Portret zabójcy - Heather Graham - ebook

Portret zabójcy ebook

Heather Graham

4,0

Opis

To był na pozór banalny incydent na autostradzie. Jednak Ashley, studentce kończącej Akademię Policyjną, okoliczności wypadku od razu wydają się podejrzane. Gdy dowiaduje się, że ofiarą padł jej szkolny kolega, postanawia zebrać jak najwięcej informacji. Szybko odkrywa nić łączącą wypadek drogowy z jeszcze bardziej przerażającymi zdarzeniami.

Pięć lat temu detektyw Jack Dilessio tropił seryjnego mordercę. Wszystkie ofiary były kobietami i należały do tej samej sekty. Ich zabójca w końcu trafił do więzienia. Tymczasem na bagnach Florydy zostają odkryte zwłoki kobiety okaleczonej identycznie jak ciała zamordowanych przed laty.

Śledztwa Ashley i Jacka splatają się, a im głębiej oboje przenikają do świata korupcji i zbrodni, tym bardziej uświadamiają sobie, że pragną być partnerami nie tylko na gruncie zawodowym...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
12
9
6
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię tę książkę i czytam ją chyba już trzeci raz. Była to jedna z pierwszych tego typu powieści, które lata temu czytałam jeszcze jako studentka. bardzo lubię głównych bohaterów, ale także Nick czy Sharon są dobrze napisani :-)
00

Popularność




Heather Graham

Portret zabójcy

Przełożyła Hanna

PROLOG

Noc. Spojrzała na mroczny pokój, nagle świadoma, gdzie jest. Gdzie i z kim. Umysł ożył, próbując rozpaczliwie odtworzyć wypadki z ostatnich kilku godzin. Nadaremnie, bo w głowie, oprócz pustki, tylko jeden fakt. Dała się podejść, ona, zawsze taka czujna, przezorna, zważająca na każdy krok.

Ciemność i cisza, słychać tylko głęboki, miarowy oddech. Mężczyzna śpi.

Nie ma czasu na zastanawianie się. Nieważne, co zrobiła, jaką granicę pozwoliła sobie przekroczyć. Nie ma czasu na żadne analizy, na choćby jedną myśl.

Uciekać.

Jak najostrożniej przekręciła się na bok. Zsunęła się z łóżka i ubrała, prawie bezszelestnie.

– Wychodzisz?

Odwróciła się, dobrze widoczna w srebrzystej smudze księżycowego światła. Mężczyzna już nie spał. Leżał na boku, oparty na łokciu i patrzył.

– Ach! Cóż to była za noc! – rzuciła wesoło, przysiadając na brzegu łóżka. Pochyliła się, musnęła wargami czoło mężczyzny. – Nic dziwnego, że teraz mam ochotę na lody. I na kawę. Tak, koniecznie muszę napić się kawy.

– Lody znajdziesz w zamrażalniku. Z kawą nie będzie problemu.

– Ale ja mam ochotę na coś specjalnego! „U Denny’ego” pojawił się podobno jakiś nowy rodzaj lodów, słyszałam, że są przepyszne. Na pewno jeszcze nie zamknęli, zresztą, jak nie tam, można zajrzeć gdzie indziej. A poza tym, szczerze mówiąc, wolałabym już zniknąć. Czuję się tu trochę niezręcznie.

Wstała i wsunąwszy stopy w pantofle, sięgnęła po torbę.

Dlaczego ta torba zrobiła się raptem taka lekka…

– Bardzo mi przykro. Nigdzie nie pójdziesz.

Głos miał spokojny, ruchy też, kiedy podnosił się z łóżka.

– Ale ja naprawdę marzę o lodach…

Na jego twarzy ani cienia gniewu, raczej coś podobnego do smutku.

– Nie kłam. Ja wiem, po co naprawdę tu przyszłaś. Dlatego już stąd nie odejdziesz.

Leciuteńko dotknęła palcami chłodnej skóry torby.

– Nie ma broni – powiedział tym samym spokojnym, równym głosem.

Zrobił drugi krok, drugi krok w jej kierunku. A w dużej brązowej torbie nie ma broni. Ten fakt napełnił ją przerażeniem.

– Co masz zamiar ze mną zrobić?

– Ja? Ja nie chcę cię skrzywdzić, dobrze o tym wiesz.

On nie chce jej skrzywdzić… Sukinsyn. On chce zabić.

Chwyciła za torbę, która, choć pusta, mogła posłużyć jako broń. Zamachnęła się, walnęła go w głowę, prawie jednocześnie robiąc jeden szybki krok do przodu. Teraz kolanem, z całej siły, w najczulsze miejsce.

Słyszała, jak dziwnie sapnął. I zgiął się wpół.

Wybiegła z sypialni, do dużego pokoju od frontu. Wyjście, gdzie tu jest wyjście… Nie widać drzwi, jest za to jakiś człowiek, mężczyzna, tarasujący drogę. Mężczyzna, w dodatku znajomy, dlatego zamarła. Na ułamek sekundy. Wystarczyło, aby wyciągnąć oczywisty wniosek, który wszystko uporządkował.

– Ty karaluchu.

– Niech będzie i karaluch, za to na kasę teraz nie narzekam.

Instynkt kazał jej działać. Uciekaj, walcz. Walcz o siebie.

Nogi zaniosły ją wprost do drzwi, palce błyskawicznie poradziły sobie z zamkiem. Żadnego wycia, czyli nie ma alarmu. Jasne, przecież alarm mógłby sprowadzić…

Policję.

Chryste! Ona już wpada w histerię. A liczą się sekundy. Z głębi domu dobiegają krzyki. Szybko, do garażu… Nie, do garażu nie. Dopadną jej, zanim zdąży uruchomić silnik. Trzeba zbiec tym długim podjazdem do drogi, z nadzieją, że komuś zachciało się wyjechać z domu jeszcze przed świtem.

Nie wiedziała, że potrafi biec tak szybko, wsłuchana we własny dziwnie chrapliwy oddech. Nie zwalniając kroku, sięgnęła do torby. Eureka! Jest komórka! Szybko, szybko. 911. Odezwij się, odezwij…

Cisza. Komórkę jej zostawili, ale wyjęli baterie.

Dotarła do drogi. Stopy miarowo uderzały o asfalt. Nie miała pojęcia, że na wsi nocą jest tak ciemno. Dorastała w mieście, tam wszędzie są światła, a tutaj…

Tutaj też. Rozbłysły nagle w ciemności, coraz większe, coraz bardziej oślepiające. Jakiś samochód nadjeżdża drogą, właśnie teraz, kiedy ona tak rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Zatrzymała się, ciężko dysząc, słaniając się na nogach. Oszołomiona faktem, że cud jednak się zdarzył.

Samochód stanął.

Rzuciła się do drzwi, za którymi majaczyła postać kierowcy.

– Chwała Bogu! Proszę, jedźmy stąd, jak naj…

Chłód stalowej lufy, tuż pod żebrem. I szept. Ten ktoś nie był nawet zadyszany.

– Gra skończona.

Przez szybę samochodu widziała twarz kierowcy, pogodną, prawie uśmiechniętą. Tę samą znajomą twarz.

Jej serce prawie przestało bić. Boże, wybacz mi grzechy moje, i ten jeden, najcięższy. Pychę. Bo ja koniecznie sama chciałam dojść prawdy. Chciałam być sławna.

Sławna… Śmiechu warte.

Zdumiewające, że ktoś, zawsze bardzo pewny siebie, może być aż tak przerażony.

– Jedziemy.

– Zastrzel mnie. Teraz.

– Nie. A ty zrobisz, co ci każę, bo wiesz… Dopóki oddychasz, nie trać nadziei. Wszystko może się jeszcze zmienić, obrócić przeciwko mnie. Dlatego wsiadaj do samochodu, z przodu, koło kierowcy. Powolutku, żadnych głupstw. Zrozumiano?

Miał rację. Ona się nie podda, dopóki będzie się w niej tlić najmniejsza iskierka życia. Jej umysł, dziwnie teraz jasny, stawiał sobie jedno pytanie za drugim. Co on planuje? Co zamierza zrobić, żeby nikt mu potem nie mógł niczego udowodnić?

Kiedy podjeżdżali pod dom, drzwi garażu jakby same się otwarły. Wóz stanął. On wysiadł pierwszy, otworzył drzwi i prawie wyciągnął ją z samochodu.

Ten jego grymas to miał być chyba uśmiech.

– Jeszcze jedna przejażdżka. Ostatnia. Bardzo mi przykro.

Drzwi jej samochodu otwarte. Wsiadła bez oporu, z lufą pistoletu wciśniętą pod łopatkę. Wsiadła, bo co innego miała zrobić. A jeśli naprawdę wydarzy się cud?

Kazał jej usiąść za kierownicą, słyszała, jak ktoś, nie odzywając się ani słowem, wsuwa się na tylne siedzenie. On usiadł obok niej i kazał ruszać.

Nadzieja…

Przekręciła kluczyk w stacyjce. Jeden ruch, jeden krok bliżej śmierci.

Nadziei nie wolno tracić, a teraz trzeba mówić. Koniecznie coś powiedzieć, by nie domyślili się, jak wielki jest jej strach.

– Jesteś sukinsynem, ostatnim sukinsynem. To nie ma nic wspólnego z religią. Mamisz tych nieszczęsnych, zagubionych ludzi, obiecujesz im zbawienie, a tak naprawdę po prostu ich wykorzystujesz.

– No, proszę, jaka bystra dziewczynka. Za bystra.

Zobaczyła pojedyncze drzewa, ale lasu już nie. Spojrzała w lusterko wsteczne, szukając twarzy mężczyzny siedzącego na tylnym siedzeniu. Tak, to on. Ten, który ją zdradził. Jakaż ona była głupia i ślepa! Jak wszyscy…

Znów zaczęła mówić, podniesionym, pełnym pewności siebie głosem.

– Macie jeszcze szansę, obaj. Jeśli zgłosicie się sami…

– Nie – przerwał mężczyzna siedzący obok. – My nie możemy cię wypuścić.

Powiedział to jakby z przykrością, jakby naprawdę nie chciał uczynić jej krzywdy. Niestety, to nie on pociągał za sznurki.

– Jeśli coś mi się stanie, Dilessio nigdy nie da wam spokoju.

– Dilessio do niczego nie dojdzie – warknął mężczyzna na tylnym siedzeniu. – Niczego nie udowodni.

– Najpierw będą musieli cię odnaleźć – wyjaśnił mężczyzna siedzący obok. Znów łagodnie, prawie ze smutkiem. Tak jakby i on się bał. A jej przecież nie wszystko udało się wyjaśnić.

Za późno.

Bystra dziewczynka. No tak.

Samochód sunął przez ciemność, ku swemu miejscu przeznaczenia. Znów zaczęła się modlić. Prosić Boga, żeby przyjął ją do siebie, wybaczył wszystkie grzechy, jakie popełniła…

Można zrobić już tylko jedno. Zjechać z drogi, uderzyć w coś, zabić ich wszystkich.

Zdążyła przekręcić kierownicę zaledwie o centymetr. Silne palce zamknęły się na jej dłoniach, omal ich nie miażdżąc.

– Stajemy!

Ręce bolą, ale umysł nie chce przyjąć tego do wiadomości. Jeszcze szuka rozpaczliwie jakiejś podpowiedzi, jakiejś wskazówki…

Ułamek sekundy. Uderzenie tak mocne, że może przynieść jedynie śmierć.

Światła blakną, ból rozpływa się, słabnie. Jeszcze tylko ten głos, cichy i łagodny.

– Ja nie chciałem cię skrzywdzić. Przykro mi, naprawdę bardzo przykro.

Boże, wybacz mi…

W głowie już tylko słowa modlitwy.

A potem nicość…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pięć lat później

Wszystko, co się zdarzyło, było po części i jej winą, Ashley wcale nie miała zamiaru zaprzeczać. Jej winą, ale tylko w drobnym ułamku – przecież on ją zaskoczył i trochę przestraszył. A z tym niełatwo się pogodzić, ten fakt absolutnie nie pasował do wizerunku jej osoby, na jaki Ashley Montague konsekwentnie pracowała.

Poza tym nie było jeszcze szóstej! Nick, owszem, ma kilku znajomków, którzy pukają do drzwi o bladym świcie, wiedząc, że Nick jest już na nogach i na pewno im otworzy. Jednak Ashley o tak wczesnej porze dnia po prostu miała w zwyczaju spać.

Kiedy odezwała się komórka, była pewna, że to Karen albo Jan. Któraś z koleżanek chciała się upewnić, czy Ashley już wstała. Chwyciła więc komórkę, choć trzymała już kawę, klucze, torebkę i torbę. Okazało się, że to żadna z dziewcząt, tylko Len Green, młody oficer z policji hrabstwa Miami-Dade, osoba z Ashley bardzo zaprzyjaźniona i czuwająca nad każdym jej krokiem. Wiedział, że Ashley wyjeżdża, musiał więc koniecznie zadzwonić, by sprawdzić, czy już wstała. Ashley, niby wielce oburzona, poinformowała go, że zawsze wstaje o właściwej porze. Len poza tym miał do przekazania krótką wiadomość. Kto wie, czy nie wpadną na siebie, bo on i jego kumple ze straży pożarnej z Broward też wybierają się do Orlando. Ashley wyraziła wielką radość, rozłączyła się i przystąpiła do otwierania drzwi.

Ten mężczyzna wcale nie zapukał, nawet nie zaskrobał w drzwi. Cóż więc dziwnego, że w pośpiechu otworzyła drzwi dość gwałtownie i nagle napotkała nieoczekiwaną przeszkodę. Wpadła na niego z całym impetem. Najpierw zauważyła, że jej torba podróżna ląduje u jego stóp, a jedna z puszek z drogocennymi ciasteczkami – niestety otwarta – frunie sobie w dal. W dodatku kubek z kawą zadrżał niebezpiecznie i gorący, czarny płyn skwapliwie wydostał się na wolność.

– Cholera!

– Cholera!

Jego dżinsowa koszula z krótkimi rękawami była rozpięta, więc kawa spłynęła po nagim ciele. Facet zaklął, normalna w końcu reakcja, kiedy człowiek zostanie oparzony. Ashley również zaklęła i odzyskawszy równowagę, szybciutko cofnęła się o krok, zastanawiając się w duchu, czy nie powinna teraz wrzasnąć. Nie, chyba nie, facet nie wyglądał groźnie. Rozrośnięty, opalony bubek, jakich pełno włóczy się po plaży.

– A kogo tu, do diabła, przygnało – wymamrotała raczej nieskładnie.

– Właśnie. Do diabła – zgodził się skwapliwie, wycierając dłonią czarne strużki spływające po gołym brzuchu. – Szukam Nicka.

– O tej porze?

– A tak. Bardzo mi przykro, ale Nick prosił, żebym przyszedł właśnie o tej porze.

Jakiś nerwowy ten kolejny znajomek Nicka. Hm… Cofnęła się i omiotła intruza wzrokiem. Któż to może być? Na pewno nie jeden z tych, co regularnie wysiadują przy barze, a w niedzielę, rozparci w fotelach, oglądają z kumplami mecze w telewizji. Zaraz, chyba już gdzieś go widziała. Tak, na pewno, już sobie przypomniała. Nigdy nie sprawiał wrażenia ożywionego, przeciwnie, typowy ponurak. Gdyby go inaczej ubrać, wyglądałby jak Heathcliff [1] sunący z nadętą miną przez wrzosowisko.

Wysoki ten Heathcliff, chyba metr dziewięćdziesiąt. Ciemne włosy, ciemne oczy, rysy mocne, wyraziste. Wiek? Pod trzydziestkę albo tuż po. Twardy facet, opalony, z takich, co to dużo czasu spędzają na dworze, chociaż w tej okolicy, koło basenu portowego, większość facetów wyglądała podobnie. Brązowy, umięśniony jak należy – trudno tego nie zauważyć, skoro zjawił się w szortach. Rozpięta koszula, prawdopodobnie narzucona na grzbiet tylko dlatego, że zgodnie z prawem stanu Floryda w miejscach publicznych, gdzie serwowano jadło i napoje, należało zjawiać się w stroju kompletnym.

– Trzeba było zapukać – wygłosiła, bardzo z siebie niezadowolona, zabrzmiało to bowiem nieco defensywnie, a ona, do diabła, miała przecież prawo otworzyć drzwi od własnego domu.

– Nie zdążyłem, bo oblano mnie kawą.

Czekał na przeprosiny, to oczywiste. Ale nie doczeka się, o nie! Zaskoczył ją, szczerze mówiąc, nawet przestraszył, w konsekwencji czego była po prostu wściekła. Bo niby dlaczego miałaby z własnego domu wychodzić cicho i ostrożnie, aby, nie daj Boże, przypadkiem kogoś nie potrącić? Poza tym nie tylko on został oblany kawą…

– O, nie… – jęknęła, dostrzegając w tym momencie, że z jednej z puszek wypadły wszystkie ciasteczka. Okoliczne ptaki właśnie ochoczo zabierały się do uczty.

Spojrzenie, jakim obdarzyła typka, na pewno było pełne wyrzutu. Takie zresztą miało być.

– Połowa ciasteczek zmarnowana! Przez ciebie!

– Ciasteczek?

Niemal prychnął. Jakby te ciasteczka nic nie znaczyły, a przecież Sharon upiekła je osobiście. Obie puszki czekały rano na kontuarze, ozdobione dodatkowo piękną kokardą – taka miła sugestia, że weekend na pewno będzie udany.

– Takie dobre ciasteczka, posypane wiórkami z czekolady, ktoś je upiekł specjalnie dla mnie – tłumaczyła Ashley, dziwiąc się trochę własnej elokwencji. – A moja bluzka… No tak, muszę wracać do domu, żeby się przebrać… A ty, jeśli łaska, przyjmij do wiadomości, że otwieramy o jedenastej, ani minuty wcześniej. Skoro jednak mówisz, że Nick na ciebie czeka… Dobrze, przekażę mu, że jesteś.

Przekroczyła próg i efektownie huknęła drzwiami.

– Nick! Ktoś do ciebie! – krzyknęła prawie na całe gardło. – Jakiś wyrośnięty palant.

Druga część wypowiedzi została wygłoszona już o wiele ciszej w drodze przez pokoje prywatne, przylegające do restauracji. Po kilku minutach Ashley, przebrana w świeżą bluzkę, pokonywała tę samą drogę w kierunku przeciwnym. Nick widać słyszał jej krzyk, bo opalony typek został wpuszczony do środka. A więc to jakiś znajomek Nicka. Teraz obaj, zajęci rozmową, popijali kawę. Kiedy Ashley przemierzała kuchnię, znajomek Nicka uniósł głowę. Spojrzenie było zdecydowanie chłodne. Bóg z nim, niech sobie myśli, co chce, Ashley nie zamierzała się tym przejmować. W końcu Nick nie wymagał, aby Ashley czy którakolwiek z jego pracownic padały na kolana przed każdym, kto raczy zjawić się w restauracji.

Niestety, trzeba było przystanąć, ponieważ Nick zapragnął konwersacji.

– Ashley… – zaczął, przerwała mu więc natychmiast konkretnym pytaniem.

– Gdzie jest Sharon? Już wstała? Chciałabym podziękować jej za ciasteczka.

Wyraz „ciasteczka” wypowiedziała z odpowiednim naciskiem, wpijając wzrok w nieznanego przybysza, po czym celowo bardzo powoli odwróciła głowę, kierując spojrzenie na wuja.

– Sharon nie ma – poinformował. – Dziś tu nie nocowała, mówiła, że od świtu zajęta będzie swoją kampanią wyborczą. Ashley, masz chwilkę…

– Nie. Jeśli zaraz nie wyjadę, trafię na godziny szczytu.

Cmoknęła wuja w policzek, pokonała resztę drogi do drzwi. Tuż za progiem przykucnęła, zbierając z ziemi swój dobytek, wszystko z wyjątkiem sponiewieranych ciasteczek, którymi raczyło się co najmniej pół tuzina zachwyconych mew. Przez otwarte drzwi słyszała, jak Nick tłumaczy się przed swoim gościem:

– Nie wiem, co ją ugryzło. Zwykle jest taka uprzejma, bardziej uprzejmej dziewczyny ze świecą szukać.

Podjeżdżając po Karen, miała już kwadrans spóźnienia. Kolejną pasażerkę, Jan, odebrały dwadzieścia pięć minut po umówionym czasie. Tragedii jednak nie było, najważniejsze, że wszystkie trzy siedziały już w samochodzie, sunęły przed siebie drogą międzystanową I-95, a do godzin szczytu brakowało około dwudziestu minut. Humor Ashley zdecydowanie zaczynał się poprawiać, tym bardziej że drogie przyjaciółki były w świetnym nastroju, zachwycone perspektywą kilku wolnych dni. Jan, usadowiona na tylnym siedzeniu, koło toreb, zdążyła już odkryć puszkę z ciasteczkami, i ochoczo zanurzyła w niej rękę.

– Ej, dawaj no tu te ciasteczka! – zawołała natychmiast Karen, Jan uprzejmie podsunęła puszkę, najpierw jednak właścicielce ciasteczek.

– Nie, dzięki – odparła Ashley, nie odrywając wzroku od drogi.

– No tak – westchnęła Jan. – Potrafi sobie odmówić i dlatego jest taka szczupła.

– Przecież to glina – mruknęła Karen.

– Szczerze mówiąc, zdążyłam się najeść jeszcze przed wyjazdem – wyznała Ashley.

– Czy to ciasteczka dietetyczne? – spytała Karen, z wyraźną nadzieją w głosie.

– Niemożliwe! – zaprotestowała gwałtownie Jan. – Coś tak pysznego nie może być dietetyczne. Ale spokojna głowa, najpierw zainstalujemy się w hotelu, a potem wskakujemy do basenu i szybko spalimy mnóstwo kalorii.

– Nie wierzę – stwierdziła smętnie Karen. – Raczej pójdziemy do parku, rozsiądziemy się na ławce i znów będziemy obżerać się ciasteczkami. Ashley! Musiałaś je zabrać?!

– Musiałam. Gdybym ich nie wzięła, już zaczynałybyście marudzić, żeby zrobić postój na pierwszym parkingu. A tych ciasteczek było o wiele więcej, wystarczyłoby na cały weekend. Niestety…

– Co się stało?

– Jakiś typek przyszedł skoro świt do Nicka, wpadł na mnie i wytrącił mi z ręki puszkę. To była jego wina, nie moja.

– Na szczęście, trochę się uchowało. A na pierwszym parkingu i tak musimy się zatrzymać. Te ciasteczka koniecznie trzeba popić kawą – oznajmiła radośnie Karen.

– Ze śmietanką – uzupełniła z tyłu Jan.

– Kawę to ja już piłam – przyznała ponurym głosem Ashley. – To znaczy, nie wypiłam do końca…

– Kawę też wytrącił ci z ręki?

– Niestety – przytaknęła Ashley. – Oblałam go, siebie zresztą też. Musiałam się przebrać i dlatego się spóźniłam.

– Czy to jakiś bliski przyjaciel Nicka? Byli umówieni? – dopytywała się ciekawska Jan, Karen również zaczęła domagać się bliższych szczegółów.

– Jak wyglądał? Przystojny? A może to jeden z tych starych pryków?

– Nie wydaje mi się, żeby byli z Nickiem w wielkiej przyjaźni. W każdym razie dla mnie przyszedł bardzo nie w porę. No bo pomyślcie. Otwieram drzwi o szóstej rano, a tu jakiś obcy facet wyrasta mi przed samym nosem.

– Mogłaś się tego spodziewać – zawyrokowała Karen. – Wszyscy staruszkowie, którzy mieszkają na łodziach w waszej okolicy, wiedzą doskonale, że z Nicka ranny ptaszek. I wolą napić się kawy u niego, zamiast samemu włączać ekspres.

– Czyli co, Ash? Zaczęłaś dzień od oblania wrzątkiem jakiegoś trzęsącego się staruszka? – pytała ze śmiechem Jan. – To do ciebie zupełnie niepodobne. Ludzie, którzy bywają „U Nicka”, są tobą zachwyceni. Uważają cię za nadzwyczaj miłą i uprzejmą dziewczynę.

– Mam nadzieję, że staruszkowi nie stanął rozrusznik – zauważyła dowcipnie Karen.

– Nie sądzę, żeby on miał rozrusznik.

– Czyli to nie był stary pryk?

– Nie. To był młody bubek.

– No to mów! Mów, jak wygląda!

– Niezbyt ciekawy, choć nie najbrzydszy.

Karen była niepocieszona.

– Szkoda. A już myślałam, że „U Nicka” nareszcie będzie na kogo popatrzeć. Zaraz, zaraz… Ale ty wcale nie powiedziałaś, że ten facet jest beznadziejny!

– Nie. Ale nie powiedziałam też, że ktoś taki mógłby mnie zainteresować.

Do śledztwa włączyła się Jan.

– Dlaczego? Był chamski? A ty? Bo mnie się wydaje, że ty wcale nie zachowałaś się jak wzór uprzejmości.

– Dobra, niech będzie. Nie był chamski, to ja naskoczyłam na niego, choć właściwie powinnam przeprosić. Ale ja się śpieszyłam, on mnie zaskoczył… A co do jego wyglądu, to on jest… przede wszystkim ciemny.

– Ciemny? Latynos?

– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Jest po prostu bardzo opalony, ma ciemne włosy i oczy. Prawdopodobnie lubi wodę, słońce i swoją łódź.

– Rozumiem. Taki ciemny typ. Brzmi całkiem zachęcająco – oświadczyła Karen. – W takim razie zacznę częściej zaglądać do Nicka.

– Ty? – Jan nie kryła zdumienia. – Kto jak kto, ale ty nie musisz uganiać się za facetami.

– Niestety, muszę. W podstawówce ich nie znajdę. To ty masz ułatwione zadanie. Wszyscy faceci pożerają cię wzrokiem.

– Samo patrzenie to za mało. Trudno znaleźć jakiegoś do rzeczy.

– Dlatego nie ma sensu przesiadywać „U Nicka” – oświadczyła Ashley. – Zresztą wszyscy psychologowie twierdzą, że umawianie się z facetem poznanym w barze jest bardzo ryzykowne. To już lepiej poderwać kogoś na kręglach.

– Nienawidzę kręgli – wyznała Karen.

– Poszukaj więc gdzie indziej – poradziła Jan enigmatycznie, sadowiąc się wygodniej. – No i patrzcie. Jak tylko zbierzemy się we trzy, jesteśmy w stanie rozwiązać wszystkie problemy tego świata.

– Ja rozwiązuję problemy codziennie – oznajmiła Karen. – Co prawda problemy sześciolatków, ale spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność. Kształtuję umysły i morale przyszłych wyborców, dzięki mnie nasz kraj ma szansę pozyskać nowe pokolenie wykształconych i świadomych obywateli. Ashley też nie ma słodko, całe dnie spędza albo na strzelnicy, albo na ulicy, wśród najgorszych mętów. Dlatego, dziewczyny, koniec z problemami. Jest weekend. Teraz interesują nas tylko trzy sprawy: nasza opalenizna, obwód w biodrach i upojne wieczory.

– Wieczory… – westchnęła Jan. – Nie stawiajmy sobie tylko zbyt wygórowanych celów. Jeśli uda nam się znaleźć czystych, w miarę rozmownych i zdecydowanych spędzić kilka chwil na parkiecie facetów, uznam to za prawdziwy sukces towarzyski. A teraz przede wszystkim potrzebne mi ciasteczko.

– Mnie też – oświadczyła Karen, również sięgając do puszki. Ashley spojrzała przelotnie na przyjaciółkę. Karen odgryzła maciupeńki kawałeczek ciasteczka i przeżuwała powolutku, rozkoszując się smakiem. Ten widok utwierdził Ashley w przekonaniu, że Karen jest bliska doskonałości, bo potrafi malutkie ciasteczko konsumować całą godzinę. Była nieduża, numer konfekcji idealny, czyli dwa. Wielkie błękitne oczy i jasnoblond włosy odziedziczyła po nordyckich przodkach, wraz z nazwiskiem Ericson. Jan była zupełnie inna, ciemnowłosa i ciemnooka. Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ognisty temperament i do kompletu latynoskie nazwisko Hevia. Karen i Jan, Biała Różyczka i Czerwona Różyczka. Te bajkowe imiona przylgnęły do nich w dzieciństwie, Ashley w żartach używała ich do dziś. Ona sama była ruda i zielonooka – po irlandzkiej mamie. Rodzina ze strony ojca, Montague’owie, to z kolei mieszanka francusko-indiańska. Dzięki temu piegi na nosie Ashley były prawie niewidoczne, poza tym od razu opalała się na piękny brąz z pominięciem fazy okropnej czerwieni. Jeśli chodzi o wzrost – w jej przypadku metr sześćdziesiąt siedem – plasowała się na drugiej pozycji, za wysoką Jan. A jeśli chodzi o przydomki z dzieciństwa, drogie przyjaciółki Różyczki zwykły zwać ją Kolcem.

Przyjaźniły się od podstawówki, wspólne przeżywały swoje sukcesy i porażki. Dorosłe życie popchnęło każdą z nich w inną stronę. Karen została nauczycielką, studiowała też pilnie, pragnąc uzyskać stopień magistra. Jan była piosenkarką i choć wątpiła, że zostanie megagwiazdą, jej kariera nabierała tempa. W chwili obecnej Jan i jej akompaniator reklamowali się jako numer „na rozgrzewkę”, występując przed bardziej znanymi gwiazdami. Natomiast Ashley od trzech miesięcy z wielkim zapałem przyswajała sobie zawiłości przepisów prawnych, tajniki samoobrony i wiele innych mądrości, jakimi raczyła studentów Akademia Policyjna na Florydzie.

– Ashley? Jak myślisz – zagadnęła Jan, pochylając się do przodu – czy twój wuj ożeni się z Sharon?

Sharon Dupre, twórczyni przepysznych ciasteczek, spotykała się z Nickiem od roku. Przyszłość tej pary dyskutowana była niemal powszechnie.

– Może – mruknęła Ashley, spoglądając na zegar, potem znów na drogę. – Nick jest starym kawalerem, ma swoje nawyki. Kocha łowić ryby i kocha swoją restaurację. Jeśli Sharon to zaakceptuje, kto wie…

– Nick musi też zaakceptować zwariowane godziny pracy Sharon.

– Wydaje się, że Nickowi to nie przeszkadza. On jest bardzo wyrozumiały. Lubi żyć po swojemu i innym też na to pozwala.

Wiedziała o tym najlepiej, wyrosła przecież pod dachem wuja. Miała zaledwie trzy lata, kiedy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Ashley uwielbiała wuja i życzyła mu szczęścia, choć nigdy nie wtrącała się w jego życie.

– Niezłe spodnie – oznajmiła Jan, znów podsuwając się do przodu, żeby pokazać Karen reklamę w kolorowym czasopiśmie. – Jak myślicie, czy to dobry fason dla kogoś, kto ma grube uda?

– Dla ciebie chyba nie – mruknęła Karen.

– Ejże! Chcesz powiedzieć, że ja wcale nie mam grubych ud?

– Tak. Z przykrością stwierdzam, że moim zdaniem twoje uda są w porządku. A te spodnie byłyby niezłe dla kogoś małego z grubym tyłkiem. Czyli dla mnie.

– Co ty wygadujesz?

– Chyba nie powiesz, że nie mam wystającego tyłka?

– Zazdroszczę ci. Wolałabym mieć trochę wystający tyłek niż taki w zaniku.

Jan westchnęła i umościwszy się z powrotem na tylnym siedzeniu, poruszyła nowy temat, równie ekscytujący.

– Ashley! Powinnaś wstąpić do policji w Coral Gabes albo South Miami, a nie do policji hrabstwa. Chłopaki z Coral Gabes są świetni, znam kilku.

– Masz całkowitą rację – przytaknęła skwapliwie Karen. – Chłopaki z policji hrabstwa są do niczego.

– Mówisz tak, bo jeden z nich dał ci kosza – stwierdziła bez ogródek Ashley. – A ja i tak wstąpię do policji hrabstwa.

W skład hrabstwa Miami-Dade, oprócz wielkiej aglomeracji Greater Miami, wchodziły ponad dwa tuziny niewielkich miast, sporo wiosek i osiedli. Niektóre z nich posiadały własne, niewielkie departamenty policji, zajmujące się wszystkim – od niefrasobliwych pieszych po morderstwa, lecz większość obszaru podlegała policji utworzonej na potrzeby całego hrabstwa. Był to prężna i rozbudowana struktura, z wydziałem zabójstw i zakładem kryminalistyki. Ashley Montague marzyła, by właśnie tam dostać pracę.

– Jasne – poparła ją Jan. – A z tobą, Karen, będzie kiepsko, kiedy nasza Ashley zacznie patrolować ulice. Już ona wlepi ci kilka mandatów. Wystarczy, że przyczai się pod twoim domem, kiedy wypryśniesz z podjazdu dziewięćdziesiątką.

– Bez przesady! Ashley jeździ szybciej ode mnie, popatrz no…

– Faktycznie. Przekroczyła prędkość o dwa kilometry. Ale zaraz to zauważy i będziemy wlec się tak aż do samego Orlando.

Rzeczywiście, noga Ashley spoczywała już na hamulcu.

– No i widzisz, Karen… – zaczęła Jan.

– Cicho – syknęła Ashley. – Tam coś się dzieje.

Samochody z przodu hamowały gwałtownie, Ashley, oczywiście, natychmiast dostosowała się do nowego tempa. W lusterku zauważyła, jak dwa wozy za nią przy hamowaniu omal nie zjechały na środkowy pas. Coś musiało się stać, skoro sznur samochodów zmierzających do bramek przy wjeździe na autostradę posuwał się w iście żółwim tempie.

No tak, wszystko jasne… Na sąsiednim pasie, z lewej strony, dwa samochody utknęły na amen. Wypadek, musiał zdarzyć się dosłownie przed chwilą. Pasy jeszcze nie zablokowane, jednak policja zdążyła już przyjechać. Ashley spostrzegła wóz policyjny, także obu kierowców z samochodów, które uczestniczyły w kolizji. Jeden z nich, z twarzą ukrytą w dłoniach, siedział w wozie, drugi stał na zewnątrz, oparty o maskę swojego auta. Na szczęścia, żaden nie został ranny.

Ktoś jednak ucierpiał.

Na drodze leżał człowiek. Mężczyzna. Leżał na brzuchu, z głową przekręconą na bok. Ubrany tylko w białe bokserki.

Przyszłym policjantom w trakcie szkolenia pokazuje się na taśmach wideo najgorsze wypadki, by przygotować ich do pełnienia obowiązków nawet w najbardziej stresujących sytuacjach. Ashley również oglądała te taśmy, jednak widok nieruchomego, prawie nagiego ciała na drodze wstrząsnął nią do głębi.

Karen jęknęła cichutko.

– Co? Co się stało? – spytała zaniepokojonym głosem Jan. Karen milczała, Ashley też.

Ashley Montague, przyszły oficer policji, od najmłodszych lat lubiła rysować. Oprócz talentu natura dała jej jeszcze coś – niemal fotograficzną pamięć. Teraz więc Ashley rejestrowała każdy szczegół tego, co działo się wokół. Dwa samochody uczestniczące w wypadku. Policjant i wóz policyjny, który podjechał przed chwilą. Ciało. Nagie ciało, tylko w tych nieszczęsnych bokserkach. Ręce, nogi rozrzucone, głowa przekręcona na bok. I krew, plamy krwi na ciele i na asfalcie.

Samochody powoli sunące szosą. Na poboczu ktoś stoi, czyjaś nieruchoma sylwetka.

Człowiek bez twarzy, cały w czerni. Trudno rozpoznać – kobieta czy mężczyzna…

– Cholera! – zaklęła Jan. – Powiedzcie w końcu, co tam się dzieje?

– Ktoś leży na drodze – wyjaśniła drżącym głosem Karen.

– O, Boże! – Jan przypadła do szyby. – Przejechali kogoś?

– Może powinnam zawrócić – mruknęła Ashley. – Przecież jestem w Akademii Policyjnej.

– Nie, Ashley – odezwała się stanowczym głosem Karen. – Widziałaś przecież, policja już jest, zaraz wezwą pogotowie.

– Ja niczego nie widziałam – powiedziała cicho Jan.

– No to masz szczęście – burknęła Karen. Było oczywiste, że rozsądna i zasadnicza Karen jest równie wstrząśnięta jak Ashley. Dlatego zapewne oznajmiła głośno, jakby samej sobie wbijając do głowy: – Takie wypadki zdarzają się bez przerwy. Ludzie umierają, ludzie zawsze będą umierać.

– Myślicie, że ktoś wypchnął tego człowieka z samochodu?

– Dziwne – mruknęła Ashley znad kierownicy. – Jechałby w samych bokserkach?

– Czemu nie? – mruknęła również Karen. – Jesteśmy na Florydzie. Powinnaś więcej czasu spędzać w klubach w South Beach. Ten facet równie dobrze mógł jechać zupełnie goły. Posłuchajmy, co powiedzą w wiadomościach.

Włączyła radio. Spikerka kończyła właśnie omawianie najświeższych wydarzeń w Waszyngtonie, po czym przeszła do sytuacji na drogach lokalnych.

– Wypadek na drodze międzystanowej I-95, przed wjazdem na autostradę płatną. Potrącony został pieszy – przekazywał w eter miły damski głos. – Ruch na dwóch pasach z lewej strony w kierunku na północ wstrzymany. Prosimy o szczególnie ostrożną jazdę…

Ashley nie trzeba było prosić, i tak do bramki wszystkie samochody podjeżdżały w żółwim tempie. Nareszcie jej kolej. Wrzuciła monety do automatu i gładko włączyła się do ruchu.

– Niepojęte – mruknęła zaskoczona po chwili. – Co ten człowiek robił na autostradzie ubrany wyłącznie w bokserki?

– Naćpał się – oświadczyła kategorycznym tonem Jan. – Ubrany czy półgoły, to w końcu nie najważniejsze. Ale wylatywać na drogę zapchaną samochodami? Tylko ćpun zrobiłby coś tak głupiego.

– Tak, tylko ćpun – zawtórowała jej Karen. – Ashley, w poniedziałek, jak wrócisz do Akademii, na pewno dowiesz się czegoś więcej. Mam propozycję. Zjedźmy na najbliższy parking i napijmy się kawy.

Nikt nie oponował. Na parkingu Ashley z Jan ustawiły się w kolejce po kawę, Karen natomiast zajęła się kompletowaniem folderów o Orlando i jego licznych rozrywkach.

– Spójrzcie. Arabskie show. Musimy to zobaczyć, koniecznie – namawiała z zapałem, kiedy rozsiadły się wreszcie przy stoliku. – Wyobraźcie sobie… Piękny, młody książę pustyni na równie pięknym rumaku! Uwielbiam takie klimaty, bajki z tysiąca i jednej nocy, dawne dzieje…

– Przede wszystkim chcesz pogapić się na niezłych facetów na koniach – podsumowała ją bezlitośnie Jan. – Nie zapominaj, że miałyśmy iść potańczyć, na przykład w „Pleasure Island”.

– Proponuję kompromis. Dziś wieczorem show, jutro tańce.

Ashley słuchała jednym uchem. Nie, nie słuchała wcale. Wyciągnęła z torebki ołówek, starannie rozprostowała białą serwetkę, zaczęła szybko szkicować.

Nagle czyjeś ciepłe palce powstrzymały jej dłoń. Uniosła głowę i napotkała wzrok Karen.

– Straszne… – szepnęła Karen. – Tak to właśnie wyglądało.

Jan sięgnęła po serwetkę.

– O Boże… Całe szczęście, że zajęta byłam oglądaniem tych spodni dla grubasek.

– Szkoda, że nie poszłaś do jakiejś szkoły artystycznej, Ashley – powiedziała z żalem Karen. – Masz wielki talent. Niby kilka kresek na serwetce, a powstało małe dzieło sztuki. Ashley, a właściwie dlaczego nie przyjęłaś wtedy tego stypendium?

– Bo to wcale nie załatwiało sprawy.

W dodatku Nick znalazłby się na krawędzi bankructwa. Był bardzo rozczarowany, kiedy bratanica nie przyjęła stypendium z prestiżowego college’u sztuk pięknych z Manhattanu, ona jednak nie mogła postąpić inaczej. Czesne i koszty utrzymania w Nowym Jorku były bardzo wysokie, stypendium pokrywało zaledwie znikomą ich część. Ashley, nawet gdyby zamieszkała w akademiku i znalazła sobie jakąś pracę na kilka godzin dziennie, i tak musiałaby zwrócić się do wuja o pomoc. A niby jak Nick miałby jej pomagać, skoro ruch turystyczny w tej części Florydy trudno nazwać ożywionym.

– Nie ma tragedii. I tak wciąż rysuję, a gliniarzem chciałam zostać zawsze.

– Jasne – przytaknęła gorliwie Jan. – Przede wszystkim po to, żeby utemperować Karen, znanego pirata drogowego.

– Jesteś milutka, naprawdę milutka – odgryzła się natychmiast przyjaciółka.

– Dobrze, dobrze, nie musisz się zaraz obrażać. Dziewczyny, zdecydujmy w końcu. Co robimy dziś wieczorem? Tańce czy występ?

– Rzucimy potem monetą – zaproponowała Ashley, wstając od stolika. – Gotowe do dalszej drogi?

– Może ja teraz poprowadzę? – zaofiarowała się Karen.

– Ty? Nie daj Boże! – zaprotestowała niepoprawna Jan. – Ashley musiałaby cię zaaresztować… Ashley, powiedz, czy mogłabyś wlepić jej mandat, gdybyś siedziała w tym samym samochodzie? No powiedz!

– Jan! Jeszcze chwilka i cię uduszę – odgryzła się natychmiast Karen. – Może i nie zabiję, ale przynajmniej trochę uszkodzę gardziołko. Będziesz do końca życia rzęzić jak zdychający aligator.

– Ashley! Ona mi grozi, słyszysz? Grozi! Musisz natychmiast wsadzić ją do pudła!

A Ashley, jak to Ashley, wiadomo, kolec wśród różyczek. Choć usta jej drżały od powstrzymywanego śmiechu, rzuciła krótko:

– Spokój, dziewczyny. Jedziemy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Sharon Dupre wmaszerowała do restauracji z nadzieją, że Nick oszczędzi jej kłopotliwych pytań. Obiecała mu pomoc w obsługiwaniu gości podczas lunchu, ale obietnicy nie dotrzymała.

Nick o nic nie zapytał, czym właściwie nie zaskoczył Sharon. Właśnie tego się po nim spodziewała. Nick stał teraz za barem, zmywał szklanki i powitał Sharon Dupre swoim zwykłym, uroczym uśmiechem. Nie miał w sobie ani odrobiny zaborczości.

– Jak minął dzień, skarbie? – krzyknął.

– Wspaniale.

– Sprzedałaś coś?

– Jeszcze nie, pokazywałam tylko klientom dwa luksusowe miejsca. Ashley dzwoniła? Dojechały już? Są w hotelu?

Nick potrząsnął przecząco głową.

– Mówiła, że dziś nie zadzwoni, chyba że będzie jakiś problem. Jutro na pewno się odezwie. Aha, tymi ciasteczkami zrobiłaś jej ogromną frajdę. Podziękuje osobiście, po powrocie.

– Najważniejsze, że była zadowolona.

Sharon dotarła już za kontuar, położyła na nim torebkę i pocałowała słodko Nicka, dziękując mu w ten sposób za wielkoduszność i wyrozumiałość. Pocałowała i zamierzała się odsunąć, Nick jednak nie puszczał. Było oczywiste, że wciąż mało mu pieszczot.

– Nick, zostaw mnie – szepnęła. – Przyszedł Sandy Reilly i gapi się na nas.

– Sandy jest stary, nasz widok tylko go rozczuli, przypomni sobie, jak sam kiedyś dokazywał.

– Ej tam! Kochasie! – huknął Sandy od progu. – Dość całowania! Stary Sandy ma doskonały słuch, a w dodatku marzy o zimnym piwie.

– Już podaję! – krzyknął Nick.

– Dobry Bóg nie skąpi swoich darów – mruknął Sandy, potrząsając białą jak mleko głową. – A ja muszę się dziś napić.

– Coś się stało, Sandy?

– A stało się, stało. Teraz wiem, dlaczego wolę przemieszczać się łodzią. Pojechałem zapłacić rachunki i bałem się, że zostanę na tej drodze na zawsze.

– Korki?

– Jak diabli. Jakby wszystkim psycholom zamarzyła się nagle przejażdżka. Dawaj, Nick, te piwka, najlepiej od razu dwa…

Pod wodą Jake Dilessio słyszał tylko cichutki odgłos, jakby ktoś pocierał o coś czymś miękkim. A on przecież skrobał. Ostatni skorupiak uprzejmie odpadł od kadłuba łodzi dokładnie w chwili, gdy Jake’owi zaczynało brakować powietrza. Wrócił na górę, wynurzył głowę z wody, odetchnął głęboko, głośno parsknął. Jednym zręcznym ruchem ściągnął maskę i po drabince zwisającej z rufy „Gwendolyn” wspiął się szybko na pokład.

Wyczuł ruch, jeszcze zanim napastnik zdążył go dotknąć. Błyskawiczny unik, pięść atakującego przecięła powietrze. Teraz zwrot i lewy sierpowy. No, proszę, jaki celny. Jake Dilessio rąbnął kogoś w szczękę.

Napastnik – jakiś gość w białej, dopasowanej koszuli i granatowych spodniach – nie odpowiedział na cios. Pozostał tam, gdzie był. Podpierał się jedną ręką, drugą rozcierał szczękę. Z jego piersi wydobywał się ni to jęk, ni to szloch.

– Do diabła… – wymamrotał Jake, czując, że cała adrenalina wyparowuje z niego w jednej chwili. – Brian, to ty?

Usłyszał cichy bełkot.

– Spa… spałeś z nią…

Jake wyciągnął rękę, Brian bez oporu pozwolił sobie pomóc. Rosłe ciało, niemal tak wysokie jak Jake’a, powróciło do pozycji pionowej. Jasnowłosy Brian – typ surfera, marzenie wielu kobiet – wyglądał naprawdę żałośnie. Niebieskie oczy w czerwonych obwódkach, opuchnięta szczęka szpecąca przystojną twarz.

– Brian, a niech cię… Właź do środka, dam ci lód, zrobisz sobie okład.

Brian Lassiter, nadal nie stawiając oporu, posłusznie podążył za Jakiem. Na „Gwendolyn” były trzy kajuty. Jake wprowadził niezapowiedzianego gościa do tej największej, pełniącej rolę salonu, kuchni i jadalni. Usadził go na wysokim barowym stołku i wyjąwszy z zamrażalnika kilka kostek lodu, zawinął je starannie w ściereczkę.

– Masz, przyłóż, a ja zrobię ci mocnej kawy.

– Nie chcę kawy.

– Przyda ci się trochę kofeiny.

– Nie wymądrzaj się. Można by pomyśleć, że nigdy nie zdarzyło ci się wypić o jednego za dużo.

– Zdarzyło, i to nieraz. Też robiłem głupstwa, ale ty… Do diabła! Brian! Mogłem cię zabić!

– Ja… ja chciałem raz w życiu przyłożyć ci porządnie. Tylko raz. Bo ty z nią spałeś.

Jake ze stoickim spokojem zajął się parzeniem kawy. Nalał wody do ekspresu, nacisnął guzik.

– Nie spałem z nią, Brian.

– Kłamiesz… Zresztą dla ciebie prawda nie ma już żadnego znaczenia. Nancy nie żyje.

– Tak. Nancy nie żyje.

– I nawet jeśli z nią spałeś, nie powiesz mi o tym. Bo niczego nie można już udowodnić.

Jake’owi jakimś cudem udawało się jeszcze trzymać nerwy na wodzy.

– Brian, obaj dobrze pamiętamy to śledztwo. To była trudna sprawa, ale jedno zostało udowodnione. Mnie tam nie było.

Tamtej nocy Nancy robiła to, co lekarze sądowi nazywają stosunkiem płciowym za obopólną zgodą. Jake dobrowolnie poddał się badaniom, które wykluczyły jego osobę.

– Ze mną też nie była – powiedział Brian z goryczą. – Wiem, że cię kochała.

– Byliśmy tylko przyjaciółmi.

– Przyjaciele… Powiedzmy… Nadal mnie winisz…

– Nigdy nic takiego nie powiedziałem.

– I co z tego?! Widziałem to w twoich oczach, ilekroć na mnie spojrzałeś.

– Brian, daj spokój. Jesteś wstawiony i zacząłeś się nad sobą użalać. Powiem ci jedno. Co pewien czas kompletnie ci odbija, Nancy często bywała na ciebie wściekła, ale kochała cię, rozumiesz? Co cię dzisiaj naszło?

– Nie wiesz? Jak mogłeś o tym zapomnieć!

Jake spokojnie wytrzymał wzrok Briana.

– Jej urodziny.

– Tak. Dziś miałaby trzydzieści lat.

– Brian, ona nie żyje od pięciu lat. Żaden z nas tego nie zmieni. Podobno od dwóch lat żyjesz z jakąś dziewczyną, która pracuje na lotnisku.

– Tak. Żyję z dziewczyną, która pracuje na lotnisku – powtórzył Brian i potrząsnął głową. – Jest miła, powinienem się z nią ożenić. Ale za każdym razem, gdy jestem z nią bardzo blisko… – Zamilkł, a ból na jego twarz na pewno nie miał nic wspólnego ze spuchniętą szczęką. – Do diabła! Budzę się w nocy i wciąż mi się wydaje, że Nancy na mnie patrzy. I bez przerwy się zastanawiam, czy gdyby… No tak…

Kawa była gotowa. Jake, odwrócony plecami, zaczął napełniać filiżankę. Pijany Brian nieświadomie podsumował ich obu, bo Jake odczuwał dokładnie to samo. Nancy była z nim zawsze. Prześladowała go od pięciu lat.

– Masz, Brian, pij. A Nancy… Nancy już nie wróci. Musisz wziąć się w garść.

– Ale wszyscy nadal myślą, że zabiła się przeze mnie.

– Ona się nie zabiła. Ja to wiem. I ty także. Brian, wypij tę kawę. Mam nadzieję, że nie przyjechałeś tu sam. W takim stanie…

– A co? Zapuszkujesz mnie?

– Nie. Ale wolałbym się nie martwić, jak dotrzesz do domu.

– Bez obaw. Nie prowadziłem. Wypiłem parę drinków w barze w mieście, potem jeden z kumpli podrzucił mnie do Nicka. Posiedziałem sobie trochę na tarasie, przy okazji obaliłem parę piw.

– W porządku. Kończ tę kawę. Odwiozę cię do domu.

Brian wypił jeden łyk i znów utkwił półprzytomne spojrzenie w Jake’u.

– Ja wiem, że Nancy do ciebie przychodziła. Na pewno opowiadała ci o mnie… Cholera! Dlaczego nie rzucisz się na mnie i nie rozerwiesz mnie na strzępy?

– Bo to niezgodne z prawem, a ja jestem policjantem i słono bym za to zapłacił.

Twarz Briana wykrzywił grymas, który zapewne miał być czymś w rodzaju uśmiechu.

– Ale mógłbyś to zrobić w obronie własnej. Dziś cię zaatakowałem. Dlaczego mnie nie załatwiłeś? Czujesz się winny?

– Nie.

– A więc?

– Ja ją kochałem, Brian. To wszystko. Nigdy z nią nie spałem. A ona kochała ciebie, zawsze wierzyła, że w tobie drzemią ukryte pokłady dobroci i przyzwoitości. Widocznie tak było naprawdę, chociaż mnie trudno w to uwierzyć. No, nie ma o czym gadać.

Brian spojrzał na niego przeciągle, ale powstrzymał się od komentarza. Dopił kawę i spokojnym głosem poprosił o kolejną. Wypił prawie duszkiem, po czym zniknął na chwilę w łazience, aby jako tako doprowadzić się do porządku. Na szczęście był na tyle przytomny, że potrafił wskazać drogę i bezbłędnie poprowadził Jake’a do drzwi swego nowego apartamentu, klucza jednak nie mógł odnaleźć. Drzwi otworzyła Norma, niewysoka blondynka o miłym, łagodnym głosie. Wyglądała na osobę przyzwoitą, szczerze zatroskaną o Briana.

– Zaprowadzę go do łóżka – zaofiarował się Jake. – Zdejmę mu buty.

– Na górze, pierwsze drzwi – poinformowała Norma. – Poszukam aspiryny. Dlaczego jest taki poobijany? Przewrócił się?

Jake udał, że nie słyszy. Objął Briana wpół i po krótkiej, choć mozolnej wspinaczce po schodach doholował go do sypialni. Rzucił go na olbrzymie łóżko i zgodnie z obietnicą, ściągnął mu z nóg brązowe mokasyny.

– Czy u… czy upadłem… – bełkotał Brian. – A upadłem… Jak zwykle byłeś lepszy…

– Przestań gadać. Powinieneś uważać się za szczęściarza. Miałeś wspaniałą żonę, a teraz… Ta dziewczyna cię kocha, postaraj się tego nie spaprać. Dostałeś kolejną szansę. Nie bądź idiotą.

– Idiotą… idiotą… A co z tobą, Jake?

– Ze mną?

– Ano z tobą. Ja wszystko wiem, Jake. Byłeś z asystentką prokuratora okręgowego. Piękna dziewczyna, a ty wytrzymałeś z nią tylko trzy miesiące. Potem podobno miałeś kelnerkę od „Hootera”, cholernie zgrabną. Ile razy umówiłeś się z nią? Dziesięć, dwanaście? Nawet nie tyle, bo dalej myślisz o Nancy, bo ty…

– Prześpij się, Brian. Może wreszcie zrozumiesz, że pięć lat to bardzo długo.

Po powrocie na „Gwendolyn” natychmiast padł na łóżko. Z pełną świadomością, że wcale tak szybko nie zaśnie.

Urodziny Nancy. Miałaby teraz trzydzieści lat.

Na łodzi sypiał zazwyczaj bardzo dobrze. Kołysało go leciutko, płuca oddychały świeżym, wilgotnym powietrzem. Obie te rzeczy cudownie likwidowały napięcie nagromadzone w ciągu dnia. Ale dzisiejszej nocy nie przynosiły ukojenia. Miotał się po łóżku, zastanawiając się w duchu, czy nie powinien poszukać jakiegoś towarzystwa.

Asystentka prokuratora okręgowego… Kelnerka… Nie tylko. W życiu Jake’a nigdy nie brakowało kobiet. Zawierał znajomość, pogłębiał… i kończył. Dlaczego? Nadal kochał Nancy? Nie, już nie, choć ona tak naprawdę nigdy nie odeszła. Przychodziła w snach, wabiła. Jake do dziś każdą młodą kobietę porównywał do Nancy. Nie spotkał żadnej, która choć trochę by ją przypominała.

Zasnął koło drugiej. Obudził się nagle, zlany zimnym potem. Znów ten sen, ten męczący koszmar… Zaczynało się tak pięknie. Jake płynie w przejrzystej wodzie oceanu, rozświetlonej promieniami słońca. Nagle złocistość znika, woda staje się brudna, mętna. To już nie ocean, tylko jakiś kanał. Jake zanurza się coraz głębiej, choć z całej siły pragnie wydostać się na powierzchnię. Nie chce tam płynąć, wie bowiem, co zobaczy. Już słyszy jej głos…

Powlókł się do kuchni i otworzył lodówkę. Z butelką piwa w ręku podreptał na pokład, ochłodzić twarz nocną bryzą. Niestety, nie tylko Brian nie uporał się z przeszłością.

Nancy, kiedy opowiadała o swoim życiu osobistym, była zagubiona, zrozpaczona. I taka kobieca. A jednocześnie jako policjantka w niczym nie ustępowała mężczyznom. Umiała być twarda, dawała sobie radę w każdej sytuacji.

Partnerka Jake’a. Na pewno niczego przed nim nie ukrywała, tylko ten jeden raz. Dowiedziała się czegoś i chciała to sprawdzić.

Sama. Niech to szlag…

Znaleźli ją w samochodzie, badania krwi wykazały obecność alkoholu i narkotyków. Czyli wypadek. Pijana i naćpana, straciła panowanie nad kierownicą. Nic nie wskazywało na morderstwo. Brudy wyszły podczas śledztwa. Naga prawda o jej małżeństwie. Jej przyjaźń z Jakiem.

Nancy odeszła.

Zginęła w tragicznym wypadku. Jake w to nigdy nie uwierzył.

Nigdy potem nie spotkał kobiety podobnej do Nancy… Chociaż… Coś mignęło w pamięci. Ta dziewczyna, która weszła mu w drogę dziś rano… Na pozór wcale nie przypominała wysokiej, ciemnowłosej Nancy, a jednak miała z nią coś wspólnego. Tak. Sposób bycia. Tę zadziwiającą pewność siebie i upór. Nie ustępować. Walczyć i zwyciężyć. Zwyciężyć tak, żeby przeciwnik długo jeszcze czuł smak porażki.

Ten rudzielec, który wpadł na niego w drzwiach, to bratanica Nicka. Widywał ją już przedtem, kiedyś częściej kręciła się po restauracji. Wtedy była jeszcze dzieckiem. Zawsze dokądś biegła, gdzieś się spieszyła.

Wyrosła. Zaokrągliła się tam gdzie trzeba, rude, powiewające włosy na pewno przyciągały męskie spojrzenia. Atrakcyjna dziewczyna, owszem. Zapamiętał jej głos. Oburzony, ale jednocześnie pełen rezerwy, chłodny. Tylko zielone oczy, utkwione w przeciwniku, sypały iskry. Nick mówił, że ona uczy się w Akademii. Rudemu dzieciakowi zachciało się być policjantką. I dobrze. Ma zatem coś wspólnego z Nancy…

Nie.

Nie, na litość boską, niech ona nie będzie taka jak Nancy. Nancy – etyczna aż do bólu, pełna determinacji i prawie wyprana z tego podstawowego instynktu, który każe się bać, kiedy sprawy mają się naprawdę źle. Który każe uciekać…

A zresztą… Niech ta mała robi, co chce, jemu nic do tego. I może wcale nie jest podobna do Nancy, może to tylko złudzenie.

Nagle poczuł przypływ sympatii do… Briana.

Wysączył piwo do końca. Za mało, stanowczo za mało. Przydałoby się jeszcze jedno, a może nawet whisky. Prawdziwa słodowa szkocka whisky, w końcu tej nocy nie musiał nigdzie wychodzić. Zszedł do kajuty, wyciągnął butelkę i nalał do szklanki zwykłą porcję. Dolał drugą.

Kiedy zasypiał, czuł się już lepiej. O wiele lepiej.

Po przybyciu do hotelu Ashley, Karen i Jan zainstalowały się w pokojach, po czym, zgodnie z planem, spędziły kilka leniwych godzin nad basenem, sącząc kolorowe drinki. Ustaliły też, po krótkiej debacie, program rozrywek. Show arabskie dziś, jutro tańce.

Show okazało się rzeczywiście godne obejrzenia. Po zakończeniu pokazu Ashley sprawdziła pocztę głosową. Tylko jedna wiadomość, od Lena, ale bardzo pomyślna. On i jego kumple ostatecznie zdecydowali się na wypad do Orlando, jutro wieczorem będą w klubie swingowym, w którym można się bawić choćby i do białego rana.

– Chłopcy od pożarów? – spytała Karen.

– Oni, niestety, nie wszyscy są odlotowi – mruknęła sceptycznie Jan.

– Dajmy im szansę – zaproponowała Karen. I tak też uczyniły.

Len zabrał ze sobą dwóch kolegów. On sam miał trzydzieści jeden lat, był wysoki i mocny jak skała. Włosy koloru słomy, zielone oczy, kilka piegów na nosie. Ogólnie rzecz biorąc, atrakcyjny facet. Ashley zdawała sobie sprawę, że Len miał wielką ochotę przekształcić ich przyjaźń w coś intymniejszego. Niestety, w ogóle jej nie pociągał. Jednak mężczyźnie o tak rozbudowanym ego takich rzeczy nie wolno mówić wprost, dlatego Ashley skutecznie zasłoniła się tarczą obowiązków. Teraz najważniejsza jest Akademia, no i dalsze studia nad rysunkiem. Len w końcu to zaakceptował, do tego stopnia, że od jakiegoś czasu zaczął składać Ashley wyczerpujące i bardzo zabawne raporty o swoich randkach z różnymi dziewczynami.

Do klubu swingowego Len przyprowadził Kyle’a Avery’ego i Mario Menendeza, dwóch osiłków.

– Jezu, Ashley – szeptała Karen dyskretnie do ucha przyjaciółki. – Za niego dałabym się zabić.

– Za którego?

– Wszyscy trzej są nieźli, ale najbardziej odjazdowy jest ten twój Len. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego się za niego nie bierzesz.

– Bo nie jest w moim guście.

– Co ty gadasz? Dla mnie on jest po prostu idealny, idealny!

– No to do dzieła. Na co czekasz?

– O, nie. Przecież on jest napalony na ciebie.

– Karen, on jest tylko moim kumplem, przyjaźnimy się, nic poza tym.

– Ej, dziewczyny! – zawołał wesoło Len. – Co to za szepty? To klub taneczny, ruszamy na parkiet!

Ruszyli więc w tany. Po kilku godzinach Karen oznajmiła, że jest wykończona i zarządza odpoczynek. Trzy przyjaciółki poszły się odświeżyć, panowie udali się na drinka.

– Ashley, ja nie próżnuję. Wzięłam się za twego kumpla, za twoim zresztą łaskawym przyzwoleniem – oświadczyła Karen. – Ale dlaczego ty nie wykazujesz najmniejszego zainteresowania żadnym z postawnych strażaków?

– Bo teraz mi nie w głowie takie rzeczy. Studiuję, od czasu do czasu wypada pomóc Nickowi. Na razie mam co robić. A tak w ogóle, nie uważacie, że pora już wracać do hotelu?

– Nie ma mowy! Ashley, może ty świetnie się obywasz bez męskiego towarzystwa, ale ze mną jest inaczej. Jestem nauczycielką, przebywam głównie z dziećmi. Abecadło, dwa dodać dwa, zasmarkane nosy i tak dalej. I już od roku z nikim się nie spotykam. Po tamtym dupku, z którym kiedyś chodziłam, nie płaczę, ale brakuje mi towarzystwa i… A co ja tam będę owijać w bawełnę. Seksu też mi brakuje. Czy wy nigdy nie miałyście ochoty na seks?!

– Karen! Seks to coś wspaniałego, jasne, najpierw jednak trzeba poznać faceta bliżej.

– Bo ja wiem? – mruknęła Jan, pociągając usta szminką. – Im mniej kogoś znasz, tym wydaje się ciekawszy.

– Nie zapominaj, że to facet z Miami.

– O, proszę, matka przełożona przemówiła – prychnęła Karen. – Ja w każdym razie dam mu numer telefonu. Jeśli zadzwoni, bardzo się ucieszę. To świetny facet. Ma pracę, pije w granicach rozsądku, dobrze tańczy. Dlatego nie zamierzam jeszcze wracać do hotelu. I pamiętaj, karty już rozdane. Ja wybrałam Lena. Jan robi słodkie oczy do Kyle’a, a ty bądź tak uprzejma i zajmij się Mariem. Przynajmniej z nim pogadaj, chociażby o pracy.

Konwersacja z Mariem, o dziwo, przebiegała gładko i sympatycznie. Chłopak był miły, trochę nieśmiały i zachowywał się z rezerwą. Zdradził zresztą, dlaczego. Był żonaty, od bardzo niedawna, z kumplami wypuścił się tylko dlatego, że żona pojechała na dwa tygodnie do rodziców. Ashley z kolei zaczęła opowiadać o wypadku, który widziały w drodze do Orlando. Po jakimś czasie reszta towarzystwa, dotychczas pilnie swingująca, powróciła do stolika.

– Nie wolno ci się tak przejmować, Ash – powiedział Len. – Kiedy zaczniesz pracować, wypadki będą dla ciebie chlebem powszednim. Na drogach bez przerwy coś się dzieje.

– Tak, tak, teraz nie powinnyśmy do tego wracać – poparła go Karen, ale Ashley nie słuchała. Już trzymała ołówek, stawiała na serwetce pierwsze kreski. Droga, dwa samochody…

– Nasza Ashley jest artystką – obwieściła nie bez dumy Karen, chwyciła jednak serwetkę i zmięła ją w kulkę, spiorunowawszy Ashley wzrokiem.

– Jest wspaniałą artystką – zawtórowała Jan. – Ashley, sportretuj nas. Narysuj Kyle’a.

Ashley posłusznie chwyciła za następną serwetkę i zaczęła szkicować. Reszta towarzystwa ustawiła się za jej plecami.

Kyle z podziwu aż gwizdnął.

– Niemożliwe! Patrzcież, to ja! Ashley, proszę, podpisz się, zachowam ten portret na pamiątkę.

– Czy mogłabyś narysować i mnie? – prosił Mario.

– I dziewczyny też, koniecznie – domagał się Len, podsuwając świeży zapas serwetek, które podebrał z sąsiedniego stolika.

– Po co? Rysowałam je niezliczoną ilość razy.

– Ale może Kyle i ja chcemy mieć ich portrety na pamiątkę.

Karen dyskretnie szturchnęła artystkę.

– Naturalnie, naturalnie, narysuję – oświadczyła Ashley, chwytając znów za ołówek. Narysowała dwa portreciki i podsunęła chłopakom do oględzin.

– Nie do wiary! – zachwycał się Kyle. – Len mówił, że marzysz, by zostać policjantką. Zamiar bardzo szlachetny, ale… Te rysunki są świetne.

– Ona poza tym ma wręcz fotograficzną pamięć. Ashley, narysuj coś, co dzisiaj widziałaś – poprosiła Jan. Karen natychmiast zastrzegła:

– Błagam, tylko nie ten wypadek!

– No dobrze, pójdę uregulować rachunek – oznajmił Len.

– Len, nie trzeba!

– O nie, Ashley! Ile to razy karmiłaś mnie w waszej restauracji?

– To nie ja, to Nick!

– Z oficerem policji nie wolno dyskutować – rzucił wesoło Len i ruszył w stronę baru. Ashley po raz kolejny chwyciła za ołówek. Pomyślała chwilę i zaczęła rysować. Też portret. Męską twarz o wyrazistych rysach. Ciemne włosy i oczy, kwadratowa szczęka, szerokie kości policzkowe i usta. Niby surowe, ale ładnie wykrojone…

– Niezły – mruknęła Karen, chwytając serwetkę. – Przystojny rewolwerowiec. Kto to jest?

– Facet, którego dziś rano oblałam kawą.

Przystojny rewolwerowiec… Chodząca agresja, naładowana testosteronem. Jednak niezwykle pociągający…

Tak. On na pewno miał w sobie to coś, czego brakowało Lenowi Greenowi.

Droga Ashley, czy tobie przypadkiem nie zachciewa się seksu?

Seksu… Ten facet chyba przede wszystkim nadaje się właśnie do tego. Na pewno nie jest typem mężczyzny, z którym Ashley chciałaby się związać na dłużej. Co, naturalnie, wcale nie oznacza, że zamierza spędzić resztę życia samotnie.

Do stolika wrócił Len i całe towarzystwo ruszyło ku wyjściu. Po wylewnym pożegnaniu panowie odpłynęli do swego hotelu. Kiedy tylko oddalili się na bezpieczną odległość, Karen chwyciła Ashley pod ramię, rzucając rozanielonym głosem:

– No i co? Czy to nie był cudowny wieczór?

– Było miło, owszem. Mam nadzieję, że ty i Len zaczniecie się spotykać.

– O, tak – podjęła wątek Jan. – Taki facet jak Len nie powinien się marnować. A ten twój facet, Ashley, co prawda nieco już posunięty w latach, może się podobać, choć wygląda jak zbój.

– Jak zbój? Skądże. Jest bardzo sympatyczny, ale żonaty.

Karen zaśmiała się i mocniej ścisnęła jej ramię.

– Coś mi się wydaje, że Jan wcale nie ma na myśli strażaka. Jej chodzi o tego gościa z serwetki.

– To wcale nie jest mój facet! – zaprzeczyła Ashley.

– Pożyjemy, zobaczymy…

Noc była piękna, widok z hotelowego okna uroczy, jednak ani migoczące gwiazdy, ani łagodne światło księżyca nie przykuły na dłużej uwagi Ashley.

Podeszła do biureczka, na którym leżał już szkicownik. Usiadła i od razu zaczęła rysować.

Ciało… Najpierw ciało. Ciało leżące na drodze.

Młody mężczyzna, mięśnie dobrze widoczne pod… plamami krwi. Twarz przykryta włosami jaśniutkimi jak len.

Co dookoła… Policjant, który pierwszy zjawił się na miejscu wypadku. Kawałek dalej samochód policyjny. Dwa samochody, które wpadły na siebie. Dwóch kierowców. Inne samochody, hamujące gwałtownie, rzucane na boki, wjeżdżające prawie na środkowy pas.

Pięć pasów dla ruchu w kierunku przeciwnym. Pobocze. I ta nieruchoma postać.

Rysowała zawzięcie, utrwalając wszystko, co zarejestrowała jej pamięć. Wycieniowała starannie. Czerń, szarości, biel. Wszystko stało się dziwnie realne, obfitujące w szczegóły. Wszystko, oprócz tej ciemnej postaci.

Ten ktoś na coś czekał… Na co? Czyżby chciał się upewnić, że ten nieszczęsny, zakrwawiony człowiek leżący na drodze jest naprawdę martwy?

Poczuła na plecach lodowaty dreszcz.

Szybko podeszła do drzwi i przekręciła zamek. Zamknęła starannie okno, zasunęła zasłony. Powoli wstawał świt, zaraz wzejdzie słońce.

Położyła się na łóżku, przymknęła oczy. Pod powiekami miała wciąż ten sam obraz. Ciało, prawie nagie, zakrwawione, na ciemnoszarym asfalcie… Zaklęła dosadnie. Uniosła się i poprawiła poduszkę. Liczenie owiec zawsze wydawało jej się głupie, jednak musiała wreszcie zasnąć.

Postanowiła liczyć konie.

W tych snach często pojawiała się mgła, przetykana promieniami słońca. Z mgły wynurzała się Nancy. Szła po plaży, czasem wchodziła do kajuty na „Gwendolyn”. Rozpuszczone włosy spływają po plecach, smukłe ciało jest nagie, znaczone przez słońce, znaczone przez cień…

Nancy.

Minęło tyle lat, a ona wciąż przychodziła nocą, niezmordowanie, jakby koniecznie chciała mu coś powiedzieć.

Sen zawsze kończył się tak samo. Jake widział twarz Nancy, taką, jaką oglądał na stole w prosektorium. Podczas autopsji. Na widok tej twarzy jego serce i umysł kuliły się z przerażenia. Wtedy gwałtownie budził się.

Tej nocy też miał sen, ale inny. Straszna twarz nie ukazała się, a postać kobiety, idącej ku niemu, była niewyraźna, jakby zamazana. Rude włosy…

To ta krewna Nicka. Idzie nieśpiesznie, ale lekko i pewnie. Jest już bardzo blisko. Zupełnie inna niż Nancy. Ta dziewczyna jest żywa, żywa i ciepła, prawdziwa… Wyciąga rękę, dotyka go…

I znika. A mózg bombarduje jakiś przenikliwy dźwięk.

Cholera. Budzik.

Nie, to telefon. Do diabła, która to godzina? Chyba środek nocy. Ale dobrze, że ktoś przerwał ten absurdalny sen. Przytknął słuchawkę do ucha. Słuchał sekundę. Drgnął. Palce odruchowo zacisnęły się na słuchawce. Jak szpony.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Z twarzy zostało bardzo niewiele – powiedział Martin Moore, kiedy razem z Jakiem przechodzili pod żółtą taśmą, zabezpieczającą miejsce zbrodni. – Myślę, że ciało ukryto w jakimś płytkim dole, dalej od drogi. Ostatnio padały ulewne deszcze i woda zmyła je tutaj.

Po cholerę on wczoraj pił tę whisky?! Chociaż… Teraz też by się napił. Ten telefon od Martina, w środku nocy, był jak grom z jasnego nieba.

W każdym razie dla detektywa Dilessia długi weekend już się skończył. Wezwano go, ponieważ tamta sprawa sprzed pięciu lat nigdy nie została oficjalnie zamknięta. Marty zjawił się pierwszy, po prostu miał bliżej, mieszkał gdzieś tu, w okolicy. Pięć lat temu, kiedy dokonano tamtych zabójstw, pracował w sekcji narkotyków, od dłuższego jednak czasu współpracował z Jakiem i znał historię zabójstw, które nadal przypisywano Bordonowi.

Światło reflektorów policyjnych padało na ciemną, mokrą, pokrytą grubą warstwą butwiejących liści ziemię. Ziemia Everglades [2]. Południowy kraniec hrabstwa Miami-Dade wkraczał już na teren parku narodowego, krainy mokradeł.

Jake zatrzymał się parę kroków przed ciałem, aby najpierw spojrzeć na nie z pewnej odległości. Ciało odnalazła jakaś kobieta uprawiająca jogging. Głupia kobieta, która biega po odludziu, nim wstanie świt.

Nieszczęsna biegaczka była dalej na miejscu przestępstwa. Kobieta w średnim wieku o ładnej, nadmiernie wychudzonej twarzy, ubrana jak dziesiątki entuzjastów zdrowego trybu życia. Szorty, T-shirt, adidasy, na głowie opaska. Teraz ramiona kobiety przykryte były ciepłym kocem, o co zadbał jeden z policjantów. Podał jej też kubek z gorącą kawą. Popijała, popłakiwała i nie przestawała mówić roztrzęsionym głosem:

– Boże mój kochany… Biegłam sobie, po prostu biegłam, nagle patrzę, a tu coś leży… Było ciemno, w pierwszej chwili nie wiedziałam, co to jest. Pobiegłam dalej, zawróciłam… Chryste! A to ona, leży tutaj. Palce mi się tak trzęsły, myślałam już, że nie będę w stanie zadzwonić z komórki. Bogu niech będą dzięki, że pozwolił człowiekowi wymyślić taką rzecz! A ja już nigdy, przenigdy nie będę biegać po nocy. A to biedactwo… Kobieta, prawda? Przywlekli ją, porzucili koło drogi… A może zabili ją tutaj?

Głupota ludzka nie zna granic, pomyślał Jake, spoglądając na rozdygotaną kobietę. Biegać samotnie po ciemku, w dodatku w tak słabo zaludnionej okolicy? Choć wielu kusiły te połacie żyznej, wilgotnej ziemi wśród wysokiej trawy o ząbkowanych liściach, która potrafi wyrosnąć na kilka metrów. Coraz więcej chciało się tu osiedlić, hodować pomidory i truskawki, a wielu po prostu kupowało grunt i stawiało dom.

Tereny należące do hrabstwa były intensywnie zalesiane. Nie brakowało tu drzew, w okolicy drogi ziemia była przykryta grubą warstwą liści. Dobre miejsce, by ukryć zwłoki. Natura dokona dzieła zniszczenia, pomoże zatrzeć ślady. Niejeden przestępca ukrywał swe ofiary w takiej okolicy i bardzo często sprawa pozostawała niewyjaśniona.

Ta kobieta, która na swoje nieszczęście natrafiła na szczątki ofiary brutalnego morderstwa, niewiele będzie miała do powiedzenia. Ale wypytać ją trzeba. Później. Teraz należało zająć się denatką.

– Martin, gdzie lekarz? – spytał.

– A tam, właśnie rozmawia z policjantem, który pierwszy dotarł na miejsce zbrodni. Przyjechał doktor Tristan Gannet, jest też Mandy, robi zdjęcia.

– Czyli mamy tu Ganneta i Nightingale. Bardzo dobrze.

Jake i Marty ostrożnie zbliżyli się do ciała. Mandy Nightingale, jeden z najlepszych fotografów policyjnych, uśmiechnęła się, skinęła głową i pstryknęła kolejne zdjęcie. Była cienka jak patyk, siwowłosa, twarz o indiańskich rysach nie pozwalała snuć przypuszczeń co do jej wieku. Świetny fachowiec – szybka, pracowita, znakomicie utrwalała na kliszy wszystkie istotne szczegóły.

– Cześć, Jake. Zaraz schodzę ci z drogi. Jeszcze tylko jedno zdjęcie dla doktora… Gotowe. Pójdę teraz do Pentilla, postoję z nim i poczekam, aż zabiorą ciało. Potem zrobię jeszcze kilka zdjęć. Powiem Gannetowi, że już jesteś.

– Dzięki, Mandy.

Jake przykucnął przy denatce. Kobieta zginęła jakiś czas temu, bo robactwo i zwierzęta dokonały już swego dzieła. Pozostał szkielet, w niektórych tylko miejscach zachowały się fragmenty ciała. Denatka prawdopodobnie nie miała na sobie żadnego ubrania.

Jake wyjął długopis i zaczął ostrożnie odsuwać liście przykrywające kości ramion. Twarz była w lepszym stanie. Twarz… No tak, teraz już wiedział, dlaczego Martin był taki spięty i nalegał, żeby Jake przyjechał jak najprędzej.

Uszy. Denatka nie miała uszu, prawdopodobnie zostały obcięte.

Wstał i cofnął się o krok.

Deujav vu.

Peter Bordon, znany jako ojciec Pierre, siedział pod kluczem od dobrych pięciu lat. Ale nawet pierwsze, pobieżne oględziny nieuchronnie przywodziły na myśl inne ofiary, odnalezione w czasach, gdy Bordon działał jako przywódca sekty zwącej siebie Ludźmi Zasad.

– On siedzi – powiedział cicho Martin, jakby czytając w myślach kolegi. – Sprawdziłem. Najpierw zadzwoniłem po ciebie, potem do więzienia. On na pewno tam jest.

– Aha – mruknął Jake. Tylko tyle. Wolał milczeć, bo ledwo pomyślał o Bordonie, natychmiast zalewała go krew. Peter Bordon, fałszywy prorok. Skupił wokół siebie gromadę ludzi i kładł im do głowy te dyrdymały o wspólnocie, pracy dla dobra innych, porzuceniu luksusów grzesznego życia. Większość członków sekty rozumiała to dosłownie, przelewając wszystkie zasoby finansowe na prywatne konto proroka.

Przed pięcioma laty trzy kobiety, które, jak przypuszczano, należały do sekty, znaleziono martwe. Dwie w kanale, jedną w polu. Wszystkie miały obcięte uszy.

Nie znaleziono żadnej broni, żadnych śladów ani poszlak. Bordon był jedynym podejrzanym, ale jego winy w żaden sposób nie dało się udowodnić. Posiadłość Bordona dokładnie przeszukano, znaleziono jedynie dowody, że Bordon przeprowadził kilka nielegalnych operacji finansowych. Dzięki temu udało się go wsadzić za kratki.

Jakiś czas potem, w samym środku nocy, do jednego z niewielkich posterunków na obrzeżach hrabstwa zgłosił się młody człowiek i przyznał się do popełnienia wszystkich trzech morderstw. Spisano zeznania, mężczyznę zamknięto w celi, z której już nie wyszedł. Powiesił się na pasku od spodni.

Wyglądało na to, że sprawa została wyjaśniona. Jednak Jake, jak zresztą większość policjantów z jego grupy operacyjnej, nie wierzył, że śledztwo zakończyło się sukcesem. Tak naprawdę sprawa nigdy nie została oficjalnie zamknięta, ale wkrótce policjantów z grupy operacyjnej odkomenderowano do innych zadań.

Dla Jake’a sprawa zdecydowanie pozostawała otwarta. Bordonowi nie udowodniono morderstw, na pewno jednak brał w nich udział. Według Jake’a, Bordon nie zabijał osobiście, robił to ktoś inny, na jego rozkaz. Po tym, jak zamknięto go w więzieniu, zabójstwa ustały. Większość ludzi była przekonana, że sprawcą był ów młody człowiek, który przyznał się do wszystkiego, po czym popełnił samobójstwo.

A przecież zabójstwa wcale nie ustały, morderca zrobił sobie po prostu przerwę. Znów znaleziono ciało. Bordon co prawda siedzi w więzieniu, ale mógł zlecić komuś wykonanie brudnej roboty…

– Witam – odezwał się doktor Gannet. – Puścicie mnie do niej?

– Miło cię widzieć, Gannet – powiedział Jake z uśmiechem. Doktor od ponad dwudziestu lat zajmował się medycyną sądową.

Doktor przykucnął koło ciała, przykucnął również Martin. Jake, zanim dołączył do nich, jeszcze raz szybko ogarnął wzrokiem całe miejsce przestępstwa. Nigdzie nie było widać żadnych śladów. Nie sposób było też stwierdzić, w jaki sposób zadano śmierć.

Nie było szans na znalezienie obcego ciała pod paznokciami ofiary, ponieważ ofiara nie miała paznokci. Nie było mowy o pobraniu odcisków palców, bo na palcach ofiary nie zachował się ani gram ciała.

– Twarzy raczej nikt nie rozpozna – mruknął Jake.

– Zwykle najłatwiej przeprowadzić identyfikację na podstawie uzębienia. W tym przypadku mamy szczęście, tej biedaczce nie wybito zębów – powiedział doktor. – A palce u rąk… Cóż, sami widzicie…

Spojrzał na Jake’a. Jake mógłby się założyć, że on i doktor Gannet myśleli o tym samym. Ofiary sprzed pięciu lat miały obcięte uszy i usuniętą tkankę z palców rąk. Może ktoś po prostu naśladował tamte zabójstwa sprzed lat?

– Tak… Może chodzić o naśladowcę – mruknął Gannet, jakby czytał w myślach Jake’a. – No cóż, zobaczymy. Zajmiemy się wszystkim jak należy.

Zająć się sprawą jak należy. Tylko tyle można jeszcze zrobić dla martwego człowieka. Dołożyć wszelkich starań, żeby wymiar sprawiedliwości ukarał winnego. Po tamtej serii morderstw Jake pracował jak w transie. Nie spoczął nawet po uwięzieniu Bordona. Nigdy nie przestał go podejrzewać, był głęboko przekonany, że Bordon maczał palce także w innym morderstwie, popełnionym inaczej.

W zabójstwie Nancy.

To nie był wypadek, tym bardziej samobójstwo. Nancy zamordowano i Bordon maczał w tym palce. Jake nigdy nawet nie pomyślał inaczej, choć większość policjantów była odmiennego zdania.

– Jake? Naprawdę chcesz się tym zająć? – spytał Gannet, niby mimochodem, zajęty odgarnianiem grudek ziemi i zbutwiałych liści z ciała.

– Jasne. Jestem profesjonalistą, Gannet. A jeśli zajdzie potrzeba powrotu do starych spraw, nie znajdziesz nikogo, kto byłby ode mnie lepszy.

– Racja.

– Masz już jakiś pomysł co do przyczyny śmierci?