Stacja Tokio Ueno - Miri Yu - ebook + książka

Stacja Tokio Ueno ebook

Miri Yu

4,7
32,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przejmujący obraz Japonii, jakiej nie znamy

Kazu nie żyje i jako duch nawiedza park w pobliżu stacji Tokio Ueno. Choć mężczyzna urodził się w tym samym roku, co cesarz – a to uznaje się za błogosławieństwo – jego życie było pełne bólu i nierzadko doskwierała mu samotność. Od kiedy przyjechał do Tokio, by jako robotnik pracować przy budowie obiektów sportowych na Igrzyska Olimpijskie w 1964 roku, zaczął tracić najbliższych, a pod koniec życia, po tragicznym tsunami w 2011 roku, zamieszkał w parku Ueno w ogromnym miasteczku bezdomnych. Czy po takim życiu Kazu zazna ukojenia?

Stacja Tokio Ueno pokazuje nieznane oblicze Japonii, w której bezdomność i bieda dotykają znacznej części społeczeństwa, zwłaszcza osób w podeszłym wieku. W swej przejmującej powieści Yu Miri oddaje głos wykluczonym, udowadniając, że literatura piękna ma ogromną moc uwrażliwiania na palące problemy społeczne.
 

Co dzieje się wówczas, gdy czas się nie kończy? Dla bohatera tej powieści życie się już zamknęło. Ale dopiero pośmiertne obserwacje pozwolą mu znaleźć jego sens. Yu Miri opowiada o tym, co w Japonii trudne i czego Japonia może się wstydzić. Buddyjski sposób na śmierć? Opowiedzieć jeszcze raz życie. Tym jest ta książka.
Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”

Yu Miri potrafi pisać. W Japonii uważana jest jednocześnie za społeczną outsiderkę i gwiazdę literatury. Twórczy geniusz.
„The New York Times”

Stacja Tokio Ueno jest jak poruszające requiem wykonywane przez zmarłego człowieka, śpiewającego dla samego siebie oraz wielu innych takich jak on – ludzi bezdomnych, bezimiennych i bez twarzy, którzy ciężką pracą zbudowali powojenną Japonię.
„The Times Literary Supplement”

Pisząc o ludziach z marginesu, Yu Miri wykazuje się dużą empatią i wrażliwością. Przez
umieszczenie akcji swojej książki w parku Ueno odsłania hipokryzję japońskiego społeczeństwa,
którego członkowie uchodzą za życzliwych, uczynnych i gościnnych. Jej pisarstwo – zwięzłe, dziwne i zapadające w pamięć – jest absolutnie wyjątkowe.
„The Spectator”

Yu Miri – japońska pisarka, dramatopisarka i eseistka koreańskiego pochodzenia.
W swojej twórczości podejmuje aktualne problemy społeczne, opisuje przede wszystkim sytuację mniejszości etnicznych w Japonii. Po trzęsieniu ziemi i tsunami w 2011 roku przeprowadziła się do miasta Minamisōma w prefekturze Fukushima. Obecnie prowadzi audycję radiową – zaprasza do niej osoby, które przeżyły katastrofę. W 1997 roku otrzymała Nagrodę im. Akutagawy za powieść Kazoku Shinema (Kino familijne).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 159

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marzenaewa

Nie oderwiesz się od lektury

nie czyta sie łatwo, naprawdę trzeba być skupionym,dużo pojęć nazw japońskich trudnych dla laików. historia ludzi o ktorych nie miałam pojecia , bardzo ciekawa,polecam
00



Seria z Żurawiem

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału: JR UENO-EKI KOEN-GUCHI

JR UENO-EKI KOEN-GUCHI by Yu Miri

Copyright © 2014 by Yu Miri

All rights reserved.

Originally published in Japan by Kawade Shobo Shinsha Ltd. Publishers, Tokyo, under the title JR UENO-EKI KOEN-GUCHI, in 2014.

Translation and publishing rights arranged with the author in care of Michael Kevin Staley.

© Copyright for the Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2020

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-4856-6


Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663 23 80, tel./faks 12 663 23 83

Dystrybucja: tel. 12 631 01 97, tel./faks 12 631 01 98

tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Znów słyszę ten dźwięk.

Ten dźwięk—

Słucham go.

Ale nie wiem, czy rozlega się w moich uszach czy w moich myślach.

Nie wiem, czy jestem wewnątrz czy na zewnątrz.

Nie wiem kiedy (kiedyś?) ani kto, kto to był.

To jest najważniejsze?

Było najważniejsze?

Kto to…?

Myślałem, że życie jest jak książka, w której przewraca się pierwszą stronę, po niej jest następna, przewraca się kolejne i wreszcie dociera do ostatniej, ale życie w ogóle nie przypominało opowieści z książek. Znaki stoją w rzędach, na każdej stronie widnieje numer, ale brakuje fabuły. Jest zakończenie, ale nie ma końca.

Zostanę—

Jak drzewo, które zostało na pustym placu po zburzonym domu…

Jak woda, która została w wazonie, kiedy wyjęto z niego zwiędły kwiat…

Zostałem.

Co wciąż tu jest?

Uczucie zmęczenia.

Zawsze byłem zmęczony.

Nie pamiętam chwili, kiedy nie czułem się zmęczony.

I wtedy, gdy żyłem ścigany przez życie, i wtedy, gdy żyłem, uciekając od niego.

Chyba żyłem ot tak, nigdy nie żyjąc naprawdę.

Ale skończyło się.

Patrzę jak zwykle, bez pośpiechu.

Podobny, ale nie taki sam widok—

Gdzieś w tej monotonnej scenerii jest cierpienie.

Gdzieś w tym podobnym czasie istnieje moment, gdy boli.

Próbuję się przyjrzeć.

Wielu ludzi.

Wszyscy różni, co do jednego.

Każdy ma inną głowę, inną twarz, inne ciało i inny umysł.

To wiem.

Ale kiedy patrzę z daleka, wszyscy wyglądają identycznie albo bardzo podobnie.

Każda twarz wygląda jak niewielka kałuża, nic więcej.

Wśród czekających na przyjazd pociągu linii Yamanote jadącego w kierunku Ikebukuro szukam siebie z chwili, gdy po raz pierwszy wysiadłem na peron dworca Ueno.

Nigdy nie czułem się pewnie, widząc siebie w lustrze, w szybie czy na zdjęciu. Nie sądzę, abym był szczególnie brzydki, ale też nigdy nie miałem powodu, by uznać, że mój wygląd mógłby przyciągnąć czyjeś spojrzenie.

Bardziej niż z powodu urody cierpiałem przez małomówność i brak jakiegokolwiek talentu, a jeszcze trudniej było mi znieść pechowość mojego losu.

Nie miałem szczęścia.

Znów słyszę ten dźwięk. Tylko ten. Dźwięk jak krążenie krwi — jak strumień o żywej barwie — w tamtej chwili przestałem słyszeć wszystko poza nim, krążył mi wewnątrz czaszki, hałas, gorąco i ból, jakbym miał w głowie ul i setki pszczół chciały wylecieć na zewnątrz wszystkie naraz, nie mogłem myśleć, powieki mi drżały, jakby uderzały w nie krople deszczu, zacisnąłem pięści, napiąłem wszystkie mięśnie—

Rozerwał mnie na strzępy, ale nie zniknął.

Ten dźwięk, którego nie potrafiłem złapać ani uwięzić, ani zabrać gdzieś daleko—

Nie mogłem zasłonić uszu, nie mogłem odejść.

Od tamtej chwili ciągle żyję razem z nim.

Żyję—?

Pociąg jadący w kierunku Ikebukuro i Shinjuku wjedzie na tor drugi. Prosimy cofnąć się za żółtą linię.

Świst, tatan tatan, tatan tatan, tatan, tatan, ta-tan, ta-tan, ta, tan, syk, pisk hamulców, piiisk, zgrzyt, szum, szuuum, ta…

***

Na murkach wokół miłorzębów japońskich, które widać, gdy minie się bramki wyjścia parkowego z dworca Ueno i przejdzie przez pasy, zawsze siedzą bezdomni.

Kiedy sam tam siedziałem, czułem się jak jedynak osierocony w dzieciństwie, choć moi rodzice zmarli, mając ponad dziewięćdziesiąt lat, nigdy nie opuściwszy rodzinnej wsi Yasawa, leżącej w okręgu Sōma w prefekturze Fukushima, a po mnie, najstarszym synu urodzonym w trzydziestym trzecim, w dwuletnich odstępach przyszło na świat siedmioro rodzeństwa: Haruko, Fukiko, Hideo, Naoko, Michiko, Katsuo i Masao. Między mną a Masao było czternaście lat różnicy, dlatego traktowałem go jak własne dziecko, a nie młodszego brata.

Minęło jednak wiele czasu.

Siedziałem tu sam, starzałem się—

Spałem płytkim, urywanym snem, chrapiąc ze zmęczenia, a gdy co jakiś czas otwierałem oczy, podobny do sieci wzór cieni wyrysowanych przez liście miłorzębów poruszał się przede mną; miałem wrażenie, jakbym wędrował gdzieś bez celu, mimo że ciągle byłem tutaj, mimo że już tyle lat byłem w tym parku—

– Już dość.

Z ust tamtego mężczyzny, który wydawał się spać, dobiegają zupełnie wyraźne słowa; z jego nozdrzy i spomiędzy warg powoli wylatuje biały obłok pary. W prawej dłoni trzyma papierosa, żar zbliża się do palców. Tweedowy kaszkiet, kurtka w kratę i buty z brązowej skóry wyglądają jak strój myśliwego z zagranicy, choć tak bardzo odbarwiły się od potu i zbierającego się przez lata brudu, że nie wiadomo, jakiego koloru były początkowo.

Samochody jadą stromą ulicą Yamashita w kierunku Uguisudani — zapala się zielone światło, rozlega ćwierkający dźwięk sygnalizatora dla niewidomych, ćwir, ćwir-ćwir, ludzie, którzy opuścili dworzec Ueno bramkami wyjścia parkowego, wchodzą na pasy.

Pochylony do przodu obserwuje ludzi, którzy mają domy, przechodzących przez jezdnię w schludnych strojach, patrzy, jakby szukał miejsca, gdzie mógłby zawiesić wzrok i dać mu odpocząć — potem, jak gdyby nie miał siły na nic więcej, drżącą dłonią unosi papierosa do ust otoczonych brodą, w której więcej jest siwych włosów, zaciąga się, wzdycha przeciągle i przerywa rozmyślania, rozsuwa pomarszczone ze starości palce, by upuścić niedopałek, zdusza go czubkiem wyblakłego buta.

Inny mężczyzna śpi z dziewięćdziesięciolitrowym półprzezroczystym workiem na śmieci wypełnionym puszkami włożonym między nogi, ściskając przezroczysty plastikowy parasol jak laskę…

Kobieta z siwymi włosami spiętymi w kok gumką recepturką siedzi zgięta, opierając głowę na rękach, którymi obejmuje karminowy plecak.

Inne twarze, o wiele ich mniej niż kiedyś.

A przecież po krachu gospodarczym tylu nas przybyło, szałasy z niebieskich płacht wypełniały każdy skrawek powierzchni poza główną aleją i terenami muzeów oraz galerii, aż nie było widać ziemi ani trawy—

Przed wizytą członków rodziny cesarskiej w którymś z przybytków znajdujących się na terenie parku urządzano specjalne sprzątanie zwane „polowaniem”: kazano nam złożyć namioty i przepędzano, a kiedy wracaliśmy po zmroku, tabliczki z napisem „Trawnik w trakcie konserwacji, wstęp wzbroniony” ograniczały przestrzeń, na której mogliśmy odbudować nasze szałasy.

Wielu bezdomnych z Cesarskiego Daru – Parku Ueno pochodziło z Tōhoku1.

Dworzec Ueno był „bramą na północ” — w okresie powojennego cudu gospodarczego młodzi ludzie przyjeżdżali do Tokio na zarobek nocnymi pociągami linii Jōban i Głównej Linii Tōhoku, samodzielnie albo w grupach zorganizowanych przez agencje pośrednictwa, wysiadali właśnie tutaj i także stąd wracali do domów na Obon2 lub Nowy Rok, obładowani tyloma bagażami, ile tylko byli w stanie unieść.

Bezdomni, którzy pięćdziesiąt lat później nie mają już rodziców, rodzeństwa ani domu rodzinnego, gdzie mogliby wrócić, spędzają w tym parku dzień za dniem…

Siedzący na betonowym murku wokół miłorzębów albo śpią, albo jedzą.

Mężczyzna w granatowej czapce z daszkiem nasuniętej na oczy, koszuli khaki i czarnych spodniach je, położywszy bentō z konbini3 na kolanach…

O jedzenie nie trzeba było się martwić.

W Ueno działało wiele restauracji z długą historią. Z dużą częścią mieliśmy milczące porozumienie, po zamknięciu pracownicy zostawiali tylne wejścia otwarte. Kiedy weszło się do środka, na którejś półce, nie przy śmieciach, leżały przygotowane porcje niesprzedanego jedzenia w czystych woreczkach. Podobnie w konbini: na tyłach, przy śmietniku, czekały odłożone bentō, kanapki i słodkie pieczywo po terminie przydatności do spożycia. Można było brać, ile się tylko chciało, należało jedynie zdążyć przed przyjazdem śmieciarki. W ciepłych miesiącach trzeba było zjeść wszystko tego samego dnia, ale kiedy panował chłód, można było trzymać zapasy w szałasie nawet kilka dni i jeść odgrzane na kuchence gazowej.

W każdą środę i niedzielę wieczorem przed salą koncertową Tōkyō Bunka Kaikan rozdawano curry z ryżem, w piątki darmowe posiłki wydawał Kościół Jerozolimy na Krańcu Świata, a w niedziele Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości. Kościół wywodził się z Korei, a siostry to te od Matki Teresy. Banery z napisem „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest Królestwo Niebieskie”, młoda dziewczyna z długimi włosami śpiewająca hymny przy akompaniamencie gitary, kobieta w średnim wieku z trwałą mieszająca chochlą w wielkim garnku — pojawiali się też bezdomni aż z Shinjuku, Ikebukuro i Asakusy, często robiła się kolejka nawet na pięćset osób. Jedzenie rozdawano po hymnach i kazaniu. Ryż z potrawką z kimchi, szynką, serem i kiełbaskami, ryż z nattō4, yakisoba, słodkie pieczywo i kawa… Chwalcie Pana, chwalcie Pana, chwalcie Jego imię, alleluja, alleluja…

– Chcę.

– Tak? Chcesz?

– Nie chcę.

– No to mama zje.

– Hi, hi, nie!

Mała dziewczynka, na oko pięcioletnia, idzie w jasno­różowej jak płatki wiśni sukieneczce z krótkimi rękawami, przechylając głowę na bok, wpatrzona w twarz swojej mamy, ubranej w obcisłą sukienkę w panterkę, chyba pracownicy jakiegoś nocnego baru.

Młoda kobieta w granatowym kostiumie mija matkę z córką, stukając obcasami.

Nagle duże krople deszczu uderzają w liście rozkwitających w pełnej krasie wiśni, zostawiają kropkowane ślady na alejce pokrytej białym asfaltem imitującym kostkę. Ludzie rozkładają wyciągnięte z toreb parasole: czerwone, czarne, w różowe grochy, granatowe z białą obwódką—

Strumień ludzi nie ustaje, nawet gdy pada deszcz.

Dwie starsze kobiety idą pod parasolami, rozmawiając, ubrane w identyczne czarne spodnie w kant i przyduże koszule.

– Rano były chyba dwadzieścia dwa stopnie?

– Taaak…

– Jeszcze nie zimno, ale już chłodniej, oj, można zmarznąć.

– Prawda, jest chłodek!

– Wiesz, Ryūji za bardzo chwali kuchnię swojej mamy.

– Coś podobnego, przykra sprawa.

– Mówi, żebym się od niej uczyła.

– Okropnie pada, prawda?

– Pora deszczowa, jeszcze miesiąc trzeba wytrzymać.

– Co z hortensjami?

– Nie kwitną jeszcze.

– A konara?5

– Też za wcześnie.

– Trochę się tutaj zmieniło, nie uważasz? Nie było wcześniej Starbucksa.

– Zrobiło się bardziej stylowo, prawda?

Aleje obsadzone wiśniami—

Co roku w okolicach dziesiątego kwietnia park wypełnia gwar uczestników hanami6.

Kiedy drzewa kwitną, nie trzeba myśleć o szukaniu pożywienia.

Wystarczy jeść to, co zostawili ludzie, i pić, czego nie dopili, a płacht, na których siedzieli, można użyć do odnowienia pomarszczonych, przeciekających dachów i ścian szałasów.

Dziś poniedziałek, zoo zamknięte—

Nigdy nie zabrałem córki ani syna do zoo w Ueno.

Kiedy przyjechałem na zarobek do Tokio, był koniec sześćdziesiątego czwartego, Yōko miała pięć lat, a Kōichi dopiero trzy.

Pandy pojawiły się w Ueno dziewięć lat później. Oboje byli już wtedy w gimnazjum, wyrośli z chodzenia do zoo.

Nie tylko tam ich nie zabrałem. Nie byliśmy w wesołym miasteczku, nad morzem ani w górach, nie jeździłem na rozpoczęcia roku w nowych szkołach ani na uroczyste zakończenia, na dni otwarte dla rodziców, na szkolne zawody sportowe. Ani razu—

Do Yasawy, gdzie czekali na mnie rodzice, rodzeństwo, żona i dzieci, wracałem tylko dwa razy do roku, na Obon i Nowy Rok.

Jedyny raz, w roku, gdy udało mi się wrócić na Obon kilka dni wcześniej niż zwykle, zabrałem dzieci i pojechaliśmy do Haramachi, bo akurat odbywało się tam matsuri7 czy inna okazja.

Wsiedliśmy do pociągu linii Jōban na stacji Kashima, żeby wysiąść na następnej — był środek lata, upał, czułem się jakiś śpiący. Zarówno mój umysł, jak i ciało ogarniały potężne fale senności, rozentuzjazmowane głosy Yōko i Kōichiego i moje pozbawione energii odpowiedzi były niewyraźne, jakby przytłumione, pociąg przecinał krajobraz złożony wyłącznie z nieba, gór i pól, minął tunel, przyspieszył. Stałem ze zwieszoną głową, przysypiając przez te kilka minut, wdychając słodko-kwaśny zapach potu dzieci, które przywierały czołami i ustami do niebiesko-zielonego okna, ich dłonie rozpostarte na nim jak jaszczurki.

Kiedy wysiedliśmy na stacji Haranomachi, pracownik przy bramkach biletowych poinformował nas, że na Hibarigaharze za odpowiednią opłatą można się przelecieć helikopterem, więc ruszyłem ulicą Hamakaidō, trzymając dzieci za ręce, Yōko podałem prawą, a Kōichiemu lewą.

Kōichi nie był do mnie przywiązany, w końcu tak rzadko bywałem w domu, nigdy mnie o nic nie prosił ani nie wymagał ode mnie, żebym go rozpieszczał, ale wtedy mocno ścisnął moją dłoń i powiedział:

– Tatusiu, też chcę polecieć!

Do dziś pamiętam jego minę. Raz za razem to otwierał usta, żeby wymówić te trudne do wypowiedzenia słowa, to je zamykał, onieśmielony, na koniec zrobił się cały czerwony, jakby ze złości — ale nie miałem pieniędzy. Przelot kosztował wtedy około trzech tysięcy jenów, w przeliczeniu na dzisiejsze ponad trzydzieści tysięcy… Fortuna…

Zamiast tego kupiłem im po lodzie z nadzieniem ze słodkiej fasoli od Matsunagi, które wtedy kosztowały piętnaście jenów. Yōko szybko odzyskała dobry humor, ale Kōichi odwrócił się do mnie plecami i wybuchnął płaczem, ramiona trzęsły mu się od szlochu. Patrzył, jak chłopcy z bogatych domów odlatują helikopterem, pię­ściami wycierając łzy z oczu.

Tamtego dnia niebo przypominało płachtę błękitnego materiału. Chciałem wykupić synowi ten przelot, ale nie miałem pieniędzy, nie mogłem tego dla niego zrobić — został we mnie żal. Tamtego dnia dziesięć lat później ten żal wbił się w moje serce jak strzała i tkwi w nim do dzisiaj, nigdy nie zniknie—

Ani czerwone jak skaleczenia znaki napisu „Park zoologiczny Ueno ZOO”, ani szyld „Dziecięcy park rozrywki”, ani palce krasnali w czerwonych, zielonych i żółtych strojach, siedzących na słupkach, z wyciągniętymi ku górze rękami — nic się nie porusza.

Drżę jak trzcina i chcę opowiedzieć, co tylko mogę, ale nie wiem jak, szukam wyjścia, właśnie je chcę zobaczyć, ale ciemność nie zapada, a światło się nie przebija… Nadszedł koniec, ale nic się nie kończy… Nieustający niepokój… smutek… samotność—

Wiatr ze świstem przemknął między drzewami, krople wody spadają wśród szelestu liści, ale deszcz już chyba ustał.

Przed Sakurateiem, sklepikiem z ciastkami, stoi drabina. Kobieta w czerwonym fartuchu wyciera wyblakłą różową markizę z białym napisem „Panda-yaki”8, kołyszą się zwisające z niej czerwono-białe lampiony.

Na drewnianej ławce przed sklepem siedzą dwie starsze kobiety. Ta po prawej, z narzuconym białym kardiganem, wyciąga z żółtej bawełnianej torby niewielki album: „Przyniosłam zdjęcia, chcesz obejrzeć?”. Otwiera go i pokazuje grupowe zdjęcie, na którym około trzydziestu starszych osób stoi ustawionych w trzech rzędach.

Ta po prawej, wyższa od drugiej o głowę, w czarnym kardiganie, wyjmuje okulary z zawieszonej na ramieniu skórzanej torebki i zaczyna kręcić palcem wskazującym nad zdjęciem, jakby rysowała jego czubkiem spiralę podobną do rozciągniętej sprężyny.

– Ta tutaj, spójrz, to żona profesora Yamazakiego, prawda? Jego też widziałaś?

– Oni zawsze są razem, istne papużki nierozłączki.

– Ten to przewodniczący komitetu uczniowskiego, jak on się…

– Shimizu.

– O, a tutaj Tomo.

– Łatwo poznać po uśmiechu, prawda?

– A to ty. Wspaniale wyglądałaś, jak jakaś aktorka!

– Co też znów opowiadasz…

Gołąb maszeruje, jakby szukał czegoś w zlewających się cieniach pochylonych ku sobie starszych pań.

Nad ich głowami dwie wrony kraczą do siebie ostrymi głosami, jakby chciały się przed czymś ostrzec.

– Ten obok Takeuchiego to Yamamoto? Ten, co ma sklep z antykami… A tutaj Yoshiko Sonoda…

– To Yumi.

– Ach, rzeczywiście. Spotkałaś ją na czuwaniu przed pogrzebemYūko, prawda?

– Minęło kilkadziesiąt lat, a rozpoznałyśmy się od razu.

– To ten z sekretariatu, ten…

– Pan Iiyama.

– O właśnie, Iiyama.

– A obok niego…

– Momencik, nie Hiromi?

– Właśnie, właśnie. Hiromi.

– Tutaj Mu.

– Ona nic a nic się nie starzeje, prawda?

– O, Shinohara.

– Cały czas chodzi w kimonie.

– Przepięknie wygląda.

– Fumi, Take, Chi, ta tutaj to Kurata. Ten jest z innej klasy, jako jedyny.

– Rzeczywiście, nie zauważyłam.

– Kurata mieszka w Kawasaki, podobno ma kłopot, bo ktoś w jej sąsiedztwie cierpi na demencję i czasami błąka się po okolicy. Wspominała, że kiedy byli w pensjonacie w Echigo-Yuzawa9, tamten siedział przy herbacie i opowiadał, mimo że wszyscy poszli spać, wyobraź sobie, wszyscy leżą w futonach, a on mówi i mówi bez końca.

– Coś podobnego, trudna sprawa…

– Bardzo trudna, bardzo. To mąż którejś z jej sąsiadek, raz widziała go u siebie w ogrodzie…

– To dopiero kłopot, sąsiada przecież nie zgłoszą na policję.

Nigdy nie nosiłem przy sobie zdjęć, ale ludzi, którzy odeszli, dawne miejsca, czas, który minął, wszystko to zawsze miałem przed oczami. Żyłem, uciekając przed przyszłością, zawsze wpatrzony w przeszłość.

Nie chodzi o tęsknotę, nostalgię czy inny sentymentalizm, ja nie mogłem znieść teraźniejszości, a przyszłość wzbudzała we mnie strach, dlatego ciągle odruchowo wracałem do przeszłości, do czasu, który nigdzie nie ucieknie, bo już minął, ale czas chyba się skończył albo chwilowo zatrzymał, może kiedyś się cofnie i popłynie od początku, a może na wieczność zostanę zamknięty poza czasem, nie wiem… nie wiem… nie wiem…

Gdy mieszkałem z rodziną, nigdy nie robiliśmy zdjęć.

Wojna już trwała, kiedy jako dziecko zacząłem rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Brakowało żywności, ciągle byłem głodny.

Nie musiałem walczyć tylko dlatego, że urodziłem się siedem albo osiem lat za późno.

Byli w naszej wiosce tacy, którzy zgłaszali się na ochotnika w wieku siedemnastu lat, a inni unikali poboru, wypijając całą butelkę sosu sojowego przed badaniem kwalifikującym albo symulując wady wzroku lub słuchu.

Miałem dwanaście lat, kiedy wojna się skończyła.

Nie smuciłem się przegraną, nie czułem żalu, musiałem myśleć o tym, żeby mieć co jeść i zapewnić jedzenie innym. Trudno wyżywić choćby jedno dziecko, a przecież miałem siedmioro młodszego rodzeństwa. W Hamadōri10 nie było wtedy żadnej elektrowni atomowej ani węglowej, fabryk Hitachi i Del Monte też jeszcze nie. Rolnicy z dużymi gospodarstwami dawali radę wyżyć z samej uprawy, ale my mieliśmy tylko parę poletek, dlatego gdy tylko skończyłem obowiązkową szkołę podstawową, pojechałem na zarobek z zakwaterowaniem do portu rybackiego Onahama w Iwaki.

Zakwaterowanie to dużo powiedziane, bo nie było tam bursy ani mieszkań pracowniczych — zacząłem życie na pokładzie dużego kutra.

Od kwietnia do września łowiliśmy bonito, od września do listopada sajry, makrele, sardynki, tuńczyki i flądry.

W mieszkaniu na kutrze najbardziej przeszkadzały wszy. Spadały na ziemię za każdym razem, gdy się przebierałem, pełno ich siedziało w szwach, okropność, robiło się odrobinę cieplej i już czułeś, jak chodzą ci po plecach… W każdym razie wszy dały mi popalić.

Po drugim roku zrezygnowałem z pracy w Onohamie.

Ojciec zaczął łowić małże hokki-gu przy plaży w Kita-Migita, więc wróciłem, żeby mu pomagać. Wypływaliśmy na małej drewnianej łódce, zrzucaliśmy na dno podobne do brony żelazne narzędzie, a potem ciągnęliśmy je za linę, bo drutu nie było, nogami zapieraliśmy się o dno łódki i znów ciągnęliśmy, i znów, dzień w dzień łowiliśmy hokki-gu we dwóch z ojcem.

Wszyscy to robili, ludzie z naszej wioski, z innych wiosek, łowili bez przerwy, nie dając małżom czasu, żeby się rozmnożyły, dlatego po czterech czy pięciu latach nic z nich nie zostało.

W roku, w którym urodził się Kōichi, mój pierwszy syn, pojechałem na zarobek przy zbieraniu wodorostów konbu w wiosce rybackiej Hamanaka, niedaleko mokradeł Kiritappu na Hokkaido. Załatwił mi to wujek, który wcześniej wyjechał tam za pracą.

Podczas długiego wolnego w maju zdążyłem posadzić ryż, a nawożenie i pielenie chciałem skończyć przed Nomaoi11. U nas, w Sōmie, wszystko ustalało się na „do Nomaoi”, prace na polach, remonty domów, terminy zwrotu pożyczek, mówiło się nawet o „rachunku Nomaoi”, bo wtedy trzeba było uregulować wszystkie należności; cały kalendarz obracał się wokół tego święta.

Trwało trzy dni: dwudziestego trzeciego, dwudziestego czwartego i dwudziestego piątego lipca.

Pierwszy dzień to yoimatsuri, pomniejsze obchody przed głównym świętem. Generał wyrusza ze świątyni Nakamura-jinja w Udagō, dzisiejszej Sōmie; w głównym obozie w Kitagō w Kashimie odbywa się jego uroczyste powitanie. Następnie wyruszają jeźdźcy: ci z Udagō i Kitagō z Nakamura-jinja, ci z Haramachi i Nakanogō ze świątyni Ōta-jinja, ci z Odakagō ze świątyni Odaka-jinja; dodatkowo ruszają jeszcze konni z Namie, Futaby i Ōkumy w okręgu Shineha.

Drugi dzień to główne święto. Na dźwięk konch i bębnów pięciuset jeźdźców rusza na Hibarigaharę, gdzie odbywają się wyścigi w pełnym rynsztunku i wielkie zawody w łapaniu boskich flag12.

Trzeciego dnia odbywa się Nomakake. To rytuał, podczas którego na terenie świątyni Odaka-jinja młodzieńcy zwani okobito, ubrani w białe szaty i zbiałymi przepaskamina głowach, łapią gołymi rękami zapędzone tam narowiste konie i przekazują je kapłanom w ramach religijnej ceremonii.

Wypożyczenie konia i skompletowanie zbroi kosztowało ponoć dziesiątki tysięcy jenów, dlatego biedacy nie mieli ze świętem Nomaoi nic wspólnego, ale kiedy byłem pięcio- czy sześcioletnim chłopcem, tata zabrał mnie do domu jednego z dowódców w Kashimie i wziął na barana, żebym mógł zobaczyć ceremonię wymarszu.

– Wyruszamy o dwunastej trzydzieści.

– O dwunastej trzydzieści, tak jest. Natychmiast pospieszę do obozu, by przekazać rozkaz.

– Doskonale. Twe zadanie tutaj zakończone.

– Przyjąłem do wiadomości. Proszę o wybaczenie za zachowanie jeźdźców z Udagō. Zatem wyruszam z powrotem do obozu.

– Znakomicie. Bywaj zdrów.

Sōma nagareyama na–e, na–e, ssa–i!

Naraitakya gozare na–e, e–ssai!

Gogatsu naka no saru na–e, na–e, e–sai!

Are sa O-Nomaoi na–e, e–ssai!

Samurajowie wsiedli na swoje wierzchowce i ruszyli soczyście zieloną groblą między polami ryżowymi — fascynowało mnie, że na każdym z powiewających na wietrze proporców był inny herb. „O! Stonoga!”, „Tam splątane węże!”, „A na tamtym koń staje dęba!”, wołałem i wskazywałem je palcem, siedząc na ramionach ojca.

Podróż do pracy na Hokkaido zajęła dwa dni i dwie noce pociągiem. Z Kashimy pojechałem linią Jōban do Sendai, stamtąd Główną Linią Tōhoku do Aomori. Był już ranek, kiedy zszedłem z promu w Hakodate.

Musiałem jeszcze wsiąść do pociągu Głównej Linii Hakodate i pokonać masyw Tokachi oraz przełęcz Karikachi. Nawet skład z dwoma lokomotywami ledwo wspinał się na ostre wzniesienia, jechaliśmy tak wolno, że można było wysiąść, wysikać się i bez trudu dogonić swój wagon.

To w tamtym roku w Chile doszło do trzęsienia ziemi o magnitudzie 9,5. Słyszałem, że w Kiritappu jedenastu ludzi zginęło od uderzeniu tsunami.

– Fala sięgała tak wysoko? Naprawdę? – zapytałem wuja, zdziwiony na widok koca czy czegoś w tym rodzaju obwiniętego na szczycie słupa elektrycznego. Mieszkaliśmy parę kroków od siebie.

– Naprawdę. Mówią, że miała sześć metrów. Po trzęsieniu Tokachi-oki w pięćdziesiątym drugim też było wielkie tsunami, ono odcięło Kiritappu od reszty Hokkaido i zrobiła się wyspa. Tak to od zawsze było połączone z lądem, potem postawili most, a teraz nawet i ten most zmyło.

Staliśmy spięci, wpatrując się w morze.

Wody pełne były konbu. Najdłuższe mierzyły nawet piętnaście metrów, zaczepialiśmy je długimi kijami z hakami na końcach, wciągaliśmy na pokład i wyrywaliśmy rękami. Potem wracaliśmy na plażę, ładowaliśmy wodorosty na wóz i rozwijaliśmy każdy do wysuszenia. Układaliśmy kolejne jeden przy drugim, aż cała plaża robiła się czarna od konbu—

Pracowałem dwa miesiące, a na początku października wracałem do domu na żniwa. Żyłem w takim rytmie jakieś trzy lata.

Katsuo i Masao chcieli się dalej uczyć, poza tym na utrzymanie Yōko i Kōichiego szło coraz więcej pieniędzy, więc przedyskutowałem sprawę z tatą, który już z trudem pracował w polu przez ból w krzyżu, i postanowiłem pojechać na zarobek do stolicy.

Był sześćdziesiąty trzeci rok, na następny zaplanowano Igrzyska Olimpijskie w Tokio. Dwudziestego siódmego grudnia wyszedłem z domu zimnym rankiem, zbliżał się wschód słońca, ale jeszcze było ciemno. Poszedłem na stację Kashima i wsiadłem w pierwszy tego dnia pociąg linii Jōban o piątej trzydzieści trzy. Na dworzec Ueno dojechałem chwilę po południu. Pamiętam, że idąc po peronie, co chwilę przeglądałem się w szybach wagonów, to podnosząc, to opuszczając daszek czapki; wstydziłem się twarzy okopconej dymem z lokomotywy, który wpadał do środka, kiedy jechaliśmy przez niezliczone tunele. Zamieszkałem w hotelu pracowniczym firmy Segawa Taiiku w Taishidō w dzielnicy Setagaya. Budynek był wykonany z prefabrykatów, każdy dostał pokój na sześć mat13, toaleta i łazienka były wspólne. Koledzy, którzy umieli gotować, rano i wieczorem szykowali ryż, zupę miso i jakieś proste dodatki. Praca była ciężka, musiałem jeść dwie miski ryżu, inaczej organizm nie dawał rady.

Nie istniały wtedy takie cuda jak gotowe posiłki w puszkach, zresztą nawet gdyby były dostępne, i tak nie miałbym na nie pieniędzy, dlatego po śniadaniu napełniałem miskę ryżem, przykrywałem spodkiem, mocno zawijałem w chustę furoshiki, a potem wsiadałem w pociąg i jechałem do pracy. Miałem godzinną przerwę na obiad, więc kupowałem korokke14albo kotleta mielonego w którymś z pobliskich sklepów i zjadałem ze swoim ryżem.

Pracowałem przy budowie obiektów sportowych na igrzyska: stadionu lekkoatletycznego i bejsbolowego, kortów tenisowych, hali do siatkówki. Niby duże konstrukcje, ale buldożerów, koparek albo innego ciężkiego sprzętu na oczy nie widziałem, poza tym żaden z nas, przyjezdnych robotników, nie umiałby ich obsługiwać, dlatego kopaliśmy kilofami i łopatami, ciągnęliśmy wózki z ziemią, wszystko opierało się na sile ludzkich mięśni. Dużo było rolników z Tōhoku. Powtarzali ze śmiechem, że „bycie robolem na budowie to się od orania pola nie bardzo różni”. Kończyliśmy o piątej, potem wszyscy szli na kielicha, ale ja, na szczęście albo i nieszczęście, nie piłem. Mimo to ciągle mnie zapraszali, mówili: „Ja stawiam!”, nie mogłem więc odmówić i szedłem z nimi, ale choćbym nie wiem jak się zmuszał, szklanka piwa była szczytem moich możliwości, więc z czasem przestali.

Zarabiałem tysiąc jenów dziennie, czyli trzy albo i cztery razy tyle, ile zarobiłbym w swoich stronach w tym samym czasie. Za nadgodziny mieliśmy płacone dwadzieścia pięć procent więcej, dlatego dzień w dzień chętnie zostawałem dłużej, w niedziele i święta też chodziłem do pracy.

Pensję dostawaliśmy piętnastego. Co miesiąc wysyłałem do domu około dwudziestu tysięcy jenów. Nauczyciele zarabiali w tamtych czasach mniej więcej tyle samo, na dzisiejsze wychodzi pewnie jakieś dwieście tysięcy.

– W ogóle nie ma roboty… – powiedział bezdomny, łamiąc z trzaskiem gałązkę klonu.

Skądś znam jego kurtkę. Dżinsowa, na plecach biała plama w kształcie Hokkaido, jakby komuś rozlał się wybielacz, to musi być ta. Ja w niej kiedyś chodziłem. Znalazłem ją na śmietniku przy Hirokōji w dzień wyrzucania tekstyliów, na chłód wczesnej wiosny była prawdziwym skarbem… Wisiała zaczepiona na suficie mojego szałasu, ktoś musiał ją sobie wziąć… Po tym, jak zniknąłem…

– Przy takiej fatalnej sytuacji na rynku to nieważne, czy pójdziesz do małej czy do dużej firmy, wszędzie to samo, traktują cię jak śmiecia… – powiedziała starsza kobieta z podobną do ptasiego gniazda plątaniną siwych włosów, otrzepując nałożone jedna na drugą szmatławe spódnice.

Zapaliła hi-lite’a i zaciągnęła się dymem.

Pamiętam tę twarz… Policzki zbyt gładkie jak na starego człowieka… Znam ją… Mówiłem jej dzień dobry, na pewno czasem rozmawialiśmy, stojąc gdzieś razem…

– Najgorzej w takich miejscach, gdzie jest ze trzydzieści, czterdzieści osób, największa prowizorka…

– Ostatnio pojechałem sobie Odakyū…15

– Skoro Odakyū, to pewnie jakaś elegancka wycieczka?

– Tam po drodze kiedyś mieszkał Shige, ten, co zmarł.

– Shige? On nie żyje?

– Ano nie żyje, znaleźli go zimnego w jego szałasie.

– Umarł… Ale i tak ładnego wieku dożył…

Oczy kobiety nagle się zaszkliły. Chcę ją pocieszyć, ale nie mogę ani położyć jej ręki na ramieniu, ani wydobyć z siebie głosu, by złożyć kondolencje.

Znałem Shigego. Był intelektualistą. Ciągle czytał gazety, czasopisma albo książki, które udało mu się znaleźć. Podejrzewam, że dawniej musiał pracować głową, nie rękami.

Kiedyś podrzucono mu kociaka do szałasu, a on zapłacił za kastrację pieniędzmi ze sprzedaży puszek, nazwał go Émile i bardzo się do niego przywiązał. Podczas „polowań” sadzał go na wózek ze swoimi rzeczami, a kiedy padało, trzymał nad nim parasol.

To on mi powiedział o kapliczce z twarzą wielkiego posągu Buddy na wzgórzu za Dzwonem Godzinowym, zbudowanym tam w epoce Edo, w który mnisi z pobliskiej świątyni Kan’eiji biją codziennie o szóstej, dwunastej i osiemnastej.

– Głowa spadała cztery razy, trzy z powodu trzęsienia ziemi, a raz podczas pożaru. Serce się kraje, naprawdę. Najpierw w tysiąc sześćset czterdziestym siódmym roku, żal było zostawić posąg w takim stanie, dlatego pewien mnich chodził ponoć po całym Edo, zbierając datki na odbudowę, lecz nikt nie chciał wspomóc sprawy. Kiedy o zachodzie słońca ruszył z powrotem, podszedł do niego żebrak i wrzucił miedziaka do jego miski na jałmużnę. Powiadają, że od tamtej chwili zbiórka nabrała tempa i udało się odbudować Buddę wysokiego na ponad sześć i pół metra. Dwieście lat później głowa znów spadła w wyniku pożaru, posąg odnowiono, lecz po zaledwie dziesięciu latach sytuacja powtórzyła się podczas trzęsienia ziemi ery Ansei i Buddę raz jeszcze musiano poddać renowacji… Bit­wę w Ueno w trakcie wojny boshin16 przetrwał nietknięty, ale uległ całkowitemu zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi w Kantō w tysiąc dziewięćset dwudzies­tym trzecim roku17.

Shige był zagadkową postacią, na każdy temat potrafił mówić jak profesor. Może rzeczywiście wykładał kiedyś na uczelni.

Ja opowiedziałem mu raz o wieży radiowej. O tym, że w Hanadōri wszyscy o niej słyszeli, stanowiła największą atrakcję i symbol Haramachi aż do osiemdziesiątego drugiego, kiedy ją rozebrano. Że jej budowę ukończono w dwudziestym pierwszym, a kiedy dwa lata później nadszedł kataklizm, nadano z niej telegram na cały świat: „Dziś o godz. 12 w Jokohamie wystąpiły trzęsienie ziemi i pożary, całe miasto w ogniu. Liczba ofiar nieznana. Środki komunikacji i transportu zniszczone”—

– Co ciekawe, ogień nie sięgnął wtedy parku Ueno. Uważa się, że to zasługa wody w stawie Shinobazu18 – powiedział Shige. – Natomiast cała dzielnica mocno ucierpiała, dom towarowy Matsuzakaya naprzeciwko głównej bramy spłonął doszczętnie. Ludzie, którym udało się uratować, napływali nie tylko z okolicy, ale też z Nihonbashi i Kyōbashi, ciągnęli wozy z całym dobytkiem, chcąc wrócić w rodzinne strony. Ponoć pociągi nie mogły kursować, ponieważ tłum rozlał się po całym dworcu oraz na tory. Wiele osób zaginęło, dlatego na postumencie pomnika Saigō Takamoriego19 wisiało całe mnóstwo ogłoszeń od krewnych szukających bliskich.

Ubrany w mundur książę Hirohito, późniejszy cesarz Shōwa, wizytował park Ueno rojący się od ludzi pozbawionych dachu nad głową. Uznał te tereny za niezwykle istotne miejsce ewakuacji w razie katastrofy naturalnej. W styczniu tysiąc dziewięćset trzydziestego roku dwór cesarski przekazał prawa własności do parku władzom stołecznym, by uczcić ślub księcia, stąd oficjalna nazwa: Cesarski Dar – Park Ueno – mówił Shige, patrząc z czułością na pręgowanego Émile’a, który leżał na trawie z zamkniętymi oczami i machał końcówką długiego ogona.

Nie powiedziałem mu, że kiedyś widziałem cesarza Shōwa z bliska.

O godzinie piętnastej trzydzieści pięć piątego sierpnia czterdziestego siódmego cesarski pociąg zatrzymał się na stacji Haranomachi, po czym Jego Wysokość wysiadł na siedem minut.

Doszło do tego zaraz po moim powrocie do domu z zarobku w porcie Onahama.

Niebo było przytłaczająco błękitne. Głosy cykad aburazemi wstrząsały całym wzgórzem Honjin, a gdzieś między nimi rozchodziły się stłamszone dźwięki cykad minminzemi. Rozedrgane wiązki płynnego słońca odbijały się jaskrawo od białych koszul, zielonych liści i wszystkiego innego, rażąc tak, że nie sposób było trzymać oczu otwartych, ale ja stałem wśród dwudziestu pięciu tysięcy osób przez stacją, bez czapki, czekając nieruchomo na Jego Cesarską Mość.

Ubrany w garnitur władca wysiadł z pociągu. Gdy sięgnął do kapelusza i skinął głową, ktoś krzyknął wytężonym głosem, podnosząc ręce: „Niech żyje cesarz! Banzai!”, natychmiast wezbrała fala wiwatów—

– Nie do wiary, że Shige umarł, prawda?

– W ogóle ci nie spada ten popiół.

– Po osiemdziesięciu pięciu latach palenia nabiera się trochę wprawy.

– Pff, co ty, urodziłaś się z petem w ustach?

– Shige naprawdę umarł.

– Romansowałaś z nim?

– Idź do diabła!

– Stara baba jesteś i jeszcze się wstydzisz?

– Odpieprz się, mówię! Zaraz ci urwę ten pusty łeb!

– Staruchy z San’yi20 to przy tobie nic strasznego. O, znowu kleszcz!

Bezdomny staruszek klepie się w łydkę.

– To tylko mrówka, kretynie.

Kobieta spuszcza głowę i wbija wzrok w swoje buty, skórzany na prawej stopie, sportowy na lewej. Zauważa, że ten drugi ma rozwiązane sznurowadło, ale nie schyla się, aby je zawiązać.

– Weź usiądź, nie bądź taka sztywna. No, siadaj!

– A bo niby jest tu gdzie siedzieć?

– Oj, siadaj po prostu.

Mężczyzna sadowi się na betonowym murku i wyjmuje z kieszeni skrawek papieru.

– Mam tu pięć tysięcy. Jak wygram, to dam ci połowę.

Kobieta siada obok i zaczyna sylabizować pod nosem treść kuponu na wyścigi konne.

– Trzy-dzie-sty pią-ty Twin-kle… Tei-ō-shō, wy-ścig je-de-na-sty, trzy pier-wsze, je-den, je-de-na-ście, trzy, pięć-set je-nów, je-den, koń Ō-e-rai-jin, dżo-kej Ki-mu-ra Ken, dwa-na-ście, koń Mi-ra-cle Le-gend, dżo-kej Uchi-da Hi-ro-yu-ki, trzy, koń To-sen Go-liath, dżo-kej Ha-shi-mo-to Na-o-ya.

Skończyła papierosa. Z niedopałka, który rzuciła na ziemię przy swoim prawym, skórzanym bucie, wciąż unosi się strużka dymu. Pod stopami tych dwojga mrówki idą w równym rządku, jedna za drugą zmierzają ku drzewu i dalej, coraz wyżej w górę pnia, ale przecież nie założyły tam gniazda — drzewa w Cesarskim Darze – Parku Ueno mają przyczepione okrągłe plastikowe plakietki, podobne do kluczyków ze stojaków na parasole, które widuje się w szpitalach, urzędach czy bibliotekach, na tym wisiała niebieska z numerem A620 — próbuję sobie przypomnieć dotyk gładkiej kory i uczucie mrówek chodzących po skórze — mrowisk nie ma na drzewach. Mrówki schodzą na ziemię. Idą rządkiem w dół łagodnie nachylonej alejki, po asfalcie pokrytym kropkami białych gołębich odchodów, wchodzą do zakątka pełnego szałasów z niebieskimi płachtami. Otacza go ogrodzenie z metalowych płyt z wymalowanymi drzewami, górna część to siatka zakryta niebieską folią w chmurki.

Z któregoś szałasu słychać transmisję radiową posiedzenia sejmu.

– Wyciągając wnioski z tragedii z marca zeszłego roku, zdajemy sobie sprawę, że w wielu obywatelach wzbudza ona gwałtowne uczucia, wyciągając wnioski również z tego, uważamy, że w zakresie polaryzującego opinię publiczną problemu należy podjąć odpowiedzialną decyzję, sądzimy, iż na tym polega rola rządu, i zamierzamy udzielić stosownych wyjaśnień, jak tylko będzie to możliwe.

– Pan poseł Saitō Yasunori.

– Standardy bezpieczeństwa, o których mowa, zostały opracowane na podstawie mitu niezawodności, dlatego pomysł ponownego uruchomienia reaktorów z zastosowaniem tych samych standardów budzi gniew wszystkich, którzy dostrzegają paradoks całej sytuacji. Uważają, że inicjatywa ponownego uruchomienia jest absurdalna. Dlatego chciałbym prosić pana premiera o dogłębne przemyślenie tej kwestii przed wydaniem decyzji.

Gdzieś niedaleko słychać kosiarkę.

Czuć rześką woń koszonej trawy.

Z wnętrza szałasu dochodzi zapach gotowanej w garnku zupki błyskawicznej.

Przestraszone czymś stadko wróbli zrywa się w powietrze. Wyglądają jak ziarna soi, którymi rzuca się w czasie setsubun21, by odgonić złe duchy.

Kwitną hortensje normalis. Zewnętrzne, jasnoliliowe kwiaty jak rama obrazu okalają skupisko mniejszych, intensywnie fioletowych.

Kiedy żyłem, takie rzeczy sprawiały, że czułem się samotny.

Dźwięki, obrazy i zapachy mieszają się ze sobą, robią się coraz mniej wyraźne, coraz mniejsze; czuję, że jeśli tylko wyciągnę rękę, wszystko zniknie, ale nie mam jej, nie mogę niczego dotknąć, nie mogę spleść pięciu palców lewej ręki z pięcioma palcami prawej.

Skoro nie istnieję, nie mogę też zniknąć.

– Głos zabiera pan premier.

– Sondaże prezentują różne wyniki. Zdaję sobie sprawę, że przeprowadza się różne sondaże, ale przede wszystkim, dla wszystkich ofiar, to jest, we wrześniu zeszłego roku objąłem urząd i od tamtego czasu najpilniejsze i najważniejsze kwestie stanowią odbudowa po katastrofie, walka z następstwami awarii nuklearnej oraz odrodzenie japońskiej gospodarki. W związku z tym mam zamiar od tej chwili z pełnym zaangażowaniem wprowadzać w życie plany opracowane na rzecz pomocy ofiarom.

Nagle się rozpadało, mokną płachty służące za dachy szałasów.

Krople opadają miarowo, z ciężarem podobnym do wagi życia, podobnym do wagi czasu. W deszczowe noce nie mogłem spać, nie potrafiąc przestać wsłuchiwać się w jego szum. Bezsenność i wieczny sen — to, od czego śmierć mnie oddziela, i to, od czego oddziela mnie życie, to, co za sprawą życia bliskie, i to, co bliskie za sprawą śmierci, deszcz, deszcz, deszcz, deszcz—

W dniu, kiedy umarł mój jedyny syn, też padało.

***

„Dziś o godzinie szesnastej piętnaście w szpitalu Agencji Dworu Cesarskiego Jej Cesarska Wysokość Księżna urodziła syna. Matka i dziecko czują się dobrze”.

Dwudziestego trzeciego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku spiker w radiu odczytał tę informację radosnym głosem. Po chwili z głośnika zaczęły napływać dźwięki bębnów, chóralnie odśpiewywany hymn i potrójne okrzyki „Banzai!” podnoszone przez tłumy, które zebrały się z czerwono-białymi lampionami przed mostem Nijū przy Pałacu Cesarskim i przed Pałacem Tōgū.

Za oknem rozległ się trzask sztucznych ogni, wystrzelono ich chyba ze dwadzieścia czy trzydzieści, huk niósł się od strony urzędu miasta w Kashimie, bum bum, bum bum…

Setsuko zaczęła rodzić poprzedniego dnia rano.

Poród był okropnie ciężki, nie tak jak przy Yōko dwa lata wcześniej. Męczyła się cały dzień. Moja matka co prawda mówiła jej w naszym dialekcie: „Tak czasami bywa, nie martw się, urodzisz, zanim zajdzie słońce”, ale głos jej drżał, a w oczach miała strach. Drugiego dnia po zmroku Setsuko dalej zagryzała zęby i przebierała nogami z bólu, cała czerwona na twarzy. Poszedłem do jej rodziców, którzy mieszkali w tej samej wsi. Powiedzieli, żebym wezwał Toshi Konno z Kashimy, bo to podobno dobra akuszerka.

Wróciłem do domu. Kiedy poinformowałem, że idę do Kashimy po pomoc, matka zacisnęła usta, a ojciec spochmurniał. W radiu, wśród wiwatów tłumu krzyczącego „Banzai!” na powitanie księcia, który wrócił z wizyty u żony i nowo narodzonego syna do Pałacu Tōgū, kolejny spiker mówił głosem pełnym radości: „Najserdeczniejsze gratulacje dla Jego Cesarskiej Mości Księcia oraz Jej Cesarskiej Mości Księżnej. Tłum zebrany pod pałacem ogromnie cieszy się na widok Jego Cesarskiej Mości, wiwatując coraz głośniej. Raz jeszcze najgorętsze gratulacje”. W ciemnym oknie głównej izby niewyraźnie odznaczała się moja postać, ja jeden z całej rodziny stałem jak kamień. Wiedziałem, że nie mam pieniędzy dla akuszerki ani czasu, żeby załatwić pożyczkę, zresztą nikt by mi jej nie udzielił. Przełknąłem ślinę, ale od razu z powrotem zapełniła mi usta, dźwięk radia cichł w oddali, kiedy znów przełknąłem, nie słyszałem już nawet ciszy.

Ojciec i matka zniknęli mi z oczu; wybiegłem na zewnątrz. Wciąż myślałem o pieniądzach. Biegłem najszybciej jak mogłem, powtarzając w myślach: „Nie mam ani jena, nie mam ani jena…”.

Kiedy urodził się Kōichi, byliśmy biedniejsi niż kiedykolwiek. Utrzymywałem rodzinę, pomagając ojcu przy poławianiu małży przy plaży w Kita-Migita, ale wszystko, co zarobiłem, schodziło w mgnieniu oka na ratę w kasie spółdzielczej, w sklepie metalowym, na ryż, na alkohol, prawie nic nie zostawało.

Żeby mieć czym wykarmić całą rodzinę, Setsuko i matka szły w pole codziennie od wczesnej wiosny do początku jesieni, chyba że padało. Uprawiały suchy ryż, taro, dynie, zieleninę, potem zbierały, co wyrosło, i przynosiły do domu.

Zimą robiły dla wszystkich swetry. Mieliśmy tylko najtańszą włóczkę, więc szybko się dziurawiły, ale one pruły je potem bardzo delikatnie i dziergały jeszcze raz. Lubiłem patrzeć, jak Michiko, moja najmłodsza siostra, siedziała z odzyskaną włóczką nawiniętą na dłonie i ruszała nimi prawo, lewo, prawo, lewo, zgodnie z rytmem matki i Setsuko, które zwijały włóczkę w motki. „Zaśpiewajcie coś!”, dopraszała się Michiko i choć moja żona, nieśmiała i małomówna, nie dawała się przekonać, matka zanuciła w dialekcie: Odonomori rakunayōde rakuna mon nē. „Mamo, a gdzie się nauczyłaś takiej piosenki?”, zapytała siostra. „Jak chodziłam pilnować dzieci do właściciela sklepu z alkoholem, miałam wtedy chyba z siedem albo osiem lat”, odpowiedziała z rozrzewnieniem. Dopiero po chwili zrozumiałem sens jej słów: „Dzieci doglądać wydaje się łatwo, ale wcale łatwo nie jest”. Nagle poczułem w klatce piersiowej ciężar, jakbym połknął kamień, a oczy zapiekły mnie od łez.

Komornik przychodził do nas przez cały rok.

Katsuo i Masao, wtedy jeszcze dzieci, otwierali mu drzwi. „Taty ani brata nie ma w domu”, mówili. „Nie dam się tak łatwo nabrać. Gdzie poszli? Kiedy wrócą?”, dopytywał komornik ostrym głosem. „Powiedzieli, że nie wiedzą, kiedy będą z powrotem”, odpowiadali chłopcy, pociągając nosami. „Naprawdę? A mama? Zawołajcie mamę”, naciskał tamten. „Mama poszła do Haramachi, nie ma jej”. Obaj zaczynali płakać, więc komornik rzucał tylko: „Powiedzcie rodzicom, że jeszcze tu wrócę”, i odchodził.

Czułem ulgę, ale równocześnie myślałem sobie, jak straszną rzeczą jest bieda i że nie ma większej zbrodni niż zmuszać małe dzieci do kłamstwa. Za karę czekała człowieka dalsza bieda, której nie sposób wytrzymać, więc znów popełniał zbrodnię; jeśli nie zdołało się wyrwać z biedy, błędne koło miało trwać aż do śmierci—

Zawieszenie broni między nami a komornikiem następowało jedynie na szesnaście dni po ōmisoce22, gdy przy drzwiach stawia się dekorację z sosnowych gałązek. Wieczorem w dzień przed Nowym Rokiem całą dziesiątką odwiedzaliśmy świątynię Shōenji w Kashimie, gdzie wszyscy po kolei uderzaliśmy w dzwon, a następnego ranka wręczaliśmy moim małym siostrom i braciom symboliczną otoshidamę23. Potem urządzaliśmy razem noworoczne zabawy: puszczanie latawca, odbijanie lotki drewnianymi paletkami, tradycyjne gry karciane, fukuwarai…24

Luty był najcięższym okresem w całym roku.

Około dziesięciu dni przed narodzinami Kōichiego urzędnicy ze skarbówki przyszli całą grupą i poprzyklejali w domu czerwone noty zawiadamiające o zajęciu dobytku. Oszczędzili garnki i stół, ale komodę, radio i zegar ścienny okleili bez litości.

„Bardzo dobrze, wynieście ten złom, od razu lepiej się poczuję!”, zawołał ojciec, wychylił czarkę bimbru i wciągnął powietrze przez zęby, ale wbrew temu, co mówił, przygnębiająco było kłaść się spać, wstawać i jeść w domu pełnym tych czerwonych kwitów.

Nie mogę sobie przypomnieć, czy tamtego dnia, kiedy urodził się Kōichi, zajęte rzeczy nadal były w domu czy już je zabrano.

Pamiętam za to, że było zimno, że płatki śniegu wirowały nad nocną drogą, że w całkowitej ciemności zbliżyłem twarz do plakietki przed wejściem i sprawdziłem, czy na pewno widnieje na niej nazwisko Konno, po czym zapukałem w drewniane drzwi, że nie wspomniałem o pieniądzach i ona też nie, że kiedy weszła do domu, założyła biały czepek i fartuch, że przykładała czarny stetoskop w kształcie trąbki do wielkiego brzucha Setsuko, że czekałem w głównej izbie, słuchając radia, że nagle usłyszałem pierwszy płacz dziecka, a potem: „To chłopiec, gratuluję. Urodził się tego samego dnia co Jego Cesarska Mość, naprawdę ogromne szczęście”, tak mi powiedziała—

Pochyliłem się nad posłaniem i wyciągnąłem szyję. Setsuko tuliła niemowlę, dała mu już pierś.

Nie wiem dlaczego, ale w pierwszej chwili mojej uwagi nie zwróciło dziecko, tylko jej wykrzywiona jak sierp ręka, muskularna od pracy na roli, spalona słońcem—

„Naprawdę uroczy malec”, akuszerka nagle przeszła na dialekt, mimo że wcześniej mówiła w standardowym japońskim. Setsuko zachichotała, śmiech wstrząsnął całym jej ciałem. Natychmiast skrzywiła się z bólu, zabrała jedną rękę od noworodka i przyłożyła dłoń do czoła, na którym widziałem pot, mimo że był środek zimy. Znów zachichotała.

Jej śmiech rozładował moje napięcie. Przyjrzałem się dziecku.

Byłem ojcem, patrzyłem właśnie na swojego syna, a jednak czułem się jak niemowlę, które podnosi wzrok na swoją matkę. Nagle zachciało mi się płakać.

Urodził się tego samego dnia co Jego Cesarska Mość Hironomiya Naruhito25, dlatego pomyślałem, czy by sobie nie pozwolić użyć pierwszego znaku jego imienia i nazwać synka Kōichi26.

– Musi śmierdzieć, co?

– Nie no, przecież w przedsionku leży.

– Co nie zmienia faktu, że śmierdzi, prawda?

– W sumie racja. Ale do zapachu można się przyzwyczaić. Pewnie by mi przeszkadzał, gdyby codziennie był inny, ale zawsze śmierdzi tak samo, więc już zupełnie nie zwracam uwagi.

Kobieta, około trzydziestu pięciu lat, z plastikową butelką przyczepioną do paska maszeruje, trzymając w lewej dłoni smycze trzech miniaturowych pudli. Biały ma czerwoną, szary różową, a brązowy niebieską — po jej prawej idzie druga kobieta, mniej więcej w tym samym wieku, ale trochę masywniejsza.

– Gdy ma się aż trzy, koszty samego jedzenia to pewnie nie przelewki. Kupujesz im karmę?

– Mieszam w garnku ryż z piersią kurczaka albo chudą wołowiną i gotuję na małym ogniu. Dorzucam też daikon albo marchewkę, bo przez niedobór warzyw mogłyby zachorować, i jeszcze dużo zieleniny, na przykład sałaty.

– Lepiej mają niż ludzie.

– A żebyś wiedziała, ja zwykle jem jeden koppepan i tyle.

– Są jeszcze gdzieś do dostania? To te podłużne bułki, które często dawali na drugie śniadanie w szkole, prawda?

– Sprzedają je w takiej rodzinnej piekarni, tam w bocznej uliczce.

Obcasy uderzają o asfalt. Kiedy trafiają na opadłe liście, do stukotu dołącza suchy trzask. Nie mogę już wychwytywać dźwięków ani głosów uszami, ale czuję, jakbym nasłuchiwał, wytężając słuch. Nie mogę już śledzić ludzkich ruchów oczami, ale czuję, jakbym ich wypatrywał, wytężając wzrok. Nie mogę już wydobyć z siebie głosu i mówić o tym, co widziałem i słyszałem, ale potrafię zwrócić się do ludzi w swoich wspomnieniach, nieważne, czy żyją, czy nie—

– Niedługo targ asagao27, nie?

– W przyszły piątek.

– Na ulicy Kototoi będzie pewnie niesamowity tłum.

– Nic dziwnego, w końcu wystawiają ponad setkę stoisk.

Studentka uczelni artystycznej ustawiła sobie krzesełko w alejce i maluje zieloną akwarelę drzew. Starsi ludzie w czapkach z daszkiem i słomkowych kapeluszach zbierają się przy niej. Wszyscy chowają puste ręce w kieszeniach, krzyżują je na piersi, trzymają złączone za plecami.

Nikt nie ma parasola. Asfalt błyskawicznie wysycha, robi się jaśniejszy.

Dzisiaj pewnie cały dzień będzie na zmianę padać i się przejaśniać…

Dzisiaj…

Cały dzień…

Tamtego dnia padało. Zwieszałem głowę, żeby osłonić twarz przed zimnym deszczem, patrzyłem na krople, które pryskały wokół moich przemoczonych butów jak olej przy smażeniu tempury. Padało na mnie, poruszyłem ramionami, szedłem wśród deszczu—

– Dziewczyny pewnie będą ubrane w yukaty we wzory z asagao.

– Coś ty, młode teraz nie chodzą w yukatach.

– Chodzą, chodzą, przecież ładnie się w nich wygląda.

– Co roku kupuję dwie roślinki, po jednej do każdej ręki, i zawsze staram się, żeby ładnie zakwitły, aletrzeba się narobić, inaczej nic z tego. Asagaoto tropikalna roślina, dlatego ustawiam je w słońcu, a gdy listki zaczną zwisać do dołu jak psu uszy, podlewam odstaną wodą albo taką z płukania ryżu. Kiedy kwiaty opadną przez wakacje, zrywam je, żeby nie zrobiły się z nich nasiona, bo zapas na przyszły rok robię z tych, które zakwitają gdzieś w połowie września.

Na skraju ścieżki stoi rower.

Blisko pomnika Pamięci na cześć ofiar nalotów na Tokio, więc pewnie przyjechał potomek kogoś, kto wtedy zginął.

Shige, ten inteligent, opowiedział mi o tamtych wydarzeniach, kiedy dostaliśmy fuchę od konika i za tysiąc jenów staliśmy całą noc w kolejce po jakieś bilety.

– Wielki atak lotniczy amerykańskiego wojska na Tokio rozpoczął się osiem minut po północy dziesiątego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Formacja liczyła ponoć nawet trzysta samolotów. Bombowce B-29, lecąc na bardzo niskim pułapie, zrzuciły tysiąc siedemset ton bomb zapalających na gęsto zaludniony rejon Shitamachi28. Tamtej nocy wiał silny wiatr z północy, dlatego płomienie pochłaniały kolejne kwartały w mgnieniu oka, jak fala tsunami. Najwięcej ofiar zginęło na moście Kototoi, gdyż ludzie z obu brzegów Sumidy myśleli, że się uratują, jeśli przejdą nim na drugą stronę. Niektórzy nieśli dzieci na rękach albo na ramionach, inni uciekali na rowerach, ciągnęli wózki i wozy z dobytkiem, ze starszymi osobami… Wtedy nadszedł ogień od strony Asakusy i zajął most, trawiąc wszystkich po drodze. Nie było gdzie postawić stopy, tyle tam leżało zwęglonych zwłok. W parku Sumida, który rozciąga się po obu brzegach rzeki, złożono w tymczasowych mogiłach siedem tysięcy ciał, kolejne siedem tysięcy osiemset przeniesiono do parku Ueno… W ciągu zaledwie dwóch godzin życie straciło aż sto tysięcy osób, a mimo to nigdzie w całym mieście nie ma muzeum poświęconego nalotom i zniszczeniom wojennym, nie ma także parku Pokoju na wzór tych w Hiroszimie i Nagasaki.

Mężczyzna około sześćdziesiątki przykucnął po drugiej stronie roweru stojącego przed pomnikiem i goli się, patrząc w lusterko przy kierownicy. Z chrobotem przesuwa po skórze ostrzem dużych nożyc krawieckich. Ma na sobie czarny T-shirt i białe spodnie, wygląda schludnie, ale na bagażniku rowerowym widać zwinięty namiot, garnek, patelnię, parasol i gumowe klapki, a w przednim koszyku schną przypięte spinaczami mokre ubrania i ręcznik, więc on też jest bezdomny. Goli się, czyli znalazł pracę na dniówki? Z wiekiem coraz trudniej dostać miejsce na budowie albo przy remontach, ale może ktoś najął go do sprzątania biurowców, dziesięć tysięcy jenów za dzień. W weekend, kiedy firmy są zamknięte, zmywa podłogi w holach i korytarzach od parteru do dziewiątego piętra, a gdy wyschną, kładzie wosk i poleruje—

Pomnik Pamięci to rzeźba matki z dwójką dzieci. W prawej ręce kobieta trzyma malutkiego synka, lewą kładzie na ramieniu kilkuletniej córki. Dziewczynka wskazuje na niebo po prawej, chłopczyk kieruje wzrok na lewo, a kobieta patrzy prosto przed siebie.

Shige ciągnął o nalotach aż do momentu, gdy kasy się otworzyły i kolejka ruszyła. Kiedy wspominał o Ueno, mówił inaczej, niż gdy opowiadał o posągu Buddy, Dzwonie Godzinowym, świątyni Kiyomizu Kannon-dō czy Saigō Takamorim; brzmiał, jakby próbował za wszelką cenę odgonić wzbierające w nim strach i smutek. Pomyślałem wtedy, że pewnie sam ocalał z nalotów i odnalazł ciało kogoś z rodziny właśnie tutaj, dlatego zbudował sobie szałas i zamieszkał w parku Ueno, ale był środek zimy, mróz, usta miałem zbyt wyschnięte, by mówić, poza tym nawet jeśli zdołałem odczytać te uczucia Shigego, nie chciałem dopytywać, skąd się wzięły.

– Dzieci, które w ramach grupowej ewakuacji wywożono z miasta i umieszczano tymczasowo w świątyniach albo pensjonatach na wsi, wróciły do domów akurat dzień przed nalotem, dziewiątego marca, bo wypadała niedziela przed świętem Wojska, długi weekend. W Ueno leżało potem wiele zwęglonych ciał rodziców z dziećmi na rękach.

Zawsze kiedy patrzyłem na ten pomnik, czułem, jakbym stał w obliczu czasu, który minął. Yōko i Kōichiego dzieliły dwa lata, więc kiedyś musieli wyglądać jak rodzeństwo na pomniku. Ja cały czas pracowałem poza domem, nie robiłem im zdjęć. Nigdy nie posiadałem własnego aparatu.

Miałem tylko jedno zdjęcie Kōichiego, takie małe, z jego legitymacji ucznia technikum radiologicznego. Kiedy zrobiłem z niego powiększoną odbitkę na zdjęcie pogrzebowe, wyszło niewyraźne, wyglądał jak zza matowej szyby.

Nie przypominał samego siebie.

Ale to on umarł.

Po igrzyskach w Tokio fala inwestycji dotarła do Tōhoku i na Hokkaido. Zaroiło się od robót publicznych przy nowych drogach, trasach kolejowych, parkach i wzmacnianiu koryt rzek; co i raz budowano szkoły, szpitale i biblioteki budowano. Przeniesiono mnie z Setagai do hotelu pracowniczego w Sendai, gdy tylko firma utworzyła tam swój oddział. Byłem wysyłany na budowy w całym regionie i na Hokkaido, gdzie pracowałem przy konstrukcji różnych obiektów sportowych, takich jak korty tenisowe, stadiony bejsbolowe i lekkoatletyczne.

Tamtego dnia od rana padał deszcz. Kopaliśmy ziemię kilofami w miejscu, gdzie miały powstać korty przy urzędzie miasta Sukagawa w Fukushimie.

Wieczorem, kiedy wróciłem do hotelu, zadzwonił telefon. Panie Mori, dostaliśmy wiadomość od pana żony, że pański syn nie żyje, tak mi powiedzieli.

Setsuko ledwie parę dni wcześniej przekazała mi, że Kōichi zdał egzamin państwowy na technika radiologii, dlatego myślałem, że to jakaś pomyłka, i zadzwoniłem do domu. Okazało się, że znaleźli go martwego w pokoju, który wynajmował, leżał w futonie, jakby spał, policja prowadziła dochodzenie, bo podejrzewała udział osób trzecich.

Padał deszcz.

Mąż Yōko, która po ślubie przeniosła się do Sendai, zabrał Setsuko z Yasawy i przyjechał po mnie aż do Sukagawy.

Padał deszcz.

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy w samochodzie ani czy w ogóle rozmawialiśmy.

Do Tokio dotarliśmy nad ranem.

Padał deszcz.

W policyjnej kostnicy leżał nagi Kōichi przykryty białym materiałem. Powiedziano nam, że trzeba przeprowadzić sekcję zwłok w ośrodku medycyny sądowej.

Kiedy wyszliśmy z komendy, padał deszcz.

Poszliśmy do pokoju, gdzie nasz syn mieszkał przez ostatnie trzy lata, i przeczekaliśmy do rana w futonie, w którym umarł.

Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy ani czy w ogóle rozmawialiśmy.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz następnego dnia, padał deszcz.

Dotarliśmy do kostnicy, Kōichi leżał w trumnie, ubrany w yukatę. Okazało się, że mąż Yōko, który zatrzymał się w zajeździe niedaleko komisariatu, załatwił formalności w domu pogrzebowym.

Na dole aktu zgonu, który dostaliśmy od lekarza medycyny sądowej, w polu „powód śmierci” napisano „choroba lub przyczyny naturalne”, a na górze widniały nazwisko i imię oraz data urodzenia.

Mori Kōichi, 23 lutego 1960 r. — powróciło do mnie wspomnienie głosu spikera radiowego sprzed dwudziestu jeden lat.

„Dziś o godzinie szesnastej piętnaście w szpitalu Agencji Dworu Cesarskiego Jej Cesarska Wysokość Księżna urodziła syna. Matka i dziecko czują się dobrze”.

***

Złożyliśmy Kōichiego w pokoju z butsudanem29, tam, gdzie się urodził.

Obiema rękami uniosłem biały materiał, który zakrywał mu twarz.

Nie patrzyłem na niego tak uważnie i otwarcie od czasu, kiedy był niemowlęciem.

Wtedy też usiadłem przy nim i pochyliłem się, wyciągając szyję, dokładnie tak samo—

Przeprowadzono sekcję, ale nie widziałem żadnych ran.

Patrzyłem. Na jego twarz.

Brwi półkoliste jak przęsła mostu, krótki, gruby nos, pulchne usta — był taki podobny do mnie.

Od kiedy się urodził, cały czas pracowałem daleko od domu, nigdzie razem nie chodziliśmy i nie miałem okazji usłyszeć od nikogo: „Ale podobni!”, „Skóra zdjęta z ojca!”. Nigdy nie porównywałem naszych twarzy na zdjęciach, na żadnym nie byliśmy razem.

Czy Kōichi wiedział, że jest podobny do ojca?

Czy Setsuko powiedziała mu kiedyś: „Ty to się w tatę wdałeś”?

Yōko to druga Setsuko, ale czy dyskutowali kiedykolwiek, jak to rodzeństwo, które bardziej przypomina ojca, a które matkę?

Nie wiem, o czym moja rodzina rozmawiała przez ponad dwadzieścia lat, kiedy mnie nie było w domu.

Gdy ja pracowałem, moje rodzeństwo pozakładało rodziny, dzieci skończyły szkołę podstawową, potem gimnazjum, w końcu liceum, Yōko wyszła za mąż, Kōichi wyjechał do Tokio. Setsuko została z moimi starzejącymi się rodzicami. Mimo to nadal musiałem pracować gdzieś daleko, żeby ich wyżywić, zarobić na utrzymanie syna i na jego szkołę.

Żyłem tak od dwunastego roku życia, dlatego nigdy nie czułem z tego powodu niezadowolenia, ale—

Kiedy patrzyłem na identyczną co moja twarz Kōichiego, który umarł we śnie i wyglądał według mnie, zupełnie jakby spał, nie mogłem przestać myśleć, po co było to wszystko, całe życie na marne.

Yōko płakała, jakby wyciskała łzy z całego ciała.

Setsuko zasłaniała usta dłonią. Ten gest sprawiał wrażenie, jakby powstrzymywała szloch albo krzyk, ale nie leciały jej łzy.

Ja też nie płakałem, od kiedy powiedzieli mi o śmierci Kōichiego.

Nie mogłem tego pojąć.

Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości nagłej śmierci mojego jedynego syna, który dopiero co skończył dwadzieścia jeden lat.

Mój szok, rozpacz i gniew były zbyt wielkie, płacz do nich nie pasował.

Zegar wybił którąś godzinę. Musiał minąć jakiś czas, ale nie czułem, że jego upływ to coś realnego.

Moja matka, która miała niemal osiemdziesiąt lat, złączyła dłonie w modlitewnym geście i zakryła twarz wnuka białym materiałem.

– Tyle lat nic tylkoś pracował, pieniądze przysyłał, teraz wreszcie trochu lżej ci powinno być, a nie coś takiego… Nie masz ty, synku, szczęścia… Jutro pogrzeb, idź już spać. Kąpiel nagotowana – powiedziała, siedząc z jedną nogą podkurczoną. Zmarszczki w kącikach jej oczu były pełne łez.

Wszedłem do wanny, wziąłem do ręki żyletkę i spojrzałem w prostokątne lustro ubite po prawej stronie.

Poczułem coś dziwnego, widząc w nim tę samą co zawsze, znajomą twarz.

Przez cały ten czas, od kiedy pokazali mi nagiego Kōichiego na komisariacie, unikałem tego słowa, ale tam, w pokoju z butsudanem, tam leżały jego zwłoki.

To była jego martwa twarz.

Kōichi nie żył.

Jutro nadal miał być martwy, i tak już zawsze.

Gdy o tym pomyślałem, moje wnętrze zadrżało; drżało i nie chciało przestać, nijak nie potrafiłem tego opanować.

Wyszedłem na zewnątrz. Przestało padać.

Przemyte deszczem powietrze było krystalicznie czyste, fale szumiały bliżej niż zwykle.

Po niebie wspinał się śnieżnobiały księżyc, lśniący niczym perła.

Jego światło sprawiało, że domy wyglądały jak zatopione na dnie jeziora.

Droga ciągnęła się pojedynczą białą wstęgą.

Prowadziła do Migitahamy.

Zawiał wiatr, płatki górskich wiśni tańczyły w powietrzu, jasne nawet w nocy. Przypomniałem sobie, że w Hanadōri wiśnie kwitły dwa albo trzy tygodnie później niż w Tokio.

Szum fal przybrał na sile.

Stałem sam w ciemnościach.

Światło niczego nie rozjaśnia.

Ono tylko wyszukuje to, co ma zajaśnieć.

A mnie nigdy nie znalazło.

Na zawsze w ciemności—

Kiedy wszedłem do domu, wszyscy leżeli w posłaniach.

Przebrałem się w pidżamę, która leżała złożona na futonie, położyłem głowę na poduszce i przykryłem się kołdrą.

Przysnąłem, wsłuchując się w dźwięki domu. Gdy otworzyłem oczy, spomiędzy zasłon wpadały nikłe promienie słońca.

„Nie masz ty, synku, szczęścia…”

Słowa matki przeszyły mnie, jakby krople zimnego deszczu spadły mi prosto na pierś. Zacisnąłem pięści w pościeli i odwróciłem się plecami do Setsuko, tak żeby jej nie obudzić.

Byłem moshu30, dlatego musiałem pójść z wizytą do przewodniczącego stowarzyszenia sąsiedzkiego.

Wiał ciepławy wiatr.

Rzuciło mi się w oczy, że wiśnie na wyścigi gubią płatki.

Szedłem, czując bezmiar nieba, które miałem nad głową.

Pod bezchmurnym błękitem zaczynał się wiosenny dzień.

Cały czas się staram, pomyślałem.

Chciałbym się od tego uwolnić.

Daję z siebie wszystko od chwili, gdy powiedzieli mi o śmierci Kōichiego.

Wcześniej wiele trudu kosztowała mnie praca, ale to co innego. Teraz wysiłek polegał na tym, by żyć.

Nie tyle chcę umrzeć, ile po prostu zmęczył mnie ten ciągły trud.

Jakiś ptak z białą piersią, którego nigdy nie widziałem, nie wróbel, turkawka ani wierzbownik, zleciał z gałęzi wiśni prosto na ziemię. Zbliżałem się, szurając butami, ale w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Chodził po żwirowej drodze krokiem młodego nauczyciela, który maszeruje w tę i we w tę przed tablicą, trzymając kredę w dłoniach złożonych za plecami.

Zauważyłem kątem oka, że zniknął gdzieś po lewej. Obróciłem się, nagle zaciekawiony, ale nigdzie go nie było.

Płatki wiśni spadały na ziemię. Pomyślałem sobie: a może ten ptak to Kōichi?

Czas płynął powoli. Próbowałem przyspieszyć, ale i tak czułem, jakbym z każdym krokiem zapadał się głębiej w bezruch. Gdyby czas spowolnił tak, że nie wiedziałbym, czy w ogóle biegnie — czy w chwili śmierci zatrzyma się całkiem, a ja zostanę sam w tej przestrzeni…? A może ja i przestrzeń znikniemy, pozostanie tylko upływ czasu…? Gdzie jest Kōichi…? Czy już nigdzie go nie ma…?

Kiedy wróciłem do domu, wieńce pogrzebowe były przygotowane, fusuma31 wyjęto z szyn, kobiety w fartuchach krzątały się w pośpiechu. Pewnie przyszły do pomocy z sąsiedztwa i domu rodzinnego Setsuko, z nożami i deskami, z kuchni dobiegały odgłosy krojenia.

Przypomniałem sobie, jak wyprawialiśmy w tym domu wesele. Setsuko miała wtedy dwadzieścia jeden lat, już raz wyszła za mąż za dalekiego krewnego z Futaby, ale nie układało im się i wróciła do rodziców, tak słyszałem. Jako dzieci chodziliśmy do tej samej szkoły podstawowej, widywaliśmy się na drodze i w ogródkach, więc nie robiliśmy żadnych tam oficjalnych omiai32. Ani się obejrzałem, a już byliśmy po słowie; pewnego dnia założyłem hakama33 z naszym znakiem kamon34 i poszedłem po nią razem z krewnymi i swatką. Nasze domy stały niecałe dwa kilometry od siebie, więc pójście tam i powrót z ubraną w shiromuku35 Setsuko nie zajęły mi nawet godziny. Shiromuku… Nie no, biała to ona nie była… Czarna raczej… Tylko tsunokakuchi36było bielutkie, reszta wcale nie, gdzie tam…