Szansa Snowballa - John Reed - ebook + audiobook

Szansa Snowballa ebook i audiobook

John Reed

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja Folwarku zwierzęcego Georga Orwella napisana przez Johna Reeda.

Historia zaczyna się od śmierci Napoleona. Niepokojące się o swą przyszłość zwierzęta dowiadują się, że wygnany niegdyś Snowball żyje i ma się dobrze. Gotów jest też wrócić na farmę. Wraz z nim pojawia się kapitalizm i indywidualizm.

Książka z humorem ukazuje zadziwiające perypetie kolejnych zmian w małej zwierzęcej społeczności, w której pojawiają się i rozwijają nowe idee.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 45 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Opowiastka łasicy

Szansa Snow­balla, intry­gu­jąca tra­we­sta­cja Fol­warku zwie­rzę­cego, znów przy­wo­dzi mi na myśl osobę Orwella. Dziś byle stro­nica z nie­mal jego każ­dego utworu wywo­łuje u mnie dreszcz anty­pa­tii, choć gdy byłem nasto­lat­kiem czę­sto nosi­łem w kie­szeni wybór jego ese­jów w wyda­niu Pen­gu­ina. Jed­nak już w Hether­down, mojej szkole śred­niej, zaczą­łem nie cier­pieć Fol­warku zwie­rzę­cego, ponie­waż wszel­kie argu­menty na rzecz socja­li­zmu moi tam­tejsi kole­dzy kwi­to­wali pory­ki­wa­niem „a nie­które są od nich rów­niej­sze”.

Są pisa­rze, któ­rzy podzi­wiani w wieku mło­dzień­czym pozo­stają już z czło­wie­kiem do końca jego ziem­skiej wędrówki, dzia­ła­jąc nań pokrze­pia­jąco i pod­no­sząc na duchu: że wymie­nię tu choćby czte­rech, któ­rych książki, ide­alne do czy­ta­nia pod­czas kąpieli, chęt­nie widział­bym w każ­dej łazience, są to P.G. Wode­ho­use, Stan­ley Wey­man, H.L. Menc­ken i Flann O’Brien. A zatem dla­czego nie prze­staję zachwy­cać się Menc­kenem, pod­czas gdy już sam widok bodaj stro­nicy Orwella przy­wo­łuje mi na pamięć wspo­mnie­nia Anglii i bry­tyj­sko­ści w całym ich nega­tyw­nym wymia­rze: fili­ster­stwa, wul­gar­no­ści, agre­syw­no­ści, hur­ra­pa­trio­ty­zmu?

Być może odpo­wiedź na to pyta­nie łączy się wła­śnie z tym hur­ra­pa­trio­ty­zmem. Menc­ken ma na sumie­niu strasz­liwe pomyłki w oce­nach poli­tycz­nych. Podob­nie jak Orwell mógł być osob­ni­kiem nie­okrze­sa­nym. Jego proza, tak jak i proza Orwella zawsze inspi­ro­wała strasz­li­wych naśla­dow­ców. Lecz Menc­ken był praw­dzi­wym out­si­de­rem, co nie doty­czy jed­nak Orwella. W kra­inie Menc­kena kuszą tysiące wio­dą­cych w nie­ocze­ki­wane kie­runki ście­żek, a pod sto­pami eks­plo­dują petardy kon­ceptu i dow­cipu. Zada­jąc kłam słyn­nej drwi­nie Tho­masa Love Peacocka z ogrod­ni­ków archi­tek­tów kra­jo­brazu, bodaj nawet kolejna, dwu­dzie­sta z rzędu, wyprawa do majątku ziem­skiego Menc­kena przy­nosi nie­spo­dzianki. Niczego takiego jed­nak nie czuję, prze­dzie­ra­jąc się przez Kra­inę Orwella. Z każdą wizytą staje się ona coraz mniej powabna. To, co było nie­gdyś ożyw­cze i pobu­dza­jące teraz wydaje się pro­stac­kie. Jakże szybko zaczyna się w czło­wieku budzić awer­sja do sztucz­no­ści zwy­kłej suro­wej pro­stoty. Czło­wiek sumie­nia oka­zuje się mię­cza­kiem, i oczy­wi­ście dono­si­cie­lem, infor­ma­to­rem taj­nej poli­cji, łasicą – stałą rezy­dentką Fol­warku Zwie­rzę­cego.

Gdy kilka lat temu tajne denun­cja­cje Orwella prze­do­stały się do publicz­nej wia­do­mo­ści, wzbu­dziło to poru­sze­nie śred­niej miary. Potem, wraz z uka­za­niem się przy­go­to­wa­nych z maniacką dokład­no­ścią przez prof. Petera Davi­sona dwu­dzie­sto­to­mo­wych dzieł zebra­nych Orwella, dys­ku­sja na temat „Orwell jako dono­si­ciel taj­nej poli­cji” znów roz­go­rzała; tym razem ludzie libe­ral­nej lewicy zaczęli uży­wać w obro­nie świę­tego Geo­rge’a gięt­kich i zręcz­nych argu­men­tów – do wtóru ryce­rzy zim­nej wojny – spro­wa­dza­ją­cych się do tego, że skoro Orwell, wielki boha­ter nie­ko­mu­ni­stycz­nej lewicy kablo­wał, zapew­nia to osłonę moralną wszyst­kim idą­cym w jego ślady Kablu­ją­cym.

Ludzie nie­ko­mu­ni­stycz­nej lewicy pośpie­szyli, by pod­trzy­mać repu­ta­cję świę­tego Geo­rge’a. Nie­któ­rzy przy­po­mi­nali, że Orwell darzył Celię Kir­wan oso­bi­stym uczu­ciem. Facet się po pro­stu zako­chał. Inni znów utrzy­my­wali, że był on wtedy bli­ski śmierci, czyli w tra­dy­cyj­nym cza­sie doko­ny­wa­nia spo­wie­dzi. Inni zaś pod­kre­ślali, że w zasa­dzie Orwell nie kablo­wał, a ponadto (jak napi­sał nie­ży­jący już Ian Hamil­ton w „Lon­don Review of Books”) „stale spo­rzą­dzał jakieś listy” – choćby dzien­nik poło­wowy – albo dzien­nik, w któ­rym zapi­sy­wał, ile jaj znio­sły jego kury, więc czemu nie listę kapow­ni­czą?

„Orwell nie kablo­wał i nie ujaw­nił żad­nych szcze­gó­łów iden­ty­fi­ka­cyj­nych” – stwier­dził Chri­sto­pher Hit­chens, jeden z jego naj­bar­dziej entu­zja­stycz­nych wiel­bi­cieli. Bez­sprzecz­nie jed­nak autor Fol­warku zwie­rzę­cego ma na sumie­niu jedno i dru­gie, czego przy­kła­dem może być jedna z nota­tek wcho­dzą­cych w skład jego listy: „Par­ker Ralph. Ukryty czło­nek i bli­ski par­tii TP [„towa­rzysz podróży1”?]. Prze­by­wał w Moskwie. Praw­do­po­dob­nie karie­ro­wicz”

Apo­lo­geci Orwella suge­rują nie­kiedy, że powyż­sza lista była tylko czymś w rodzaju salo­no­wej gry pro­wa­dzo­nej przez Orwella i Reesa, komiczną bazgra­niną, która osta­tecz­nie zakoń­czyła się na Kir­wan. Fakty jed­nak prze­czą temu. Orwell z roz­my­słem i pota­jem­nie prze­ka­zał Celii Kir­wan, agentce IRD, czyli Infor­ma­tion Rese­arch Depart­ment listę nazwisk osób ze śro­do­wisk lewi­co­wych, które, jak uznał, przed­sta­wia­jąc poten­cjalne zagro­że­nie dla inte­re­sów Anglii, jak na przy­kład komu­ni­stów, czy „towa­rzy­szy podróży”. IRD było komórką bry­tyj­skiego Fore­ign Office, fak­tycz­nie jed­nak nad­zo­ro­wały je służby Secret Intel­li­gence Service, taj­nego wywiadu woj­sko­wego, zna­nego też jako MI6.

Kir­wan, z którą Orwell miał wcze­śniej jakiś romans, odwie­dziła go 29 marca 1949 r. w sana­to­rium w Cran­ham. Następ­nego dnia poin­for­mo­wała IRD: „Bar­dzo dys­kret­nie omó­wi­łam z nim nie­które aspekty naszej dzia­łal­no­ści; nie­zmier­nie się ucie­szył (że mógł się o nich dowie­dzieć)”. Ofi­cer pro­wa­dzący, pod­puł­kow­nik She­ri­dan opa­trzył tę notatkę adno­ta­cją.

Tydzień póź­niej, dnia 6 kwiet­nia, Orwell „zapy­tał w liście Richarda Reesa, czy ten mógłby przy­słać mu „notat­nik w for­ma­cie ćwiart­ko­wym w bla­do­błę­kit­nej opra­wie”. Notat­nik ów zawie­rał „listę komu­ni­stów i towa­rzy­szy podróży, którą chciał­bym zak­tu­ali­zo­wać”. Rees dostar­czył mu rze­czony notat­nik, a 2 maja Orwell napi­sał do Kir­wan co nastę­puje: „Załą­czam listę zawie­ra­jącą około 35 nazwisk”, doda­jąc skrom­nie: „Nie sądzę, by Twoi przy­ja­ciele zna­leźli tam coś, o czym nie wie­dzą”, jak rów­nież – iż choć według niego IRD trzyma stale na oku tych ludzi, to jed­nak „nie jest złym pomy­słem, żeby powstał wykaz osób, któ­rzy są praw­do­po­dob­nie nie­pewne”.

Oma­wia­jąc powyż­szy tekst w „Lon­don Review of Books” na początku roku 2000, Perry Ander­son wska­zał na kilka jego istot­nych aspek­tów. Orwell, jego zda­niem, wie­dział, dokąd trafi spo­rzą­dzona prze­zeń lista i „bar­dzo mu zale­żało na jej utaj­nie­niu”. Tak też się stało. Albo­wiem choć 99 nazwisk z notat­nika zna­la­zło się w tomie XX Dzieł zebra­nych Orwella, to wydawca nie dopu­ścił do ujaw­nie­nia trzy­dzie­stu sze­ściu powo­do­wany obawą odpo­wie­dzial­no­ści za pomó­wie­nie, zaś nazwi­ska trzy­dzie­stu pię­ciu osób pozo­stają po dziś dzień zamknięte w archi­wach Fore­ign Office objęte klau­zulą tajem­nicy pań­stwo­wej.

Prze­ka­za­nie tych taj­nych ostrze­żeń pra­cow­nicy IRD miało swoje następ­stwa. Bo też i czarne listy zwy­kle nimi owo­cują. Nie ulega bowiem wąt­pli­wo­ści, że lista Orwella została prze­ka­zana w jakiejś for­mie ame­ry­kań­skiemu wywia­dowi, który umie­ścił w swo­ich reje­strach osoby uznane za „towa­rzy­szy podróży” i spo­wo­do­wał, że objęto je repre­sjami na mocy ustawy McCar­rana

Hit­chens wspo­mi­nał tkli­wie „sła­bość” Orwella do Kir­wan, zupeł­nie jakby poczy­na­niami pisa­rza powo­do­wała miłość, a nie lojal­ność. Wbrew jakże oczy­wi­stym fak­tom, twier­dził, że Orwell „nie był zain­te­re­so­wany dema­sko­wa­niem here­zji, czy dopro­wa­dza­niem do zwal­nia­nia kogo­kol­wiek z pracy, czy wresz­cie do tego, by ludzie zosta­wali zmu­szani do skła­da­nia dekla­ra­cji lojal­no­ści”. Choć kłó­ciło się to z czułą sła­bo­ścią jaką żywił do taj­nej agentki Kir­wan, on sam „darzył zacie­kłą pogardą komu­ni­stów, któ­rzy już wcze­śniej zdra­dzili swoją sprawę oraz swój kraj i mogli uczy­nić to raz jesz­cze”.

W tym miej­scu on sam na pewno poki­wałby ener­gicz­nie głową. Jego obrońcy wpraw­dzie utrzy­mują, że sta­rał się jedy­nie zapo­biec, by u nie­wła­ści­wych osób Fore­ign Office nie zama­wiało ese­jów o bry­tyj­skim stylu życia. Jed­nak wyraź­nie poin­for­mo­wał IRD, że iden­ty­fi­ko­wał ludzi „nie­pew­nych”, któ­rzy, wcho­dząc do bry­tyj­skiej Par­tii Pracy jako zor­ga­ni­zo­wana grupa „mogliby wyrzą­dzić ogromne szkody”. Cho­dziło bowiem o lojal­ność, a z jego listy nie­dwu­znacz­nie wynika, iż uwa­żał, że Żydzi, Murzyni i homo­sek­su­ali­ści mają wro­dzoną pre­dy­lek­cję do zdra­dza­nia war­to­ści strze­żo­nych przez koali­cję patrio­tów, do któ­rej nale­żeli rów­nież on sam i IRD. Na przy­kład G.D.H. Cole’a tak oto scha­rak­te­ry­zo­wał: „płytki umysł”, „tylko sym­pa­ty­zuje”, ponadto jest to „cukrzyk”.

Naj­wy­raź­niej wśród wiel­bi­cieli Orwella, czy to z lewicy czy z pra­wicy ist­nieje kon­sen­sus odno­szący się do dobro­tli­wego igno­ro­wa­nia nie­uf­no­ści jaką prze­ja­wiał wobec Żydów, homo­sek­su­ali­stów i Murzy­nów, jak rów­nież ogromna igno­ran­cja wydźwięku jego ocen, przy­wo­dzą­cych na myśl teczki służb poli­cyj­nych na całym świe­cie. Oto jego opi­nia doty­cząca Paula Robe­sona: „Nasta­wiony bar­dzo prze­ciw Bia­łym. Wspiera Wal­lace’a”. Tylko ktoś, kto pod­świa­do­mie uwa­żał, że wszy­scy Czarni są nasta­wieni prze­ciw Bia­łym mógł napi­sać taką głu­potę. Jedną z nie­kwe­stio­no­wa­nych cech cha­rak­teru Robe­sona, kon­se­kwent­nego w swo­ich inte­lek­tu­al­nych inkli­na­cjach, jak rów­nież w utrzy­my­wa­niu powią­zań z komu­ni­stami, było to, że zde­cy­do­wa­nie nie był „nasta­wiony bar­dzo prze­ciw Bia­łym”. Można by o to zapy­tać walij­skich gór­ni­ków, na któ­rych rzecz pro­wa­dził kam­pa­nię.

Gdyby nagle oka­zało się, że jaki­kol­wiek inny powo­jenny inte­lek­tu­ali­sta napi­sał takie mini­dia­tryby na temat Murzy­nów, homo­sek­su­ali­stów i Żydów, możemy być stu­pro­cen­towo pewni, że komen­ta­rze nie byłyby pobłaż­liwe. Menc­ken na pewno nie docze­kał się prze­ba­cze­nia. Ale z Orwel­lem jest ina­czej. „Deut­scher [pol­ski Żyd]”, „Dri­berg Tom [angiel­ski Żyd]”, „Cha­plin, Char­les [Żyd?]”. Zwy­kle wraż­liwy na takie sprawy Nor­man Pod­ho­retz mil­czał.

Ile­kroć ktoś zostaje świę­tym, zbiera się wszel­kie świa­dec­twa na rzecz tej świę­to­ści. Ma to odnie­sie­nie do „św. Geo­rge’a” i jego listy. Tak oto, w roku 1998, kiedy to rze­czona lista stała się pro­ble­mem, znów mie­li­śmy do czy­nie­nia z pro­mo­wa­niem wszyst­kich zim­no­wo­jen­nych kon­struk­cji ide­olo­gicz­nych, ukształ­to­wa­nych w latach tuż­po­wo­jen­nych, kiedy to koali­cja zim­nej wojny – od lewicy do pra­wicy – zna­la­zła się pod sztan­da­rem fana­tycz­nego anty­ko­mu­ni­zmu.

Fol­wark zwie­rzęcy Orwella jest bajką o potęż­nej sile oddzia­ły­wa­nia, choć z mojego doświad­cze­nia wynika, że prze­sła­niem tego utworu jest w głów­nej mie­rze wykpie­nie uto­pij­no­ści. Orwell jako łasica jest także bajką o rów­nie o rów­nie wiel­kiej sile oddzia­ły­wa­nia, dorów­nuje pod tym wzglę­dem strasz­li­wej sadze zdrady, któ­rej odtwórcą był inny „święty” zim­nej wojny Igna­zio Silone. Opo­wiastka łasicy jest utwo­rem ku prze­stro­dze, zwłasz­cza obroń­com postę­po­wa­nia Orwella. Jeśli uznali oni, że to, co zro­bił było okay, a nawet czymś lep­szym niż okay, może jakimś aktem wznio­słego boha­ter­stwa, czy w takim razie nale­ża­łoby uznać, że w ich mnie­ma­niu kablo­wa­nie na Zdraj­ców Zachodu jest rów­nież moral­nym obo­wiąz­kiem? Zosta­li­śmy ostrze­żeni. Szansa Snow­balla, paro­dia pióra Johna Reeda poka­zuje nam rów­nież, jak strona anty­ko­mu­ni­styczna, by ująć rzecz prze­no­śnią, pogrywa ni mniej ni wię­cej, tylko na boisku samego Orwella.

Ale­xan­der Cock­burn Petro­lia, Kali­for­nia, lipiec 2002

1. (rus.) попутчик – poję­cie stwo­rzone przez Ana­to­lija Łuna­czar­skiego i roz­po­wszech­nione w zna­cze­niu pejo­ra­tyw­nym przez Lwa Troc­kiego, słu­żące do okre­śle­nia rosyj­skich pisa­rzy inte­li­genc­kich z lat 20., któ­rzy poparli rewo­lu­cję paź­dzier­ni­kową (przyp. red.). [wróć]

Szansa Snowballa

I

Stare świ­nie wymie­rały. Pierw­szym był Domi­ni­cus – dru­go­rzędny funk­cjo­na­riusz, który poświę­cił się bez reszty klu­czo­wemu zada­niu jakim było ana­li­zo­wa­nie oraz przed­sta­wia­nie w postaci wykre­sów danych sta­ty­stycz­nych. Nosił oku­lary w czar­nych opraw­kach i pra­cu­jąc przy biurku lubił nucić kawałki z oper – aż wresz­cie pew­nego dżdży­stego popo­łu­dnia, opadł ciężko ryjem w pół­mi­sek z pokro­jo­nym camem­ber­tem. Jed­no­gło­śną decy­zją kie­row­nic­twa Fol­warku został post mor­tem uho­no­ro­wany Orde­rem Boha­tera Zwie­rzę­cego Pierw­szej Klasy. Po nim na tam­ten świat prze­niósł się sam Napo­leon. Wielki knur rasy Berk­shire. Ojciec wszyst­kich zwie­rząt. Cho­rąży walki o rów­ność, wol­ność i nie­za­wi­słość. Zgasł jak przy­stało na jego pozy­cję i sta­no­wi­sko – we śnie, w łożu wysła­nym pościelą z egip­skiej bawełny (o wyjąt­kowo gęstym splo­cie).

W ramach pośmiert­nego hołdu wznie­siono wysoki na cztery metry jego posąg – sta­nął on opo­dal sto­doły, tam, gdzie nie­gdyś znaj­do­wała się, przy­twier­dzona do słupa ogro­do­wego, czaszka sta­rego Majora, wie­prza, od któ­rego wszystko się zaczęło – już tylko nie­liczne zwie­rzęta koja­rzyły jego i tamte, jakże dawne wyda­rze­nia.

Posąg odlano z brązu – Napo­leon przed­sta­wiony został w czar­nym płasz­czu i skó­rza­nych sztyl­pach. Stał wypro­sto­wany na zadnich nogach, ćmił fajkę i spo­glą­dał w dal. Z tyłu, napi­sane bia­łymi lite­rami na smo­ło­wa­nej ścia­nie sto­doły, wid­niało jedno już tylko Przy­ka­za­nie – WIĘK­SZOŚĆ ZWIE­RZĄT JEST RÓW­NAWA. Po lewej stro­nie, także podob­nymi bia­łymi lite­rami, napi­sano rymo­wany utwór Ojciec Zało­ży­ciel Napo­leon. Auto­rem tego wier­sza poświę­co­nego zmar­łemu przy­wódcy był Mini­mus, ucho­dzący za świ­nię o poetyc­kiej duszy.

Napo­leon wyuczył nas czy­ta­nia.

On dawcą karmy, trawy, siana.

Od niego plony rok za rokiem,

Pod świń­skim kie­row­ni­czym okiem.

Świ­nie – skarb­nica wie­dzy wszel­kiej,

Zawsze uczynne, wie­dzą naj­le­piej,

Że na Fol­warku Dwor­skim – tak, wła­śnie tak!

Zwie­rzęta są super!

Niech to szlag!

Kwiczmy więc. kra­kajmy, piejmy i gda­kajmy!

Piszczmy, uja­dajmy, rżyjmy, recho­tajmy!

Beczmy, miauczmy, gul­goczmy, piejmy i chrzą­kajmy!

Skrzeczmy, warczmy, gru­chajmy, muczmy i świ­stajmy!

Hejże, nie szczędźmy gar­deł! Wyjmy, pory­kujmy!

Napo­le­onie, tyś wielki, a my z Cie­bie dumni!

Pod Twoją opiekę my się odda­jemy!

Pod Twym świa­tłym prze­wo­dem wszę­dzie pój­dziemy!

By jesz­cze lepiej upa­mięt­nić czyny i osią­gnię­cia wiel­kiego Przy­wódcy, odno­wiono ilu­stru­jący owe strofy por­tret Napo­le­ona. Sześć gołębi, przy­da­jąc jego bia­łemu pro­fi­lowi kolo­ry­styki, upla­stycz­niło go – ptaki te bowiem, wyszko­lone przez świ­nie, opa­no­wały sztukę figu­ra­tywną.

W kolej­nych latach opu­ściło ziem­ski padół jesz­cze kil­ka­na­ście świń wete­ra­nów. Jedna z nich uto­piła się w wan­nie (choć zupeł­nie nie­chcący) gdy skon­sta­to­wała, że nie zdoła z niej wyleźć. Przy­czyną śmierci innego wete­rana była mar­skość wątroby – wychy­la­jąc ostatni kubek whi­skey, cicho, spo­koj­nie i bez roz­głosu prze­niósł się na tam­ten świat. Kolej­nego wie­prza wykoń­czył cichy zabójca zwany nowo­two­rem – szczę­śli­wie jed­nak, ponie­waż on sam już od dawna hoł­do­wał prze­ję­temu od Napo­le­ona zwy­cza­jowi wypa­la­nia w ciągu godziny kilku fajek, osło­dził sobie zacnie swe ostat­nie mie­siące. Wszyst­kich ich, zasłu­żo­nych dla minio­nej rebe­lii, mia­no­wano pośmiert­nie kawa­le­rami Orderu Boha­tera Zwie­rzę­cego Pierw­szej Klasy.

Młod­sze świ­nie jak mogło się wyda­wać, natu­ralną koleją rze­czy, zajęły ich miej­sca, choć były one, ina­czej niż poprze­dza­jące je poko­le­nie, bar­dziej powścią­gliwe i skryte – w sło­wach oraz w czy­nach, a być może były rów­nież bar­dziej pobłaż­liwe. Prze­wo­dził im Squ­ealer, który przez wiele lat peł­nił funk­cję głów­nego doradcy Napo­le­ona. Potra­fił on krę­cić ogon­kiem – i w ogóle krę­cić – tak prze­ko­nu­jąco, że w końcu chyba nawet prze­ko­nał sam sie­bie, że on, Squ­ealer, jest wybitną świ­nią wywo­dzącą się z ani­mal­nych mas. Choć on sam gło­sił od lat, że przy­działy żyw­no­ści nie­ustan­nie rosną, po raz pierw­szy, odkąd kto­kol­wiek pamię­tał (pomi­ja­jąc świ­nie, które zawsze trwały nie­wzru­sze­nie na sta­no­wi­sku, że wszystko wciąż ulega popra­wie) wyda­wało się moż­liwe, że pakiet racji żyw­no­ściowych stał się jakby cokol­wiek peł­niej­szy – i to zauwa­żal­nie. Squ­ealer w chwili śmierci był tak spa­siony, że fałdy tłusz­czu nie­mal zasła­niały mu oczy. Przy­czyną jego zgonu, jak ogło­szono, było prze­pra­co­wa­nie.

Jed­nak po raz pierw­szy (czy też przy­naj­mniej po raz pierw­szy, a przy­naj­mniej rów­nież odkąd kto­kol­wiek pamię­tał) to oświad­cze­nie świń stało się obiek­tem jaw­nych szy­derstw. Oto pod­czas cere­mo­nii pośmiert­nego przy­zna­wa­nia orde­rów (Boha­ter Zwie­rzęcy Pierw­szej Klasy) zna­la­zło się nawet kilku pokąt­nych gęga­czy – kłót­ni­ków i judzi­cieli. Wpraw­dzie ze Squ­eale­rem dawało się żyć, war­czeli, lecz do kogo jak do kogo, ale do świni, którą trzeba było u schyłku żywota wozić na tacz­kach, bo jej ciel­ska nie mogły już utrzy­mać cztery nogi, nijak się miało to, co zawie­rał ofi­cjalny komu­ni­kat, mia­no­wi­cie, że „życie upły­nęło mu na tru­dach i wysił­kach”. Doprawdy, chyba tylko ów dawny Squ­ealer potra­fiłby teraz prze­ko­nu­jąco wyja­śnić, że skła­da­nie do grobu świni w pojem­niku na for­te­pian zor­ga­ni­zo­wano by­naj­mniej nie dla śmie­chu.

Ostat­nią z daw­nego gar­ni­turu świń, która prze­jęła rządy na Fol­warku był Mini­mus. On sam, podob­nie jak jego poprzed­nicy, ucho­dził za jed­nego z histo­rycz­nych boha­te­rów powsta­nia zwie­rząt. (Pomimo to jego wybór był dużym zasko­cze­niem, ponie­waż nikt nie mógł sobie przy­po­mnieć, by poza uło­że­niem kilku wier­szy miał na kon­cie jakieś doko­na­nia). Choć krzepki i żwawy, Mini­mus był już mocno posu­nięty w latach – stąd też, by dać odpór oba­wom, iż kolejna zmiana przy­wódz­twa będzie mieć burz­liwy cha­rak­ter, na nowo utwo­rzone sta­no­wi­sko Lidera Następcy mia­no­wano Pin­keye’a, wie­przka młod­szego poko­le­nia o naj­sil­niej­szej pozy­cji wśród świń, a tra­fem rów­nież powszech­nie przez nie lubia­nego.

Tak więc, pod­czas gdy Mini­mus zarzą­dzał fol­war­kiem, Pin­keye obca­ło­wy­wał kaczątka i jagnięta. Mini­mus, pre­fe­ru­jący model cichego przy­wódz­twa, był posta­cią nie­od­gad­nioną: nale­żało się go bać i sza­no­wać. Lojal­ność oka­zy­wały mu psy, jak rów­nież pozo­stałe świ­nie – zresztą tak jak to było zawsze w zwy­czaju. A jed­nak na Fol­warku nastały jakby nowe uspo­ko­je­nie i cisza – jak ni­gdy przed­tem – zna­mio­nu­jące być może już to lep­szą przy­szłość, już to – rów­nież być może – nadej­ście mrocz­nych cza­sów.

Pew­nej nocy – była to zwy­kła noc majowa, taka jak inne w tym mie­siącu – na fol­warku zapa­no­wał jakiś nie­zwy­kły nie­po­kój. Księ­życ stał nisko nad hory­zon­tem, a w jego świe­tle przy bra­mie uka­zała się jakaś syl­wetka. Był to ktoś obcy – w spodniach z zaszew­kami i mary­narce z sze­ro­kimi kla­pami. Zwie­rzę to (czy jed­nak na pewno zwie­rzę?) szło na obu­tych tyl­nych nogach, miało na gło­wie kape­lusz z ron­dem, i trzy­mało teczkę. O kilka kro­ków od niego stał kozioł wypo­sa­żony w podobne atry­buty. (Byłże to kozioł? Tak, kozioł. Bez wąt­pli­wo­ści naj­bar­dziej ele­gancki kozioł na świe­cie).

Pies czu­wa­jący przy bra­mie zaczął wście­kle uja­dać na obcych – co prawda nie­wiele zwie­rząt poważ­niej to zanie­po­ko­iło, ponie­waż stró­żu­jące tam psy były nad­zwy­czaj ner­wowe; wia­dome było, że pobu­dzały je do szcze­ka­nia rze­czy zgoła tak nie­szko­dliwe jak księ­ży­cowe cie­nie czy rybiki. Tylko jedna z krów, nie­wąt­pli­wie zachę­cona ano­ni­mo­wo­ścią nocy, dała wyraz swej iry­ta­cji wywo­ła­nej nie pierw­szym już tak bru­tal­nym wyrwa­niem ze snu.

– Moorda w kuuubeł! – ryk­nęła.

Tym­cza­sem jed­nak scena roz­gry­wa­jąca się przy bra­mie, wbrew temu, co mogła wyobra­zić sobie krowa, była nad wyraz nie­co­dzienna – choć bowiem przy­czyną psiego roz­draż­nie­nia byli nie­znani przy­by­sze, nie zaś rybik, po tym jak padło naj­wy­raź­niej nie wię­cej niż kilka odpo­wied­nio dobra­nych słów, wil­czur opadł na przed­nie łapy i jął wyco­fy­wać się, peł­znąc na brzu­chu. Pysk miał zamknięty, śle­pia sze­roko roz­warte – zni­żył łeb i pod­wi­nął ogon pod sie­bie.

Obie wypo­sa­żone w teczki posta­cie, któ­rych syl­wetki, pełne ele­gan­cji, a może też zwia­stu­jąc coś zło­wiesz­czego, ryso­wały się na tle nieba barwy indygo, prze­szły przez bramę bez dal­szych dys­ku­sji.

Kotka imie­niem Norma, sie­dząca w swym lego­wi­sku usy­tu­owa­nym na stry­chu sto­doły i zajęta obser­wo­wa­niem księ­życa przez szcze­liny w ścia­nie, była jedy­nym zwie­rzę­ciem, które widziało epi­zod przy bra­mie. Podob­nie jak więk­szość kotów, absor­bo­wała ją bar­dziej jej wła­sna kocia natura, ani­żeli życie na fol­warku. Pomimo to była nad­zwy­czaj miła i przy­ja­ciel­ska – zawsze też skora do figli i zabawy. Wyjąw­szy chwile, gdy leżała do góry brzusz­kiem w cie­niu, pod­czas gdy inne zwie­rzęta dyszały haru­jąc w spie­ko­cie, była też powszech­nie lubiana.

– Ssssssss! – syk­nęła w kie­runku wybi­tej szyby, wygi­na­jąc grzbiet w łuk, wysu­wa­jąc pazurki i jeżąc sierść.

Jak można było ocze­ki­wać, obu­dziło to natych­miast szczury, zawsze czuj­nie obser­wu­jące kocie sąsiedz­two. Widząc, że Normy nie ma ni­gdzie w pobliżu ich gniazda (bywało bowiem, że nocą kocica, sta­jąc się ponad miarę czuła i przy­ja­zna, wybie­rała sobie spo­śród nich jakie­goś pecho­wego nie­szczę­śnika, by zafi­glo­wać go na śmierć) pomknęły wzdłuż odbły­sków świa­teł dro­go­wych, by spraw­dzić, co było przy­czyną takiego nie­po­koju.

Ujrzały w końcu jak dwie posta­cie – kozła oraz (teraz można było już to roz­po­znać) świni – kie­ru­jące się w stronę sto­doły przez łączkę, upra­wianą, by zbie­rać z niej siano.

Rów­nież roz­bu­dzone owce spo­glą­dały na zbli­ża­ją­cych się. Zanie­po­ko­jone, zaczęły drep­tać w kółko. – Ooooch – poję­ki­wały ner­wowo. – Mamy się mar­twić? Mamy się mar­twić?

Zbu­dziło to sta­rego osła Ben­ja­mina. Był naj­star­szym zwie­rzę­ciem na fol­warku (według jed­nej z gęsi, tak sta­rym jak miniony dzień). Opusz­cza­jąc jedną z koń­czyn, jako że osły śpią, sto­jąc na trzech nogach, skie­ro­wał łeb ku szcze­li­nie w jego prze­gro­dzie pozo­sta­łej po wyła­ma­nej listwie. Z oczu, jak zawsze, wyzie­rał mu cynizm i smu­tek.

Jak mawiano, dawno temu Ben­ja­min doznał jakie­goś wiel­kiego zawodu, podobno także stra­cił przy­ja­ciela, czy może dwóch. Wła­śnie dla­tego mało co się odzy­wał, wyjąw­szy rzu­cane nie­kiedy słowa:

– Żadne z was nie widziało umie­ra­ją­cego osła i żadne z was ni­gdy go nie ujrzy.

Słowa te tchnęły nie­zmie­rzo­nym żalem i udręką. Ile­kroć Ben­ja­min je wypo­wia­dał, zwykł patrzeć na zwie­rzę, z któ­rym roz­ma­wiał w taki spo­sób, jakby szcze­gó­łowo znał jego dotych­cza­sowe życie. A zwie­rzęta przej­mo­wał strach, albo­wiem każde z nich oso­bi­ście doświad­czyło tej okrut­nej kon­fron­ta­cji – Ben­ja­min wpa­try­wał się w cie­bie, wie­dząc, kiedy się uro­dzi­łeś, kiedy tra­fi­łeś na fol­wark i prze­wi­du­jąc, kiedy umrzesz. Po czym, odwra­ca­jąc się spo­koj­nie od cie­bie nawet ni­gdy nie zapła­kał, tylko mówił:

– Życie nie jest łatwe. – I tylko tyle.

Jed­nak tej nocy, gdy osioł uniósł łeb, by spoj­rzeć przez szcze­linę na dwie posta­cie idące teraz przez łączkę, na jego pysku odma­lo­wało się, acz na krótką chwilę, oży­wie­nie. W jego spoj­rze­niu zabły­sła obawa, radość – a bodaj nawet i nadzieja. Wszyst­kie zwie­rzęta sku­piły się wokół niego. – Kto to może być, Ben­ja­mi­nie? – Nawet trzem wierz­chow­com – które, według owiec, były naj­głup­szymi zwie­rzętami na fol­warku – naj­wy­raź­niej coś ruszyło się w gło­wach, bo patrzyły na osła pyta­jąco.

– Co to takiego? Pamię­tasz coś, Ben­ja­mi­nie? – zamu­czały krowy.

Osioł, zna­jący od dawna wiele z nich, bar­dzo rzadko poma­gał im wydo­by­wać z pamięci różne rze­czy. Teraz jed­nak, co było arcy­rzad­kim przy­pad­kiem, po pro­stu wyco­fał się w mil­cze­niu.

Nie­spo­dzie­wa­nie, i to znacz­nie bli­żej niż szcze­ka­nie przy bra­mie, zwie­rzęta usły­szały mro­żące krew w żyłach psie war­cze­nie. Tuż przed drzwiami sto­doły dwa owczarki nie­miec­kie śmiało ruszyły ku obcym. War­cze­nie było tak prze­ra­ża­jące, jakby otwarto komuś żyły i zwie­rzęta sku­liły się ze stra­chu – wyda­wało się, że drżą, by nie roz­lano ich wła­snej krwi.

Lecz oto usły­szano słowa przy­by­łej świni wypo­wie­dziane zna­czą­cym tonem, pełne groźby i pew­no­ści sie­bie.

– Widzia­łem już psy więk­sze od was. Wącha­łem je. Śmier­działy niedź­wie­dziem i pumą. Chwy­ci­łyby was w pasz­cze, zawlo­kły do swych nor i rzu­ciły na pożar­cie swym mło­dym. Tamte psy stały się moimi psami. A teraz wy też sta­nie­cie się moimi psami – albo strzępy z was zostaną.

Para owczar­ków, chwilę wcze­śniej tak zaja­dła, już spo­so­biła się, by znów wście­kle zaszcze­kać, lecz z ich gar­dzieli wydo­był się tylko żało­sny sko­wyt.

– Siad! – roz­ka­zała świ­nia. Psy posłusz­nie usia­dły.

Tym­cza­sem krowy, nie prze­pa­da­jące za psami, ponie­waż ta ich agre­sywna zgraja zawsze plą­tała się im pod raci­cami, domy­śla­jąc się, że ta świ­nia to jakaś zna­ko­mi­tość, zwró­ciły się do kotki:

– Otwórz wrota.

Norma zsu­nęła się po żer­dzi wio­dą­cej na strych, po czym dopóty dra­pała łapką drew­niany rygie­lek, aż wrota sze­roko się otwarły – a wtedy przy­odziana w świet­nie skro­jony gar­ni­tur postać prze­kro­czyła próg sto­doły oświe­tlo­nej nikłym pło­mie­niem lampy naf­to­wej.

Wtedy roz­le­gło się ochry­płe krak­nię­cie kruka Moj­że­sza usa­do­wio­nego wysoko na jętce; żadne ze zwie­rząt nie miało poję­cia, że prze­bywa on wśród nich.

– Snow­ball!

Na dźwięk tego imie­nia oba owczarki zdo­łały jakoś prze­zwy­cię­żyć strach – wypro­sto­wały się i znów zaczęły war­czeć. Jed­nak świ­nia uczy­niła tylko krótki ruch głową, co wystar­czyło, żeby ostu­dzić ich zapędy. Przy­ku­liły się i zaskom­lały:

– Jeste­śmy tylko małymi psin­kami. Maluch­nymi…

Znów ode­zwał się kruk.

– To Snow­ball!

Na wielu zwie­rzę­tach imię to nie wywarło jed­nak takiego wra­że­nia, jakiego można było się spo­dzie­wać, ponie­waż nie się­gały pamię­cią aż tak daleko. Jed­nakże po kilku minu­tach ogól­nego poszep­ty­wa­nia, więk­szość obec­nych w sto­dole miar­ko­wała już z grub­sza, kim jest ów Snow­ball – i jaką to nik­czemną rolę ongiś ode­grał.

Oto, na przy­kład, krowy dobrze zapa­mię­tały, choć było to lata temu, że Snow­ball wkra­dał się za dnia na fol­wark, by dziu­ra­wić wia­dra, zaś nocami – gdy spały, pota­jem­nie je doić. Kurom także coś nie­coś koła­tało się w pamięci: na przy­kład to, że Snow­ball roz­bi­jał jajka i kradł zboże. I nawet kilka owiec zacho­wało mgli­ste wspo­mnie­nia, że to Snow­ball znisz­czył wia­trak.

Tym­cza­sem wieprz wycią­gnął ku nim racice.

– Mówiono wam, że to ja zadep­ty­wa­łem wio­senne zasiewy. Że to ja obgry­za­łem korę z drzew w sadzie. Że to ja ukra­dłem klucz do spi­chle­rza i wrzu­ci­łem go do studni. Że to ja sadzi­łem chwa­sty, po to, żeby ich nasiona mie­szać z nasio­nami warzyw. Że to ja wresz­cie spi­sko­wa­łem z wro­gimi fol­war­kami Foxwood i Pinch­field!

Zwie­rzęta pod­nio­sły dziką wrzawę. Unie­sione gnie­wem hur­ko­tały wza­jem­nie do sie­bie i pry­chały – o tak, sły­szały o tym zdrajcy Snow­ballu! O tym zło­czyńcy Snow­ballu!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki