod­stawą wystą­pie­nia syn­dromu jest silny stres. Nasze ego broni się przed traumą, a jedną z metod tej walki jest iden­ty­fi­ka­cja z agre­so­rem.

Dla­czego o tym piszę? Cóż, mam wra­że­nie, że na pew­nym eta­pie życia sam padłem ofiarą syn­dromu sztok­holm­skiego. Sprawcą mojej traumy nie był jed­nak czło­wiek: ban­dyta czy ter­ro­ry­sta. Syn­drom połą­czył mnie w emo­cjo­nal­nym związku ze złem o znacz­nie bar­dziej wyra­fi­no­wa­nej for­mie. Sta­łem się bowiem zakład­ni­kiem pie­kła. Zosta­łem więź­niem kosz­maru, któ­rego akcję los posta­no­wił umie­ścić w doli­nach u stóp Hin­du­ku­szu.

Pierw­szą misję w Afga­ni­sta­nie odby­łem w 2008 roku. Dowo­dzi­łem wów­czas grupą bojową na połu­dniu kraju. Okres był wyjąt­kowo gorący – szczyt sezonu wojen­nego, pod­czas któ­rego tali­bo­wie pro­wa­dzili naj­bar­dziej inten­sywną jak dotąd ofen­sywę. Na domiar złego sta­cjo­no­wa­li­śmy w pro­win­cji Pak­tika – wów­czas jed­nej z naj­nie­bez­piecz­niej­szych czę­ści Afga­ni­stanu. W ciągu ponad pół roku służby prze­ży­łem tu całe spek­trum emo­cji. Wojna ura­czyła mnie peł­nym zakre­sem zda­rzeń, które mogą się stać udzia­łem uwi­kła­nego w nią czło­wieka. Moi pod­władni odno­sili rany i ginęli, zabi­ja­li­śmy nie­przy­ja­ciół, pozna­wa­li­śmy braki i nie­kom­pe­ten­cje racz­ku­ją­cej jesz­cze afgań­skiej admi­ni­stra­cji. Tra­ci­li­śmy w wal­kach sprzęt, byli­śmy świad­kami dra­ma­tów i kata­strof, któ­rych doświad­czała lud­ność afgań­skiej pro­win­cji. Mio­ta­li­śmy się po ogrom­nym obsza­rze niczym Don Kichot szar­żu­jący na wia­traki. Wojenny koło­wrót wcią­gnął nas w wir prze­mocy, a potem wypluł z powro­tem do ojczy­zny, z gło­wami peł­nymi wspo­mnień i nie­do­koń­czo­nych histo­rii. Pod­czas tego wiro­wa­nia otar­łem się o limity mojej fizycz­nej i men­tal­nej wytrzy­ma­ło­ści. Zazna­łem smaku krwa­wej porażki i satys­fak­cji krwa­wego rewanżu. Pozna­łem dobrze wiele ludz­kich ułom­no­ści – poty­ka­łem się o nie każ­dego dnia. Uwa­ża­łem Afga­ni­stan za pie­kło w czy­stej postaci, a mimo to posta­no­wi­łem tam wró­cić. Dla­czego?

Decy­zję o powro­cie pod­ją­łem wspól­nie z kil­koma przy­ja­ciółmi. Do dziś nie wiem, co nami kie­ro­wało, być może pisa­nie tej książki pomoże mi zro­zu­mieć sto­jącą za tym moty­wa­cję. Nikt z nas nie musiał się tam zna­leźć, a jed­nak posta­no­wi­li­śmy opu­ścić nasze bez­pieczne domy i kocha­jące rodziny, aby ponow­nie posta­wić stopę na spa­lo­nej słoń­cem ziemi. Czy stres i mocne wra­że­nia spo­wo­do­wały, że zwią­za­li­śmy się emo­cjo­nal­nie ze sprawcą naszej nie­doli – z Afga­ni­sta­nem? Czego bra­ko­wało w naszym świe­cie, skoro posta­no­wi­li­śmy z niego na dłu­gie mie­siące zre­zy­gno­wać? Czy poczu­li­śmy się zbyt dobrze w pie­kle? Czego szu­ka­li­śmy? Za czym tęsk­ni­li­śmy, obie­ra­jąc ponow­nie kie­ru­nek na Hin­du­kusz? Trudno na te pyta­nia odpo­wie­dzieć, nie odby­wa­jąc podróży w prze­szłość – roz­po­czy­nam ją, gdy piszę pierw­sze aka­pity tej książki. Dokąd mnie to zapro­wa­dzi? To kolejne pyta­nie, na które nie mam jesz­cze odpo­wie­dzi.

Pamię­tam dokład­nie moment, w któ­rym pod­ją­łem decy­zję o powro­cie do Afga­ni­stanu. To była noc syl­we­strowa, spę­dza­łem ją z przy­ja­ciółmi – wete­ra­nami. Nasze rodziny bawiły się na wspól­nym przy­ję­ciu. Żony gło­śno dywa­go­wały na nasz temat, dzieci oglą­dały film. Było już nieco po pół­nocy – po zło­że­niu sobie życzeń, toa­stach i fajer­wer­kach. Sta­li­śmy we trzech przy barku: Emil, Piotr i ja. Trzy­ma­jąc w dło­niach szklanki szkoc­kiej, dys­ku­to­wa­li­śmy o czymś, co przy­da­rzyło nam się pod­czas wspól­nej wojen­nej eska­pady. Potra­fi­li­śmy tak roz­ma­wiać godzi­nami. Nie­rzadko zda­rzało nam się powta­rzać te same histo­rie dzie­siątki razy – zawsze z takim samym pozio­mem zaan­ga­żo­wa­nia w nar­ra­cję. Byli­śmy nie­zno­śni. W pew­nym momen­cie wszy­scy zamil­kli­śmy. Wymie­ni­li­śmy spoj­rze­nia, ktoś zapro­po­no­wał:

– To co, wra­camy?

– Tak, spo­tkajmy się w tym roku w Afga­ni­sta­nie, wypijmy za to – odpo­wie­dział ktoś inny.

Zabrzę­czało szkło, w szklan­kach zastu­kał lód – kości zostały rzu­cone. Potem obró­ci­li­śmy to w żart, mówi­li­śmy: „spo­tkajmy się w mie­ście na literę K”, mając na myśli Kabul… Zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że pod­ję­li­śmy wobec sie­bie bar­dzo ważne zobo­wią­za­nie. Czasu od naszej ostat­niej misji minęło sporo – los rzu­cił nas do róż­nych gar­ni­zo­nów, obie­ca­li­śmy sobie jed­nak pod­jąć sta­ra­nia o to, by spo­tkać się w 2010 roku „w mie­ście na K”. Nie miał to być Kra­ków, Kalisz ani nawet Kielce. Z jakie­goś powodu zapra­gnę­li­śmy wró­cić do pie­kła – razem.

Chęt­nych do wyjazdu na afgań­ską misję nie było zbyt wielu, Kabul to nie Bruk­sela czy Waszyng­ton. Byli­śmy doświad­czo­nymi ofi­ce­rami, więc nie mie­li­śmy więk­szych pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem sobie sta­no­wisk w kon­tyn­gen­cie. Zamie­rza­li­śmy jed­nak odwie­dzić pie­kło razem – we trójkę, wyma­gało to sporo koor­dy­na­cji. Sta­ra­li­śmy się dostać w tym samym cza­sie do jed­nej bazy, wyma­gało to wielu spryt­nych zabie­gów. Po kilku mie­sią­cach sta­rań sta­nę­li­śmy naprze­ciwko sie­bie na woj­sko­wym lot­ni­sku w Kabulu. Uści­snę­li­śmy sobie dło­nie, wymie­ni­li­śmy kilka przy­wi­tal­nych zawo­łań i ruszy­li­śmy razem ku nowym wyzwa­niom. Syn­drom sztok­holm­ski zapro­wa­dził nas tysiące kilo­me­trów od domu, do kraju, w któ­rym codzien­nie ginęli żoł­nie­rze koali­cji. Oto więc z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli zakład­nicy pie­kła wró­cili wprost w jego ogni­ste obję­cia. Wielki come back – tak roz­po­czął się dla mnie kolejny roz­dział romansu z kosz­ma­rem.

O czym będzie ta książka? O powra­ca­niu – to opo­wieść o finale misji grupy bojo­wej i przy­lo­cie do kraju. Świa­dec­two naszych emo­cji w obli­czu wszyst­kiego, z czym się zma­ga­li­śmy, wra­ca­jąc do nor­mal­no­ści. Opo­wieść o roz­ter­kach, które spo­wo­do­wały powrót do pie­kła. O dru­giej misji w Afga­ni­sta­nie. Zamie­rzam wypeł­nić ją histo­riami ludzi, któ­rych mia­łem tam oka­zję poznać. Jako doradca woj­skowy przez pół roku pra­co­wa­łem z ofi­ce­rami lokal­nych sił bez­pie­czeń­stwa. Kon­takt z tymi ludźmi, nasze codzienne roz­mowy, szczere wymiany myśli sta­no­wiły uni­ka­tową war­tość, którą chciał­bym się podzie­lić. Po kilku mie­sią­cach dys­ku­sji i obco­wa­nia z Afgań­czy­kami zaczą­łem postrze­gać pewne zja­wi­ska ina­czej, niż wyglą­dają w zachod­niej optyce. W tym tek­ście przy­wo­łam wiele reflek­sji kabul­skich przy­ja­ciół – posta­ram się mówić ich gło­sem. Przy­to­czę tre­ści roz­mów zarówno z młod­szymi ofi­ce­rami, jak i wyż­szymi rangą woj­skowymi. Mia­łem wie­lo­krot­nie oka­zję roz­ma­wiać w cztery oczy z sze­fem sztabu gene­ral­nego afgań­skiej armii, gene­ra­łem Kari­mim. Spo­ty­ka­łem się rów­nież z dowódcą sił koali­cji – słyn­nym gene­ra­łem McChry­sta­lem. Doświad­czy­łem histo­rii, na bazie któ­rej powstał film Machina wojenna – posta­ram się odnieść do jego fabuły. Moja histo­ria nie będzie zbu­do­wana z eks­cy­tu­ją­cych przy­gód. Poświęcę ją nato­miast ludziom: ich emo­cjom, poglą­dom, ułom­no­ściom i nadzie­jom. Nie będę tu pisał o woj­nie – nie będzie barw­nych epi­zo­dów, posta­ram się zaś zastą­pić je reflek­sją i alter­na­tyw­nym punk­tem widze­nia, który być może pozwoli zro­zu­mieć, dla­czego losy kraju, o który wal­czy­li­śmy, poto­czyły się tak, a nie ina­czej. Jest w tej opo­wie­ści dużo mnie – napo­mknę nie­raz o tym, jak czas spę­dzony w Afga­ni­sta­nie ukształ­to­wał mój cha­rak­ter. Jak prze­biegł pro­ces, w wyniku któ­rego sta­łem się osobą, którą obec­nie jestem. Ina­czej mówiąc, to moja spo­wiedź – oso­bi­sty komen­tarz do tego, co spo­tkało mnie pod­czas wizyty w pie­kle.

Przystanek Ghazni

Poziom zagro­że­nia na poszcze­gól­nych obsza­rach Afga­ni­stanu czę­sto się zmie­niał, lecz jego połu­dnie i wschód od dekad pozo­sta­wały na szczy­cie listy naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc na świe­cie. Gha­zni to pro­win­cja na połu­dnio­wym wscho­dzie kraju – duży, poprze­ci­nany pasmami gór obszar, zamiesz­kany głów­nie przez sprzy­ja­jącą tali­bom lud­ność pasz­tuń­ską. O stra­te­gicz­nym zna­cze­niu tego miej­sca decy­duje prze­bie­ga­jąca tu droga numer jeden – tak zwana Ring Road, obwod­nica Afga­ni­stanu, która z zało­że­nia miała sta­no­wić arte­rię tutej­szej eko­no­mii. Sto­licą pro­win­cji jest mia­sto o tej samej nazwie. Aglo­me­ra­cja ta sta­nowi klu­czowy punkt na szlaku komu­ni­ka­cyj­nym pomię­dzy Kabu­lem i Kan­da­ha­rem. Geo­gra­ficz­nie Gha­zni sta­nowi trudny do opa­no­wa­nia obszar. Liczne pasma gór­skie, koryta rzek i głę­bo­kie doliny utrud­niają, a cza­sem wręcz unie­moż­li­wiają dotar­cie do wielu gmin. Bry­tyj­czycy, Rosja­nie – zasad­ni­czo wszy­scy przy­by­sze z zewnątrz – poła­mali tu kły. Miesz­kańcy Gha­zni żyją w tra­dy­cyjny spo­sób – budują silne rela­cje w obrę­bie kla­nów w odizo­lo­wa­nych grzbie­tami gór­skimi wio­skach. Poza sto­licą, w któ­rej kwitną pry­mi­tywne rze­mio­sło i han­del, Gha­zni zamiesz­kują ubo­dzy rol­nicy. Ich życie i śmierć są uza­leż­nione od łaska­wo­ści natury i ludzi spra­wu­ją­cych tu kon­trolę. Lato jest za gorące, zima za zimna, koryta rzek suche i zaśmie­cone, drogi znisz­czone, a mia­sto cuch­nie palo­nymi odpa­dami. Ogól­nie rzecz bio­rąc, poza drogą Ring Road nie ma tu nic, co dawa­łoby temu obsza­rowi choćby małą szansę na jaki­kol­wiek roz­wój. Nie ma tu też abso­lut­nie nic, co mogłoby cie­szyć ludz­kie oko, zachę­cić kogo­kol­wiek do powrotu w to pie­kielne miej­sce. Prze­ciw­nie: domy z gliny, zapa­sku­dzone rynsz­toki i wychu­dzone kozy two­rzą kra­jo­braz, który krzy­czy obrzy­dli­wym natu­ra­li­zmem. Zwy­czaj­nie nie chcesz tu być – szept o tej tre­ści dobiega uszu każ­dego, kto zaznał aksa­mit­nego prze­py­chu zachod­niego stylu życia. W mniej nasy­co­nym poezją woj­sko­wym języku okre­śla­li­śmy tego typu miej­sca jako „jedną wielką chuj­nię, w któ­rej psy szcze­kają dupami”.

W 2007 roku ten mizerny skra­wek afgań­skiej ziemi wpadł w oko woj­sko­wym pla­ni­stom z War­szawy. Pol­ski kon­tyn­gent sta­cjo­no­wał na połu­dniu Afga­ni­stanu już pra­wie rok. Utrzy­my­wa­li­śmy tu grupę bojową. Tę liczącą kil­ku­set żoł­nie­rzy jed­nostkę pie­choty roz­lo­ko­wano w poło­żo­nej na wschód od Gha­zni pro­win­cji Pak­tika. Spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sów nie było. Sytu­acja w pol­skim rejo­nie odpo­wie­dzial­no­ści zda­wała się wręcz pogar­szać. W War­sza­wie zaczęto doszu­ki­wać się przy­czyn takiego stanu rze­czy. Daleko w cień ode­pchnięto wszel­kie opi­nie tłu­ma­czące brak postę­pów prze­wagą prze­ciw­nika. „Prze­cież mamy wię­cej broni, świet­nie wyszko­lo­nych żoł­nie­rzy, wete­ra­nów Iraku…”. Coś innego musiało być na rze­czy. Może współ­praca z sojusz­ni­kami idzie nie tak, jak trzeba? Może powin­ni­śmy skon­so­li­do­wać wszyst­kie środki, które mamy w Afga­ni­sta­nie, i sku­pić się na wydzie­lo­nym „wła­snym podwórku”? Pol­ska pro­win­cja w Afga­ni­sta­nie? To brzmiało dobrze… Tro­chę jak sce­na­riusz z Iraku. Z róż­nych przy­czyn padło na Gha­zni – mię­dzy innymi dla­tego, że pro­win­cja sąsia­do­wała z zaj­mo­wa­nym dotąd przez pol­ską grupę bojową rejo­nem w Pak­tice. Za wybo­rem Gha­zni mocno lob­bo­wali rów­nież Ame­ry­ka­nie. Nasi sojusz­nicy zda­wali sobie sprawę, z czym trzeba się mie­rzyć na tym arcy­trud­nym obsza­rze. Robili więc wszystko, żeby­śmy kupili ten pomysł. Kupi­li­śmy, a raczej kupili go ci, któ­rzy podej­mo­wali decy­zje.

Kra­jo­braz pro­win­cji Gha­zni, fot. z archi­wum autora

Mocno pro­te­sto­wa­łem – byłem dowódcą grupy bojo­wej, która miała reali­zo­wać ten sza­lony plan. Nie widzia­łem sensu kon­so­li­do­wa­nia naszych wojsk na tak roz­le­głym i trud­nym do opa­no­wa­nia obsza­rze. Nie widzia­łem też powodu, dla któ­rego nie mie­li­by­śmy pozo­stać wraz z Ame­ry­ka­nami w Pak­tice. Po roku misji zaczę­li­śmy ten rejon czuć ope­ra­cyj­nie, budo­wa­li­śmy rela­cje – zna­jo­mość lokal­nych ukła­dów miała kolo­salne zna­cze­nie dla powo­dze­nia naszych dzia­łań. Przed prze­rzu­tem grupy bojo­wej do Afga­ni­stanu wysłano mnie na reko­ne­sans. Przyj­rza­łem się wów­czas dokład­nie kon­cep­cji zmiany rejonu dys­lo­ka­cji. Z tru­dem radzi­li­śmy sobie w mniej­szej o połowę Pak­tice, kom­plet­nie więc nie widzia­łem szans na uzy­ska­nie kon­troli nad sytu­acją w Gha­zni. Jakby tego było mało, geniu­sze szta­bowi zapla­no­wali prze­nie­sie­nie kon­tyn­gentu w szczy­cie sezonu wojen­nego. Mie­li­śmy tego doko­nać pomię­dzy majem i wrze­śniem, czyli dokład­nie w okre­sie, w któ­rym tali­bo­wie byli każ­dego roku naj­moc­niejsi.

Cała ope­ra­cja spro­wa­dziła się do upo­rczy­wego prze­py­cha­nia kon­wo­jów przez jedyną drogę, która łączyła dwie pro­win­cje. Wra­że­nia z tej czę­ści kam­pa­nii opi­sa­łem w książce Na sprze­da­nej woj­nie. Pod­czas kilku tygo­dni starć stra­ci­li­śmy czte­rech ludzi, kil­ku­dzie­się­ciu z nas zostało ran­nych. W końcu jed­nak pod koniec wrze­śnia ostatni z plu­to­nów wraz ze mną na pokła­dzie dotarł do bazy głów­nej w Gha­zni. Byli­śmy na nowym tere­nie – wymę­czeni, wyeks­plo­ato­wani, z led­wie zipią­cym od inten­syw­nego użyt­ko­wa­nia sprzę­tem. Nasze zapasy – zarówno ener­gii, moty­wa­cji, jak i mate­ria­łów – były na bar­dzo niskim pozio­mie. Po wyco­fu­ją­cych się pospiesz­nie Ame­ry­ka­nach odzie­dzi­czy­li­śmy pięć baz. Pozo­stało nam utrzy­mać je przez kilka tygo­dni do czasu przy­by­cia nowej zmiany z Pol­ski. Nie było to łatwe.

Piotr, będący wów­czas moim zastępcą, sta­cjo­no­wał w wysu­nię­tej na połu­dnie pro­win­cji bazie War­rior. Ja pozo­sta­wa­łem w Gha­zni, choć zda­rzało mi się prze­miesz­czać do innych miejsc. Każ­dego dnia pro­wa­dzi­li­śmy wide­okon­fe­ren­cje – nasze siły były roz­rzu­cone na dużym obsza­rze, koor­dy­na­cja dzia­łań sta­no­wiła więc klucz do prze­trwa­nia. Tali­bo­wie wszel­kimi spo­so­bami pró­bo­wali zakłó­cić ruch na Ring Road. Wie­dzieli, że po wyj­ściu Ame­ry­ka­nów zmie­rzą się z sil­niej­szym prze­ciw­ni­kiem. Pomimo wyczer­pa­nia wciąż mie­li­śmy spory poten­cjał. Nasze trans­por­tery – mocno opan­ce­rzone roso­maki – siały postrach. Mie­li­śmy doświad­cze­nie w wal­kach, byli­śmy sku­teczni, ale było nas zde­cy­do­wa­nie za mało. Rebe­lianci zda­wali sobie sprawę, że nie wygrają z nami w otwar­tym boju, dla­tego poszu­ki­wali alter­na­tyw­nych metod reali­za­cji swo­ich celów. W poło­wie wrze­śnia bar­dzo nas zasko­czyli. Droga numer jeden w kilku miej­scach prze­ci­nała koryta rzek. Prze­prawy sta­no­wiły klu­czowy ele­ment dla jej droż­no­ści, zwłasz­cza w porze opa­dów i roz­to­pów. Pew­nej nocy tali­bo­wie wysa­dzili aż trzy z kilku waż­nych na tej tra­sie mostów. Ani ja, ani Piotr, ani żaden z naszych ludzi nie przy­pusz­cza­li­śmy, że są do tego zdolni.

– Stary, nie wiem, jak tego doko­nali – mruk­ną­łem, patrząc w ekran pod­czas wide­okon­fe­ren­cji. – To cięż­kie, żel­be­to­nowe kon­struk­cje, tego nie mógł wysa­dzić ama­tor. – Roz­ma­wia­łem ze swoim zastępcą, sie­dząc na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia zwa­nym TOC (Tac­ti­cal Ope­ra­tions Cen­ter).

– Zga­dza się – odrzekł Piotr. – Nie mogli tego zro­bić pod­ręcz­nymi mate­ria­łami. To nie była sale­tra amo­nowa ani inne gówno, które można wypro­du­ko­wać w sto­dole. Musieli w tym maczać palce spe­cja­li­ści z facho­wym sprzę­tem. Prze­sła­łem ci kilka zdjęć, popatrz: te przę­sła wysa­dzał ktoś, kto naprawdę wie­dział, o co cho­dzi. Mini­mum znisz­czeń, mak­si­mum strat. – Obaj spoj­rze­li­śmy na foto­gra­fie wyświe­tlone na wspól­nym ekra­nie.

– Nasi sape­rzy już to oglą­dali – doda­łem. – Fak­tycz­nie to robota fachowca z dobrym zaple­czem tech­nicz­nym. Musimy go dopaść, zanim pozwala wszyst­kie mosty na tra­sie. Na razie skupmy się na ochro­nie tego, co zostało. Wybra­li­śmy trzy naj­waż­niej­sze prze­prawy, jest już tam afgań­ska poli­cja, będą je mieli na oku. Tylko wiesz, jak z nimi jest, posie­dzą w dzień, w nocy zjadą do domów… Sami musimy zro­bić tro­chę ruchu wokół tego. Potrze­bu­jemy wię­cej patroli, zwłasz­cza w nocy. Musimy mieć na dro­dze tyle woj­ska, ile się da. Wiem, że będzie ciężko, ale trzeba się spiąć. Ludzie czują już koniec misji, ciężko będzie ich zmo­bi­li­zo­wać, ale trzeba się tam pokrę­cić, bo możemy mieć spore kło­poty.

– Jasne – odparł Piotr. – Zoba­czę, co się da zro­bić na połu­dniu. Wie­czo­rem dam ci znać, jakie mamy moż­li­wo­ści.

– Słu­chaj – prze­rwa­łem. – Ja już mon­tuję ekipę do wyjazdu z pół­nocy. Jutro ruszymy na kilka dni. Jest u mnie ame­ry­kań­ski inży­nier, ma poro­bić doku­men­ta­cje znisz­czeń. Ame­ry­ka­nie chcą jakoś odtwo­rzyć te prze­prawy przed jesie­nią. Ogarnę drogę od pół­nocy do Quara­ba­chu albo do Moquru, jak nam star­czy czasu. Możemy się spo­tkać w polu, przy­naj­mniej się zoba­czymy. Zabierz­cie się do pla­no­wa­nia z zało­że­niem, że dotrze­cie do któ­re­goś z tych miejsc poju­trze. Dziś wie­czo­rem spró­bu­jemy to sko­or­dy­no­wać.

Piotr pota­ki­wał i robił notatki.

– Tak zro­bimy, Wodzu. Jak już wypro­wa­dzamy tyle sił, to dobrze by było osią­gnąć jak naj­wię­cej, potrze­bu­jemy infor­ma­cji, może nam się przy oka­zji uda dopaść tego mistrza od wybu­chów…

– Popra­cuję nad tym z Ame­ry­ka­nami – odpar­łem.

Wymie­ni­li­śmy jesz­cze kilka uwag, po czym ruszy­li­śmy do swo­ich zajęć. Pra­co­wa­łem tego dnia ze szta­bem grupy bojo­wej w TOC. Nasze sta­no­wi­sko mie­ściło się w prze­stron­nym drew­nia­nym baraku. W jego środku ulo­ko­wano dużą salę, w któ­rej stało kilka rzę­dów sto­łów. Pra­co­wało przy nich na zmiany kil­ka­na­ście osób. Na ścia­nie wyświe­tla­li­śmy obrazy z kilku rzut­ni­ków – mapy, infor­ma­cje ope­ra­cyjne, zapisy elek­tro­nicz­nych cza­tów. W jed­nym z bocz­nych pomiesz­czeń mie­ściła się sala odpraw – tę prze­strzeń wyko­rzy­sty­wa­li­śmy do prac pla­ni­stycz­nych. Tutaj też powsta­wał plan jutrzej­szego wyjazdu na połu­dnie. Jacob – ame­ry­kań­ski inży­nier woj­skowy – dołą­czył do mnie wcze­snym popołu­dniem. Ten dobie­ga­jący na oko sześć­dzie­siątki facet był rezer­wi­stą Gwar­dii Naro­do­wej. W cywilu pra­co­wał jako archi­tekt, spe­cja­li­zo­wał się w budo­wie mostów. Teraz jego zada­niem było zba­da­nie strat i osza­co­wa­nie moż­li­wo­ści udroż­nie­nia prze­praw na Ring Road. Wyglą­dał na zmę­czo­nego życiem inte­lek­tu­ali­stę – raczej nie paso­wał do miej­sca, w któ­rym się obaj zna­leź­li­śmy. Oma­wia­nie planu naszych prac zajęło nam jakieś pół godziny. Oglą­da­jąc zdję­cia, cmo­kał, dra­pał się po łysej gło­wie i coś tam noto­wał w swoim kaje­cie. Wresz­cie spy­tał:

– Sir, ni­gdy jesz­cze nie byłem na patrolu poza bazą, co wła­ści­wie mam zabrać?

Unio­słem brwi i spoj­rza­łem na faceta – był wyraź­nie zakło­po­tany. Cóż, trzeba się będzie panem archi­tek­tem zaopie­ko­wać…

– Przede wszyst­kim poje­dziesz w moim wozie, więc nie martw się, będę ci mówił, co masz robić. Po dru­gie: na spo­koj­nie cię wdro­żymy, tylko musisz mi obie­cać, że poza swoją inży­nier­ską robotą będziesz robił tylko to, co ci mówię. Okej?

Poki­wał pokor­nie głową.

– Ni­gdy nie wiemy, na ile dni wyjeż­dżamy – kon­ty­nu­owa­łem. – Wszystko się może zda­rzyć, więc spa­kuj się tak, jakby miało nas nie być w bazie przez tydzień. Pla­nu­jemy być w tere­nie cztery, może pięć dni, ale przy­go­tuj się na tydzień. Będę miał dla cie­bie wodę, zabierz swoje jedze­nie, matę, śpi­wór, cie­płe ciu­chy na noc. Weź całą amu­ni­cję, jaką masz, nok­to­wi­zor, apteczkę i swój oso­bi­sty sprzęt. Pamię­taj o goglach, będzie się kurzyć, bar­dzo. Jak będziesz miał potrzebę służ­bo­wej roz­mowy, damy ci sko­rzy­stać z naszego tele­fonu sate­li­tar­nego, ale bar­dzo oszczęd­nie. Jutro o pią­tej rano bądź z tym wszyst­kim w moim wozie. Znaj­dziesz go przed sta­no­wi­skiem dowo­dze­nia, na bur­cie jest napis „Dra­gon”. Uprze­dzę chło­pa­ków, że przyj­dziesz.

Josh dokoń­czył notatki i podzię­ko­wał. Dostrze­głem w jego oczach nie­po­kój, więc jesz­cze raz pokle­pa­łem go po ple­cach i zapew­ni­łem, że pierw­szy raz musi kie­dyś nastą­pić i naj­le­piej to zro­bić w dobrym towa­rzy­stwie. Zresztą zie­lone dia­bły są chyba naj­lep­szym towa­rzy­stwem na pierw­szy patrol, jakie można sobie w tym dzi­kim kraju wyobra­zić. Poza tym wyjazd w wozie dowódcy grupy to już w ogóle gratka, bo tam panują maniery, savoir-vivre i bar­dzo silny duch bojowy…

Roze­śmia­li­śmy się obaj i Josh odda­lił się do swo­ich inży­nier­skich spraw. Zosta­łem jesz­cze ze szta­bem na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia – do omó­wie­nia mie­li­śmy sporo innych kwe­stii. Zbli­żał nam się ter­min rota­cji, a to ozna­czało trans­por­to­wa­nie śmi­głow­cami do bazy w Bagram kilku setek żoł­nie­rzy. Zada­nie nie było łatwe, bo nasi ludzie nie tylko musieli w odpo­wied­nim cza­sie opu­ścić swoje poste­runki; zanim miało do tego dojść, każdy z nich powi­nien spę­dzić kilka dni ze swoim zmien­ni­kiem, a śmi­głowce nie mogły robić pustych prze­lo­tów. Taka ope­ra­cja logi­styczna nie była pro­sta do zapla­no­wa­nia. Nad wszyst­kim czu­wał Mar­cin – szef sztabu grupy bojo­wej. Ufa­łem mu w stu pro­cen­tach i abso­lut­nie nie mia­łem obaw, pozo­sta­wia­jąc go przy ste­rach, gdy sam rusza­łem uga­niać się za tali­bami.

Kiedy pako­wa­li­śmy sprzęt do wozów bojo­wych, było jesz­cze ciemno. Pojazdy stały w kolum­nie na placu przed bara­kiem. Wokół ter­ko­tały agre­gaty, a w powie­trzu uno­sił się kurz i zapach spa­lin. Orzeź­wiał nas chłód, a teren wokół oświe­tlały polowe lampy. Krzą­ta­li­śmy się, nosząc ple­caki, skrzynki, zgrzewki wody i kar­tony racji żyw­no­ścio­wych. Spraw­dza­li­śmy łącz­ność radiową, dowódca patrolu udzie­lał ostat­nich wska­zó­wek wyjeż­dża­ją­cym. Sie­dzia­łem w wieży swo­jego trans­por­tera, ukła­da­jąc sprzęt. Na pan­ce­rzu w zasięgu ręki moco­wa­łem kara­bin i lor­netkę. Popra­wia­łem słu­chawki, gogle, ostatni raz spraw­dza­łem, czy mam wszyst­kie nie­zbędne gadżety, które zwy­kłem pako­wać do kami­zelki. Jed­nym uchem słu­cha­łem kon­wer­sa­cji dowód­ców wozów bojo­wych w sieci radio­wej, dru­gim chło­ną­łem dźwięki pły­nące z oto­cze­nia. Szczę­kały zamy­kane włazy, spod płyt pan­cer­nych dobie­gał cichy pomruk sil­ni­ków, szum radio­sta­cji, pro­wa­dzone pół­gło­sem roz­mowy – lubi­łem wsłu­chi­wać się w odgłosy poprze­dza­jące wyjazd z bazy. W tej kom­po­zy­cji dźwię­ków śpie­wała do nas adre­na­lina. W takich chwi­lach zawsze odczu­wa­łem spe­cy­ficzny rodzaj pod­nie­ce­nia. Emo­cje przed wyjaz­dem, zew, alert – trudno to nazwać.

– Hej, jest już tam Jacob?! – krzyk­ną­łem do chło­pa­ków na tyle trans­por­tera.

– Jest! Kto mu kazał wziąć tyle kla­mo­tów, Wodzu?! – dobiegł do mnie głos Kry­chy, naj­star­szego pod­ofi­cera w gru­pie.

– Daj­cie mu spo­kój, facet jest w stre­sie. Kry­cha, zaopie­kuj się nim, ni­gdzie ma bez cie­bie nie łazić. Pil­nuj­cie go, to porządny chło­pak. I daj­cie mu wodę, należy teraz do naszej weso­łej rodzinki.

Wyjazd z bazy, zwłasz­cza w dużej for­ma­cji, zabie­rał zazwy­czaj tro­chę czasu. Spraw­dze­nie łącz­no­ści, łado­wa­nie broni, usta­wia­nie kolumny… Tym razem wszystko poszło spraw­nie – mie­li­śmy w tym sporo prak­tyki. Kiedy po około trzy­dzie­stu minu­tach mija­li­śmy bramę bazy, wsta­wało już słońce. Przez dłuż­szą chwilę jecha­li­śmy ośle­pieni jego bla­skiem. To był zawsze piękny moment – jedna z nie­wielu chwil w Afga­ni­sta­nie, w któ­rych można było się zako­chać. Po szo­sie poru­sza­li­śmy się szybko, a chłodny wiatr budził zaspane jesz­cze nieco ciało. Nie był to jed­nak czas na utratę czuj­no­ści. Główną bro­nią, którą rebe­lianci sto­so­wali prze­ciw nam, były impro­wi­zo­wane ładunki wybu­chowe. Domo­wej roboty fajer­werki zazwy­czaj upy­chali w prze­pu­stach pod drogą. Tego typu nie­spo­dzianki spo­rzą­dzone na bazie sale­try miały ogromną moc. W takiej wła­śnie pułapce mie­siąc temu stra­ci­li­śmy trzech kole­gów. Impro­wi­zo­wane ładunki zwane IED (skrót od słów impro­vi­sed explo­sive device) usta­wiano w nocy, więc jeśli coś miało eks­plo­do­wać, to naj­czę­ściej wła­śnie wcze­śnie rano.

Róż­nie pod­cho­dzi­li­śmy do radze­nia sobie z takimi zagro­że­niami. Nie­które z naszych pojaz­dów były wypo­sa­żone w sys­tem zakłó­ca­nia sieci komór­ko­wej zwany DUKE. Takie urzą­dze­nia unie­moż­li­wiały rebe­lian­tom deto­na­cję ładunku za pomocą tele­fonu GSM, a była to jedna z naj­czę­ściej sto­so­wa­nych metod ini­cjo­wa­nia eks­plo­zji. Tali­bo­wie szybko nauczyli się obcho­dzić te zabez­pie­cze­nia. Po kilku mie­sią­cach naszej prze­wagi wpa­dli na pomysł, aby wycią­gać odbior­nik deto­nu­jący na kablu poza zasięg DUKE’a – w ten pro­sty spo­sób prze­chy­trzyli zaawan­so­waną tech­no­lo­gię. Pod­czas jazdy zatrzy­my­wa­li­śmy się przy naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych miej­scach. Sape­rzy spraw­dzali drogę – była to bar­dzo nie­bez­pieczna prak­tyka. Rebe­lianci pod­pa­trzyli naszą tak­tykę i zaczęli obkła­dać takie odcinki minami prze­ciw­pie­chot­nymi. Cza­sem poma­gały nam psy saper­skie, innymi razy znaj­do­wa­li­śmy objazdy dla frag­men­tów szosy, które wyda­wały nam się podej­rzane. Bywało też, że roz­pę­dza­li­śmy się do znacz­nej pręd­ko­ści. Jadąc osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę, liczy­li­śmy, że „prze­sko­czymy” nad czymś, co miało pod nami eks­plo­do­wać. Zakła­da­li­śmy, że facet sie­dzący w krza­kach z tele­fo­nem w ręku nie zdąży deto­no­wać ładunku albo odpali go w złym momen­cie. Nie było oczy­wi­ście algo­rytmu na dobór tych metod, jedy­nym kry­te­rium wyboru pozo­sta­wała intu­icja dowódcy patrolu… Wyjazd w teren zawsze był swego rodzaju rosyj­ską ruletką, dla­tego warto było mieć na pokła­dzie kogoś doświad­czo­nego. Bo intu­icja, jak wia­domo, jest kar­miona prak­tyką.

Na tra­sie naszego patrolu spraw­dzi­li­śmy kilka oca­la­łych prze­praw, w tym beto­nowy mostek nad rzeką Spin Karez. To miej­sce było nie­zwy­kle ważne, ponie­waż nie było do niego objazdu – strze­gli go już Afgań­czycy. Na szczę­ście nic tu się jesz­cze nie wyda­rzyło. Po kilku godzi­nach dotar­li­śmy do jed­nego ze znisz­czo­nych mostów. Fak­tycz­nie wyglą­dało na to, że wyko­nano tu fachową robotę. Korzy­sta­jące z trasy samo­chody zjeż­dżały przed znisz­czoną prze­prawą na polną drogę – koryto rzeki było jesz­cze suche, więc można było swo­bod­nie przez nie prze­je­chać. Zbli­żała się jed­nak jesień, już nie­długo miały się tu poja­wić błoto, woda i śnieg. Tali­bo­wie dobrze wybrali moment wysa­dze­nia prze­praw. Było więc jasne, że ciężko nam będzie to napra­wić do pierw­szych opa­dów. Tamci naprawdę nie­źle kom­bi­no­wali.

Jeden z mostow na Ring Road w pro­win­cji Gha­zni, fot. z archi­wum autora

Sape­rzy dokład­nie spraw­dzili teren, zanim pod most wszedł Jacob. Znów cmo­kał i krę­cił głową. Spi­sy­wał coś w swoim notat­niku i robił zdję­cia. Popra­wiał przy tym wiecz­nie hełm – nie był do niego przy­zwy­cza­jony. Obser­wo­wa­łem go przez lor­netkę z wieży trans­por­tera i śmia­łem się do sie­bie z jego nie­zgrab­nych ruchów. Mia­łem jed­no­cze­śnie nadzieję, że był lep­szym inży­nie­rem niż żoł­nie­rzem. Tym­cza­sem usta­wi­li­śmy kor­don i zaczę­li­śmy kon­tro­lo­wać prze­jeż­dża­jące pojazdy. Zbie­ra­li­śmy dane bio­me­tryczne od ludzi z zatrzy­my­wa­nych samo­cho­dów. Wyko­rzy­sty­wa­li­śmy w tym celu sys­tem HIDE. Za jego pomocą zbie­ra­li­śmy odci­ski pal­ców, ska­no­wa­li­śmy siat­kówki i robi­li­śmy zdję­cia twa­rzy. Do tego słu­żyło urzą­dze­nie przy­po­mi­na­jące coś w rodzaju hybrydy lap­topa i apa­ratu typu pola­roid. W ten spo­sób doko­ny­wa­li­śmy reje­stra­cji lokal­nych miesz­kań­ców. W tym samym cza­sie kilku żoł­nie­rzy z tłu­ma­czem i spe­cja­li­stą z wywiadu krę­ciło się po wsi. Roz­py­ty­wali miej­sco­wych o to, co działo się tu w nocy. Rzecz jasna nikt nic nie widział i nie sły­szał. Eks­plo­zja pod mostem musiała wstrzą­snąć ich domami – zresztą nie zdą­żyli jesz­cze nawet wsta­wić szyb, ale nikt nic podej­rza­nego nie zauwa­żył… Dzień jak co dzień w Afga­ni­sta­nie.

Sie­dząc w roso­maku, wyko­rzy­sta­łem czas na roz­mowę ze swoim zastępcą. Chło­paki z zespołu Char­lie patro­lo­wały już drogę od połu­dnia. Zamie­rza­li­śmy spo­tkać się tej nocy na małym poste­runku Quara­bach. Jacob miał się tam prze­siąść do pojazdu mojego zastępcy, aby zba­dać pozo­stałe mosty. Odby­li­śmy z Pio­trem krótką szy­fro­waną poga­wędkę przez tele­fon sate­li­tarny. Pod­czas roz­mów o spra­wach ope­ra­cyj­nych posłu­gi­wa­li­śmy się kodem. Zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że tele­fonia sate­li­tarna może być pod­słu­chi­wana, więc sto­so­wa­li­śmy ter­miny znane tylko nam. Tym razem poza kwe­stiami ope­ra­cyj­nymi mie­li­śmy jed­nak do obga­da­nia jesz­cze jeden bar­dzo istotny temat: jedze­nie. Kon­woje logi­styczne docie­rały do bazy w Gha­zni z coraz więk­szym tru­dem. Tali­bo­wie sku­tecz­nie je prze­chwy­ty­wali. W rezul­ta­cie nasza dieta stała się bar­dzo uboga i mono­tonna. Domi­no­wało jedze­nie z puszek i suche racje, a od czasu do czasu poja­wiały się ame­ry­kań­skie mro­żonki, od któ­rych dosta­wa­li­śmy roz­wol­nie­nia. Było naprawdę kiep­sko. Baza War­rior na połu­dniu miała lep­sze zaopa­trze­nie, uknu­li­śmy więc z Pio­trem plan na wyżerkę. Chło­paki z zespołu Char­lie obie­cały zabrać ze sobą na patrol grilla i wszystko, co można na nim przy­rzą­dzić. Cze­ka­li­śmy na to jak dzie­ciaki na tort uro­dzi­nowy.

Pię­cio­gwiazd­kowe warunki życia w wysu­nię­tej bazie ope­ra­cyj­nej, fot. z archi­wum autora

Póź­nym popo­łu­dniem doje­cha­li­śmy do poste­runku Quara­bach. Była to mała baza wypa­dowa, dzięki któ­rej mogli­śmy kon­tro­lo­wać klu­czowy teren wzdłuż auto­strady. Takie miej­sca nazy­wa­li­śmy w skró­cie COP – od com­bat out­post. Infra­struk­tura przy­po­mi­nała bar­dziej wcze­sno­śre­dnio­wieczny gród niż bazę NATO. Teren wiel­ko­ści boiska oto­czony był wyso­kimi na kilka metrów koszami z pia­skiem, nato­miast ich zewnętrzne ściany dodat­kowo wzmoc­niono dru­tem kol­cza­stym. Nazy­wa­li­śmy tego typu kon­struk­cje bastio­nami HESCO. Na obwo­dzie pia­sko­wego muru roz­miesz­czone były cztery sta­no­wi­ska dla wozów bojo­wych. Par­ko­wa­li­śmy tam nasze roso­maki. W nocy za pomocą kamer ter­mo­wi­zyj­nych pro­wa­dzi­li­śmy z nich obser­wa­cję terenu wokół szosy. Z tych sta­no­wisk otwie­ra­li­śmy też ogień pod­czas obrony fortu przed ata­kami, a takie cza­sem się zda­rzały. Wewnątrz mini­bazy stało kilka kon­te­ne­rów, które wyko­rzy­sty­wa­li­śmy jako miej­sca do spa­nia. Był tu też mały maga­zyn na żyw­ność i wodę, a w kącie ter­ko­tał agre­gat. Za kon­te­ne­rami posta­wi­li­śmy pry­mi­tywną, cuch­nącą toa­letę. Od czasu do czasu trzeba było palić w niej odchody. W jed­nym z naroż­ni­ków wydzie­li­li­śmy z kolei miej­sce na paliwo, które dostar­czał tu w kil­ku­set­li­tro­wych gumo­wych zbior­ni­kach śmi­gło­wiec. Wszę­dzie było pełno kurzu, wokół leżały śmieci, a na dru­cie kol­cza­stym powie­wały dum­nie skrawki papieru toa­le­to­wego. To paskudne miej­sce w niczym jed­nak nie odbie­gało od lokal­nych stan­dar­dów este­tyki. Załogi w takim for­cie roto­wa­li­śmy co kilka dni. Sta­cjo­no­wał tu rów­nież plu­ton afgań­skiej poli­cji, któ­rego zada­niem było pil­no­wa­nie bazy, pod­czas gdy nasi żoł­nie­rze patro­lo­wali teren. Oczy­wi­ście żywi­li­śmy Afgań­czy­ków i zaopa­try­wa­li­śmy w paliwo – współ­praca jed­nak nie nale­żała do, powiedzmy, naj­ła­twiej­szych.

Kiedy wje­cha­li­śmy do bazy, był już tam zespół Pio­tra. Część naszych wozów, włącz­nie z moim, pozo­stała poza ochron­nym murem – nie pierw­szy raz koczo­wa­li­śmy w tere­nie. Tym razem z wnę­trza zamiast smrodu feka­liów dobie­gał zapach sma­żo­nego mięsa – żoł­nie­rze z połu­dnia zaczęli pich­cić. Kilku chło­pa­ków pozo­stało przy wozach, a pozo­stali pognali w miej­sce, z któ­rego uno­sił się gril­lowy dym. Szczera radość – dawno nie widzia­łem tego na twa­rzach swo­ich ludzi… Jedze­nia było dużo, przy­tar­gali tu całą cię­ża­rówkę róż­nych spe­cja­łów – tak, w tym gów­nia­nym okre­sie wszy­scy wła­śnie tego potrze­bo­wa­li­śmy. Odro­biny nor­mal­no­ści. Cze­goś choć tro­chę przy­jem­nego, drob­nej oka­zji, która przy­po­mni, jak to jest uno­sić kąciki ust w uśmie­chu. Pio­tra jak zwy­kle powi­ta­łem niedź­wie­dzim uści­skiem. Nie widzie­li­śmy się od tygo­dni i szcze­rze się ura­do­wa­łem z tego spo­tka­nia – nawet bio­rąc pod uwagę kiep­skie oko­licz­no­ści.

– Jak się cie­szę, że cię widzę, bra­cie! – Klep­ną­łem go raz jesz­cze w plecy. – Dzięki za pro­wiant, chło­paki potrze­bo­wały jakiejś zmiany. Rzy­gać mi już się chce od MRE.

MRE ozna­czało w naszym żar­go­nie ame­ry­kań­ską rację żyw­no­ściową – był to skrót od meal ready to eat. Obok jed­nego z kon­te­ne­rów kilku ludzi prze­rzu­cało mięso na grillu, któ­rego zapach wprost zwa­lał z nóg. Robi­li­śmy tak zwane szyb­kie san­dwi­cze: upy­cha­li­śmy sma­żone fry­kasy pomię­dzy kromki chleba tosto­wego, pole­wa­jąc to wszystko ket­chu­pem. Nie mam poję­cia, czy wcze­śniej coś mi tak zabój­czo sma­ko­wało.

Usie­dli­śmy z kil­koma ofi­ce­rami przy roso­maku. Wszy­scy byli­śmy zasko­czeni tym, co się wyda­rzyło dwie noce temu. Wszy­scy też byli­śmy mocno wyeks­plo­ato­wani.

– Wodzu, kiedy stąd zje­dziemy? Ludzie maru­dzą, zostało dzie­sięć dni do rota­cji… – spy­tał jeden z porucz­ni­ków.

– Nie wiem, Ste­fan – odpo­wie­dzia­łem. – Sam widzisz, co się dzieje, nie możemy teraz tego wszyst­kiego zosta­wić. Tali­bo­wie roz­pie­przą resztę mostów, potem wezmą się za tę bazę. Ci goście – wska­za­łem na Afgań­czy­ków – uciekną stąd po pierw­szym wystrzale, nie będą tego miej­sca bro­nić bez nas, a zbu­do­wa­nie tu cze­goś od nowa? Sam wiesz, jakie to będzie trudne. Wszystko stąd znik­nie: agre­gaty, drut kol­cza­sty, zbior­niki, każdy drew­niany ele­ment, całość trzeba będzie odbu­do­wać. Jeśli ci fana­tycy tu wjadą, to będą foto­gra­fo­wać się ze swo­imi fla­gami, ska­cząc po porzu­co­nych przez poli­cję pojaz­dach. Quara­bach sta­nie się pro­pa­gan­do­wym sym­bo­lem tali­bów. Nie możemy na to pozwo­lić.

– Co mam powie­dzieć ludziom? – spy­tał drugi z porucz­ni­ków, zapa­la­jąc papie­rosa. – Są na gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści, nikt nie chce ruszyć się poza bazę. Więk­szość myśli już wyłącz­nie o powro­cie do domu. Gadają, że sztab, logi­stycy grzeją dupy w Gha­zni. Pie­chota narzeka, Wodzu…

Słu­cha­li­śmy tego z Pio­trem i patrzy­li­śmy na sie­bie. Obaj rozu­mie­li­śmy, o co cho­dzi, i obaj tak samo naj­chęt­niej zosta­wi­li­by­śmy to wszystko, by wró­cić do bez­piecz­nej bazy. To jed­nak nie był jesz­cze ten moment. Długo roz­ma­wia­li­śmy z chło­pa­kami, rozu­mia­łem ich punkt widze­nia. Los jed­nak nie był dla nas zbyt łaskawy. Nie postrze­ga­łem tego jako wybór, uwa­ża­łem, że naszym obo­wiąz­kiem jest utrzy­mać tę drogę i te cho­lerne bazy do momentu prze­ka­za­nia ich kolej­nej zmia­nie. W prze­ciw­nym razie cały wysi­łek, który wło­ży­li­śmy, prze­no­sząc grupę bojową do Gha­zni, ofiary, które ponie­śli­śmy, to wszystko byłoby na nic. Pyr­ru­sowe zwy­cię­stwo – tego musie­li­śmy unik­nąć. Usta­li­li­śmy, że jedyne, co możemy zro­bić w tym momen­cie, to dać ludziom przy­kład. Muszą widzieć mnie, Pio­tra, Mariu­sza, Emila, Kry­chę, Ste­fana i innych lide­rów w tere­nie tak długo, jak długo sami będą tam pozo­sta­wać. Nie widzie­li­śmy innych spo­so­bów na zmo­ty­wo­wa­nie naszych ludzi. Ciężko dotrzeć z argu­men­tami, kiedy w grę wcho­dzi ryzyko śmierci.

To zawsze przy­kra per­spek­tywa, ale powiedzmy, że naj­trud­niej znosi się ją na kilka dni przed koń­cem misji… Po naszych roz­mo­wach Piotr wyje­chał z czę­ścią ludzi na patrol wzdłuż drogi. Głów­nie cho­dziło o spraw­dze­nie, czy afgań­scy towa­rzy­sze wciąż pil­nują prze­ka­za­nych im prze­praw. Ja wró­ci­łem do swo­jej załogi, odby­łem zmianę, ubez­pie­cza­jąc pojazd, a potem zasną­łem na macie roz­ło­żo­nej na dachu pojazdu. Jacob chra­pał, Kry­cha narze­kał. Tło dla nich sta­no­wiła abso­lutna cisza.

Było jesz­cze ciemno, gdy zbu­dził mnie kie­rowca naszego wozu. Miał aku­rat dyżur na obser­wa­cji. Przez radio wzy­wał mnie Mar­cin. Sprawa była pilna – musie­li­śmy poga­dać. Sztab w Gha­zni dostał infor­ma­cje od Ame­ry­ka­nów. Wywiad prze­ka­zał dane doty­czące praw­do­po­dob­nej loka­li­za­cji ekipy wysa­dza­ją­cej mosty. Kilka źró­deł potwier­dzało, że rebe­lianci mogą znaj­do­wać się w jed­nym z zabu­do­wań jakieś dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od Quara­ba­chu. Dosta­li­śmy współ­rzędne miej­sca ich pobytu, afgań­scy poli­cjanci mieli też u sie­bie infor­ma­tora, który mógł wska­zać kon­kretny budy­nek. Zazwy­czaj pla­no­wa­li­śmy takie ope­ra­cje bar­dzo szcze­gó­łowo, tym razem jed­nak nie było czasu. TST – time sen­si­tive ope­ra­tion. Tak nazy­wał się zestaw pro­ce­dur, któ­rym posłu­gi­wa­li­śmy się do pla­no­wa­nia cze­goś, co musiało się wyda­rzyć bez­zwłocz­nie.

Facho­wiec od wybu­chów naj­praw­do­po­dob­niej miał spę­dzić we wska­za­nym obiek­cie noc, mie­li­śmy więc jakieś cztery godziny, żeby go dopaść. Zebra­li­śmy na począ­tek dowód­ców plu­to­nów, potem pod­ofi­ce­rów – lide­rów wszyst­kich szcze­bli. Po trzy­dzie­stu minu­tach mie­li­śmy zarys planu oparty na stan­dar­do­wych pro­ce­du­rach – żad­nych udziw­nień. Dodat­kową koor­dy­na­cję zamie­rza­li­śmy prze­pro­wa­dzić już w dro­dze przez radio. Zespół Pio­tra pozo­stał w Quara­ba­chu jako nasz odwód, my nato­miast pospiesz­nie ruszy­li­śmy w stronę wska­za­nego przez wywiad obiektu. Dom, w któ­rym według naszych infor­ma­cji noco­wał facet od wybu­chów, znaj­do­wał się jakieś pięć­set metrów od szosy. Efekt zasko­cze­nia zamie­rza­li­śmy uzy­skać, uda­jąc ruty­nowy patrol – prze­jazdy takich for­ma­cji jak nasza nie były na auto­stra­dzie czymś nie­spo­ty­ka­nym. Mie­li­śmy świa­do­mość, że baza Quara­bach jest obser­wo­wana, sta­ra­li­śmy się więc nie stwa­rzać wra­że­nia pospiesz­nego wyjazdu. Zapa­lone świa­tła zamiast nok­to­wi­zji, powolny, ostrożny wyjazd – dokład­nie tak, jak­by­śmy to robili, uda­jąc się na setny czy dwu­setny ruty­nowy patrol.

Kiedy dotar­li­śmy do punktu kon­tro­l­nego afgań­skiej poli­cji, wciąż było ciemno. Dowódca patrolu zamie­nił kilka zdań z obsadą poste­runku. Nasz tłu­macz pod­szedł do jed­nego z poli­cyj­nych pojaz­dów, po czym wró­cił do trans­por­tera, gawę­dząc po pasz­tuń­sku z osobą w tur­ba­nie.

– Wodzu, mamy infor­ma­tora u mnie na pokła­dzie, wszystko gra – zamel­do­wał przez radio dowódca patrolu.

– Dobra, ruszamy, czas goni – odpo­wie­dzia­łem, popra­wia­jąc słu­chawki. – Daj­cie jesz­cze tylko może znać Afgań­czy­kom, żeby nie robili teraz nic nad­zwy­czaj­nego: żad­nych tele­fo­nów, żad­nej jazdy za nami, rutyna…

Kon­ty­nu­owa­li­śmy prze­miesz­cza­nie się spo­koj­nym tem­pem. Wozy toczyły się po znisz­czo­nym asfal­cie czter­dzie­ści, czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów na godzinę. Po dro­dze zatrzy­ma­li­śmy się przy kilku prze­pu­stach – sape­rzy robili swoją ruty­nową robotę. Kiedy zna­leź­li­śmy się kilo­metr od celu, słońce roz­świe­tlało już hory­zont. Jego blask oświe­tlił kon­tury kilku roz­rzu­co­nych na pustyni budyn­ków.

– Widzę obiekt, trzeci budy­nek po lewej od drogi, jadę pierw­szy, wyko­nać kor­don, wcho­dzimy! – podał przez radio dowódca patrolu.

Nasza kolumna jesz­cze przez kil­ka­set metrów toczyła się po szo­sie, potem – na wyso­ko­ści wska­za­nego budynku – wóz dowódcy patrolu gwał­tow­nie skrę­cił w lewo. Za nim kolejny – for­ma­cja roz­wi­jała się w dwóch kie­run­kach, okrą­ża­jąc gospo­dar­stwo, które zamie­rza­li­śmy prze­szu­kać. Robi­li­śmy to dzie­siątki razy, więc wszystko działo się bar­dzo szybko. W powie­trze wzbiły się tumany kurzu. Po minu­cie obiekt był oto­czony kor­do­nem, a z trans­por­te­rów wybie­gali nasi ludzie. Część kie­ro­wała się w stronę meta­lo­wej bramy, którą tara­no­wał w tym momen­cie opan­ce­rzony samo­chód HMMWV. Mój wóz stał kil­ka­dzie­siąt metrów od muru – wraz z Kry­chą szybko go opusz­cza­li­śmy. Wycho­dząc przez prze­dział desan­towy, rzu­ci­łem w pośpie­chu do Jacoba:

– Ubez­pie­czaj pojazd z tyłu!

Nie miało to żad­nego sensu, bo tył mie­li­śmy bez­pieczny, ale trzeba mu było dać coś do roboty. Nie chcia­łem, żeby przy­szło mu do głowy coś głu­piego. Bie­gnąc w stronę bramy, sły­sza­łem, jak ktoś za mną krzy­czy. Kątem oka zoba­czy­łem Jacoba. Cho­lera, pomy­śla­łem, co z nim? Nasz inży­nier z raczej prze­jętą miną wska­zy­wał na trzy­many w ręku pisto­let i krzy­czał:

– Ale ja mam tylko swoją berettę! Mam tylko pisto­ooolet!

Przez uła­mek sekundy ten obraz wydał mi się ponad miarę komiczny. Kil­ka­dzie­siąt metrów za mną stał ogromny trans­por­ter opan­ce­rzony, z armatą auto­ma­tyczną zwró­coną w tył. Przy jego drzwiach klę­czał facet, który krzy­czał do mnie i wska­zy­wał pal­cem na swój maleńki pisto­let… Obaj z Kry­chą roze­śmia­li­śmy się.

– W porządku! – krzyk­ną­łem. – Ubez­pie­czaj tył! W porządku!

Jacob przy­jął więc postawę klę­czącą z pisto­le­tem, a my popę­dzi­li­śmy w stronę sta­ra­no­wa­nej bramy. Nasi byli już w środku, jak zwy­kle w takich sytu­acjach wytwo­rzył się chaos. Na środku podwórka w towa­rzy­stwie tłu­ma­cza posa­dzono kilka kobiet, wokół nich zebrały się pła­czące gło­śno dzieci. Żoł­nie­rze patrolu spraw­dzali kolejno wszyst­kie pomiesz­cze­nia w dokle­jo­nych do wyso­kiego muru budyn­kach. Wciąż nie wie­dzie­li­śmy, czego możemy się spo­dzie­wać, więc zacho­wa­li­śmy ostroż­ność. Wszystko trwało około dzie­się­ciu minut. Nie zna­leź­li­śmy nikogo oprócz zebra­nych na podwórku kobiet i dzieci. Z obory jeden z kaprali wycią­gnął skrzy­nię z mate­ria­łami słu­żą­cymi do wysa­dza­nia. Czy to był sprzęt aku­rat tego fachowca, któ­rego szu­ka­li­śmy? Trudno powie­dzieć – jeśli tak, to musiał się jakoś dowie­dzieć, że po niego jedziemy, albo zwy­czaj­nie miał szczę­ście. Takich wejść na obiekt, po któ­rych nic się nie wyda­rzyło, mie­li­śmy za sobą dzie­siątki – kolejny dzień walki z wia­tra­kami, kolejne fru­stra­cje. Dry hole – tak nazy­wa­li­śmy tego typu nie­udane ope­ra­cje. Prze­ję­li­śmy ten ter­min z ame­ry­kań­skiego slangu woj­sko­wego. Jan­kesi dawno temu nazy­wali tak nie­udane odwierty do złóż ropy naf­to­wej. Hasło z prze­my­słu wydo­byw­czego tra­fiło do biz­nesu jako okre­śle­nie nie­uda­nych inwe­sty­cji. Potem z biz­nesu wyemi­gro­wało do armii. Tak więc i tym razem dry hole. Wró­ci­li­śmy do trans­por­tera. Przy drzwiach desan­to­wych wciąż ster­czał ze swoim pisto­le­tem Jacob. Podzię­ko­wa­łem mu za zdy­scy­pli­no­wa­nie i wspar­cie. Napię­cie wyraź­nie zeszło z niego, kiedy opróż­ni­li­śmy wspól­nie butelkę wody.

– Nic nie ma poza kil­koma gadże­tami – rela­cjo­no­wa­łem Pio­trowi i Mar­ci­nowi przez radio. – Lont deto­nu­jący, spłonki, tro­chę kabli, bate­rie, kilka kilo mate­ria­łów wybu­cho­wych. Ktoś zaj­mu­jący się wysa­dza­niem musiał tu nie­dawno być. To raczej nie jest typowy zestaw do przy­go­to­wy­wa­nia IED, więc być może tra­fi­li­śmy na wła­ściwy ślad.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki