Klątwa Królowej Pereł - Emilie Richards - ebook

Klątwa Królowej Pereł ebook

Emilie Richards

4,1

Opis

Wydobyto ją z dna oceanu i nazwano Królową Pereł. To bezcenny klejnot bez skazy, perła rzadkiej urody. Lecz ci, co dostają ją na własność, płacą najwyższą cenę. Zaledwie wyłoniła się z fal, odmieniła w tragiczny sposób rody Robesonów i Llewellynów. Naznaczyła je na całe stulecia piętnem zdrady, zbrodni i zawiści. Teraz Królowa Pereł należy do Liany Robeson. Odkąd pojawiła się w jej życiu, stało się ono pasmem udręk i niepowodzeń. Niespodziewany cios dopełnia klęski: ginie bez śladu jedyny syn Liany, Matthew... i sama perła. Zdesperowana Liana zwraca się o pomoc do Cullena Llewellyna, swego byłego męża i ojca Matthew, człowieka, którego kiedyś kochała. Razem podejmują wyprawę w poszukiwaniu dziecka. W dzikim australijskim buszu i na zdradliwych wodach egzotycznych archipelagów prowadzą śmiertelnie niebezpieczną grę z człowiekiem opętanym przez diabelski klejnot. Człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
8
4
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helenanowak

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Przełożyły: Małgorzata Fabianowska Magdalena Nagórska

Tytuł oryginału:Beautiful Lies

Pierwsze wydanie:MIRA BOOKS, 1999

Przekład mott i cytatów, o ile nie zaznaczono

inaczej:Magdalena Nagórska i Małgorzata Fabianowska

Redaktor prowadzący:Mira Weber

Korekta:Maria Wilber

© 1999 by Emilie Richards McGee

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2000, 2008

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – zywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak graficzny BESTSELLERS jest zastrzelony.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

Printed in Spain by Litografia Roses, Barcelona

ISBN 978-83-238-5193-6

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Tytuły 2008 roku:

luty

Healher Graham – Portret zabójcy 

Diana Palmer- Papierowa róża 

Penny Jordan – Niespodziewany powrót 

Carla Neggers – Jezioro cieni 

Erica Spindler- Pętla 

Emilie Richards – Powracająca fala

kwiecień

Erica Spindler – W milczeniu 

Diana Palmer – Pewnego razu w Paryżu 

Penny Jordan – Przełamać lody 

Sharon Sala – Grom 

Jennifer Blake – Ogród grzechu 

Emilie Richards – Burza nad Missisipi

czerwiec

Nora Roberts – Rezydencja

Diana Palmer – Władca pustyni

Sharon Sala – Pamiętaj

Heather Graham – Pod słońcem Florydy

JayneAnn Krentz-Sny

Emilie Richards – Klątwa Królowej Pereł

lipiec

Nora Roberts – Rodzinne szmaragdy Diana Palmer-Trzy razy miłość

Susan Mallery, Alexandra Sellers, Fiona Brand – Egzotyczni kochankowie

listopad

Penny Jordan, Lindsay Armstrong, Day Leclaire – Spełnione życzenia 

Ruth Langan, Jacqueline Navin, Lyn Stone – W wigilijną noc 

Helen Bianchin, Lucy Gordon, Rebecca Winters – Rodzinna Gwiazdka

Informacje o serii Bestsellera orazsklep internetowyna stronie:www.bestsellery-mira.pl *

* Nie płacisz za koszty wysyłki

Cytat

Historia Australii jest doprawdy niezwykle barwna. Ciekawa i dziwna zarazem. Sama w sobie stanowi najwspanialszą opowieść. Można ją odczytać nie jako ciąg historycznych zdarzeń, lecz jako zbiór najpiękniejszych kłamstw.

Mark Twain, Wzdłuż równika

Kropliste łzy, które uroniłeś, przemienią się w perły Wschodu.

Homer, Odyseja

ROZDZIAŁ PIERWSZY

San Francisco, czasy współczesne

– Halo, paniusiu! Niech no pani uważa na rekiny!

W innych okolicznościach owa na pół żartobliwa przestroga nie zabrzmiałaby zapewne złowieszczo. Gdyby wyszła z ust matki pouczającej nieopierzoną nastolatkę – początkującą adeptkę surfingu – albo z ust przechodzącego na emeryturę szefa ratowników, przekazującego pałeczkę swojemu następcy, niewątpliwie zostałaby potraktowana po prostu jako dobra rada. Lecz na Lianie Robeson słowa te wywarły porażające wrazenie, potęgując jej graniczący z paniką nastrój obezwładniającego strachu. Zimny dreszcz przebiegł jej po krzyżu. Niemal namacalnie czuła, jak nadpływa stado krwiożerczych rekinów, jak okrążają i osacza ze wszystkich stron.

– Nie zapomni pani, złociutka?

Liana utkwiła tępo wzrok w podrygującej jej przed nosem pacynce – roześmianym od ucha do ucha delfinie, poruszanym ręką miejskiego włóczęgi.

– Nie… nie zapomnę – odparła.

Kukiełka znieruchomiała i opadła, odsłaniając ogorzałą twarz i wychudłą sylwetkę nieznajomego.

– Dobrze się pani czuje? – zagadnął mężczyzna, przysuwając się bliżej, by przekrzyczeć stukot przejeżdżającego ruchliwą ulicą tramwaju. – Coś nietęgo pani wygląda.

– Ja… – słowa uwięzły Lianie w zaciśniętym gardle. Wcale nie czuła się dobrze. Miała trzydzieści osiem lat, była samodzielną, przedsiębiorczą kobietą interesu, a bała się spacerować sama po ulicy. Otwarta przestrzeń napawała ją dławiącym lękiem. Wszystko, co nieznane, budziło grozę. Skryte, kłębiące się w niej emocje paraliżowały ją i dręczyły.

Zaledwie kilka godzin wcześniej pożegnała syna. Wsadziła go do Boeinga 737 i powierzyła nieznanemu losowi, wielkiej niewiadomej. Tego ranka o 8:16 Liana była świadkiem, jak jedyne jej dziecko znika w mrocznej czeluści samolotu i odlatuje, by połączyć się z ojcem. Teraz płaciła wysoką cenę za to, ze udało jej się nie wpaść na lotnisku w histerię ani nawet się nie rozpłakać.

Oczy włóczęgi zasnuły się troską.

– Nie chciałem pani przestraszyć – rzekł skruszony, kiedy ucichł stukot oddalającego się tramwaju. – Niech się pani nie boi, Flipper nie pozwoli nikogo skrzywdzić.

Liana zacisnęła mocno powieki. Zelżał kłujący w oczy, przenikliwy blask słonecznych promieni. Przez moment trwała w swoim zamkniętym, dalekim świecie, odgrodzona od realności znieczulającą warstwą lepkiej, chłodnej mgły. Jeśli natychmiast nie wyzwoli się z tego stanu, lada chwila owa powłoka znowu przemieni się w paraliżującą skorupę.

Lodowaty dreszcz, gwałtowne bicie serca, tysiące kąśliwych igiełek przeszywających kończyny – te objawy Liana znała na pamięć. Dobrze wiedziała, na co się zanosi.

– Jadła coś pani dziś, złociutka?

Otworzyła oczy. Mężczyzna tkwił uparcie w miejscu. Otulona w tajskie jedwabie oraz irlandzkie lny, nieruchomo stała naprzeciw włóczęgi i patrzyła na jego nieogolone policzki oraz bawełniany, mocno znoszony podkoszulek. Mężczyzna trzymał pod pachą plik gazet wydawanych przez stowarzyszenie bezdomnych. Zwykle szofer kupował Lianie egzemplarz tego pisma, nigdy jednak nie miała czasu do niego zajrzeć.

– Nic mi nie jest, dziękuję – zapewniła włóczęgę i z trudem przezwyciężywszy niemoc, wskazała zmięty plik. – Wezmę jedną.

– A, to świetnie! Flipper, podziękuj pani – odparł i zaczął szperać w papierowym stosie, szukając najmniej zniszczonego egzemplarza.

W tym momencie Liana uświadomiła sobie, że nie ma drobnych. Nie nosiła przy sobie gotówki, wszędzie płaciła kartą. Była wiceprezesem jednego z największych w rejonie Zatoki San Francisco koncernu Pacific International Growth, zwykła przemieszczać się służbową limuzyną, a zakupy zawsze robili za nią inni.

I właśnie dzisiaj popełniła błąd. Wysiadła z limuzyny i postanowiła przejść pieszo ostatnie trzy przecznice do Gmachu Robesona, gdzie mieściła się siedziba koncernu. Zmusiła się do przechadzki wzdłuż California Street, ponieważ czuła, że świat ją osacza i dopada i że musi zwalczyć w sobie to irracjonalne wrażenie. Zdawała sobie sprawę, że jeśli mu się podda, to któregoś dnia nie będzie w stanie podnieść się z łóżka.

Jakimś cudem znalazła zmiętoszony banknot jednodolarowy. Za mało, pomyślała i postanowiła wynagrodzić solidnym napiwkiem życzliwość, z jaką nieczęsto się spotykała.

– Proszę – podała mężczyźnie banknot drżącą dłonią. – I jeszcze to. – Sięgnęła do klapy czarnego żakietu, by odpiąć broszkę, która pochodziła z czasów beztroskiej młodości, kiedy Liana wierzyła jeszcze, że w życiu można kierować się porywami serca. Sześć niedużych, drogocennych pereł osadzono w bukiecie konwalii z czternastokaratowego złota. Perły podarował jej jedyny mężczyzna, którego kochała. Ona oprawiła je w złoto.

– Nie mogę tego przyjąć – zaprotestował zdumiony włóczęga.

– Oczywiście, że możesz. – Wetknęła mu w dłoń klejnot i zamknęła na nim jego palce. – Zanieś to do dobrego jubilera.

Wpatrywał się w broszkę z mieszaniną fascynacji i niedowierzania. Tymczasem Liana odwróciła się na pięcie i odeszła. Włóczęga odprowadził ją wzrokiem pod drzwi biurowca, potem śledził jej kroki po posadzce z biało-czarnego marmuru, póki nie dotarła do mosiężnych, zdobionych drzwi windy. Liana wsiadła, nacisnęła guzik i przymknęła oczy.

Cóż w tym dziwnego, że właśnie dziś ogarnął ją przemożny, nagromadzony od dawna strach i ból, który w sobie nosiła? Był czerwiec, a co roku w czerwcu jej ukochany syn należał ciałem i duszą do swojego ojca, Cullena Llewellyna. Jeśli podczas lotu nie zaszło nic niespodziewanego, Matthew tonie teraz w objęciach Cullena na nowojorskim lotnisku LaGuardia.

Od kilku tygodni chłopiec niecierpliwie oczekiwał tego spotkania. Cullen i Matthew wybierali się z namiotem na wspólną włóczęgę w Góry Białe, potem mieli spędzić jakiś czas na wybrzeżu Maine, gdzie Cullen wynajął łódź i prymitywną, rybacką chatę. Jej były mąż, który dorastał w dzikim, australijskim interiorze, chował się na kangurzym mleku i mięsie bawołów, otoczony krajobrazami jak z filmu,,Mad Manx'', zamierzał nauczyć syna, jak być mężczyzną.

Matthew był gotów sprostać temu zadaniu. W wieku czternastu lat był wysokim, silnym chłopcem i imponowały mu takie „męskie” pomysły. Nadal jednak nosił w sobie kruchą wrażliwość dziecka. Ten rosły młodzieniec o szerokich ramionach i tkliwym sercu, już nie chłopczyk, ale jeszcze nie mężczyzna, dla matki stanowił sens istnienia. Dlatego właśnie pozwoliła mu jechać do ojca, choć tak bardzo bała się rozstania i samotności.

Próbowała się pocieszać, że to zwykła matczyna troska – ale to było coś znacznie więcej. Bo choć Matthew ani jednym słowem czy gestem nigdy nie dał po sobie poznać, że wolałby zamieszkać z ojcem, to zawsze kiedy nadchodził czerwiec, a ona wsadzała syna do samolotu i wysyłała na Wschodnie Wybrzeże wprost w ramiona Cullena – zgodnie ze ściśle ustalonymi przez sąd opiekuńczy regułami – nękały ją wątpliwości i obawy, czy zobaczy jeszcze swoje ukochane dziecko.

Nie mogła być przecież pewna niczego, co dotyczyło Cullena Llewellyna. Przed stu laty jeden z jego przodków omal nie zniszczył rodziny Robesonów. Przed dziesięciu laty Cullen omal nie zniszczył Liany.

Oparła się ciężko o drewnianą boazerię windy i zakryła oczy wierzchem dłoni. Wmawiała sobie, ze przecież jest bezpieczna w budynku, który był jej drugim domem. Matthew co prawda opuścił ją, ale oczywiście wróci.

Tak, wróci.

A ona jest bezpieczna.

W końcu atmosfera znajomego, przyjaznego wnętrza podziałała na nią kojąco. Choć niespokojne myśli wciąż nawiedzały ją i dręczyły, udało jej się po raz kolejny umocnić w przekonaniu, że uczucia jej syna są stałe. Zanim automatyczne drzwi otworzyły się na najwyższym piętrze, gdzie mieściły się gabinety dyrektorów, Liana całkowicie odzyskała panowanie nad sobą. Wychodząc z windy, omiotła otoczenie taksującym wzrokiem – wyprostowana, zwarta w sobie, znowu pewna siebie.

– Dzień dobry, pani Robeson.

Skinęła głową recepcjonistce i sprężystym, równym krokiem ruszyła korytarzem, którego opalizujące bielą ściany ozdobiono spokojnymi, pastelowymi widokami morskimi. Tak, to wnętrze działało doprawdy kojąco. Lecz nawet najdroższa w mieście dekoracja nie była w stanie zamaskować tej tak charakterystycznej atmosfery bezustannie czającego się napięcia. Światem biznesu rządzą zbójeckie, bezlitosne prawa, a w tym budynku czuło się to silniej niż gdziekolwiek.

– Cześć, Liana. Masz chwilę?

Frank Fong, dyrektor działu marketingu, zastąpił jej drogę, minęła go jednak z władczym, kamiennym spojrzeniem.

Frank, niezrażony, zrównał z nią krok.

– Twój były dzwonił do ciebie. Dwa razy.

Nie zwolniła tempa. Skinęła po drodze głową

Grahamowi Wesleyowi, który był jej przybranym bratem oraz dyrektorem administracyjnym koncernu. Graham odpowiedział podobnym skinieniem, a dostrzegając ponury nastrój siostry, powstrzymał się przed bardziej wylewnym powitaniem. Liana nie zaszczyciła nawet spojrzeniem swojej sekretarki Carol, spokojnej młodej kobiety, którą szczególnie łatwo było urazić. Odczekała, aż znajdzie się w swoim gabinecie, Zatrzasnęła drzwi i dopiero wtedy zwróciła się do Franka:

– Co mówił?

– Wydawało mi się, że był zdenerwowany – oznajmił Frank. – Carol przełączyła go do mnie, tak ją zmroził jego głos.

– Nie przejmuj się, Frank, to taka gra rozwodników. Cullen dzwoni, żeby mnie zawiadomić, Ze Matthew dojechał bez kłopotów, a przy okazji zasypuje litanią skarg i narzekań. Nic mu się nie podoba i wszystko ma mi złe. A to ze zapakowałam synowi nieodpowiednie ubranie, a to ze wybrałam fatalną godzinę lotu, a to ze coś jeszcze spartaczyłam…

– Przypomina mi to przepychanki małolatów.

– I słusznie. Cullen jest infantylnym ekstrawertykiem, nie potrafi kontrolować własnych emocji - odparła Liana, dobitnie akcentując każdy wyraz.

– Dzięki temu sprawdzał się w nocy w roli wspaniałego kochanka, ale był kompletnie nie do zniesienia przez resztę doby.

– Był wspaniałym kochankiem? – Frank uśmiechnął się lekko. – W takim razie nie spieszyłbym się tak z tym rozwodem, gdybym był na twoim miejscu. Od tej strony zupełnie go nie znałem. Muszę przyznać, że jego akcje wyraźnie wzrosły w moich oczach.

Liana oparła się o krawędź biurka. Figlarny uśmiech Franka zmusił i ją do uśmiechu. Z Frankiem łączyły ją luźne więzy pokrewieństwa, lecz fizycznie wcale nie byli do siebie podobni. On, ciężki, okrągły, misiowaty, był z natury pogodny i skory do śmiechu. Na jego dobroduszny charakter miała z pewnością wpływ atmosfera Chinatown, gdzie Frank się wychował. Za to Liana była pełna rezerwy i zasadnicza, szczupła, odrobinę kanciasta i niewysoka. Ciemna oprawa jej oczu i smagły odcień cery wskazywały na przodków z Dalekiego Wschodu.

Uśmiech zgasł na jej twarzy. Zerknęła na zegarek marki Cartier i zapytała:

– Czy Matthew dotarł o czasie? Słyszałam, ze zapowiadano burzę nad Górami Skalistymi, a mały przesiadał się właśnie w Denver.

– Nie wiem, twój Cullen upierał się, ze musi porozmawiać z tobą osobiście.

Liana nie okazała zdziwienia.

– No cóż, jego strata, będzie musiał poczekać. Za dziesięć minut mamy z Grahamem umówiony wywiad.

– Uprzedziłem go, że masz spotkanie i być może nie będziesz mogła oddzwonić.

– I co on na to?

– Stwierdził, że ma gdzieś,,te wszystkie jej cholerne spotkania'' – zacytował Cullena Frank, usiłując naśladować przy tym australijski akcent. – Sądzisz, że wojna z byłym jest dobrym pomysłem? – zapytał już przy drzwiach, zanim nacisnął na klamkę. – A jeśli on rzeczywiście ma coś ważnego do przekazania?

Liana przypomniała sobie niezliczone dyskusje, jakie odbywali z Cullenem przez wszystkie lata małżeństwa i w ciągu dziesięciu lat po rozwodzie. Prowadzili ze sobą odwieczny spór, podobnie jak rodziny Robesonów i Llewellynów już od stu lat wzajemnie niszczyły się i zdradzały. Zdawało im się kiedyś, ze z nimi będzie inaczej. Pokochali się od pierwszego wejrzenia, wierzyli, ze uda im się oszukać los i mimo rodowych waśni, intryg i zapiekłego żalu nagromadzonego przez dziesięciolecia, potrafią ułożyć sobie wspólną przyszłość.

Pomylili się.

– Liana? – Frank wyrwał ją z rozmyślań.

– Dobrze – skinęła głową. – Jeśli Cullen jeszcze raz zadzwoni, niech Carol mnie połączy. W przeciwnym razie będzie dobijał się wieczorem do domu. Aha, i niech Carol spróbuje też porozmawiać z Matthew. Może przynajmniej od niego dowiemy się, jak minęła podróż.

Drzwi za Frankiem zamknęły się z lekkim kliknięciem. Nim jednak Liana zdążyła odetchnąć, następna osoba wkroczyła do jej gabinetu.

– Widziałem, że Frank wychodzi… – W progu stanął Graham. – Nie przeszkadzam?

– Trochę. Szykuję się do wywiadu. Myślę właśnie, co zrobić, żeby PIG wypadła jak najlepiej i żeby wszyscy uwierzyli, ze nic lepszego nie mogło zdarzyć się temu miastu od czasu gorączki złota – odparła Liana.

Graham skrzywił się, słysząc skrótową nazwę firmy1, którą tak wydajnie i z takim oddaniem administrował.

– Daruj sobie te słowne igraszki. Skoro nie jesteś w sosie, może ja poprowadzę to spotkanie?

Liana nie odpowiedziała, gestem zaprosiła go do środka. Nie byli z Grahamem zaprzyjaźnieni.

Jej ojciec, Thomas, osobiście o to zadbał. Za to wyjątkowo dobrze się rozumieli. Razem znosili złe humory, obelgi, intrygi i machlojki Thomasa Robesona. Owszem, mieli do siebie żal, pielęgnowali rozmaite urazy, lecz taże czuli dla siebie respekt i nie toczyli otwartej wojny. Bo choć inaczej myśleli o pewnych sprawach, choć jasnowłosy, chłopięco pulchny Graham nie przypominał w niczym Liany, to przecież pod powłoką niezliczonych odmienności łączyła ich jedna rzecz wspólna: więź z nikczemnikiem, który ich wychował.

Graham zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

– Przed chwilą dzwonił Jonas.

Jonas Grant był dziennikarzem działu gospodarczego,,San Francisco Chronicle'', który od jakiegoś czasu interesował się działalnością PIG. To właśnie on namówił ich na wywiad.

– Znowu? – Liana wzruszyła ramionami.

– Wysłałam mu kompletny opis naszej działalności, przynajmniej to, co chcemy, żeby wiedział. Czego jeszcze potrzebuje?

– Prosi, żebyś przyniosła na spotkanie perłę.

Przez chwilę Liana gapiła się bezmyślnie na brata. Wiedziała, o jaką perłę chodzi. O Królową Pereł, bezcenny klejnot, który krążył między jej przodkami a przodkami Cullena od czasu wyłowienia go z Oceanu Indyjskiego. O perłę, która stała się symbolem sukcesu i znakiem firmowym koncernu Pacific International Growth.

– Chyba żartujesz – odezwała się wreszcie.

– Po co mu ta perła?

– Nie żartuję. Twierdzi, ze musi ją sfotografować. Motyw perły ma być zgrabnym wprowadzeniem do całego artykułu, a jej zdjęcie główną ilustracją. Nie cieszysz się? Będziemy mieli w gazecie za darmo nasze logo.

Liana milczała, zastanawiając się nad byczeniem Granta. Przerazenie graniczące z paniką, które przed chwilą udało się jej odsunąć i zepchnąć na dno umysłu, ponownie dało o sobie znać. Okrążyła biurko i wpatrzyła się w panoramę miasta za oknem.

– Nie podoba mi się ten pomysł – orzekła.

– Dlaczego?

Liana westchnęła. Długo by mówić, mogłaby odpowiedzieć. Królowa Pereł miała burzliwą historię. Z powodu rzadkości i nieskazitelnej urody nigdy nikomu nie przyniosła szczęścia.

– Nie mogę tak po prostu wyjąć jej z sejfu i wrzucić do torebki jak szminkę – odparła, wiedząc, ze nie czas teraz, by wdawać się w bardziej zawiłe argumentacje.

– No to jej nie wyjmuj – zgodził się Graham i rozłożył bezradnie ręce.

Mimo obojętnego, zrezygnowanego tonu, jakim to powiedział, Liana wyczuła, ze jest zadowolony i ze w gruncie rzeczy chce, by dziennikarza spotkał zawód. Wprawdzie dobro firmy by na tym ucierpiało, ale Graham miałby jeszcze jeden dowód, ze jego siostra nie jest skłonna poświęcić się dla dobra firmy i że on znacznie lepiej sprawdziłby się w roli prezesa.

– No dobrze, weźmiemy perłę – szybko zmieniła zdanie. – Naturalnie będziemy potrzebowali ochrony. Poproś Franka, żeby się wszystkim zajął.

– Jeśli boisz się o nią, ja ją wezmę. I bez przesady. To w końcu tylko perła.

– A ja chcę się tylko upewnić – skwitowała Liana, pomijając milczeniem jego propozycję – że będzie odpowiednio zabezpieczona.

Graham kiwnął głową i nie powiedział już nic więcej. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Liana przekręciła klucz, oparła się o nie plecami i zapatrzyła w obraz Georgii O'Keeffe, który wisiał po prawej stronie biurka.

W gabinecie nastała cisza. Przez grube, dźwiękoszczelne szyby dochodził jedynie daleki, stłumiony pomruk miasta. Lecz nawet za zamkniętymi drzwiami Liana nie była sama. Ten gabinet nalegał kiedyś do jej ojca i nie sposób było o tym zapomnieć. Usilne zabiegi dekoratora nie zdołały wypędzić stąd ducha Thomasa Robesona, co więcej – w ukrytej w ścianie skrytce tkwił namacalny dowód, że są rzeczy, które trwają wiecznie i od których nie sposób się uwolnić.

Jak echo powtórzyła słowa Grahama:

– To w końcu tylko perła…

Uśmiechnęła się z goryczą, podeszła do obrazu, ostrożnie zdjęła go ze ściany i odłożyła na komódkę. Na odsłoniętej ścianie ujrzała cztery niewielkie śrubki przytrzymujące drewniany panel. Odkręciła je śrubokrętem i po chwili dotknęła mosiężnych drzwiczek sejfu z imponującym szyfrowym zamkiem.

Graham, Frank i reszta pracowników wiedzieli, ze perła spoczywa właśnie tutaj. Żadnego z nich nie zwiodła maskująca boazeria, choć mogła ona zmylić zwykłego włamywacza – ojciec zamówił w końcu najlepsze zabezpieczenie sejfu, jakie w owym czasie było na rynku.

– Byłeś draniem, Thomasie Robesonie – wycedziła Liana, sięgając dłonią do cyfrowego zamka. – Byłeś skończonym, podłym łajdakiem…

Oczami wyobraźni ujrzała srebrzysty blask, jaki piękna perła roztacza w aksamitnej ciemności. Odczuła nagłą potrzebę powtórzenia sobie chyba po raz tysięczny, że ten przeklęty klejnot nie może jej skrzywdzić. Zaraz jednak przypomniała sobie czasy, kiedy to co rusz odnosiła wrazenie, że Królowa Pereł ją prześladuje, naigrawa się z niej, szydzi…

– Psychiatra się kłania – roześmiała się cicho.

Spocona dłoń ześliznęła się z chłodnego zamka. Liana wytarła ją o spódnicę i zaczęła ustawiać szyfr. Tylko trzy osoby znały kombinację cyfr, która dawała dostęp do wnętrza sejfu – jej ojciec, ona i człowiek, który instalował zamek. Odsunęła się o krok i miała właśnie wybrać ostatni numer, kiedy nagle odezwał się interkom, a w głuchą ciszę wdarł się piskliwy głosik Carol:

– Pan Llewellyn na linii!

Liana wzdrygnęła się, serce zaczęło jej bić mocniej. Oto znowu znalazła się między młotem a kowadłem, między niegodziwą perłą a człowiekiem, który potrafił zranić ją do głębi.

– Pani Robeson? Jest pani tam? – zaniepokoiła się Carol.

Liana wybrała ostatnią cyfrę, otworzyła machinalnie drzwiczki i podeszła do biurka.

– Tak, jestem. – Odchrząknęła. – Czy mówił coś o Matthew?

– Nie, przykro mi, zdaje się, że jest wściekły.

Liana opadła na skraj biurka.

– Dzięki.

– Mam nie łączyć?

– Nie, nie, zaraz odbiorę… – Przez chwilę przebierała palcami nad migającym guzikiem, aż w końcu z irytacją wcisnęła przełącznik. – Cześć, Cullen, i tak wiem, ze jesteś wściekły, więc nawet nie zaczynaj się kłócić. Jak się miewa Matthew?

Po drugiej stronie zaległa cisza. Słychać było dalekie odgłosy lotniska, jakieś trzaski. Liana poczuła narastającą irytację.

– Cullen, do diabła! Przestań się wygłupiać!

– Co to znaczy, jak się miewa? – W słuchawce zawibrował znajomy głos z silnym australijskim akcentem. – Masz mnie za idiotę?

Delikatnie zastukano do drzwi, zapewne po to, by przypomnieć jej o spotkaniu.

– Liano, już pora – usłyszała, zasłoniła jednak ręką drugie ucho i wycedziła do słuchawki:

– Zadałam ci proste pytanie. Chyba rozumiesz ludzką mowę. Czy Matthew doleciał na czas? Czy podróż się udała? Wiesz co, daj mi go na chwilę do telefonu. Spieszę się. Porozmawiamy innym razem.

– Mam ci go dać do telefonu? A niby w jaki sposób, skoro go tu nie ma? Doskonale o tym wiesz, bo wcale go nie wsadziłaś do żadnego pieprzonego samolotu! Tym razem ci tego nie daruję…

Serce Liany zamarło.

– O czym ty mówisz? – przerwała mu szybko.

– Matthew nie przyleciał! – wrzasnął Cullen i wtedy, po raz pierwszy, usłyszała w jego głosie panikę. – Gdzie jest mój syn? Albo mi zaraz powiesz, co jest grane, albo złapię pierwszy samolot do San Francisco, żeby to z ciebie wydusić!

– Liana, spóźnimy się… – niecierpliwił się Graham za drzwiami.

– Pewnie pomyliłeś loty, Cullen – odezwała się spokojnie, choć serce podchodziło jej ze strachu do gardła. – Pewnie przyleciał i teraz tuła się gdzieś po lotnisku. Boże, wysłałam ci przecież informację! Podałam numer i godzinę lotu! Zapewniałeś, ze wszystko w porządku, a teraz…

– Nie pomyliłem lotu – odparł Cullen głosem tak zimnym i głuchym, ze przez plecy Liany przebiegł lodowaty dreszcz. – Małego nie było na pokładzie. Od godziny śledzę wszystkie przyloty z Denver i z San Francisco. Nie było go w żadnym samolocie.

– Ale…ale przecież sama odwiozłam go na lotnisko! Widziałam, jak wsiadał! Widziałam, jak samolot startował!

Znowu zapadła cisza. Oboje milczeli kilka sekund, wreszcie Cullen odezwał się zdławionym głosem:

– Więc gdzieś po drodze, między San Francisco a Nowym Jorkiem, nasz syn przepadł.

Słuchawka wyślizgnęła się Lianie z dłoni, twarz jej zbladła. Słyszała odpływający gdzieś w dal głos Cullena, niknący, coraz cichszy. Grahama, który natarczywie dobijał się do drzwi, nie słyszała w ogóle. Spojrzała na otwarty sejf, zacisnęła zęby. Czy ten nieskazitelnej urody, przeklęty klejnot, który przez sto lat wyznaczał losy ich rodzin, spowodował teraz, ze straciła syna?

I wtem uświadomiła sobie, że to kompletny absurd. Sejf był pusty. Perła zniknąła, podobnie jak dziecko, które znaczyło dla Liany więcej niż cokolwiek na świecie.

Ojca morskie tulą fale; Z kości jego są korale, Perła lśni, gdzie oko było. Każda cząstka jego ciała W drogi klejnot się przebrała.

William Shakespeare, Burza Przekuł. Leon Urlich

1PIG – nieprzetłumaczalna gra słów; pig (ang.) znaczy świnia; tu taże skrót nazwy koncernu: Pacific International Growth (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ DRUGI

Broome, Australia, rok 1900

Australia karmiła się ludzkimi duszami. Kruszyła je, miażdżyła i ścierała na czerwony drobniutki pył, który rozsypywała po bezkresnych, ogołoconych z drzew równinach, rozsiewała po pustynnych bezdrożach, topiła w bagnistych starorzeczach. Australia była ziemią niespełnionych obietnic, rozpostartą pod niebem usianym obcymi konstelacjami. Zadawała cierpienia, skazywała na męki, poddawała torturom. Udręczony całorocznym upałem przybysz boleśnie tęsknił za tym, co dla tej ziemi zostawił gdzieś za oceanem, choćby to było nawet samo piekło.

Lecz dla Archera Llewellyna Australia stała się nowym domem, na dobre i na złe. W 1898 roku na Kubie zamordował w ogniu walki pewnego oficera Pierwszego Oddziału Kawalerii Ochotników, w którym służył. Zrozumiał, ze albo ucieknie, albo pożegna się z życiem. Uciekł i nie było dla niego powrotu.

– Tego zostaw mnie, Tom!

Archer zrobił unik i zbirowaty obszarpaniec przeleciał niczym bezwładny wór ponad rozklekotanym stolikiem. Archer natychmiast powalił go i rozpłaszczył kilkoma mocnymi ciosami. Rosły osiłek, cuchnący zgniłymi krewetkami, nadaremnie próbował się dźwignąć. Oniemiały ze zdumienia, leżał bez ruchu, mrugając powiekami, jak gdyby nie mógł uwierzyć, ze został pokonany.

– Dzięki! – Tom Robeson posłał przyjacielowi krzywy uśmieszek, odpierając tymczasem atak drugiego napastnika. Nawykły do walk na bokserskim ringu, które zawsze toczyły się zgodnie z ustalonymi regułami, nie oczekiwał podstępnego ataku od tyłu.

– Do licha, Tom, schyl głowę!

Archer złapał trzeciego z awanturników niedźwiedzim, miażdżącym chwytem i bez namysłu gruchnął głową o jego czaszkę. Natychmiast stanęły mu przed oczami wszystkie gwiazdy, dobrze znane w przeciwieństwie do tych, jakie oglądał co noc od dwóch lat na obcym niebie. Po chwili przejaśniało mu nieco w głowie, a zamroczony obwieś bezwładnie opadł na podłogę.

– Jeszcze któryś chętny? – Odstąpił od powalonych zbirów. – No, który jeszcze podskoczy?

Kilku zalegających po kątach oberwańców, niemych świadków wydarzeń, odwróciło głowy, udając, ze nic nie zaszło. Archer podszedł do Toma i zapytał:

– Nic ci nie jest?

– Na szczęście nic. – Tom delikatnie wywinął się z rąk przyjaciela i serdecznie poklepał go po ramieniu. – Co z nimi zrobimy?

Archer zerknął pogardliwie na pokonanych. Mniejszy właśnie pomagał wstać większemu. Po chwili stanęli z jękiem na chwiejnych nogach i powlekli się do wyjścia, nie oglądając się ani na kolegę, ani na dwóch Amerykanów, którzy dali im łupnia.

– Chyba przemyją. Jutro zresztą znów pójdą w tango – skrzywił się Archer.

– A ty znów uratowałeś mi skórę – zauważył Tom, pocierając policzek.

– Bo też nigdy się nie nauczysz! Ciągle ci się wydaje, ze przestrzegają tu zasad, jak u ciebie, na ringu. W takiej zakazanej dziurze jak Broome nikt nie bije się czysto. Któregoś dnia porządnie oberwiesz i dasz się wykończyć.

– Nic mi nie grozi, dopóki kręcisz się w pobliżu – roześmiał się Tom, wyciągając silną dłoń o stwardniałych i zgrubiałych, lecz wciąż smukłych palcach arystokraty. Ta dłoń, nawykła do potu i znoju, należała do człowieka, który zawsze gotów był podać ją wiernemu przyjacielowi, niezależnie skąd ów przyjaciel pochodził.

Archer wykrzywił usta w kwaśnym grymasie i uścisnął wyciągniętą rękę swoją szeroką i masywną dłonią.

– No dobra, nie przerywajmy sobie.

Na skorych do radości, choć spuchniętych wargach Toma wykwitł blady uśmieszek.

– To znaczy czego? Draki, popijawy czy snucia planów, jak zbić majątek?

Archera zmęczyła awantura, a ze szklaneczki dżins została jedynie kałuża na wypaczonej ze starości, gołej podłodze. Pozostało więc trzecie rozwiązanie – zaplanować przyszłość, która jawiła się w coraz bardziej ponurych barwach.

– Chodź, postawię ci kolejkę. Nalezży ci się. – Tom wskazał przyjacielowi puste krzesło w kącie, a sam ruszył do baru.

Archer przysunął krzesło do stolika i opadł na nie, obserwując, jak Tom przeciska się do bufetu. Plugawa spelunka, która stała się ich tymczasowym domem, wcale nie zasługiwała na szumne miano pensjonatu, jakie nosiła. Składała się z kilku ciemnych klitek na tyłach baru, z brudnymi pryczami i widokiem na łaźnie. Sam bar, zwany eufemistycznie „pijalnią grogu'', zbudowano z byle jak skleconych arkuszy falistej blachy, utrzymywanych w pionie kilkoma bezkształtnymi, grubo ciosanymi, drewnianymi klocami. W okna nie wstawiono szyb ani nawet ochronnych siatek, a niezgrabny otwór między dwoma arkuszami blachy służył za drzwi, przysłonięte zasłoną ze zdartej rybackiej sieci.

Owszem, były w Broome przyzwoite hotele, gdzie perłowi magnaci w nieskazitelnie białych garniturach rozprawiali o wyłowionych klejnotach, które zapewniły im fortuny i świetność. Z całej Europy tłumnie zjeżdżali do Broome poszukiwacze pereł w pogoni za iluzoryczną szansą na sukces. Zasięgali języka, węszyli, wtykali nos w każdą dziurę. Rozpaleni żądzą posiadania, byli w stanie sporo zapłacić, żeby być tu, na miejscu, gdzie tylu przed nimi odkryło juz źródło bogactwa. Lecz Toma i Archera nie stać było na nic lepszego niż pokoik wynajęty w tej nędznej ruderze, a zapowiadało się, ze wkrótce zapewne i na to nie będzie ich stać.

Tom torował sobie drogę do baru, krocząc majestatycznie, z dumnie podniesioną głową, niczym król łaskawie pozdrawiający tłum uniżonych sługusów. Nie był wysokim mężczyzną, lecz nosił się z pyszna, jak gdyby sięgał niebiańskich sfer zastrzelonych dla bogów. Miał ciemne włosy, jasną karnację i drobne kości. Każdego zwykł obdarzać życzliwym uśmiechem, najcieplejsze uczucia rezerwując jednak dla tych, na których mu zależało.

Archer był jego dokładnym przeciwieństwem – żylastym, mocno zbudowanym, topornym mężczyzną o płowych włosach i piegowatej twarzy, którą odziedziczył po irlandzkiej matce, oraz jasnoniebieskich oczach, otrzymanych w spadku po ojcu Walijczyku. Zazwyczaj był równie skory do wesołości, jak przyjaciel, lecz tego dnia jego twarz przypominała posępną, gradową chmurę.

Gdy więc podłoga zaskrzypiała za jego plecami i dobiegł go niski, tubalny głos, pomyślał zrazu, by odprawić intruza.

– Skąd pochodzisz, cudzoziemcze? – usłyszał, a wówczas odwrócił się, zmierzył ponurym wzrokiem mężczyznę, który dostawiał krzesło do jego stolika i odpowiedział:

– A kto pyta?

– John Garth. Kapitan John Garth.

Gość był wysokim mężczyzną w podeszłym wieku, o ogorzałej, czerstwej twarzy i starannie przyciętych, krzaczastych wąsach. Miał na sobie stosowny dla perłowych magnatów biały mundur kapitana floty, teraz swobodnie rozpięty.

Krótkie oględziny wypadły na korzyść przybysza, Archer odetchnął więc z ulgą i przedstawił się krótko:

– Jestem Archer Llewellyn. Pochodzę z Ameryki.

Podali sobie ręce. John Garth rozsiadł się wygodnie i powiedział:

– Niewielu Amerykanów zapuszcza się do Broome. Skoro przyjechałeś na wakacje, Archer, to dlaczego wybrałeś taki podły hotel? W tej spelunie można spodziewać się tylko bijatyk, kanciarstwa i nieświeżego żarcia.

– A co ty tu w takim razie robisz, John?

– A zajrzałem sobie z ciekawości. Właśnie przetrzepałeś skórę otwieraczowi muszli i bosmanowi z mojego statku. Widziałem, jak wytaczali się na ulicę. Przyszedłem sprawdzić, co zaszło i kto ich tak poturbował.

– Skąd wiesz, ze to moja robota?

– Spójrz na tę hołotę – uśmiechnął się John. – Któż inny mógłby to zrobić?

– Facet obraził mojego przyjaciela – mruknął Archer tonem usprawiedliwienia.

– Zawsze stajesz w obronie przyjaciół?

– Jeśli trzeba.

– Lojalność to rzadka cecha. Gdyby nie ona, w mieście i na morzu zapanowałoby kompletne rozprzężenie. Przy werbowaniu załogi lojalność liczy się najbardziej.

– W takim razie przypuszczam, ze z lojalności dla swojej załogi zechcesz wyrównać porachunki. Mam rację, John?

– Mam ci pokazać, co znaczy lojalność? – John popatrzył nań tajemniczo i po chwili wyciągnął z kieszeni sakiewkę. – Patrz.

Archer rozluźnił troki, zajrzał do woreczka, zmarszczył brwi. Na dnie zabłysły trzy niewielkie, nieskazitelnej urody perły.

– Za takie perły można dać się zabić – westchnął, zwracając kapitanowi sakiewkę.

– Prawda. Pochodzisz z Georgii czy z Karoliny, Archer?

– Z Teksasu.

– A twój przyjaciel?

– Z Kalifornii.

– A skąd się tu wzięliście?

Archer nie dosłyszał pytania, bowiem myślami krążył juz wokół pereł. Marzył, by choć chwilę potrzymać je w dłoni. Widział juz w swoim życiu kilka klejnotów, ale nie takie. U wybrzeży Broome znajdowały się największe na świecie łowiska perłopławów. Ich muszle, wyłożone grubą warstwą macicy perłowej, były obiektami nieustannego pożądania producentów modnych guzików. Handlujący masą perłową dorabiali się olbrzymich fortun, ale i poławiacze mogli zarobić. Niestety, od trzech dni Archer wyłącznie pozbywał się pieniędzy.

Tymczasem do stolika wrócił Tom. Postawił na stole dwa niedomyte kufle, wypełnione zimnym piwem, i zagadnął:

– Czy z tobą też mamy się bić? Daj przynajmniej skończyć piwo.

– Nie ma sprawy, zaczekam. – John uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę, dał znak barmanowi, by ten nalał jeszcze jeden kufel, a potem wzniósł toast: – Za kamratów!

Mężczyźni unieśli lekko kufle, a potem popijali w milczeniu kwaskowaty, zwietrzałby trunek.

– Pytałem właśnie pana Llewellyna, jakie wiatry was tu przywiały – przerwał ciszę kapitan, odstawiając kufel.

– Walczyliśmy razem na Kubie na wezwanie Roosevelta – odparł Tom bez zająknięcia. Juz dawno przygotowali z Archerem zgrabną opowiastkę, tłumaczącą ich obecność na tej oddalonej od ojczystego kraju ziemi. – Po skończonej kampanii postanowiliśmy wyruszyć w świat. Przyjechaliśmy szukać szczęścia tutaj. Cóż, na razie los nam nie sprzyja.

– Niektórym jednak powiodło się w Broome – zauważył John.

– Aha, widziałem tę zgraję mieszańców i zakapiorów, którym rzekomo się powiodło – prychnął ironicznie Archer, odstawiając pusty kufel. – Dogorywają w Chinatown, jak żywe trupy. Czekają chyba, aż wykończy ich to parszywe słońce i przebrzydłe muchy.

– Fakt, niektórzy poławiacze mieli pecha - westchnął John z ubolewaniem. – Ale łowienie pereł to hazard. Niekiedy przynosi bogactwo, niekiedy nie.

– Zalety kto się do tego bierze, to chciałeś powiedzieć, John?

– Ano właśnie. Większość śmiałków marnie ginie albo zostaje kalekami na całe życie. Tylko nielicznym udaje się wyłowić tyle muszli i pereł, żeby żyć jak bogacze Wschodu. Tu trzeba szczęścia.

– Tylko szczęścia?

John Garth uśmiechnął się tajemniczo.

– Muzułmanie wierzą, ze ich los jest z góry przesądzony przez siłę wyższą. Nie mówią o szczęściu. Japończycy z kolei pod ubraniami noszą ochronne talizmany. Moje zdanie jest takie, ze człowiek powinien kierować się wiedzą i ostrożnością. No i czasem zaryzykować. Bywa, że ryzyko się opłaca.

Archer przypomniał sobie wszystkie ryzykowne decyzje, jakie wspólnie z Tomem podjęli od czasu zwolnienia z wojska. A także ryzyko, na jakie naraził się, zabijając człowieka w obronie przyjaciela. W ciągu tych wszystkich lat po ucieczce spod stryczka razem zaciągnęli się na statek handlujący rumem na Karaibach, ścinali ogromne drzewa kauri na Nowej Zelandii, przemierzali bezbrzeżne przestrzenie australijskiej pustyni, patrolowali konno ogrodzone pastwiska w Nowej Południowej Walii, przetrząsali okolice Wyżyny Kimberley i przepłukiwali wody górskich rzek w poszukiwaniu złota.

Nagrodą za ten morderczy trud była jedynie bieda, brud i poniżenie. Archer Llewellyn wciąż wierzył, ze jest przeznaczony do wyższych celów, ale te nieustannie wymykały mu się z rąk.

– Broome to nie jest miejsce dla białych – odezwał się po chwili milczenia. – Tom i ja jesteśmy doświadczonymi żeglarzami, ale póki nie kupimy własnego lugra1, nie mamy większych szans. W mieście roi się od skośnookich mieszańców i ciemnych tubylców, którzy najmą się do każdej roboty za trzykrotnie niższą cenę. Powiem ci szczerze, John, ze coraz bardziej mam ochotę stąd prysnąć.

– Czy mam rozumieć, ze nie w smak ci towarzystwo Azjatów i Aborygenów?

– Mnie? – wyszczerzył zęby Archer. – Zniósłbym towarzystwo samego diabła, gdybym miał szansę zdobyć choćby dolara! Ale między mną a tą hołotą, co to pałęta się po nabrzeżu bez grosza przy duszy albo gnije w tych budach, ściśnięta jak śledzie w beczce, istnieje zasadnicza różnica. Ja mam większe wymagania, nie dam się zadowolić byle czym.

– Ale szczęście, jak twierdzisz, opuściło cię ostatnio…

– Tak to ze szczęściem bywa – wtrącił Tom. – Pojawia się w najmniej spodziewanym momencie.

– A co do tych pereł… – Archer zniżył głos.

– A tak, perły – John przestał skubać koniuszek wąsa – pewnie chciałeś zapytać, po co ci je pokazałem. Otóż istnieje pewna kategoria ludzi, którzy za pół grosza gotowi są na każdą podłość. Pamiętasz? Mówiliśmy o lojalności. Te właśnie perły zostały wyłowione przez mój lugier „Odyseja”, ale dopiero dziś wpadły mi w ręce. Cambridge Pete, ten osiłek, którego powaliłeś, znalazł je w muszli. Schował je i wczoraj, po zawinięciu do portu, sprzedał paserowi, który handluje fałszywkami.

– Fałszywkami? – zdumiał się Tom.

– Kradzionymi perłami – machnął ręką John – czyli tymi, które marynarze, a niekiedy nawet sami nurkowie, przemycają ze statków różnymi sposobami, jeśli trafi się okazja. Cambridge Pete wydrążył dziurę w okrętowej linie i tam ukrył moje perły. Handlarz, który je nabył, sprzedał mi je dziś rano wraz ze zmyśloną historyjką.

– Jesteś pewien, że nie kłamie?

– Pete nie oczekiwał mnie w porcie, był więc nieostrożny. Znalazłem tę linę w jego kabinie. Nie starczyło mu sprytu, żeby się jej pozbyć, choćby wyrzucić za burtę.

– W takim razie na „Odysei” brakuje marynarzy – zauważył domyślnie Tom.

Kapitan skinął przytakująco głową.

– Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę i wiedzą, co ich czeka, jeśli nie zdążą po południu wsiąść na parowiec płynący do Perth. Oczywiście odpłyną z pustymi rękami.

Archera nie zdziwił fakt, że Garth puścił złodziejaszków wolno. Broome było granicznym miasteczkiem, a w takich zakazanych miejscach roiło się zwykle od obwiesi i wyrzutków, rozmaitych typków spod ciemnej gwiazdy, przybyłych z wielu okolicznych wysepek. Tutejsze więzienie przeważnie pękało w szwach, a sprawiedliwość często wymierzali przypadkowi stróże prawa.

– Krótko mówiąc, potrzebuję nowego pracownika do otwierania muszli. – John pochylił się nad stolikiem. – Niestety, tak ważne zadanie mogę powierzyć tylko białemu. Chodzi o lojalność, rozumiecie?

– Biała skóra nie daje gwarancji uczciwości, nieprawdaż? – zauważył Tom z przekąsem. – O ile się nie mylę, pod grubą warstwą brudu Cambridge Pete jest całkiem biały.

– Wybacz, John – wtrącił się Archer. – Mój przyjaciel wychowywał się wśród chińskich służących. Zachował sentyment dla żółtków z warkoczykami.

– Ma jednak trochę racji – odparł John, a potem zwrócił się do Toma: – Nie zrozum mnie źle, przyjacielu. Cenię każdego, kto dobrze wykonuje swoją pracę. Ale otwieranie muszli to naprawdę zajęcie tylko dla białych. Podlegają bezpośrednio moim rozkazom, dzielę się z nimi zyskami. Musimy się doskonale rozumieć… – przerwał na chwilę, potem popatrzył uważnie na Archera. – Czy to jasne?

– Jasne, John, rozumiem, ze proponujesz robotę. O ile jednak pamiętam, było ich dwóch, Pete i bosman…

– Zgadza się – odpowiedział szybko kapitan. – Wywalam dwóch, potrzebuję dwóch nowych. Was jest dwóch. Podobno jesteście żeglarzami. Widzę, ze potraficie o siebie zadbać. Udowodniliście też, ze umiecie być lojalni, no i wreszcie…

– Jesteśmy biali – dokończył Tom z nutką ironii.

– Dokładnie tak, przyjacielu. Jestem z natury hazardzistą, instynkt rzadko mnie zawodzi. Sezon niebawem się kończy, zalety mi na czasie. Bosman twierdził, ze „Odyseja” wymaga naprawy i ze trzeba uzupełnić zapasy, dlatego zawinęliśmy do portu. Ale jutro wypływamy z powrotem na łowisko. Załoga nauczy was, co i jak macie robić. To co, decydujecie się?

Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była długa, lecz wszystkim rozmówcom zdawało się, ze w czasie jej trwania rozważyli wszystkie za i przeciw złożonej przed chwilą oferty.

John Garth miał ambitne plany i liczył na uczciwych współpracowników. Łowił perły od dwóch lat, po roku powiększając flotę o drugi lugier, którym komenderował osobiście. Gdyby w tym sezonie dopisało mu szczęście, wkrótce byłoby go stać na duży, wielomasztowy szkuner, statek macierzysty, na którym magazynowałby połowy bez potrzeby zawijania z ładunkiem do portu. Posiadanie morskiej floty zapewniłoby mu niewiarygodne wręcz dochody.

Archer miał skromniejsze wymagania. Chciał skorzystać z nowej szansy, odbić się od dna. Wierzył w swoje szczęście i dlatego nie odpowiedział od razu tylko dla zasady. Bywało przecież, ze nawet niewielki lugier, z nieliczną załogą, przynosił fortunę, kiedy nurek wyłowił szczęśliwą muszlę.

Tom natomiast powtarzał w myślach dwa łacińskie słowa i zastanawiał się nad hojnością natury, która pozwala tak łatwo się wzbogacić.Pictada maxima– mięczaki o tej wdzięcznej nazwie, żyjące w przybrzeżnych wodach Zachodniej Australii, wytwarzały najcenniejsze i najbardziej poszukiwane perły. Jeden taki małż mógł sprawić, ze i on, i Archer wylegiwaliby się brzuchami do góry do końca swoich dni i nie musieli więcej martwić się o przyszłość.

– Przyszło ci kiedyś do głowy, ze będziesz zarabiał na życie otwieraniem muszli?

Archer błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Z nową nadzieją w sercu, stał się jakby mniej ponury, bardziej ugodowy i przystępny.

– Nie, tak jak nie przyszło mi nigdy do głowy, ze znajdę się w równie zakazanym miejscu. Popatrz no tylko…

Dampier Terrace w chińskiej dzielnicy Broome sprawiała wrażenie cząstki Singapuru, żywcem przeniesionej na australijski kontynent. Po obu stronach wąskiej, zatłoczonej uliczki przycupnęły rządkiem małe pobielone sklepiki i stragany naprędce sklecone z kawałków blachy i desek. Krzywe, wypaczone balkony z rozwieszonym na sznurkach i balustradach praniem tworzyły galeryjkę nad głowami przechodniów, a dym z palenisk i kadzideł nasycał powietrze ostrą, przenikliwą wonią. Tom posłusznie zlustrował rojny, brudny zaułek i zapytał:

– A co tak cię tu dziwi?

– Przyjrzyj się tym żółtkom – parsknął Archer, nie kryjąc pogardy. – Boże, jak ci faceci mogą chodzić w sukienkach?

Kilku ciemnoskórych mężczyzn w jaskrawych sarongach stanęło zwartym kręgiem w jednej z wąziutkich przecznic. Sądząc z wyrazu uniesienia, jaki malował się na ich twarzach, prawdopodobnie odprawiali jakiś religijny rytuał.

Na ich widok Toma ogarnęła przemożna tęsknota. Zapachy Chinatown przypominały mu dzieciństwo spędzone w San Francisco. Chadzał niekiedy do chińskiej dzielnicy z domowym kucharzem, kiedy matka była zajęta i niczego nie podejrzewała. Ah Wu prowadził zafascynowanego chłopca wzdłuż szpaleru sklepików zdobionych papierowymi lampionami i jaskrawymi jedwabiami, między wozy wypełnione kuszącymi, egzotycznymi kształtami warzyw i owoców, które nie pojawiały się nigdy na stole Robesonów. Teraz, wśród tych wszystkich znajomych świateł i zapachów, Tomowi zdawało się, ze czuje na ramieniu silną, pewną dłoń Ah Wu.

– Wyobrażasz sobie, jak to miejsce będzie wyglądało po sezonie połowów? – pytał tymczasem Archer. – Wkrótce nadejdzie pora huraganów i piekielnych upałów. Skoro juz teraz tak nieludzko tu śmierdzi, to wyobrażasz sobie, jak będzie tu cuchnęło za dwa miesiące? Dlatego powiem ci coś,

Tom, już wolę otwierać muszle na pokładzie „Odysei”.

Tom również pragnął odmiany i wcale nie marzył o pozostaniu w prowincjonalnym Broome. Jednak w przeciwieństwie do przyjaciela podziwiał różnobarwną, tętniącą życiem chińską dzielnicę, chciwie chłonął jej żywiołową atmosferę i egzotyczne aromaty. Nie komentował sarkazmu Archera, przywykł bowiem do zawężonej perspektywy jego myślenia. Archer był uczciwym i niezawodnym kompanem, brakowało mu jednak niekiedy wyrozumiałości i okrzesania. Archer – niecierpliwy, zadziorny, impulsywny – choć potrafił zimno kalkulować, trafnie oceniać sytuację i cało wychodzić z opresji, pod wieloma względami był przeciwieństwem Toma. Przeważnie kierował się własnym interesem. Nie wahał się jednak poświęcić życia w obronie przyjaciela i dlatego byli sobie tak bliscy.

Tom położył rękę na jego ramieniu i łagodnym gestem pokierował go w stronę kramów, tak jak kiedyś Ah Wu kierował nim samym.

– Jestem pewien, że Broome pokaże ci jeszcze swoje dobre strony i że nie ominą cię jego atrakcje.

– Na razie jedyną atrakcją będzie dla mnie otwieranie muszli z perłami, które i tak trafią do cudzej kieszeni – żachnął się Archer i splunął soczyście pod nogi.

– Nie szkodzi. Na razie musimy dobrze nauczyć się swojej roboty. Kto wie, może w przyszłym roku zdobędziemy własny lugier. Wciąż dysponuję pewnymi funduszami w kalifornijskim banku.

– Nie wystarczą, żeby kupić własny statek. Przecież wiesz.

– Na początek wystarczą. Tymczasem trzymajmy rękę na pulsie, trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte. A nuż trafi się jakaś gratka. Bieżmy przykład z naszego kapitana. Nie zapominaj, ze to dopiero początek drogi. Mister Garth też kiedyś zaczynał, prawda?

Archer był nieustępliwy i mierzył wysoko, lecz brakowało mu cierpliwości i nie był usposobiony refleksyjnie. Strząsnął więc dłoń Toma z ramienia i odpowiedział:

– Na razie poszukam jakiegoś żarcia.

John Garth wypłacił im zaliczkę na poczet przyszłych połowów. Skromną kwotę wydali na opłacenie kwatery w hotelu Roebuck Bay, nieco wygodniejszego od speluny, w której nocowali poprzednio. Resztę przeznaczyli na wyczyszczenie ubrań, by mieć w czym wypłynąć w morze następnego dnia, a także na tani, lecz pożywny posiłek – John uprzedził ich bowiem, ze na pokładzie,,Odysei'' przez kilka miesięcy nie będą mogli liczyć na nic więcej poza rybami i ryżem.

– Patrz, pralnia Sing Chunga, którą polecił nam John – Tom wskazał skromny szyld na narożnym domu, kiedy szli po kolacji w stronę hotelu. Chińczycy, podobnie jak we wszystkich krajach, w których się osiedlili, uprawiali tu poszukiwane na rynku rzemiosła – gotowali, a także czyścili i prasowali mundury oraz okolicznościowe stroje tych poławiaczy pereł, których nie stać było na wysyłanie prania do Singapuru.

– Myślisz, ze te żółtki pracują całą dobę na okrągło? Nie potrzebują snu jak każdy normalny człowiek? – zagadnął Archer, wciąż z nutą niechęci w głosie.

– Oni też są normalni, Archer. Robią wszystko, żeby przetrwać.

– Ja tam nie wytrzymałbym stania tyle godzin przy gorącym kotle.

– Wytrzymałbyś, gdyby zależał od tego byt twojej żony i dzieci.

– Co? Ja się ożenię z taką, która będzie mnie utrzymywać! – oznajmił Archer i roześmiał się głośno.

– Oczywiście, Broome aż się roi od takich kandydatek. Jeśli w ogóle znajdziesz tu choćby jedną kobietę.

– Mam gdzieś całe to Broome. Nie zamierzam tkwić w tej piekielnej dziurze. Jak tylko znajdę perły, zaraz daję nogę do Victorii. Szybko się dorobię, kupię farmę i będę hodował bydło. Ustawię się, Tom, zobaczysz. A jak już będę bogaty, pomyślę o dziedzictwie dla synów. Zbuduję dla nich królestwo.

Tom rozumiał przyczyny wygórowanych ambicji przyjaciela. Archer był jedynym dzieckiem imigrantów, którzy przebyli Atlantyk, marząc o własnej ziemi. Jego ojciec zmarł jednak w teksaskim więzieniu, nie dorobiwszy się przez lata harówki niczego poza niesprawiedliwym wyrokiem sądowym. Natomiast matka, słaba i chorowita, została bez środków do zżycia i musiała oddać syna do sierocińca. Całe dzieciństwo Archer spędził na ranczu miejscowego notabla w charakterze darmowego pachołka.

– Dobra, królu, najpierw załatwmy pranie. – Tom poklepał Archera po plecach. – Potem możesz się pokrzepić, żebyś miał siłę na budowanie tego królestwa.

Jego przyjaciel prychnął śmiechem i pchnął drzwi do pralni. Pokój był mroczny, ciasny, panował w nim niemiłosierny żar. Zza grubej kotary buchały kłęby pary. Półmrok rozpraszało jedyne nikłe światełko, sączące się z sąsiedniego pomieszczenia. Kiedy wzrok Toma przywykł do ciemności, dostrzegł kruchą, wiotką sylwetkę pochyloną nad niskim stołem. Młoda kobieta o delikatnych rysach twarzy w kształcie serca wstała na ich widok i podeszła do nich ze skromnie spuszczonym wzrokiem.

Archer, któremu spieszno było wracać do hotelu, bezceremonialnie cisnął tobołek z bielizną na stół.

– Musimy to mieć na jutro rano. Zdążycie?

Tom poszedł w ślady przyjaciela i położył swój pakunek obok zawiniątka Archera. Dziewczyna milczałam.

– Nie mówisz po angielsku? – zapytał miękko.

– Mówię bardzo dobrze – odezwała się, nie podnosząc oczu. W jej melodyjnym głosie zabrzmiał ledwie zauważalny obcy akcent.

– Tylko bez szachrajstwa. – Archer popatrzył na nią ostro. – Albo wyrobicie się na jutro z tym praniem, albo idziemy gdzie indziej.

– Nie złość się – próbował załagodzić sytuację Tom. – Zajmę się praniem, a ty wracaj do hotelu i zamów dla nas porządne jedzenie. Dołączę do ciebie za kilka minut.

– Tylko pamiętaj, że w Chinatown jest mnóstwo pralni – warknął od drzwi Archer. – Nie upieraj się przy tej, jak coś będzie nie tak.

Tom odczekał, aż przyjaciel zniknie, i ponownie zwrócił się do dziewczyny:

– On nie chciał być opryskliwy. Jak człowiek głodny, to zły.

– A pan się nie śpieszy?

Tomowi wcale nie było śpieszno. Widział w Australii zaledwie kilka urodziwych kobiet. Nie spotykało się ich na pustynnych odludziach ani na złotonośnych wzgórzach. W Broome mieszkali przeważnie mężczyźni.

Ta młoda Chinka, z długimi czarnymi włosami, smagłą cerą i gęstymi rzęsami przewyższała urodą wszystkie kobiety, jakie kiedykolwiek spotkał. Nie szpecił jej ani obfity pot spływający z czoła, ani nieforemny, niezgrabny strój.

– Nie nalegalibyśmy na taki pośpiech, gdyby nie pewien ważny powód. Właśnie udało nam się zatrudnić na jednym z lugrów i jutro wypływamy na kilka miesięcy w morze. Mamy ostatnią szansę, żeby wyczyścić ubrania. Pewnie wkrótce znowu się pobrudzą.

Tom wabił dziewczynę uśmiechem z nadzieją, ze choć na chwilę podniesie na niego oczy. Kiedy zaś wreszcie to zrobiła, jej spojrzenie uderzyło go nieoczekiwaną jasnością.

– Przyjmę to zamówienie. Zdążymy.

– Dziękuję. Jest pani bardzo miła.

Nie mógł od niej oderwać wzroku. Przypominała mu piękne Chinki, które widywał za młodu: zony kupców w bogato haftowanych szatach i misternie upiętych, świątecznych fryzurach, a także dorodne służące w siermiężnych tunikach i bezkształtnych spodniach. Kobieta, którą miał przed sobą, nosiła podobny strój – tunikę z czarnej bawełny, ozdobioną delikatnym haftem na stójce. Aksamitna skóra i jedwabiste włosy uplecione w gruby warkocz silnie kontrastowały z wyszarzałym, mało kobiecym ubiorem, a kontrast ten jeszcze bardziej podkreślał zewnętrzne walory praczki. Nie sprawiała wrazenia, jakby się spieszyła. Może cieszyła się chwilą wytchnienia od parujących za zasłoną kotłów?

– Przyjechała pani z Chin? – zapytał.

Skinęła głową.

– Razem z rodziną?

– Tak. Przyjechaliśmy tu dziesięć lat temu. A pan skąd pochodzi? – odważyła się zapytać, zachęcona jego przyjaznym spojrzeniem.

– Z Kalifornii.

– To daleko.

– Bardzo daleko. Tęsknię za Kalifornią. A pani tęskni za swoim krajem?

– Wkrótce tam wracam. Mam wyjść za mąż za mężczyznę z mojej wioski.

Tom poczuł absurdalne ukłucie zazdrości.

– Szczęściarz z niego.

Jaskrawy rumieniec wypłynął na smagłe policzki. Tom zdał sobie sprawę, ze się nieco zagalopował.

– Przepraszam, nie chciałem pani urazić.

– Rozumiem. Zapewne tak zachowujecie się w Kalifornii – tuszując zażenowanie, zaczęła rozsupływać tobołek Archera.

– Nie, w Kalifornii powiedziałbym inaczej.

– A jak? – Popatrzyła przez moment w jego skupione oczy.

– Czy na pewno chcesz wracać do Chin, a nie zostać tu i wyjść za mnie?

Rumieniec przybrał barwę głębokiego karminu, a na kształtne wargi wypłynął wstydliwy uśmieszek.

– Ojciec nie pozwala mi rozmawiać z mężczyznami. Teraz rozumiem dlaczego.

– A właśnie, gdzie się podziewa twój ojciec?

– Jest chory. Śpi.

– Przykro mi. Mam nadzieję, że wkrótce wyzdrowieje.

Chinka starannie oszacowała rozpostarte na stole brudne rzeczy i wyznaczyła wysokość zapłaty.

– W porządku – zgodził się Tom.

– Tyle samo będzie kosztowało pana ubranie.

– Tak bez oglądania? Skąd wiesz, czy cena nie będzie wyższa?

– Taka sama. Albo nawet niższa – odparła, najwyraźniej coraz bardziej skrępowana obecnością obcego mężczyzny.

– Płacę z góry? – spytał z zachęcającym uśmiechem.

Znów rzuciła mu przelotne spojrzenie. Zauważył, że ma prześliczne ciemne oczy z wyrazem inteligencji, który od razu go urzekł.

– Może pan zapłacić jutro, przy odbiorze.

– A kto będzie jutro, pani czy ojciec?

Wzruszyła ramionami na znak, że nie wie.

– A czy będzie tu pani jeszcze, kiedy wrócimy z łowiska?

– Jeśli ojciec nie wyzdrowieje, zostanę przy nim i będę się nim opiekować.

– Pewnie przykro pani będzie odkładać ślub.

Nie odpowiedziała. Kolejny raz wzruszyła ramionami.

– Boże, ciągle mówię coś, czego nie powinienem – westchnął Tom. – Przepraszam raz jeszcze.

– Mężczyzna, którego mam poślubić, jest stary i ma już dwie żony.

Tom zmarszczył brwi. Perspektywa oddania tej ślicznej, młodej kobiety w ręce żonatego starucha rozsierdziła go nie na żarty. Dwie pierwsze żony będą ją pewnie traktować jak służącą. Nie znał dobrze chińskich obyczajów, ale wiedział, że ta krucha, urocza istota zasługuje na o wiele lepszy los niż ten, który jej szykowano.

– Proszę już iść – odezwała się. – Pranie będzie gotowe na rano.

Nim zdołał cokolwiek powiedzieć, zgarnęła ze stołu brudy i zniknęła za kotarą. Tom wpatrywał się jeszcze chwilę w falujący kawałek materiału, w końcu jednak nieznośny żar buchającej pary wypędził go na ulicę.

1Lugier – żaglowy statek dwu- lub trzymasztowy ze skośnym ożaglowaniem, mający dwa żagle na każdym maszcie i jeden na sztagu dziobowym (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ TRZECI

Archer zamówił dania dla siebie i Toma, po czym wypatrzył stolik w kącie sali. Usadowił się w dogodnym punkcie obserwacyjnym, plecami do ściany, i śledził wzrokiem gości oraz krzątających się kelnerów. Hotel Roebuck Bay był wedle miejskich standardów dość prymitywny, lecz o niebo elegantszy od pseudo pensjonatu, w którym koczowali poprzednio i gdzie spotkali Johna Gartha. Tu przynajmniej przebywali w większości ludzie tego samego co oni pokroju. Kilku mężczyzn w bluzach koloru khaki i zakurzonych spodniach z moleskinu1 oraz oficerów w białych mundurach popijało piwo i gawędziło z kolegami. Nikt nie zwrócił uwagi na nowego przybysza, ale Archer był pewien, ze wieść o dwóch Amerykanach rozniosła się już po mieście. W takiej dziurze trudno zachować anonimowość.

W oczekiwaniu na upragniony posiłek zaczął wodzić leniwie wzrokiem po tłoczących się w sąsiedniej sali amatorach bilardu. Wtem do baru wkroczył mężczyzna w średnim wieku, w nieskazitelnie białym garniturze, któremu towarzyszyła kobieta o ptasiej twarzy, ubrana w czarną i sztywną niczym arkusz blachy suknię. Ku zdumieniu Archera obok tej dziwacznej pary natychmiast wyrosło jak z pod ziemi dwóch kelnerów. Zaprowadzili nowo przybyłych do stolika i zastygli przed nimi w pełnej uszanowania pozie.

– Powiało wielkim światem, co?

Archer zerknął na szynkarza, który ułożył przed nim sztućce i postawił szczodrze napełnioną whisky szklankę.

– Kto to? – zapytał.

– Ten facet? Jak któregoś dnia znajdzie pan perłę godną korony Jej Królewskiej Mości albo jakiegoś maharadży, to też będzie pan się tak nosił.

– Jeden z tych krezusów, co nabili kabzę na perłach?

– Największy krezus w Zachodniej Australii, Sebastian Somerset. To jest gość, ubrania szyje na miarę w Singapurze, cygara zamawia w Egipcie, a szampana sprowadza z Francji. – Brzuchaty, spocony oberżysta przejechał nie pierwszej czystości szmatą po blacie stolika i zniżył głos. – Ale żony nie umiał sobie wybrać. Co do mnie, to nawet za największą perłę świata nie wytrzymałbym z taką jędzą.

Archer zrozumiał, że sztywność sukni owej damulki jest niczym w porównaniu z oschłością charakteru. Somerset, ciemnowłosy mężczyzna o gładkiej twarzy, regularnych rysach i spojrzeniu ostrym jak brzytwa, wyglądał na człowieka o nieugiętej woli. Jeśli kobitka staje mu okoniem, to rzeczywiście nie lada z niej sztuka.

– Jak się nie ma fartu w miłości, ma się w interesach – skomentował.

– Święta prawda, szefie.

– To co, Somerset miał fart?

– Szefie, niech pan nawet nie pyta! Kapitan Somerset ma szesnaście lugrów i dwa statki macierzyste, jego flota cumuje w okolicy Zatoki Pikuwaq i co rusz łowi perły wielkości strusiego jaja.

– A macicą perłową brukuje sobie drogę do nieba? – zakpił Archer.

– Bez żartów, to prawdziwy nabab, najbogatszy facet w mieście. Każdy kawaler, jak stąd do Perth, tylko marzy, żeby zdobyć rękę jego córki.

– A ta córka jaka jest, przypomina mamuśkę?

– Viola? Jest niczego sobie, nie powiem. Ale język to rzeczywiście ma ostry jak brzytwa. Odstraszyła wszystkich zalotników.

– To może trzeba by przytrzeć jej rogów?

– Bez obrazy, szefie, ale poskramianie złośnicy zostawmy jakiemuś bogaczowi – skwitował oberżysta i wrócił za kontuar w tym samym momencie, kiedy w drzwiach pojawił się Tom.

– Pranie będzie gotowe na rano – oznajmił, opadając na wolne krzesło.

– Świetnie, bo mam w planie wczesną przechadzkę.

– Spacer?

– Taa… Wygląda na to, że nie poznaliśmy wszystkich zakamarków Broome.

– To znaczy których?

– Tych, gdzie mieszka moja przyszła żona – oznajmił Archer, krzyżując ramiona i szczerząc szelmowsko zęby.

Viola Somerset miała w głębokiej pogardzie Broome i całą Australię. Matka obiecała wysłać ją do Anglii do szkół, by dokończyła tam stosownej edukacji, lecz ojciec stanowczo sprzeciwił się podobnym planom. Jego zdaniem Viola była zbyt krnąbrna i uparta, by wypuszczać ją spod opiekuńczych skrzydeł rodziców. Był pewien, ze gdyby wybrała się na północną półkulę, nie zobaczyłby jej już nigdy więcej. A wtedy wszelkie szanse na zachowanie ciągłości perłowego imperium rozwiałyby się bezpowrotnie.

Na nic zdały się prośby i błagania. Kiedy Viola miała czternaście lat, przeprowadziła nawet tygodniową głodówkę protestacyjną, lecz i ona nie zmiękczyła serca jej ojca. Przez tydzień ostentacyjnie pałaszował przy niej obfite dania, nie dzieląc się z córką najmniejszym kąskiem. Rok później dziewczyna straciła wszelką nadzieję na wymarzoną przyszłość w Anglii i zaczęła błagać ojca, by pozwolił jej choć na skończenie szkoły w Perth. Przekonywała, że powinna nabrać ogłady i poloru, nauczyć się wytwornych manier młodej damy, dzięki czemu któregoś dnia poślubi człowieka, godnego przejąć schedę po Sebastianie Somersecie.

Niestety, ojciec był głuchy na argumenty. Obstawał przy swoim, twierdząc, że żadna szkoła nie uczyni damy z niepoprawnej i zatwardziałej uparciuchy.

Bo też Sebastian Somerset był równie zajadły i nieprzejednany, jak Viola. Choć córka gardziła ojcem – jak i całym tym znienawidzonym krajem – podziwiała go jednocześnie za wytrwałość oraz twardy charakter. Wbrew powszechnemu mniemaniu i obiegowym poglądom, Somerset nie tylko szczęściu zawdzięczał swój sukces; może zresztą szczęściu najmniej. Łączył w sobie wrodzony talent do interesów z cierpliwością oraz odwagą. Krok po kroku budował w Zachodniej Australii prawdziwe imperium i zawsze wiedział, jaki jest jego cel. Jako pierwszy z białych przywiózł do Broome żonę i nowo narodzoną córeczkę, mimo że miejsce to nie cieszyło się wówczas najlepszą opinią. Z czasem inni poszli w jego ślady, lecz on mógł już spokojnie zbierać owoce swojej żelaznej konsekwencji. Był pierwszy i bez wahania korzystał z tej przewagi.

Kiedy Viola skończyła szesnaście lat, Sebastian nieco zmiękł i pozwolił jej odwiedzić kuzynkę na wielkiej farmie owczej w Południowej Australii. Viola podziękowała mu przykładnie, lecz w duchu obmyśliła podstępny plan. Postanowiła zejść ze statku w Adelajdzie, sprzedać naszyjnik z pereł, który wiozła kuzynce w prezencie, i wsiąść na pierwszy lepszy statek płynący jak najdalej od Australii.

Jednakże i ten plan spalił na panewce, bowiem kuzynka czekała na nią już w porcie. Na szczęście

Viola znalazła w Marcie pokrewną duszę i obie panny spędziły kilka beztroskich, sielankowych miesięcy, porwane w wir towarzyskich rozrywek. Viola bezustannie balowała, tańcowała i flirtowała podczas przyjęć, rautów i wyścigów konnych. Martha nauczyła ją kokieteryjnie upinać złote kędziory i ponętnie odsłaniać dekolt w wieczorowych kreacjach. Viola uczyła się pilnie i chętnie, lecz przecież sztukę zniewalania męskich serc i tak miała zapisaną w genach.

Przywołana do powrotu nastolatka zjechała do domu wzbogacona o przydatną wiedzę, jak dzięki zalotnym potrząsaniom lokami i trzepotaniu długich rzęs zjednywać sobie adoratorów i przeprowadzać swoją wolę. Co z tego, ze ojciec ma co do niej własne plany, myślała. Ona nie podda się, zdobędzie odpowiedniego mężczyznę, jednego z tych niebieskich ptaków, którzy życie spędzają na zabawach i swawolach, a wtedy uwolni się od przeklętych pereł i opuści przebrzydłe Broome na zawsze.

W kilka miesięcy później zaczęła popadać w rozpacz, że nie znajdzie właściwego mężczyzny. Czekała, czekała – i nic. Obserwując któregoś dnia z ganku wysiadających z powozu rodziców, przyrzekła sobie solennie, ze musi zachować cierpliwość. Nie będzie się dąsać i narzekać. Nie da ojcu pretekstu do kolejnego wybuchu irytacji albo do kolejnych podejrzeń. Nie znosiła go, ale jego wytrwałość i konsekwencja budziły w niej respekt. Ona też będzie taka – i wreszcie doczeka się swego szczęścia.

– Jak się udała herbatka? – zagadnęła, schodząc ku nim po schodach i siląc się na uprzejmy uśmiech.

– Paskudnie. Nie spotkaliśmy w hotelu nikogo z towarzystwa – prychnęła Jane Somerset.

– Jaka szkoda – westchnęła z ubolewaniem Viola, podając matce ramię.

Jane nie rozstawała się z mocno zasznurowanym, staromodnym gorsetem, który krępował ruchy i utrudniał stąpanie. Sapiąc i postękując, z trudem wspinała się po schodkach ocienionej werandy, uprzejmie podtrzymywana przez córkę.

– A na dodatek pieczeń była żylasta i twarda – gderała. – Co ten kucharz sobie wyobraża?

Sebastian Somerset zignorował utyskiwania żony.

– Viola – zwrócił się do córki, zdejmując kapelusz. – Tak wycięty dekolt jest wysoce niestosowny. Pamiętasz naszą rozmowę?

– Ależ tato – odparła cierpko pomimo danej sobie obietnicy, by go nie drażnić. – Uważasz, że powinien być jeszcze głębszy?

– Uważam, że powinnaś być mniej bezczelna!

– A ja uważam, że czepiasz się mnie z byle powodu! – wypaliła Viola i dumnym gestem odrzuciła bujne loki. – I tak nikt nie ma okazji mnie zobaczyć. Nikt nie dba o to, jak wyglądam, więc w czym problem?

– A Freddy Colson, to co? Ten chłopak też cię nie zadowala? Jeszcze się taki nie urodził, co by tobie dogodził?

Freddy Colson pod żadnym względem nie spełniał wymagań Violi. Ojciec upatrzył go na potencjalnego kandydata do jej ręki, bowiem ten niepozornej postury młodzieniec, bezbarwny i wymoczkowaty, obrał sobie za życiowy cel zarządzanie przedsięwzięciem Somerseta oraz inwestowanie zysków pryncypała. Freddy znał cenę każdego gwoździa w statkach przyszłego teścia, każdej beczułki ryżu wnoszonej na pokład i każdego kosza muszli znoszonego z pokładu. Viola była pewna, że jedynym jego marzeniem były funty i szylingi, a nie ona ani jakakolwiek inna kobieta.

– Freddy byłby najszczęśliwszy, gdyby mógł ożenić się z tobą – prychnęła. – W tej konkurencji zajęłabym dopiero drugie miejsce.

– Postanowiłaś koniecznie wyprowadzić mnie z równowagi, prawda? – warknął ojciec, gniewnie skubiąc krzaczaste wąsy.

– Postanowiłam ci wyjaśnić, że nie wyjdę za Freddy'ego Colsona, niezależnie od tego, czy zna się na interesach Somersetów, czy nie. – Viola usadziła zasapaną matkę w fotelu. – I że wybiorę na męża takiego kandydata, który będzie chciał stąd wyjechać.

– Jeśli tak się stanie, to cię wydziedziczę!

– Jeśli tak się stanie, uznam to za błogosławieństwo losu!

Po tych słowach odwróciła się na pięcie, zła na matkę, że nie zabrała w tym sporze głosu, i zła na siebie, że znów dała się sprowokować. Najbardziej była jednak zła na ojca, że postanowił zniszczyć jej życie.

Na resztę dnia zamknęła się w swoim pokoju.

Łóżko Archera było twarde i wąskie, lecz i tak wygodniejsze od pryczy, na której sypiał przez ostatnie tygodnie. Pościel pachniała czystością, a okno przysłaniała jasna moskitiera, chroniąca przed złośliwymi komarami, lecz przepuszczająca kojący powiew wieczornej bryzy. Do świtu spał twardo, głośno chrapiąc po obfitej kolacji złoconej z baraniej pieczeni, zakropionej szczodrą dawką whisky. O brzasku jakiś nieznany dźwięk wyrwał go ze snu.

Przez chwilę leżał czujny i napięty. Początkowo nie potrafił rozpoznać niczego niezwykłego. Gdzieś w oddali ujadały psy, bo w mieście roiło się od na wpół zdziczałych kundli, walczących o każdy ochłap. Potem dobiegł go głuchy pomruk dzwonu, dochodzący z pagody w pobliskiej chińskiej dzielnicy. Z dołu dochodził normalny o tej porze brzęk szklanek i sztućców, szykowanych przed otwarciem baru.

– Nie, Linc, nie chcę walczyć, nie będę z tobą walczył… Nie bądź głupcem… – mamrotał nieskładnie Tom, przewracając się niespokojnie z boku na bok. – Linc… nie!

Dopiero teraz Archer zdał sobie sprawę, co wyrwało go z drzemki – Tom znów miał złe sny. W pierwszym roku wojny z Hiszpanią często miewał nocne koszmary, niekiedy tak przerażające, ze trzeba go było budzić dla jego własnego bezpieczeństwa. Bywało, że dopiero po wielu minutach wracał do przytomności. Najwyraźniej i tym razem prześladują biedaka jakieś majaki, pomyślał Archer i zaczął rozważać, jaką obrać strategię. Czasami wystarczyło lekko śpiącym poruszyć, by odegnać zmory. Kiedy indziej trzeba było silnie nim wstrząsnąć i natychmiast obudzić.

– Nie! Nie po to tu jesteśmy, żeby walczyć między sobą… – wymamrotał ponownie Tom i nagle się uspokoił.

Tak, Tom był szlachetny i uczciwy nawet we śnie. Ochotników Pierwszego Oddziału Kawalerii rzeczywiście nie wysłano na Kubę po to, by ze sobą walczyli. W szeregach służyli nieokrzesani kowboje ramię w ramię z subtelnymi idealistami z wyższych sfer. To połączenie wytrawnego rozumu z brutalną siłą tworzyło prawdziwą mieszankę wybuchową, w której co rusz dochodziło do konfliktów, ale która gwarantowała zarazem wyjątkową skuteczność oddziału. Mimo różnic w wykształceniu i pochodzeniu ochotnicy umieli walczyć ze wspólnym wrogiem, Hiszpanami, którzy wysadzili w powietrze,,Maine''2 i gnębili kubański lud.

Prawdę mówiąc, Archera guzik obchodziło, co stanie się z ciemnoskórymi mieszkańcami odległej wyspy. Zaciągnął się do wojska na wezwanie Teddy'ego Roosevelta, bo armia stanowiła schronienie przed jego prywatnymi kłopotami. Tak się złożyło, że pewien farmer przegrał akurat do Archera niemal wszystkie oszczędności w pokera i uparł się udowodnić, że przeciwnik szachrował. Ponieważ zaś ów farmer nie mijał się z prawdą, Archer uznał, że fundując sobie bezpłatną wycieczkę na Kubę, nie tylko wyjdzie cało z opresji, ale też przy okazji zachowa dobre imię.

Tom, rzecz jasna, nie wstąpił do wojska z powodu tarapatów ani też z chęci poznawania świata. Potrafił głęboko wczuwać się w cierpienia bliźnich, jak gdyby to jemu z głodu kiszki grały marsza i jak gdyby to na jego szyi zaciskała się śmiertelna pętla. Ten wysportowany młodzieniec, świetny jeździec i wyborowy strzelec, był jedynym dziedzicem rodzinnej fortuny. Jego ojciec był potentatem kolejowym w znakomicie prosperującym w owych czasach San Francisco. Pewnego dnia Tom miał odziedziczyć niemałą połać miasta i olbrzymią fortunę. Nie bacząc jednak na nic, złożył swój los w ręce Roosevelta, mimo gróźb ojca, który zapowiadał, że zapisze majątek dalszym krewnym.

Tak oto Tom i Archer trafili do oddziału kawalerii i tak zaczęła się ich znajomość. Początkowo nie zwracali na siebie uwagi. Ale którejś nocy, w pewnej piwiarni w pobliżu Riverside Park w San Antonio, pewien sierżant od musztry, prostak i grubianin o imieniu Linc, a nazwisku Webster, zawziął się na Toma i postanowił swoje wojskowe talenty obrócić przeciwko niemu.