Dotyk magii - Maria V. Snyder - ebook

Dotyk magii ebook

Maria V. Snyder

4,3

Opis

Wszyscy magowie Iksji zostali straceni podczas wojskowego przewrotu. Tymczasem w sąsiedniej Sycji nadal są uprzywilejowaną kastą, co więcej czterech z nich zasiada w Radzie rządzącej państwem. Na Yelenie ciąży wyrok śmierci za stosowanie magii. Jedynym ratunkiem jest ucieczka do Sycji, jej ojczystej krainy, z której została porwana jako dziecko. Tutaj, w Twierdzy Magów, ma tylko rok na doskonalenie swego niezwykle rzadkiego magicznego daru. Jeżeli nie nauczy się go kontrolować, zginie. W Sycji nic nie układa się tak, jak się spodziewała. Czuje się samotna i obca. Tutejsze zwyczaje ją drażnią lub śmieszą, nie pamięta rodziców, a brat okazuje jej jawną wrogość. Niespodziewanie Yelena zostaje wciągnięta w rozgrywkę z siłami zła, tak pierwotnymi i silnymi, że mogą zagrozić istnieniu Sycji. Wszystko zaczyna się od porwań i brutalnych morderstw młodych adeptek magii. Ofiarom skradziono dusze, które mogą być dodatkowym źródłem ogromnej mocy. Podczas walki na śmierć i życie Yelena przekonuje się, że jej potężne magiczne zdolności są w takim samym stopniu darem, co przekleństwem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (84 oceny)
43
25
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akunia

Całkiem niezła

Spodziewałam się czegoś lepszego. Pierwsza cześć była o wiele bardziej ciekawa. Mam nadzieję że trzecia część porwie mnie jak pierwsza.
00
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

mnie się podoba ta opowieść i nie będę się czepiała
00
Lilo149

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Mamaala

Dobrze spędzony czas

tak samo ciekawa jak pierwsza
00

Popularność




Maria V. Snyder

Dotyk magii

Przełożył Janusz

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Irys.

Rozejrzałam się wokoło. Otaczająca nas dżungla kipiała życiem. Ścieżkę zarastały wielkie zielone krzewy, z gęstych zbitych koron drzew zwieszały się winorośle, a uszy rozdzierał nieustanny skrzek i świergot leśnego ptactwa. Małe zwierzęta futerkowe, które podążały za nami przez dżunglę, teraz zerkały na nas, ukryte za olbrzymimi liśćmi.

– Czyli gdzie? – spytałam, spoglądając na pozostałe trzy dziewczyny.

Wszystkie z zakłopotaniem wzruszyły ramionami. W dusznym, wilgotnym powietrzu ich cienkie bawełniane sukienki przesiąkły potem. Moje czarne spodnie i biała bluzka też lepiły się do spoconej skóry. Byłyśmy zmęczone dźwiganiem ciężkich plecaków po wąskich krętych ścieżkach dżungli i boleśnie pokąsane przez nieznane owady.

– W osadzie klanu Zaltana – odrzekła Irys. – Całkiem możliwe, że to twój rodzinny dom.

Przyjrzałam się bujnej roślinności, lecz nie dostrzegłam niczego, co przypominałoby osadę. Ilekroć w trakcie naszej wędrówki na południe Irys oznajmiała, że przybyłyśmy na miejsce, znajdowałyśmy się zazwyczaj pośrodku małego miasteczka lub wioski, gdzie były domy z drewna, kamienia lub cegły, otoczone przez zabudowania gospodarskie, łąki i pola.

Jaskrawo ubrani mieszkańcy witali nas, podejmowali posiłkiem i pośród gwaru i smakowitych zapachów słuchali naszej opowieści. Na koniec, przy akompaniamencie podekscytowanych okrzyków i głośno wyrażanych komentarzy, jedno z dzieci z naszej grupy, mieszkające dawniej w sierocińcu na północy, powracało na łono rodziny, o której istnieniu dotychczas nawet nie wiedziało.

– W osadzie? – powtórzyłam z niedowierzaniem.

Irys westchnęła. Kosmyki czarnych włosów wymknęły się z ciasno związanego koka, a z surowym wyrazem twarzy kłócił się błysk rozbawienia w szmaragdowych oczach.

– Yeleno, pozory niekiedy mylą. Posłuż się umysłem, a nie zmysłami – poleciła.

Śliskimi od potu dłońmi potarłam wzdłuż słojów mój kij, skupiając się na wyczuwaniu gładkiej powierzchni. W moim umyśle zapanowała pustka, przestałam słyszeć zgiełkliwe odgłosy dżungli, gdy wysyłałam na zewnątrz swą duchową świadomość. Po chwili, postrzegając wewnętrznym okiem, pełzałam wraz z wężem przez podszycie, szukając plamy słonecznego światła, a potem z jakimś długonogim zwierzęciem przebiegałam z łatwością po konarach drzew.

Następnie dotarłam wyżej i przemykałam pośród wierzchołków drzew z ludźmi. Ich umysły były otwarte i odprężone, zajęte wieściami z miasta i tym, co będzie na obiad. Lecz w jednym z umysłów wyczułam zaniepokojenie dźwiękami dochodzącymi z dżungli, z poziomu poszycia.

Coś jest nie w porządku, pomyślała ta osoba. Tam, w dole, kryje się ktoś obcy, być może ktoś groźny.

Kto się dostał do mojej głowy? – dociekałam, po czym pośpiesznie wycofałam się z powrotem do siebie.

Gdy Irys spojrzała na mnie, spytałam:

– Oni żyją na drzewach?

– Tak, Yeleno. Musisz jednak o czymś pamiętać. To, że jesteś w stanie wniknąć w czyjś umysł, wcale nie oznacza, że wolno ci nurkować w głębsze pokłady jego myśli. To pogwałcenie naszego Kodeksu Etycznego – powiedziała surowym tonem mistrza magii besztającego swego ucznia.

– Przepraszam – mruknęłam speszona.

– Zapominam, że wciąż jeszcze się uczysz. Musimy dotrzeć do Cytadeli i rozpocząć twoje regularne szkolenie, choć wygląda na to, że zabawimy tu trochę dłużej.

– Dlaczego?

– Nie mogę zostawić cię u twojej rodziny, jak uczyniłam z innymi dziećmi, a byłoby okrucieństwem natychmiast znowu im ciebie odebrać.

W tym momencie ktoś głośno krzyknął z góry:

– Venettaden!

Irys szybko uniosła rękę i coś mruknęła cicho, ale moje mięśnie stężały, zanim zdążyłam odepchnąć napierającą na nas magiczną moc. Po chwili szaleńczej paniki zdołałam uspokoić umysł, po czym zaczęłam wznosić mentalny mur obronny. Niestety magiczna siła burzyła cegły mojego muru równie szybko, jak je kładłam.

Irys, która najwyraźniej tego ataku w ogóle nie odczuła, zawołała w kierunku wierzchołków drzew:

– Przybywamy jako przyjaciele Zaltanian. Jestem Irys z klanu Jewelrose, czwarta magini w Radzie Sycji.

Pośród szczytów drzew rozbrzmiało kolejne nieznane słowo i magiczna moc uwolniła mnie ze swojej władzy. Ledwie się trzymałam, kolana mi się trzęsły. Osunęłam się na ziemię, czekając, aż słabość ustąpi. Bliźniaczki Gracena i Nickeely też upadły i pojękiwały cicho, a May rozcierała nogi.

– Po co tu przybyłaś, Irys Jewelrose? – zapytał ktoś z góry.

– Sądzę, że odnalazłam waszą zaginioną córkę. – Gdy między gałęziami spuszczono sznurową drabinkę, Irys powiedziała do nas: – Chodźmy, dziewczęta. Yeleno, przytrzymaj drabinkę, gdy będziemy się wspinały.

Ciekawe, kto później przytrzyma drabinkę dla mnie, pomyślałam cierpko, i natychmiast usłyszałam w głowie zirytowany głos Irys:

– Yeleno, bez trudu wejdziesz na to drzewo. Może powinnam kazać im wciągnąć drabinkę, kiedy przyjdzie twoja kolej, gdybyś wolała użyć liny z hakiem.

Oczywiście, miała rację. W Iksji ukrywałam się na drzewach przed moimi wrogami, nie mając do dyspozycji żadnych drabinek. Nawet teraz cieszyły mnie sporadyczne okazje do akrobatycznych spacerów po wierzchołkach drzew, dzięki czemu doskonaliłam swoje umiejętności.

Irys uśmiechnęła się do mnie, i znów usłyszałam ją w głowie:

– Być może masz wrodzoną zdolność chodzenia po drzewach.

Serce ścisnął mi skurcz niepokoju, gdy przypomniałam sobie Mogkana. Twierdził, że ciąży na mnie przekleństwo krwi rodu Zaltana. Nie miałam żadnego powodu ufać słowom tego nieżyjącego już maga z południa, jednak unikałam wypytywania Irys o Zaltanian, aby nie robić sobie próżnych nadziei, że należę do ich klanu. Wiedziałam, że nawet konając, Mogkan był zdolny wyciąć mi ostatni złośliwy numer.

Mogkan i syn generała Brazella, Reyad, uprowadzili mnie oraz wiele innych dzieci z Sycji. Regularnie dokonując porwań, sprowadzili do znajdującego się na Terytorium Iksji „sierocińca” Brazella ponad trzydzieścioro dziewcząt i chłopców, zamierzając wykorzystać ich do niecnych planów. Wszystkie te dzieci potencjalnie mogły zostać magami, gdyż pochodziły z rodzin posiadających potężne zdolności magiczne.

Irys wyjaśniła mi kiedyś, że taki talent to bardzo rzadki dar, a z każdego klanu wywodzi się jedynie garstka magów.

– Oczywiście im więcej jest ich w rodzinie – dodała – tym większa szansa, że w następnym pokoleniu pojawią się kolejni. Mogkan ryzykował, porywając dzieci w tak młodym wieku, gdyż magiczne uzdolnienia objawiają się dopiero po osiągnięciu dojrzałości.

– Dlaczego uprowadził więcej dziewcząt niż chłopców? – spytałam.

– Pośród naszych magów mężczyźni stanowią zaledwie trzydzieści procent, a Bain Bloodgood jako jedyny osiągnął pozycję mistrza magii.

Dobrze zapamiętałam te rozmowę, a teraz, przytrzymując sznurową drabinkę, zastanawiałam się, ilu Zaltanian jest magami.

Dziewczyny wetknęły za paski skraje sukienek. Irys pomogła May wejść na pierwsze szczeble drabinki, za nią podążyły Gracena i Nickeely.

Kiedy przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Sycji, dziewczęta bez wahania zamieniły mundurki z północy na jaskrawe bawełniane sukienki, jakie noszą niektóre kobiety na południu. Chłopcy zastąpili swoje mundury prostymi bawełnianymi spodniami i tunikami. Natomiast ja pozostałam w uniformie testerki żywności, czyli osoby, która sprawdza, czy potrawy nie są zatrute. Po jakimś jednak czasie upał i wilgotność skłoniły mnie do nabycia chłopięcych bawełnianych spodni i koszuli.

Gdy Irys również zniknęła w zielonym baldachimie tworzonym przez korony drzew, postawiłam but na pierwszym szczeblu. Nogi ciążyły mi jak z ołowiu. Z ociąganiem zaczęłam gramolić się po drabince. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymałam się, ogarnięta zwątpieniem. A jeśli ci ludzie wcale nie powitają mnie z otwartymi ramionami? Jeśli nie uwierzą, że jestem ich zaginioną córką? Jeżeli uznają mnie za zbyt dorosłą, by warto się mną przejmować?

Wszystkie dzieci, które już odnalazły swoje domy, zostały od razu zaakceptowane. Były w wieku od siedmiu do trzynastu lat, gdy rozdzielono je z rodzinami na zaledwie kilkuletni okres. Ich wiek, fizyczne podobieństwo do rodziców, nawet imiona – wszystko to sprawiało, że łatwo je było rozpoznać. Obecnie zostały nas tylko cztery dziewczyny: trzynastoletnie bliźniaczki Gracena i Nickeely, dwunastoletnia May oraz ja, dwudziestolatka.

Według Irys sześcioletnia dziewczynka z klanu Zaltana zaginęła przed czternastu laty. To bardzo długa nieobecność, i z całą pewnością nie jestem już dzieckiem. Jednakże byłam najstarszą osobą spośród porwanych, której udało się przetrwać niecne knowania Brazella.

Gdy uprowadzone dzieci osiągały dojrzałość, te spośród nich, u których stwierdzono zdolności magiczne, torturowano dopóty, dopóki nie oddały dusz Mogkanowi i Reyadowi. Następnie Mogkan wykorzystywał ich magię, by spotęgować własną magiczną moc, zamieniając jeńców w bezmyślnie wegetujące ciała pozbawione dusz.

To na barkach Irys spoczywał ciężar informowania rodzin o losie tych dzieci, lecz i tak czasem nawiedzało mnie poczucie winy, że jako jedyna zdołałam obronić się przed zakusami Mogkana, który usiłował usidlić moją duszę. Nieważne, że zapłaciłam za to olbrzymią cenę.

Rozpamiętywanie dramatycznych przejść w Iksji natychmiast przywołało obraz Valka i serce przeszyło mi uczucie bolesnej tęsknoty. Przytrzymując się jedną ręką szczebla drabinki, drugą dotknęłam wisiorka w kształcie motyla. Wyrzeźbił go dla mnie Valek. Być może zdołam obmyślić jakiś sposób, by bezpiecznie powrócić do Iksji. Pocieszające było to, że magiczne siły nie wybuchały już we mnie w chaotyczny, niekontrolowany sposób, co na północy stwarzało dla mnie wielkie zagrożenie, a ja zdecydowanie wolałabym być z Valkiem niż pośród tych obcych południowców zamieszkujących drzewa. Już sama nazwa południa, Sycja, pozostawiała mi niesmak na języku.

– Wchodź, Yeleno! – zawołała do mnie z góry Irys. – Czekamy na ciebie.

Przełknęłam nerwowo, przesunęłam dłonią po długim czarnym warkoczu i wyjęłam kilka drobnych pnączy winorośli, które się weń zaplątały. Pomimo długiej wędrówki przez dżunglę nie czułam się zbytnio zmęczona. Jestem wprawdzie niższa od większości Iksjan – mam zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu – jednak w ciągu ostatniego roku w Iksji wzmocniłam się bardzo i nabrałam muskulatury. Zawdzięczałam to lepszym warunkom życia, jako że przebyłam drogę od przymierania głodem w więziennym lochu do próbowania potraw komendanta Ambrose’a. Lecz choć fizycznie zyskałam na tej odmianie, nie mogłam powiedzieć tego samego o mojej psychice.

Potrząsnęłam głową, by odegnać te myśli. Skupiłam się na teraźniejszości i podjęłam wspinaczkę po drabince. Spodziewałam się, że na jej końcu będzie szeroki konar lub ulokowana na drzewie platforma pełniąca podobną funkcję co podest na klatce schodowej, lecz oto znalazłam się w pokoju!

Rozejrzałam się ze zdumieniem. Ściany i sufit zrobiono z powiązanych sznurami konarów i gałęzi. Przez szczeliny między nimi wpadały promienie słońca. W niewielkim pomieszczeniu były tylko cztery fotele z patyków powiązanych w pęki, wyściełane poduszkami z liści.

– Czy to ona? – zapytał Irys wysoki mężczyzna ubrany w bawełnianą tunikę i krótkie spodnie koloru liści. Jego włosy i skórę pokrywał zielony żel, przez ramię miał przewieszony łuk i kołczan ze strzałami. Domyśliłam się, że jest strażnikiem. Ale po co mu broń, skoro władał magią zdolną nas sparaliżować? Choć z drugiej strony, przecież Irys z łatwością odparła jego zaklęcie. Ciekawe, czy potrafiłaby również odbić strzałę?

– Tak – odpowiedziała.

– Na targu dotarły do nas pogłoski, że jesteś w okolicy, czwarta magini, i zastanawialiśmy się, czy złożysz nam wizytę. Proszę, zatrzymaj się u nas. Sprowadzę radnego.

Irys opadła na fotel, a dziewczęta zaczęły zwiedzać pokój, zachwycając się widokiem z jedynego okna. Przemierzyłam wąskie pomieszczenie. Strażnik zniknął, jakby przeszedł przez ścianę. Jednak gdy przyjrzałam się jej uważniej, odkryłam szczelinę, za którą znajdował się mostek, również zbudowany z gałęzi.

– Usiądź i odpręż się – rzekła do mnie Irys. – Jesteś tu bezpieczna.

– Nawet po tak gorącym i serdecznym powitaniu? – odparowałam ironicznie.

– To zwykły sposób postępowania. Odwiedziny gości podróżujących samodzielnie, na własną rękę, zdarzają się niezwykle rzadko. Z powodu zagrożenia ze strony drapieżnych zwierząt wędrowcy przemierzający dżunglę zwykle wynajmują przewodników z rodu Zaltana. Odkąd ci oznajmiłam, że udajemy się do ich wioski, jesteś poirytowana i niechętna. – Irys wskazała na moje nogi. – Przybrałaś bojową postawę, jakbyś szykowała się do ataku, a przecież ci ludzie to twoja rodzina. Dlaczego mieliby cię skrzywdzić?

Uświadomiłam sobie, że ściągnęłam z pleców moją broń i ściskam ją w dłoniach. Z wysiłkiem zdołałam się rozluźnić.

– Przepraszam... – Wsunęłam półtorametrowy kij z powrotem w uchwyt z boku plecaka.

Przyczyną mego napięcia był lęk przed nieznanym. Odkąd sięgałam pamięcią, w Iksji mówiono mi, że moja rodzina nie żyje, wbijano mi do głowy, że utraciłam ją na zawsze. Wierzyłam w to, a zarazem często marzyłam, że znajdę przybranych rodziców, którzy pokochają mnie i otoczą opieką. Porzuciłam tę fantazję, dopiero gdy Mogkan i Reyad poddali mnie swojemu eksperymentowi, a teraz miałam Valka i uważałam, że już nie potrzebuję rodziny.

– To nieprawda, Yeleno – powiedziała na głos Irys. – Twoja rodzina pomoże ci odkryć, kim jesteś i dlaczego się taką stałaś. Potrzebujesz jej bardziej, niż sądzisz.

– Chyba przed chwilą wspomniałaś, że czytanie w cudzych myślach stanowi naruszenie Kodeksu Etycznego – odrzekłam zła za to wtargnięcie w moje prywatne rozmyślania.

– Łączy nas relacja nauczyciela i ucznia. Godząc się na to, że mam zostać twoim mentorem, przyznałaś mi tym samym prawo wstępu do twego umysłu i dobrowolnie otworzyłaś mi do niego drzwi. Łatwiej byłoby zawrócić bieg wodospadu niż zerwać naszą więź.

– Nie przypominam sobie, żebym otwierała jakieś drzwi – burknęłam.

– Nie czyni się tego w sposób świadomy. – Irys w milczeniu przyglądała mi się przez dłuższą chwilę. – Obdarzyłaś mnie zaufaniem i lojalnością. Tylko tego trzeba do wytworzenia głębokiej więzi. Nigdy nie będę wtykać nosa w twoje intymne myśli, jednak mogę odczytywać powierzchniowe emocje.

Otworzyłam usta, by jej odpowiedzieć, lecz w tym momencie wrócił zielonowłosy strażnik.

– Chodźcie ze mną – polecił.

Kluczyliśmy między wierzchołkami drzew. Przemierzaliśmy korytarze i mostki łączące kolejne pokoje ulokowane wysoko nad ziemią. Z dołu w żaden sposób nie można by dostrzec tego labiryntu pomieszczeń. Przechodząc przez salony i mijając liczne sypialnie, nie napotkaliśmy żywej duszy. Rzucałam przelotne spojrzenia w głąb pokoi i zorientowałam się, że ozdobiono je tym, co można znaleźć w dżungli. Ze skorup orzechów kokosowych, orzeszków, leśnych jagód, pęków traw, gałązek i liści pomysłowo wykonano ścienne kotary, okładki książek, pudełka i statuetki. Ktoś stworzył nawet ze sklejonych białych i czarnych kamyków posążek jakiegoś zwierzęcia o długim ogonie.

– Irys, co to za stworzenia? – zapytałam, wskazując statuetkę.

– Valmury. Są bardzo inteligentne i wesołe. W dżungli żyją ich miliony. Odznaczają się też ciekawością. Pamiętasz, jak śledziły nas zza drzew?

Skinęłam głową, przypomniawszy sobie te małe ruchliwe stworzonka, które nigdy nie pozostawały w jednym miejscu na tyle długo, żebym mogła się im przyjrzeć. W innych pokojach dostrzegłam więcej posążków zwierząt, zrobionych z różnokolorowych kamieni. Zaparło mi dech w piersi, gdy pomyślałam o Valku i stworzeniach, które rzeźbił ze skalnych odłamków. Wiedziałam, że doceniłby kunszt, z którym wykonano te kamienne statuetki. Może będę mogła posłać mu jedną.

Nie wiedziałam, kiedy znów go ujrzę. Komendant wygnał mnie do Sycji, gdy zorientował się, że posiadam magiczne zdolności. Jeśli wrócę do Iksji, zostanę stracona na mocy wydanego przez niego wyroku śmierci, jednak nigdy wprost nie zabronił mi kontaktowania się z przyjaciółmi, których tam pozostawiłam.

Szybko odkryłam, dlaczego nie spotkaliśmy nikogo w trakcie naszej wędrówki przez wioskę. Wkroczyliśmy do wielkiej owalnej świetlicy, w której zgromadziło się jakieś dwieście osób. Zapewne byli to wszyscy mieszkańcy osady. Tłoczyli się w ławkach z rzeźbionego drewna otaczających wielkie kamienne palenisko.

Gdy weszliśmy, umilkły rozmowy, a wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Ciarki przebiegły mi po skórze. Miałam wrażenie, że ci ludzie przyglądają się uważnie mojej twarzy, ubraniu i zabłoconym butom. Z ich min wywnioskowałam, że czują się rozczarowani. Stłumiłam chęć, by ukryć się za plecami Irys. Pożałowałam, że nie wypytałam jej dokładniej o klan Zaltana.

W końcu jakiś stary człowiek wystąpił naprzód.

– Jestem Bavol Cacao Zaltana, radny reprezentujący klan. Czy ty nazywasz się Yelena Liana Zaltana?

Zawahałam się. To nazwisko zabrzmiało w moich uszach sucho, oficjalnie i obco.

– Mam na imię Yelena – odrzekłam.

Przez tłum przecisnął się młody mężczyzna, był zaledwie kilka lat starszy ode mnie. Zatrzymał się obok radnego i wbił we mnie przenikliwe spojrzenie zielonych oczu. Jego twarz wykrzywił grymas nienawiści i obrzydzenia. Poczułam na ciele lekkie muśnięcie magicznej energii.

– Ona zabijała! – zawołał. – Śmierdzi krwią!

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez tłum Zaltanian przeszedł szmer. Wszyscy patrzyli na mnie z wrogością, wstrętem i oburzeniem. Schowałam się za Irys, w nadziei że magini powstrzyma negatywną siłę emanującą z ich oczu.

– Leif, zawsze niepotrzebnie dramatyzujesz – upomniała Irys młodego człowieka. – Yelena miała ciężkie życie. Nie wydawaj sądów o sprawach, o których nic nie wiesz. – Gdy skulił się pod jej karcącym spojrzeniem, dodała: – Ja też cuchnę krwią, nieprawdaż?

– Ale ty jesteś czwartą maginią.

– A zatem wiesz, jak postępowałam i dlaczego. Proponuję, żebyś dowiedział się, jakim przeciwnościom twoja siostra musiała stawić czoło w Iksji, zanim zaczniesz obrzucać ją oskarżeniami.

Leif zacisnął szczęki, a mięśnie na jego szyi naprężyły się, gdy z wysiłkiem pohamował ostrą ripostę. Zaryzykowałam kolejne szybkie zerknięcie na zgromadzonych ludzi. Na ich obliczach malowały się teraz troska i niepokój, a nawet zmieszanie. Kobiety z rodu Zaltana były ubrane w sukienki bez rękawów albo spódnice sięgające do kolan i bluzki z krótkimi rękawami, zdobione barwnymi wzorami w kwiaty. Mężczyźni nosili jasne tuniki i proste spodnie. Wszyscy chodzili boso, a większość była szczupła i opalona na brąz.

Dopiero teraz dotarły do mnie słowa Irys. Chwyciłam ją za ramię.

– Mam brata? – wysłałam jej pytanie.

Uśmiechnęła się kącikiem ust, a potem usłyszałam w mojej głowie:

– Tak, masz brata. To twoje jedyne rodzeństwo. Wiedziałabyś już o tym, gdybyś nie zmieniała tematu za każdym razem, gdy próbowałam opowiedzieć ci o rodzie Zaltana.

No, po prostu wspaniale! Najwyraźniej pech mnie nie opuszcza. Sądziłam, że wszystkie moje kłopoty skończyły się, kiedy wydostałam się poza granice Terytorium Iksji. Dlaczego cokolwiek z tego, co tu się dzieje, miałoby mnie zdziwić? Podczas gdy wszyscy inni Sycjanie mieszkają w wioskach na ziemi, akurat moja rodzina gnieździ się na drzewach. Przyjrzałam się Leifowi, szukając oznak naszego rodzinnego podobieństwa. Krzepka muskularna sylwetka i mocna wydatna szczęka wyróżniały go spośród pozostałych członków klanu, charakteryzujących się szczupłą i gibką budową. Jedynie czarne włosy i zielone oczy mieliśmy takie same.

W tej krępującej chwili zapragnęłam władać zaklęciem zapewniającym niewidzialność i przyrzekłam sobie, że później zapytam Irys, czy taka magiczna formuła w ogóle istnieje.

Podeszła do nas starsza kobieta mniej więcej mojego wzrostu. Gdy się zbliżała, rzuciłam Leifowi ostre spojrzenie, a on spuścił głowę. Gdy kobieta mnie objęła, byłam tak zaskoczona, że aż się wzdrygnęłam. Jej włosy pachniały bzem.

– Marzyłam o tym od czternastu lat. – Objęła mnie jeszcze mocniej. – Tak bardzo tęskniłam za moją małą córeczką.

Te słowa przeniosły mnie w czasie, cofnęły w przeszłość do okresu, gdy byłam sześcioletnią dziewczynką. Otoczyłam kobietę ramionami i wybuchnęłam płaczem. Czternaście lat życia bez matki wytworzyło we mnie przekonanie, że gdy w końcu ją spotkam, zachowam stoicki spokój. Podczas podróży na południe wyobrażałam sobie, że gdy już ją ujrzę, oczywiście będę zaciekawiona, ale pozostanę chłodna i niewzruszona. Niemal słyszałam, jak mówię:

– Miło mi cię poznać, ale naprawdę musimy już ruszać dalej, gdyż chcemy jak najszybciej dotrzeć do Cytadeli.

Dlatego byłam rozpaczliwie nieprzygotowana na zalewające mnie fale gwałtownych uczuć. Przywarłam do matki, jakby tylko ona mogła ocalić mnie od utonięcia.

Z oddali dobiegł mnie głos Bavola Cacao:

– Niech wszyscy wracają do pracy. Gościmy u siebie czwartą maginię, dlatego wieczorem urządzimy uroczyste przyjęcie. Petal, przygotuj pokoje gościnne. Będzie potrzebnych pięć łóżek.

Wypełniający świetlicę gwar głosów z wolna cichł. Dopiero gdy sala niemal całkiem opustoszała, kobieta o miłej owalnej twarzy – moja matka – wypuściła mnie z objęć. Wciąż jeszcze trudno mi było tak o niej myśleć. Przecież w rzeczywistości może wcale nie być moją matką. A nawet jeśli nią jest, to czy mam prawo ją tak nazywać po tylu latach rozłąki?

– Twój ojciec ogromnie się ucieszy. – Odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów. W długich warkoczach widniały siwe pasma, a bladozielone oczy lśniły od niewypłakanych łez.

– Skąd wiesz? – spytałam. – Mogę nie być waszą...

– Czuję to. Twoja dusza doskonale wypełnia pustkę w moim sercu. Nie mam cienia wątpliwości, że jesteś moją córką. Mam nadzieję, że będziesz nazywała mnie matką, ale jeśli nie potrafisz się na to zdobyć, możesz mi mówić Perl.

Otarłam łzy chusteczką, którą mi podała. Rozejrzałam się, szukając wzrokiem ojca. Ojciec. Kolejne słowo grożące zrujnowaniem resztki emocjonalnej równowagi, jaka mi jeszcze pozostała.

– Twój ojciec zbiera próbki roślin poza osadą – wyjaśniła Perl, jakby czytała w moich myślach. – Wróci, gdy tylko dotrze do niego wieść o twoim powrocie. – Odwróciła głowę. Podążyłam za jej spojrzeniem i zobaczyłam stojącego w pobliżu nas Leifa. Ramiona skrzyżował na piersi, dłonie zacisnął w pięści. – Poznałaś już swojego brata. Nie stój tam tak, Leif. Podejdź i przywitaj się stosownie z siostrą.

– Nie mogę znieść tego zapachu. – Odwrócił się do nas plecami i wymaszerował z sali.

– Nie przejmuj się jego zachowaniem – powiedziała matka. – Jest nadmiernie wrażliwy. Ciężko przeżył twoje zniknięcie. Został obdarzony potężną magiczną mocą, ale ta moc jest... – Zamilkła na chwilę. – Jest czymś wyjątkowym. Leif umie wyczuć, gdzie i co zrobiła dana osoba. Nie odkrywa jednak szczegółów, tylko rozpoznaje ogólną aurę. Rada zwraca się do niego o pomoc przy tropieniu sprawców zbrodni i rozstrzyganiu sporów, a także po to, by orzekł, czy podejrzany jest winny popełnienia danego przestępstwa. – Potrząsnęła głową. – Członkowie rodu Zaltana władający magią posiadają niezwykłe zdolności. A ty, Yeleno? Czuję przepływającą przez ciebie magiczną moc. – Uśmiechnęła się przelotnie. – To moja skromna umiejętność. Jaki ty masz talent?

Spojrzeniem poprosiłam Irys o pomoc.

– Magiczne zdolności wydobyto z niej siłą i do niedawna nie potrafiła ich kontrolować. Musimy dopiero ustalić, jaka jest specjalność Yeleny – wyjaśniła.

– Siłą? – powtórzyła pobladła matka.

Dotknęłam jej ramienia i rzekłam uspokajająco:

– Teraz już wszystko w porządku.

Perl przygryzła wargi.

– Czy ta moc może w niej gwałtownie wybuchnąć?

– Nie. Wzięłam Yelenę pod swoją opiekę i do pewnego stopnia nauczyła się już nad nią panować. Jednak bym mogła więcej ją nauczyć o magii, musi dotrzeć do Twierdzy Magów.

Matka chwyciła mnie mocno za ramiona.

– Musisz opowiedzieć mi o wszystkim, co ci się przydarzyło, odkąd cię nam zabrano.

– Ja... – Urwałam, gdyż tak długo tłumione uczucia ścisnęły mnie za gardło.

Z pomocą przyszedł mi Bavol Cacao, który zwrócił się do Irys:

– Czwarta magini, to zaszczyt dla klanu Zaltana, że wybrałaś kogoś z nas na swoją uczennicę. A teraz pozwólcie, że zaprowadzę was do waszych pokoi, abyście mogły odświeżyć się i odpocząć przed wieczorną ucztą.

Poczułam niezmierną ulgę, chociaż wyraz determinacji na twarzy matki ostrzegł mnie, że jeszcze nie skończyła mnie wypytywać. Gdy Irys i trzy dziewczynki ruszyły za Bavolem Cacao do naszych kwater, mocniej zacisnęła dłonie na moich ramionach.

– Perl, będziesz miała jeszcze mnóstwo czasu, żeby nacieszyć się swoją córką – rzekł do niej radny.

Puściła mnie i cofnęła się o krok.

– Tak, oczywiście. Zobaczymy się wieczorem. Poproszę twoją kuzynkę Nutty, żeby pożyczyła ci na przyjęcie odpowiedni strój.

W drodze do swojego pokoju uśmiechnęłam się. Choć dzień obfitował w wydarzenia, moja matka czujnie zauważyła, jak jestem ubrana.

Wieczorne przyjęcie zaczęło się jako stateczna kolacja, potem jednak przekształciło się w swobodne party, choć gospodarze mogliby się poczuć urażeni tym, że przed spożyciem licznych owoców wyłożonych na paterach i mocno przyprawionych mięs sprawdzałam, czy nie zawierają trucizny. Trudno się pozbyć starych nawyków.

Nocne powietrze przenikała woń kadzidełek z citronelli zmieszana z wilgotnym zapachem ziemi. Po posiłku wielu Zaltanian wyjęło instrumenty muzyczne wykonane z bambusów powiązanych szpagatem. Niektórzy puścili się w tany, a inni śpiewali przy akompaniamencie muzyki. Przez cały czas małe valmury zeskakiwały z krokwi sufitu i hasały po podłodze. Dowiedziałam się, że kilkoro moich kuzynów oswoiło je i trzyma jako zwierzęta domowe. Futerka tych zwierząt zdobią czarne, białe, pomarańczowe i brązowe łaty. Inne valmury baraszkowały w kątach sali albo podkradały jedzenie ze stołów. May i bliźniaczki były zachwycone dokazującymi stworzeniami o długich ogonach. Gracena usiłowała nakłonić złocistobrązowego valmura, żeby jadł jej z ręki.

Matka usiadła obok mnie, natomiast Leif, jako jeden z nielicznych, nie zjawił się na przyjęciu. Miałam na sobie żółto-fioletową sukienkę z wzorem w lilie, pożyczoną od Nutty. Włożyłam to okropne ubranie tylko dlatego, żeby sprawić przyjemność Perl.

Byłam wdzięczna losowi, że nie ma tu moich przyjaciół, Ariego i Janca, żołnierzy z Iksji. Pękliby ze śmiechu, gdyby zobaczyli mnie w takim jarmarcznym stroju. Choć z drugiej strony, tak strasznie za nimi tęskniłam! I mówiąc szczerze, żałowałam, że nie mam ich przy sobie. Niechby sobie ze mnie kpili, bylebym tylko znów zobaczyła szelmowski błysk w oczach Janca.

– Za kilka dni będziemy musiały opuścić waszą osadę – rzekła Irys do Bavola, przekrzykując zgiełk.

Jej oświadczenie zwarzyło nastrój ludziom, którzy siedzieli w pobliżu nas i też je usłyszeli.

– Dlaczego chcecie odejść tak szybko? – stroskanym głosem spytała moja matka, marszcząc brwi.

– Muszę jeszcze odstawić pozostałe dziewczynki do ich domów, a już zbyt długo przebywam z dala od Cytadeli i Twierdzy Magów – odrzekła Irys.

Znużenie w jej głosie przypomniało mi, że niemal od roku nie widziała swojej rodziny. Ukrywanie się i szpiegowanie na terytorium Iksji nadszarpnęło jej siły.

Przy naszym stole na chwilę zapadła cisza. Nagle matka rozpromieniła się i powiedziała:

– Możesz zostawić Yelenę tutaj, gdy będziesz odprowadzała dziewczynki.

– Wracając po nią, musiałaby nadłożyć drogi – wtrącił Bavol Cacao.

Perl rzuciła mu gniewne spojrzenie. Widziałam, że zastanawia się gorączkowo.

– Już wiem! – zawołała. – Leif może zabrać Yelenę do Cytadeli. Za dwa tygodnie ma się tam spotkać w pewnej sprawie z pierwszą maginią.

Targały mną sprzeczne uczucia. Pragnęłam tu zostać, lecz zarazem obawiałam się rozłąki z Irys. Ci ludzie stanowili moją rodzinę, jednak byli dla mnie obcy. Nie potrafiłam pozbyć się nawyku ostrożności, który wykształciłam w sobie podczas pobytu w Iksji. A podróżowanie z Leifem wydawało mi się czymś równie nie do przyjęcia jak wypicie zatrutego wina.

Zanim ktokolwiek zdołał wyrazić zgodę lub sprzeciw, matka ucięła wszelką dyskusję, mówiąc:

– Tak, to doskonałe rozwiązanie.

Nazajutrz rano spanikowałam, gdy Irys przed odejściem zarzuciła na ramię plecak.

– Nie zostawiaj mnie tutaj samej – rzekłam błagalnym tonem.

– Nie będziesz sama. Doliczyłam się trzydzieściorga pięciorga twoich kuzynów i całego mnóstwa ciotek i wujów. – Roześmiała się. – Poza tym powinnaś spędzić trochę czasu z rodziną i nauczyć się jej ufać. Spotkamy się w Twierdzy Magów, która leży w obrębie murów Cytadeli, a do tego czasu nadal ćwicz kontrolę nad magiczną mocą.

– Rozkaz.

– Twoja rodzina jest bardzo fajna – powiedziała May, obejmując mnie mocno. – Mam nadzieję, że moja też mieszka na drzewach.

Poprawiłam jej warkocze.

– Postaram się kiedyś cię odwiedzić.

Irys rzekła:

– Możliwe, że May w sezonie zimowym będzie uczęszczać do szkoły w Cytadeli, jeśli uda się jej uzyskać dostęp do źródła magicznej mocy.

– To byłoby wspaniale! – wykrzyknęła dziewczynka.

Bliźniaczki również uściskały mnie serdecznie.

– Życzę ci szczęścia – rzekła z uśmiechem Gracena. – Będziesz go potrzebowała.

Zeszłam za nimi po sznurowej drabince, żeby jeszcze raz się pożegnać. Na dole w dżungli powietrze było chłodniejsze. Patrzyłam, jak Irys i dziewczynki oddalają się wąskim szlakiem, aż wreszcie zniknęły mi z oczu. Gdy zostałam sama, poczułam się tak krucha i bezbronna, jakbym była z cienkiego papieru i mógłby mnie porwać na strzępy najlżejszy powiew wiatru.

Pragnąc odwlec powrót do osady na szczytach drzew, przyjrzałam się otoczeniu. Wysoko nad głową plątanina gałęzi i konarów tworzyła coś w rodzaju zielonego baldachimu, całkowicie kryjąc podniebną siedzibę klanu Zaltana, a gęsta roślinność uniemożliwiała mi zapuszczenie wzroku w którymkolwiek kierunku. Mimo głośnego harmidru czynionego przez owady, słyszałam gdzieś w pobliżu cichy szum i plusk płynącej wody. Nie potrafiłam jednak przedrzeć się przez zbite zarośla, by ją odnaleźć.

Spocona i zmęczona, a także poirytowana tym, że stanowię cel ataku dla niezliczonych komarów, zrezygnowałam w końcu z poszukiwań i wspięłam się po drabince. Na górze powietrze było ciepłe i suche, lecz szybko zgubiłam się w labiryncie pokoi.

Ludzie, których twarzy nie rozpoznawałam, pozdrawiali mnie skinieniem głowy lub uśmiechem. Inni z kolei marszczyli brwi i odwracali się ode mnie. Nie miałam pojęcia, gdzie jest mój pokój ani co właściwie mam tu robić, ale nie chciałam o nic pytać. Nie pociągała mnie perspektywa opowiedzenia matce historii mojego życia. Wiedziałam, że tego nie uniknę, jednak w tym momencie nie potrafiłam się na to zdobyć. Niemal rok trwało, zanim na tyle zaufałam Valkowi, by opowiedzieć mu o sobie, więc jak mogłabym wyjawić moje dramatyczne przejścia komuś, kogo dopiero co poznałam?

Tak więc wędrowałam na chybił trafił po osadzie, szukając miejsca, skąd mogłabym wypatrzyć rzekę, której plusk usłyszałam na dole, jednak wszystkie widoki zasłaniała gęstwa bujnej zieleni. Kilka razy udało mi się dostrzec szarą gładź skalistego stoku góry. Irys wyjaśniła mi kiedyś, że dżungla Illiais wyrosła w głębokiej dolinie, poniżej krawędzi płaskowyżu Daviian. Wciśnięta między zakrzywione zbocza, ma osobliwy kształt i tylko z jednej strony pozostawia dostęp dla podróżników.

– To położenie bardzo ułatwia obronę – wyjaśniła Irys. – Nie można wspiąć się na płaskowyż po skalnych ścianach ani zejść z płaskowyżu w dolinę.

Gdy kołysałam się na sznurowym mostku, ćwicząc utrzymywanie równowagi, usłyszałam czyjś głos i zaskoczona musiałam błyskawicznie chwycić się poręczy, żeby nie spaść.

– Słucham? – rzuciłam, starając się odzyskać równowagę.

– Pytałam, co robisz? – powtórzyła Nutty, która już stała na końcu mostka.

– Podziwiam panoramę. – Zatoczyłam ręką półkole.

Poznałam z jej pełnej powątpiewania miny, że mi nie uwierzyła.

– Chodź ze mną, jeśli chcesz zobaczyć naprawdę piękny widok. – Ruszyła energicznym krokiem.

Z trudnością za nią nadążałam, gdy gnała na skróty po konarach drzew, zgrabnie chwytając się pnączy winorośli. Gibkie sprężyste ruchy szczupłych nóg i ramion przywiodły mi na myśl valmura. Kiedy weszła w słoneczną plamę, jej skóra i włosy koloru klonu zalśniły złociście.

Musiałam przyznać, że pobyt na południu ma jedną zaletę. Nie byłam już jedyną osobą ze śniadą cerą. Wyglądałam jak wszyscy wokoło i miałam wrażenie, że odnalazłam tu swoje miejsce. Z drugiej strony żyłam jednak tak długo na północy pośród Iksjan o bladej karnacji, że nie byłam przygotowana na widok tylu rozmaitych odcieni brązowej skóry. Gdy wkroczyliśmy na teren Sycji, z zakłopotaniem zdałam sobie sprawę, że gapię się zdumiona na ludzi o ciemniejszej mahoniowej opaleniźnie.

Nutty zatrzymała się tak nagle, że omal na nią nie wpadłam. Stałyśmy na kwadratowej platformie umieszczonej na najwyższym drzewie, toteż nic nie zasłaniało nam widoku.

W dole szmaragdowy dywan dżungli rozciągał się aż do dwóch urwistych skalnych ścian, usytuowanych naprzeciwko siebie pod pewnym kątem. W miejscu, gdzie się łączyły, spadał olbrzymi wodospad, wzbijając chmurę wodnego pyłu. Za górną krawędzią skalnych urwisk ujrzałam rozległą płaską równinę ubarwioną brązami, żółcią i złotem.

– Czy to płaskowyż Daviian? – zapytałam.

– Tak. Z powodu skąpych opadów deszczu nie rośnie tam nic oprócz dzikich preryjnych traw. Piękny, prawda?

– Piękny to za mało powiedziane.

Nutty skinęła głową i przez dłuższą chwilę stałyśmy w milczeniu, podziwiając wspaniały krajobraz. W końcu jednak górę wzięła we mnie ciekawość i zaczęłam wypytywać kuzynkę o dżunglę, a potem skierowałam rozmowę na klan Zaltana.

– Dlaczego nazywają cię Nutty? – spytałam.

– W rzeczywistości nazywam się Hazelnut Palm Zaltana, ale od dzieciństwa wszyscy wołają na mnie Nutty.

– Więc Palm to twoje drugie imię?

– Nie. – Kuzynka zeskoczyła z platformy na podtrzymujące ją konary drzewa. Zatrzęsły się liście, a po chwili wdrapała się z powrotem i podała mi kilka brązowych orzechów. – Palm, od drzewa palmy, to nazwisko mojej rodziny, a Zaltana to nazwa klanu. Każdy, kto poślubia kogokolwiek z nas, musi przybrać to miano, ale w obrębie klanu istnieją różne rodziny. Spójrz, rozłup je w ten sposób. – Wzięła ode mnie jeden z orzechów i uderzyła nim o najbliższą gałąź, odsłaniając jego wnętrze. – Twoja rodzina nosi nazwisko Liana, czyli „winorośl”, a imię Yelena znaczy „lśniąca”. Każdy dostaje imię pochodzące od czegoś w dżungli albo oznaczające coś w starym języku Illiais, którego zmuszeni jesteśmy się uczyć. – Nutty z irytacją przewróciła oczami. – Masz szczęście, że cię to ominęło. – Szturchnęła mnie palcem. – Nie musiałaś też radzić sobie z okropnymi starszymi braćmi! Wpakowałam się kiedyś w kłopoty przez to, że związałam mojego brata pnączem winorośli i zostawiłam wiszącego... Och, na kłębowisko żmij, zapomniałam o czymś! Chodź! – Pognała po gałęziach drzew.

– O czym zapomniałaś? – spytałam, biegnąc za nią.

– Miałam zaprowadzić cię do twojej matki. Od rana cię szuka. – Nutty tylko trochę zwolniła, pokonując sznurowy mostek. – Wujek Esau wrócił z wyprawy.

Jeszcze jeden członek rodziny, którego poznam. Przez chwilę rozważałam, czy się jej nie zgubić, jednak wspomniawszy wrogie spojrzenia, którymi obrzucali mnie niektórzy z kuzynów, postanowiłam trzymać się Nutty. Dogoniłam ją i złapałam za ramię.

– Zaczekaj... – wysapałam. – Powiedz mi, dlaczego tak wielu Zaltanian spogląda na mnie gniewnie? Czy chodzi o ten zapach krwi?

– Nie. Wszyscy wiedzą, że Leif wszędzie widzi zło, gdyż chce zwrócić na siebie uwagę. – Zamilkła na chwilę. – Rzecz w tym, że większość z nich uważa, iż w rzeczywistości wcale nie należysz do naszego klanu, tylko jesteś szpiegiem Iksji.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Żartujesz, prawda? – powiedziałam. – Nie mogą uważać mnie za szpiega.

Gdy Nutty potrząsnęła głową, jej kucyki zakołysały się zabawnie, co kontrastowało z poważną miną.

– Krążą takie pogłoski, chociaż nikt nie odważy się wspomnieć o tym choćby słowem ciotce Perl i wujowi Esauowi.

– Dlaczego tak myślą?

Kuzynka szeroko otworzyła jasnobrązowe oczy, jakby dziwiła się mojej naiwności.

– Spójrz na swoje ubranie. – Wskazała czarne spodnie i białą koszulę. – Powszechnie wiadomo, że wszyscy mieszkańcy północy muszą nosić mundury. Ludzie u nas mówią, że gdybyś naprawdę pochodziła z południa, nie chciałabyś już nigdy więcej włożyć spodni.

Zerknęłam na pomarańczową spódniczkę Nutty. Jej skraj wetknęła za brązowy futrzany pasek, a pod spodem miała krótkie żółte spodenki.

Ignorując moje spojrzenie, dorzuciła:

– Poza tym nosisz broń.

Istotnie, nie rozstawałam się tu z moim kijem, bo zawsze byłam gotowa poćwiczyć. Niestety tylko świetlica była wystarczająco dużym do tego celu pomieszczeniem, ale zawsze panował w niej tłok. Prawdopodobnie nie był to najlepszy moment, żeby wspomnieć Nutty o przypiętym do uda nożu sprężynowym.

– Kto mówi takie rzeczy? – spytałam.

– Różni ludzie. – Wzruszyła ramionami.

– Aha... – Czekałam w milczeniu.

Presja tej ciszy wymusiła na niej bardziej szczegółową odpowiedź:

– Leif opowiada na prawo i lewo, że wyczuwa w tobie coś złego. Mówi, że jako twój brat potrafi najlepiej cię rozszyfrować. – Podwinęła rękaw jaskrawej bawełnianej bluzki. – Mieszkańcy Sycji bardzo się boją, że pewnego dnia komendant nas zaatakuje. Sądzimy, że szpiedzy z północy zbierają informacje o naszym systemie obronnym. Wprawdzie Leif często reaguje przesadnie, ale posiada wielką magiczną moc, dlatego prawie wszyscy mu uwierzyli, że jesteś szpiegiem.

– A co ty myślisz?

– Sama nie wiem. Zaczekam i przekonam się, co jest prawdą.

Spuściła wzrok na swoje opalone i pokryte odciskami stopy. To też wyróżniało mnie spośród członków klanu Zaltana. Nadal nosiłam skórzane buty.

– Bardzo rozsądnie – stwierdziłam.

– Tak uważasz?

– Owszem.

Nutty uśmiechnęła się, jasnobrązowe oczy rozbłysły. Spostrzegłam na małym nosku drobne piegi.

Ruszyła dalej, prowadząc mnie do mojej matki. Szłam za nią, rozmyślając o oskarżeniach o szpiegowanie na rzecz Iksji. Nie byłam szpiegiem, ale nie mogłam też powiedzieć, że jestem prawdziwą mieszkanką południa. Co więcej, wcale nie byłam pewna, czy chcę, by nazywano mnie Sycjanką. Znalazłam się na południu z dwóch powodów: by uniknąć egzekucji, na którą mnie skazano, oraz by nauczyć się posługiwania zdolnościami magicznymi. Odnalezienie rodziny było dodatkową radosną niespodzianką i nie zamierzałam pozwolić, by głupie plotki zakłóciły mój pobyt w wiosce. Postanowiłam, że od tej chwili nie będę zwracała uwagi na żadne krzywe spojrzenia.

Nie mogłam jednak zignorować furii matki, gdy wraz z Nutty dotarłam do mieszkania rodziców.

– Gdzie byłaś? – rzuciła ostro Perl.

– Odprowadziłam Irys, a potem... – Urwałam, gdyż wszelkie wyjaśnienia zabrzmiałyby nieprzekonująco w obliczu jej głębokiego oburzenia.

– Nie widziałam cię czternaście lat, a teraz mogę z tobą spędzić zaledwie dwa tygodnie, zanim znów mnie opuścisz. Jak możesz być tak samolubna? – rzekła matka z wyrzutem i osunęła się na krzesło, jakby uszła z niej cała energia.

– Przepraszam...

– Nie, to ja przepraszam – weszła mi w słowo. – Chodzi po prostu o to, że twoja mowa i zachowanie są tak bardzo inne. Wrócił ojciec i pragnie cię ujrzeć. Leif doprowadza mnie do szału swoimi oskarżeniami, a ja nie chcę, żeby moja córka odeszła stąd, czując się wciąż kimś obcym.

Zgarbiłam się pod ciężarem przygnębienia i poczucia winy. Ale cóż, matka prosiła mnie o bardzo wiele, a ja wiedziałam, że i tak w jakiś sposób ją zawiodę.

– Twój ojciec chciał obudzić cię w środku nocy – mówiła dalej. – Skłoniłam go, żeby zaczekał, a teraz od rana szukał cię po całej wiosce. W końcu wysłałam go pod jakimś pretekstem na piętro naszego domu. – Szeroko rozłożyła ramiona. – Musisz nam wybaczyć, jeśli zbyt szybko i niecierpliwie pragniemy się do ciebie zbliżyć. Zjawiłaś się tak nieoczekiwanie... Chciałam, abyś przenocowała u nas, jednak Irys ostrzegła mnie, żebym cię nie przynaglała. – Odetchnęła głęboko. – Ale to czekanie mnie zabija! Pragnę jedynie objąć cię i trzymać w ramionach jak matka córkę...

Lecz wbrew tym słowom ręce opadły jej bezwładnie na kolana. Siedziała przybita w niebiesko-białej sukience bez rękawów.

Nie potrafiłam nic na to odpowiedzieć. Irys miała rację. Potrzebowałam czasu, by się oswoić z gwałtownymi emocjonalnymi oczekiwaniami mojej rodziny, choć zarazem potrafiłam wczuć się w psychiczną sytuację matki. Z każdym dniem coraz mocniej tęskniłam do Valka, ale utrata dziecka była z pewnością czymś o wiele bardziej bolesnym...

Stojąca przy drzwiach Nutty z zakłopotaniem skubała kucyki. Matka dopiero teraz zdała sobie sprawę z jej obecności.

– Nutty, czy możesz przynieść tutaj rzeczy Yeleny z jej kwatery?

– Naturalnie, ciociu Perl. Przyniosę je szybciej, niż nietoperz curari paraliżuje valmura. – Zafurkotała pomarańczową spódniczką i już jej nie było.

– Możesz zamieszkać w naszym pokoju gościnnym. – Matka przycisnęła dłoń do piersi. – Właściwie to twój pokój.

Mój pokój... Zabrzmiało to tak zwyczajnie. Nigdy dotąd nie miałam własnego kąta. Usiłowałam sobie wyobrazić, jak mogłabym go ozdobić i uczynić naprawdę moim, ale nic nie przychodziło mi do głowy. W życiu, które wiodłam w Iksji, nie istniały żadne wyjątkowe przedmioty, takie jak zabawki, podarki czy wyroby artystyczne. Musiałam się powstrzymać, by nie parsknąć gorzkim śmiechem. Jedynym pomieszczeniem, które mogłabym nazwać własnym, była więzienna cela.

Perl poderwała się z krzesła.

– Yeleno, proszę, usiądź. Przygotuję dla nas obiad. Jesteś chuda jak szczapa. – Wychodząc pośpiesznie z pokoju, zawołała w kierunku sufitu: – Esau, przyszła Yelena. Zejdź na herbatę.

Gdy zostałam sama, rozejrzałam się po salonie. W ciepłym powietrzu unosił się nikły zapach jabłek. Kanapa i dwa fotele z plecionych sznurów wydawały się wątłe, jednak przy dotknięciu okazały się twarde i mocne. Te meble nie były podobne do tych, które już widziałam w wiosce, wykonanych z powiązanych gałęzi i patyków.

Rozparłam się w fotelu. Poduszki z wzorem w czerwone liście zachrzęściły pod moim ciężarem, więc zaciekawiłam się, czym są wypchane. Mój wzrok przykuła czarna drewniana misa na niewielkim szklanym stoliku stojącym przed kanapą. Misa wyglądała na ręcznie rzeźbioną. Starałam się odprężyć. Udawało mi się to aż do chwili, gdy zauważyłam długi kontuar przy tylnej ścianie.

Cały blat zapełniały butle o dziwnych kształtach, połączone plątaniną rurek. Było tam też kilka pojemników oraz niezapalone świece. Przypomniało mi to wyposażenie laboratorium Reyada. Ogarnął mnie niepokój. Przed oczami stanął mi obraz zestawu szklanych słojów i metalowych przyrządów. Upiorne wspomnienie, gdy leżałam przykuta łańcuchami do łóżka, a Reyad wybierał dla mnie najbardziej wyrafinowane narzędzia tortur, sprawiło, że po szyi spłynął mi pot, a serce ścisnęło się boleśnie. Skarciłam się w duchu za wybujałą wyobraźnię. To śmieszne, żeby widok podobnych urządzeń nawet po dwóch latach wywoływał u mnie dreszcz lęku.

Zmusiłam się, żeby podejść bliżej. Kilka butli zawierało bursztynowy płyn. Gdy podniosłam jedną i zakołysałam, poczułam intensywny zapach jabłek. Przez głowę przemknęło mi mgliste wspomnienie huśtania i śmiechu, ale zniknęło, gdy się na nim skupiłam. Zirytowana odstawiłam butlę na miejsce.

Na półkach za stołem stały kolejne rzędy butelek. Urządzenie wyglądało jak destylator do pędzenia alkoholu. Być może w butelkach był calvados, taki jak u generała Rasmussena w Siódmym Dystrykcie Wojskowym w Iksji.

Usłyszałam kroki matki i odwróciłam się do niej. Niosła tacę z pokrojonymi owocami, jagodami i herbatą. Postawiła ją na małym stoliku, usiadła na kanapie i skinęła na mnie, żebym zajęła miejsce obok niej.

– Widzę, że odkryłaś moją destylarnię – rzekła takim tonem, jakby każda rodzina w wiosce klanu Zaltana miała w salonie identyczne urządzenie. – Czy zapach coś ci przypomina?

– Brandy? – zaryzykowałam.

Oklapła odrobinę, lecz nadal się uśmiechała.

– Spróbuj zgadnąć jeszcze raz.

Przysunęłam nos do jednej z butelek wypełnionych bursztynowym płynem i powąchałam intensywnie. Zapach wzbudził we mnie poczucie wygody i bezpieczeństwa, choć zarazem był duszący i dławiący. Gardło ścisnęło mi wzruszenie, wywołane wspomnieniem, jak leżę na plecach i jestem łagodnie kołysana. Nagle zakręciło mi się w głowie.

– Usiądź, Yeleno. – Matka ujęła mnie za łokieć i zaprowadziła do fotela. – Oddychaj głęboko. To jest bardzo stężone.

Wciąż trzymała dłoń na moim ramieniu.

– Co to takiego? – zapytałam.

– Moje jabłkowo-jagodowe perfumy.

– Perfumy?

– Więc nie pamiętasz. – Perl była wyraźnie rozczarowana, gdyż uśmiech zniknął z jej twarzy. – Używałam ich przez cały okres twojego dzieciństwa. To najlepiej sprzedające się z moich perfum, bardzo popularne wśród magiń w Twierdzy Magów. Kiedy zniknęłaś, nie byłam w stanie nadal ich stosować. – Dotknęła dłonią piersi, jakby usiłowała powstrzymać słowa, okiełznać uczucia.

Słowo „maginie” wywołało u mnie skurcz tchawicy. Przypomniałem sobie, jak podczas ubiegłorocznego Święta Ognia próbowano mnie porwać. Prawie im się udało... Znów zobaczyłam namioty, ciemność i zapach calvadosu przemieszany ze smakiem popiołu i obrazem Irys rozkazującej czterem mężczyznom, by mnie udusili.

– Czy Irys też używa twoich perfum? – zapytałam.

– Tak, a jabłkowo-jagodowe są jej ulubionymi. Wczoraj wieczorem poprosiła mnie, żebym wyprodukowała dla niej więcej. Czy ten zapach ci ją przypomina?

– Z pewnością używała ich, gdy pierwszy raz się spotkałyśmy – odrzekłam, postanawiając, że nie powiem więcej. Gdyby w samą porę nie zjawił się Valek, Irys by mnie uśmierciła. To ironia losu, jak okropnie zaczęły się moje kontakty zarówno z Irys, jak i z Valkiem.

– Odkryłam, że niektóre zapachy łączą się z określonymi wspomnieniami – oznajmiła Perl. – Leif i ja pracujemy nad tym zagadnieniem, stanowiącym część projektu, który twój brat realizuje we współpracy z pierwszą maginią. Wytworzyliśmy rozmaite zapachy, których używamy, aby pomóc ofiarom przestępstw przywołać wspomnienia. Te wspomnienia są bardzo silne, dzięki czemu Leif uzyskuje wyraźniejszy obraz przebiegu zajść. – Usiadła i nałożyła owoce do trzech miseczek. – Miałam nadzieję, że jabłkowo-jagodowe perfumy ożywią również twoje wspomnienia i przypomnisz sobie nas, twoją rodzinę.

– Rzeczywiście, coś przemknęło mi przez głowę, ale... – Urwałam, nie potrafiąc opisać słowami zamazanego obrazu. Pohamowałam rosnącą irytację wywołaną tym, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie niczego z tych sześciu lat, które tu przeżyłam. – Czy produkujesz wiele perfum?

– Tak, oczywiście. Wykorzystuję piękne kwiaty i rośliny, które przynosi mi Esau. Uwielbiam tworzyć nowe perfumy i zapachy.

– I jest w tym najlepsza w całym kraju – zadudnił męski głos za moimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam, że do salonu wszedł niski, korpulentny mężczyzna, uderzająco podobny do Leifa. – Jej perfum używają mistrzynie magii. Używały ich też królowa i księżniczka Iksji, kiedy jeszcze żyły – wychwalał żonę Esau, po czym chwycił mnie za nadgarstki i pociągnął, żebym wstała. – Yeleno, moje dziecko, jakżeż ty urosłaś! – Zmiażdżył mnie w niedźwiedzim uścisku, który trwał dobrych kilka sekund.

W nozdrza uderzył mnie silny zapach ziemi. Tymczasem Esau wypuścił mnie z objęć i zanim zdążyłam zareagować na jego powitanie, usiadł z miską owoców na kolanach i kubkiem herbaty w dłoni. Perl podała mi drugą miseczkę i wróciłam na swój fotel.

Nieuczesane siwe włosy Esaua spadały na ramiona. Gdy jadł, zauważyłam na jego dłoniach ciemnozielone plamy.

– Esau, znów bawiłeś się tym olejem z liści? – zapytała go żona. – Nic dziwnego, że tak długo trwało, zanim zszedłeś na dół. Postaraj się zetrzeć go z rąk, żebyś tutaj wszystkiego nie pobrudził.

Ze sposobu, w jaki spuścił głowę, wywnioskowałam, że musi to być zadawniony spór. Esau wpatrzył się we mnie w milczeniu, mrużąc oczy i przechylając głowę na boki, jakby ważył jakąś decyzję. Jego skóra miała barwę herbaty bez mleka. Czoło poryły głębokie zmarszczki, a wokół oczu widniały kurze łapki. Miał miłą twarz, nawykłą do śmiechu i płaczu.

– A więc opowiadaj, co porabiałaś przez te wszystkie lata – rzekł.

Stłumiłam westchnienie. Nie było mowy, żebym się od tego wykręciła. Na północy przywykłam do wypełniania poleceń, toteż posłusznie opowiedziałam o tym, jak dorastałam w sierocińcu generała Brazella w Piątym Dystrykcie Wojskowym. Prześliznęłam się po niemiłym okresie, gdy po osiągnięciu dojrzałości zostałam królikiem doświadczalnym w laboratorium Reyada i Mogkana. Moich rodziców wystarczająco przygnębiła już sama wiadomość o tym, że ci dwaj zamierzali wykorzystać zdolności magiczne uprowadzonych przez siebie ofiar, aby pomóc Brazellowi obalić komendanta. Nie widziałam więc żadnego sensu w opowiadaniu im z drastycznymi szczegółami o tym, jak wysysali do cna umysły porwanych na południu dzieci.

Gdy doszłam do tego, jak zostałam testerką, czyli osobą, która sprawdza, czy potrawy komendanta Ambrose’a nie są zatrute, pominęłam milczeniem, w jaki sposób dostałam tę posadę. Nie wspomniałam, że przebywałam w więziennym lochu i oczekiwałam na egzekucję za zabicie Reyada. Po roku tej męki dano mi do wyboru stryczek albo objęcie tak bardzo ryzykownej funkcji.

– Założę się, że byłaś w tym najlepsza ze wszystkich – rzekł ojciec.

– Nie mów takich okropnych rzeczy – upomniała go Perl. – A gdyby się otruła?

– Wszyscy z rodziny Liana mają świetny węch i smak. Tacy już jesteśmy. Jak widzisz, dziewczyna żyje i nic jej się nie stało. Gdyby nie potrafiła świetnie wykrywać trucizn, nie byłoby jej tu teraz z nami.

– To nie znaczy, że komendanta nieustannie próbowano otruć – wyjaśniłam. – Tak naprawdę zdarzyło się to tylko raz.

Perl przycisnęła dłoń do piersi.

– Och! Założę się, że usiłował go otruć jego ulubiony zabójca, ta wstrętna kreatura. – Kiedy wgapiłam się w nią nierozumiejącym wzrokiem, dodała: – No wiesz, ten jego szpieg Valek. Każdy Sycjanin z radością zobaczyłby jego głowę zatkniętą na pikę. Wymordował niemal całą rodzinę królewską. Ocalał tylko siostrzeniec króla. Gdyby nie Valek, ten uzurpator Ambrose nigdy nie zdobyłby władzy i nie zrujnował dobrych stosunków Sycji z Iksją. I te nieszczęsne dzieci z północy, które urodziły się z magicznymi zdolnościami i zostały wyrżnięte przez Valka w kołyskach!

Wpatrywałam się oszołomiona w trzęsącą się z obrzydzenia Perl. Namacałam na łańcuszku na szyi wisiorek w kształcie motyla, który wyrzeźbił dla mnie Valek, i ścisnęłam go. Naturalnie nie zamierzałam wyjawić matce mojego związku z Valkiem. Zdecydowałam również, że nie opowiem o polityce komendanta wobec mieszkańców Iksji, u których odkryto zdolności magiczne. Nie była wprawdzie tak makabryczna i przerażająca jak mordowanie niemowląt, jednak zazwyczaj także kończyła się śmiercią nieszczęsnych kobiet i mężczyzn, u których wykryto magiczne talenty. Valek nie był zwolennikiem tej polityki, ale musiał wykonywać rozkazy Ambrose’a. Być może z czasem zdoła uzmysłowić komendantowi korzyści płynące z posiadania po swojej stronie magów.

– Valek nie jest tak straszny, jak myślisz – powiedziałam tylko, by choć trochę poprawić jego reputację. – Odegrał istotną rolę w wykryciu spisku Brazella i Mogkana i pomógł go udaremnić. – Chciałam jeszcze dodać: „I dwukrotnie uratował mi życie”, jednak powstrzymał mnie widok wyrazu obrzydzenia na twarzach rodziców.

Dla mieszkańców Sycji Valek jest łajdakiem i potrzeba czegoś więcej niż słów, by zmienić ich opinię. Zresztą nie mogłam winić rodziców. Kiedy poznałam Valka, lękałam się jego krwawej reputacji i nie miałam pojęcia o ukrytych w jej posępnym cieniu zaletach, czyli niezłomnej lojalności, poczuciu sprawiedliwości i gotowości poświęcania się dla innych.

Podziękowałam losowi, że w tym momencie do pokoju wpadła Nutty, niosąc mój plecak. Esau wziął go od niej.

– Dziękuję, Nut. – Pociągnął ją za jeden z kucyków.

– Drobiazg, nie ma za co, wujku. – Szturchnęła go lekko w brzuch i odbiegła w tanecznych podskokach, gdy próbował ją złapać. Potem pokazała mu język i ruszyła do drzwi.

– Następnym razem cię palnę – zagroził jej żartobliwie.

Zaśmiała się dźwięcznie.

– Akurat! – Zniknęła za drzwiami.

– Zaprowadzę cię do twojego pokoju – zwrócił się do mnie Esau.

Gdy odwracałam się, żeby pójść za nim, Perl powiedziała:

– Zaczekaj, Yeleno. Powiedz mi, co się stało z generałem Brazellem?

– Został uwięziony w lochu komendanta.

– A Reyad i Mogkan?

Odetchnęłam głęboko.

– Nie żyją. – Oczekiwałam, że zapyta mnie, kto ich zabił, i zastanawiałam się, czy opowiedzieć o roli, jaką odegrałam w uśmierceniu obydwu.

Jednak matka tylko kiwnęła z zadowoleniem głową i rzekła:

– To dobrze.

Mieszkanie moich rodziców składało się z dwóch poziomów połączonych nie drabiną czy schodami, lecz czymś, co Esau nazywał windą. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego. Weszliśmy do pomieszczenia wielkości szafy. Przez otwory w podłodze i suficie przechodziły dwie grube liny. Esau pociągnął jedną z nich i drewniana kabina ruszyła w górę. Przytrzymałam się ściany, ale wznosiliśmy się płynnie, bez wstrząsów, i po chwili dotarliśmy na pierwsze piętro.

Kiedy nie wyszłam od razu za ojcem z kabiny, zawrócił, wetknął do niej głowę i zapytał:

– Podoba ci się?

– Wspaniałe.

– To jeden z moich projektów. Kluczową rolę odgrywają bloki. W osadzie nie znajdziesz zbyt wielu moich wynalazków, gdyż inni opornie przyjmują postęp, ale na targu sprzedaję ich mnóstwo.

– Czy Perl swoje perfumy też dostarcza na targ? – zapytałam, wychodząc na podest.

– Tak. Większość członków klanu sprzedaje albo wymienia towary na Targu Illiais. Jest otwarty przez cały rok. Moje wynalazki oraz perfumy Perl przynoszą nam wielkie zyski – mówił, gdy szliśmy korytarzem. – Wyprawiamy się całą grupa na targ, kiedy wyprodukujemy dostateczną ilość towarów albo gdy wypada termin jakiegoś specjalnego zamówienia. Nie jesteśmy jedynymi, którzy sprzedają tam swoje wytwory, dlatego nabywamy tam to, czego potrzebujemy. Niestety nie wszystko, czego nam potrzeba, możemy znaleźć w dżungli, na przykład szklane butelki twojej matki albo żelazne elementy do moich foteli.

– Zaprojektowałeś też te meble plecione ze sznurów?

– Tak, tyle że to nie są sznury, tylko liany. – Gdy zorientował się z mojej miny, że nie rozumiem, wyjaśnił: – Pnącza winorośli z dżungli.

– Aha.

– Te liany stale przysparzają nam kłopotów. Pewnie dlatego nasza rodzina wzięła od nich nazwisko – skomentował z uśmiechem. – Plenią się wszędzie, mogą nawet powalić drzewa, dlatego wciąż musimy z nimi walczyć. Któregoś dnia zamiast je wypalić, przyniosłem pęk lian do domu i spróbowałem coś z nich zrobić. – Esau odciągnął bawełnianą kotarę, która zasłaniała wejście po prawej stronie korytarza, i skinął na mnie, żebym pierwsza weszła do pokoju. – Po wysuszeniu pnącza winorośli stają się bardzo mocne, a jednocześnie pozostają giętkie i sprężyste, toteż można z nich upleść prawie wszystko.

W pierwszej chwili pomyślałam, że znaleźliśmy się w magazynie. W powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny, a ściany od podłogi do sufitu wypełniały półki z różnokolorowymi szklanymi pojemnikami rozmaitej wielkości. Dopiero gdy oderwałam od nich wzrok, spostrzegłam niewielkie łóżko z plecionych lian oraz drewnianą komodę.

Esau przechylił głowę na bok i poplamioną na zielono dłonią przeczesał włosy.

– Wybacz, ale używam tego pokoju do przechowywania moich próbek. Oczywiście rano oczyściłem łóżko i biurko. – Wskazał biureczko w kącie.

– W porządku – powiedziałam, starając się ukryć rozczarowanie. Płonna okazała się moja nadzieja, że widok tego pokoju przypomni mi coś z okresu sprzed mojego pobytu w sierocińcu Brazella. Położyłam plecak na łóżku i spytałam: – Jakie jeszcze pokoje są na górze?

– Nasza sypialnia oraz moja pracownia. Chodź, pokażę ci.

Poszliśmy dalej korytarzem. Po lewej znajdowało się kolejne wejście zasłonięte kotarą, prowadzące do dużej sypialni. Tutaj stało olbrzymie łoże przykryte kwiecistą fioletową narzutą, a także dwa niskie stoliki oraz półki pełne książek, a nie szklanych pojemników.

Esau wskazał na sufit ze skór rozpiętych na gałęziach.

– Nasączyłem je olejem, żeby nie przepuszczały deszczu. Nie spadnie tu ani kropla, ale przez to jest gorąco.

Ze środka sufitu zwieszała się wielka konstrukcja w kształcie kwiatu zrobiona z drewnianych deszczułek. Owinięte wokół podstawy liny biegły przez sufit, a potem w dół po ścianach.

– Co to jest? – spytałam zaciekawiona.

Ojciec się uśmiechnął.

– Jeszcze jeden mój wynalazek. Tu również wykorzystałem bloczki, a także kilka ciężarków, dzięki czemu ten kwiat się obraca, chłodząc pomieszczenie.

Wyszliśmy na korytarz. Naprzeciwko sypialni Esaua była druga, z prostym pojedynczym łóżkiem, komodą i nocnym stolikiem. Panował w niej porządek, lecz nie było żadnych ozdób, wynalazków ani niczego, co charakteryzowałoby jej lokatora.

– Leif przez większość roku mieszka w Twierdzy Magów – wyjaśnił Esau.

Poszliśmy dalej korytarzem. Na końcu znajdowało się przestronne pomieszczenie. Rozejrzałam się z uśmiechem. Pracownia Esaua była zapchana roślinami, pojemnikami, stertami liści i narzędzi. Półki uginały się pod ciężarem licznych słojów zawierających rozmaite dziwne przedmioty i płyny. Wydawało się, że nie da się tam zrobić kroku, by o coś nie zawadzić. Panujący bałagan przywiódł mi na myśl gabinet i mieszkanie Valka. Jednak u Valka wszędzie walały się stosy książek, dokumentów i kamieni, natomiast Esau ściągnął do siebie niemal wszystko, co można znaleźć w dżungli.

Zatrzymałam się w progu.

– Śmiało – zachęcił, mijając mnie i wchodząc do środka. – Chcę ci coś pokazać.

Powoli przecisnęłam się do niego.

– Czym się tu zajmujesz? – zapytałam.

– Tym i owym. – Pogrzebał w stercie papierów. – Zbieram próbki roślin z dżungli, a potem staram się coś z nich upichcić. Znalazłem kilka leków, kilka jadalnych substancji, a także kwiaty dla twojej matki. O, mam! – Podniósł notes oprawiony na biało. – Proszę.

Wzięłam od niego notes, lecz nadal przyglądałam się pokojowi, licząc, że dostrzegę coś znajomego. Słowa „twoja matka” ożywiły wątpliwości, które dręczyły mnie, odkąd przybyłam do wioski klanu Zaltana. W końcu zapytałam Esaua o to samo, o co wcześniej pytałam Perl:

– Skąd wiecie, że jestem waszą córką? Wydajecie się tego tacy pewni.

Uśmiechnął się.

– Zajrzyj do tego notesu.

Otworzyłam go. Na pierwszej stronie był rysunek węglem przedstawiający niemowlę.

– Zobacz dalej – polecił.

Na drugiej stronie narysowano małe dziecko. Gdy przewracałam kolejne kartki, dziewczynka dorastała i zmieniła się w nastolatkę, którą rozpoznałam. To byłam ja. Wzruszenie ścisnęło mi gardło, w oczach stanęły łzy. Ojciec nie przestał darzyć mnie miłością nawet po moim zniknięciu, a ja nie potrafiłam sobie niczego przypomnieć z okresu, gdy tu przebywałam. Te rysunki ukazywały moje dzieciństwo, jakim byłoby, gdybym dorastała w osadzie z rodzicami.

– To zabawne, gdy szybko przekartkuje się ten notes. Możesz w ciągu kilku sekund zaobserwować, jak dorosłaś do dwudziestu lat. – Wyjął mi z rąk szkicownik i trzymał otwarty. – Widzisz? W ten sposób mogłem nadal mieć cię blisko przy sobie. Rysowałem cię każdego roku w dzień twoich urodzin, nawet gdy już zniknęłaś z wioski. – Przyjrzał się portretowi na ostatniej stronie. – Niewiele się pomyliłem. Podobieństwo nie jest pełne, ale teraz, gdy cię widzę, mogę dokonać poprawek. – Popukał palcem w szkicownik. – Kiedy zaginęłaś, matka z początku stale nosiła ten notes przy sobie i całymi dniami przeglądała twoje podobizny. W końcu przestała, ale parę lat później zobaczyła, jak rysuję w nim następny portret, i poprosiła, żebym go zniszczył. – Esau znów podał mi notes. – Obiecałem jej, że już nigdy więcej go nie zobaczy, i o ile wiem, tak było. Zatem niech to na razie zostanie między nami, dobrze?

– Jasne. – Uważnie obejrzałam kolejno każdą stronę. – To piękne rysunki.

Gdy przyglądałam się szczegółom, które ojciec zawarł w tych portretach, pozbyłam się wszelkich wątpliwości co do mojego pochodzenia. Wreszcie zyskałam pewność, iż należę do klanu Zaltana. Zalała mnie fala ulgi i przyrzekłam sobie, że spróbuję bardziej zbliżyć się do rodziców. Lecz z bratem to całkiem inna sprawa.

– Powinieneś pokazać ten szkicownik Leifowi – powiedziałam, oddając go ojcu. – Może wtedy uwierzyłby, że jestem jego siostrą.

– Nie przejmuj się nim. Nie musi oglądać tych rysunków, gdyż doskonale wie, kim jesteś. Po prostu na twój widok doznał wstrząsu, który zakłócił jego psychiczną równowagę. Jako dziecko ciężko przeżył twoje zniknięcie.

– Och, naturalnie! Zapomniałam, że na północy żyło mi się łatwo i przyjemnie.

Gdy ojciec skrzywił się, pożałowałam swojego sarkazmu.

– Leif towarzyszył ci tego dnia, gdy cię nam odebrano – powiedział cicho. – Uprosiłaś go, żeby zabrał cię na dół pobawić się w dżungli. Miał wtedy osiem lat. Może ci się wydawać, że był mały, ale dzieci w klanie Zaltana uczy się, jak przetrwać w dżungli, jeszcze zanim zaczną chodzić. Nutty ledwie raczkowała, a już wspinała się po drzewach, co okropnie denerwowało moją siostrę. – Usiadł ciężko i westchnął. Opadło go znużenie, niczym warstwa kurzu. – Kiedy Leif wrócił do domu bez ciebie, nie przejęliśmy się tym zbytnio. Dotąd zawsze odnajdywaliśmy zaginione dzieci po godzinie lub dwóch, przecież dżungla Illiais nie jest aż tak wielka. Za dnia drapieżne zwierzęta nie wychodzą na łowy, a w nocy mamy kilka sprytnych sposobów, by utrzymać je z dala od naszej wioski. Lecz w miarę jak dzień mijał, zaczynaliśmy się coraz bardziej niepokoić, gdyż wciąż nie udało się nam ustalić, gdzie się podziałaś. Zniknęłaś bez śladu i wszyscy sądzili, że dopadł cię pyton albo lampart.

– Pyton?

Esau uśmiechnął się, a w jego oczach zamigotał błysk aprobaty.

– Zielono-brązowy drapieżny wąż, żyjący na drzewach. Osiąga do półtora metra długości. Przewiesza się przez gałęzie i wtapia w otoczenie. Kiedy ofiara podejdzie blisko, owija się wokół jej szyi i dusi. – Zademonstrował to dłońmi. – Następnie połyka ciało w całości i żywi się nim przez wiele tygodni.

– To niezbyt miłe.

– Owszem, a w dodatku nie można zobaczyć, co ma w środku, o ile się go nie zabije. Lecz pytony mają zbyt grubą skórę, by przebiły ją strzały, a próba podejścia do nich to samobójstwo. Podobnie rzecz się ma z lampartem. Ten drapieżny kot wlecze zdobycz do kryjówki, gdzie też niemożliwością jest się dostać. Po pewnym czasie tylko Leif nadal wierzył, że przeżyłaś. Przypuszczał, że być może schowałaś się gdzieś dla zabawy. Gdy wszyscy pogrążyliśmy się w żałobie, on wciąż, dzień po dniu, przeszukiwał dżunglę.

– Kiedy wreszcie zrezygnował?

– Dopiero wczoraj.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nic dziwnego, że Leif był taki rozgniewany. Strawił czternaście lat na poszukiwaniu zaginionej siostry, która nie miała na tyle poczucia przyzwoitości, by pozwolić się odnaleźć. On jeden wierzył, że nadal żyję. Pożałowałam, że tak surowo go oceniłam... dopóki nie stanął w drzwiach pracowni Esaua.

– Ojcze – rzekł, nawet na mnie nie spojrzawszy. – Powiedz tej dziewczynie, że jeśli chce się dostać do Cytadeli, wyruszam w drogę za dwie godziny.

– Skąd ten pośpiech? – zapytał Esau. – Przecież masz tam być dopiero za dwa tygodnie!

– Bavol otrzymał wiadomość od pierwszej magini. Coś się stało i potrzebują mnie natychmiast. – Aż się nadął z poczucia własnej ważności.

Pohamowałam chęć walnięcia go w splot słoneczny, by przekłuć ten pełen pychy balon. Kiedy odwrócił się na pięcie i wyszedł, zapytałam Esaua:

– Czy w ciągu najbliższych dwóch tygodni ktoś jeszcze wybiera się do Cytadeli?

– Niestety nie. Większość Zaltanian woli nie opuszczać dżungli, a to długa, trwająca wiele dni droga.

– A Bavol Cacao? Czyż nie jest radnym w Cytadeli? Nie powinien tam teraz być? – Irys wyjaśniła mi, że Rada, która sprawuje rządy nad krainami południa, składa się z czworga mistrzów magii oraz przedstawicieli wszystkich jedenastu klanów.

– Nie – odparł ojciec. – Rada nie zbiera się w gorącej porze roku.

– Ach tak... – Trudno było mi uwierzyć, że tutaj dopiero zaczyna się gorąca pora. Przybyłam z Iksji, gdzie obecnie trwa pora zimna, i odnosiłam wrażenie, iż cały obszar południa już jest spalony słonecznym żarem. – Wskażesz mi kierunek drogi?

– Yeleno, z Leifem będziesz bezpieczniejsza. Chodź już, spakujesz się. Dwie godziny to niezbyt... Zaraz, masz tylko plecak?

– I kij.

– Wobec tego potrzebny ci będzie ekwipunek. – Zaczął przetrząsać pokój.

– Ja nie... – Umilkłam, gdy wręczył mi książkę. Miała białą okładkę, jak szkicownik, ale wewnątrz były rysunki roślin i drzew opatrzone opisami. – Co to jest? – spytałam.

– Terenowy przewodnik. Zamierzałem ponownie cię nauczyć, jak przetrwać w dżungli, ale na razie to będzie musiało wystarczyć.

Otworzyłam przewodnik na stronie z rysunkiem przedstawiającym owalny liść. Podpis wyjaśniał, że wywar z liści tilipi zwalcza gorączkę.

Następnie Esau dał mi zestaw małych miseczek i dziwnie wyglądające narzędzia.

– Ten przewodnik na niewiele się zda bez odpowiedniego wyposażenia. A teraz chodźmy poszukać twojej matki. – Westchnął. – Nie będzie zachwycona, że już nas opuszczasz.

Nie mylił się. Znaleźliśmy ją przy pracy w destylarni, rugającą Leifa.

– To nie moja wina – bronił się. – Skoro tak bardzo pragniesz mieć ją przy sobie, to dlaczego sama nie zaprowadzisz jej do Cytadeli? Och, racja, zapomniałem, że od czternastu lat nie postawiłaś swej szacownej stopy na ziemi.

Perl odwróciła się gwałtownie do Leifa, ściskając w ręku flakon perfum, gotowa cisnąc nim w syna. Cofnął się szybko. Kiedy spostrzegła w progu Esaua i mnie, powróciła do napełniania buteleczek.

– Powiedz tej dziewczynie, że za dwie godziny będę na dole pod drabinką Palm – zwrócił się Leif do ojca. – Jeśli jej tam nie zastanę, wyruszę bez niej.

Kiedy wyszedł, w pokoju zapadła ciężka cisza.

– Będziesz potrzebowała prowiantu. – Ojciec wycofał się do kuchni.

Zadźwięczały buteleczki i matka podeszła do mnie.

– Weź to – powiedziała. – Dwa flakony perfum jabłkowo-jagodowych dla Irys i lawendowe dla ciebie.

– Lawendowe?

– Uwielbiałaś je, kiedy miałaś pięć lat, więc może teraz też będą ci odpowiadały. Później, jeśli zechcesz, możemy poeksperymentować i dobrać ci inne perfumy.

Otworzyłam zakrętkę i powąchałam. Tym razem również nie napłynęły żadne wspomnienia z okresu wczesnego dzieciństwa, natomiast zapach przypomniał mi, jak schowałam się pod stołem w gabinecie Valka. Szukałam wtedy receptury antidotum przeciwko Motylemu Pyłowi, rzekomej truciźnie znajdującej się w moim ciele. Był to fortel Valka, aby powstrzymać mnie przed ucieczką. Sądziłam, że potrzebuję codziennej dawki odtrutki, by uchronić się przed śmiercią, i dlatego zamierzałam znaleźć recepturę. Lecz Valek wrócił wcześniej i odkrył mnie po zapachu, gdyż używałam lawendowego mydła.

Nadal lubiłam ten zapach.

– Są wspaniałe – rzekłam do Perl. – Dziękuję.

W jej oczach nieoczekiwanie zamigotał lęk. Zacisnęła usta i splotła dłonie, potem odetchnęła głęboko i oświadczyła:

– Idę z tobą. Esau, gdzie mój plecak? – zapytała męża, który właśnie wrócił z naręczem prowiantu.

– Na górze w naszym pokoju – odpowiedział.