Śmiertelne napięcie - Alex Kava - ebook

Śmiertelne napięcie ebook

Alex Kava

4,3

Opis

W lasach zachodniej Nebraski znaleziono ciała młodych ludzi z dziwnymi obrażeniami wskazującymi na silne porażenie prądem. Ci, którzy przeżyli, są ciężko ranni i śmiertelnie przerażeni. Grupa miejscowej młodzieży chciała tylko zaszaleć, ale gdy nocne niebo rozjaśniły dziwne efekty świetlne, impreza zamieniła się w koszmar. Doświadczona agentka FBI, Maggie O’Dell, próbuje odnaleźć sens w sprzecznych zeznaniach, ustalić, co jest prawdą, a co jedynie wytworem pobudzonej strachem i narkotykami wyobraźni. Tymczasem troje z ocalałych nastolatków ginie w niejasnych okolicznościach. Śledztwo coraz bardziej się komplikuje. W tym samym czasie dochodzi do masowych zatruć w szkołach w Wirginii i Waszyngtonie. Śledczym pomaga pułkownik Benjamin Platt, wybitny specjalista od chorób zakaźnych. Desperacko walczy o zidentyfikowanie niezwykle groźnego szczepu bakterii, którą zaraziła się młodzież. Chociaż miejsca zdarzeń oddalone są od siebie o tysiące mil, nieoczekiwanie tropy obu śledztw zbiegają się. Maggie i Benjamin odkrywają tajemnice, które mogą zagrozić bezpieczeństwu narodowemu. Na najwyższych szczeblach władzy są ludzie, którzy nie dopuszczą do ich ujawnienia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (153 oceny)
73
57
18
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alex Kava

Śmiertelne napięcie

Przełożyła

Dla Debory Groh Carlin

Skromnej czarodziejki

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czwartek, 7 października

Park Narodowy w Nebrasce

Halsey

Dawson Hayes spojrzał na ognisko i natychmiast rozpoznał tych cieniasów. To było wręcz zbyt proste.

Mógłby udawać, że posiada wewnętrzny superradar, który pozwala mu widzieć ludzi na wylot, ale prawda była taka, że ich dobrze znał, ponieważ... jak brzmi to stare powiedzenie? Pozna swój swego. Całkiem niedawno siedział w tej gromadce, zastanawiając się, czemu go zaprosili, i zlewał się potem pełen niepokoju, jaka jest cena dopuszczenia do ich grona.

Nie żałował ich. Nie musieli tutaj przyjeżdżać. Nikt ich tutaj na siłę nie ciągnął. W pewien sposób sami byli sobie winni. Zapłacili za to, że chcieli udawać kogoś innego.

Przyjęcie do klubu luzaków wymaga poświęcenia. Jeżeli sądzili, że jest inaczej, to naprawdę beznadziejni z nich frajerzy.

Dawson przynajmniej pogodził się z tym, kim jest. Zresztą tak naprawdę nie bardzo się tym przejmował. Lubił wyróżniać się spośród kolegów w klasie, czasami wręcz to podkreślał. Na przykład w futbolowe piątki, kiedy wszyscy wkładali ubrania w barwach szkoły, on ubierał się od stóp do głów na czarno. Dzięki temu, że był takim palantem, dał się zauważyć, i nawet trener Hickman, który, nim Dawson w piątki zaczął ubierać się na czarno, nie raczył zapamiętać jego imienia, teraz na jego widok przewracał oczami.

Dotąd podczas apelu na początku roku szkolnego trener wrzeszczał:

– Dawson Hayes! – i teatralnie rozglądał się po całej sali, patrzył nad głową Dawsona, a nawet prosto w jego twarz.

Kiedy Dawson podnosił rękę, brwi trenera wystrzeliwały do góry, jakby za żadne skarby świata nie

potrafił skojarzyć tak sympatycznego nazwiska z tą pryszczatą gębą i chudą kościstą ręką, która uniosła się z wahaniem. Dawson miał to gdzieś. Nareszcie zaczęli go dostrzegać i wcale go nie obchodziło, czemu to zawdzięczał.

Zdawał sobie sprawę, że wciąż go zapraszają na te ekskluzywne wyprawy do lasu, ponieważ Johnny Bosh lubił to, co Dawson przynosił ze sobą na imprezę. Tego wieczoru to coś omal mu nie wypaliło dziury w kieszeni kurtki. Starał się o tym nie myśleć. Usiłował wymazać z pamięci tę chwilę, kiedy to wyjął – tak, wyjął, pożyczył, nie ukradł – z kabury ojca, który przesypiał wolną od pracy noc. Zresztą pewnie nie miałby mu za złe, gdyby wiedział, że syn zadaje się z Johnnym B. Okej, to nieprawda. Ojciec byłby wkurzony. Ale przecież to właśnie on wciąż go zachęcał, żeby się z kimś zaprzyjaźnił i zajął się czymś, co zazwyczaj interesuje młodych ludzi. Innymi słowy, by dla odmiany zachowywał się jak normalny nastolatek.

Dawson z kolei uważał, że jest zbyt normalny, i w tym właśnie dostrzegał część swojego problemu. Nie przypominał gwiazdy sportu, jaką był Johnny B., ani żującego tabakę kowboja Lucasa. Nie był mądralą jak Kyle. Za to paralizator taser X-26 w lekkiej, jaskrawożółtej obudowie, który świetnie mieścił się w dłoni, dawał mu nową tożsamość i pewność siebie. Wystarczy, że wyceluje i wystrzeli, wysyłając ładunek elektryczny o mocy do 50 tysięcy wolt, i nagle bezbronny Dawson Hayes staje się człowiekiem pełnym mocy. Zdobywa nad wszystkim kontrolę. Dzięki temu cudowi techniki odnosił wrażenie, że jest zdolny do wszystkiego.

Okej, może nie chodziło tylko o tasera. Może w niewielkim stopniu zawdzięczał to też szałwii. Od jakichś piętnastu minut żuł ją i już czuł efekt. To była tylko jedna z głównych atrakcji wieczoru.

Zaczął szukać wzrokiem kamery ukrytej za niskimi gałęziami sosen. Chociaż była schowana, dostrzegł mrugającą zieloną lampkę. Wcześniej to on pomagał Johnny’emu ustawić kamerę w taki sposób, by gałęzie kamuflowały statyw. Nikt inny nie miał pojęcia o jej istnieniu. A więc stały etat palanta miał też swoje plusy.

Rozejrzał się po obozowisku, które urządzili w odludnym miejscu sosnowego lasu, gdzie najpewniej istniał zakaz rozpalania pieprzonych ognisk. Johnny B. powiedział, że nikt ich nie zobaczy ani z drogi, ani z wieży widokowej. Chociaż to bez znaczenia, bo i tak nikogo tam nie będzie. Z jednej strony za ogrodzeniem z drutu kolczastego była otwarta przestrzeń, czyli porośnięte wysoką falującą trawą wzniesienie. Z drugiej strony zaczynał się las z rzędami sosen żółtych, natomiast jakieś dziesięć metrów dalej wiła się rzeka Dismal. Dawson słyszał cichy jak szept szum wody płynącej po kamienistym dnie.

Zostawili samochody na pustym poboczu jakieś czterysta metrów dalej, wygniatając kołami dwie wąskie ścieżki w sięgającej kolan trawie. Żeby dostać się do lasu, trzeba było przejść przez ogrodzenie z drutu kolczastego. To był dopiero pierwszy test, który musieli zdać tej nocy, ale Dawson uważał, że już na tej podstawie wiele można się było dowiedzieć. Sposób, w jaki jego koledzy manewrowali, żeby przedostać się przez kolczaste druty, pokazywał, jacy są zwinni i sprytni. Wiele mówiło o nich także to, czy pomagali innym pokonać ogrodzenie górą lub dołem, czy raczej czekali, aż im ktoś pomoże. Albo, co gorsza, otwarcie oczekiwali wsparcia.

To była kolejna cecha, która wyróżniała Dawsona spośród rówieśników. Lubił przyglądać się, jak ludzie reagują na innych ludzi, na otoczenie, a zwłaszcza na sytuacje, które ich zaskakują. Jego pokolenie to pokolenie bezmyślnych zombi, którzy się nawzajem naśladują. Uwikłani w pułapce swoich małych światów tu i teraz, nawet nie próbują nic zmienić. I chyba to właśnie najbardziej interesowało Dawsona w eksperymentach Johnny’ego.

Tej nocy było ich tylko siedmioro, a i tak trzymali się w podgrupach. Johnny’ego otaczały laski, Courtney i Amanda. Nawet Nikki dołączyła do tej kliki, co rozczarowało Dawsona. A tak bardzo liczył, że okaże się mądrzejsza. Wszystkie trzy sprawiały wrażenie, jakby chłonęły każde słowo Johnny’ego, śmiały się głośno i odrzucały do tyłu włosy, a potem przekrzywiały na bok głowy, jak to robią dziewczyny, kiedy chcą okazać zainteresowanie.

No i dobrze. Johnny pokazywał, że to jego fanklub, jego impreza, i nieźle mu to szło. Ten rozgrywający drużyny, ten król balu był czarujący, choć do pewnych granic, to znaczy gdy nikt nie wchodził mu w paradę. Bezpieczniej było być kumplem Johnny’ego niż kimś, kto budzi w nim irytację.

Dawson nie wiedział dokładnie, po co Johnny’emu taser. Zresztą nie musiał tego wiedzieć. Johnny budził zaufanie nawet w tych idiotycznych kowbojskich butach. Dzieciaki wołały na niego Johnny B., i była to najfajniejsza ksywka. Dawson słyszał nawet, jak podczas jednego z meczów pan Bosh zawołał:

– Johnny B., daj czadu! – a potem się zaśmiał, jakby wcale się tego po synu nie spodziewał, i bynajmniej nie miał mu tego za złe.

Pierwszy błysk światła pojawił się bezgłośnie. Wszyscy się odwrócili, ale tylko na moment.

Drugiemu błyskowi towarzyszył trzask nad głowami. Dawson pomyślał, że to błyskawica, ale błysk rozmył się i zamienił w niebieskie i fioletowe linie, które rozciągnęły się nad wierzchołkami drzew jak pęknięcia na zmierzchającym niebie.

Uszu Dawsona dobiegły ochy i achy. Uśmiechnął się pod nosem. Odlatywali, podobały im się te fajerwerki. On pewnie też odlatywał.

Nigdy wcześniej nie brał szałwii, ale Johnny B. stwierdził, że jest lepsza niż wszystko, co można znaleźć w domowej apteczce, i o wiele silniejsza niż normalna szałwia.

– Jest jak rockandrollowe fajerwerki – przekonywał – które ściskają twój mózg, aż ci się zdaje, że możesz latać.

Dawson uznał, że ziółko wygląda niegroźnie. Zielone, w kolorze szałwii lekarskiej, o szerokich liściach, przypominało roślinę, którą widział na grządce uprawianej przez mamę. Boże, jak on za nią tęsknił. Zwinął znów parę listków i włożył między zęby i policzek jak tabakę do żucia. Goryczka rośliny już nie wykrzywiała mu ust.

Johnny nazywał tę roślinę Sally-D i powiedział im, że Indianie stosują ją jako lekarstwo.

– Oczyszcza zatoki i jelita, łagodzi bóle rozmaitego rodzaju i usuwa zakłócenia w czynności elektrycznej mózgu – mówił z entuzjazmem.

Co prawda z równym entuzjazmem wypowiadał się tydzień wcześniej, kiedy kazał im wszystkim wciągać oxycoxin, który rozgniótł na maleńkie kawałki. Udało mu się ukraść z apteczki matki tylko dwie tabletki, więc efekt – po pokruszeniu tabletek i podzieleniu między dwunastkę dzieciaków – nie spełnił obietnic Johnny’ego. Jednak wcale się tym nie przejął, tylko znów przemawiał jak facet z reklamy, czarował ich i skłonił do wypróbowania nowego narkotyku, w nadziei że poczują się świetnie i będą supergośćmi.

Niecałą minutę po wzięciu do ust drugiej porcji szałwii Dawsonowi zakręciło się w głowie, a miły, pobudzający szumek odseparował go od pozostałych. Patrzył na nich, jak się potykają i ze śmiechem wskazują na niebo. Zupełnie jakby poruszali się w zwolnionym tempie na odległej galaktyce, a on obserwował ich z okna swojej sypialni.

U podstawy jego czaszki rozlegało się niskie rytmiczne dudnienie. Gałęzie drzew zaczęły się kołysać. Nagle zrobiło się tych drzew dwa razy, a może nawet trzy razy więcej.

W tym właśnie momencie Dawson ujrzał czerwone oczy.

Kryły się w krzakach, za plecami Kyle’a i Lucasa, tuż za Amandą.

Ogniście czerwone oczy, które patrzyły to w tę, to w tamtą stronę.

Jak to możliwe, że pozostali ich nie widzą?

Otworzył usta, by ich ostrzec, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Uniósł rękę, by wskazać w tamtą stronę, ale to była jakaś obca ręka, żółto-zielona, niemal fluorescencyjna w migającym stroboskopowym świetle, które pojawiało się nad wierzchołkami drzew. Fale fioletu i błękitu z dziwnym trzaskiem przezierały przez gałęzie.

Wtedy Dawson po raz pierwszy poczuł zapach spalenizny i gorąco. Jakby ktoś na długi czas zostawił włączone żelazko. Nagle ten zapach nabrał mocy, przypominał mu spalone w ognisku hot dogi – czarne, chrupiące, spalone mięso. Potem przypomniał sobie, że nie przywieźli ze sobą żadnego jedzenia.

Zaczęło się od dreszczy czy mrowienia. Strumień ładunków elektrycznych płynął na falach eteru. Pozostali także to poczuli. Przestali już wzdychać z podziwu. Potykając się, z uniesionymi głowami przeszukiwali wzrokiem wierzchołki drzew.

Dawson przeniósł spojrzenie na krzak, gdzie kryły się czerwone oczy. Jednak znikły.

Kręciło mu się w głowie. Coś w niej kliknęło, zupełnie jakby jego oczy działały jak obiektyw. Każde mrugnięcie było niczym otwarcie i zamknięcie migawki. Każde odbijało się echem w głowie. Rozszerzał nozdrza, wdychając powietrze, które paliło płuca. W gardle czuł metaliczny smak.

Następnemu błyskowi światła towarzyszyło skwierczenie, pozostawiając po sobie tren iskier.

Tym razem Dawson usłyszał okrzyki zdumienia. Krzyki bólu.

Nagle ogniście czerwone oczy wymknęły się zza krzaka, pędząc przez obozowisko prosto na Dawsona.

Uniósł rękę z taserem, wycelował i nacisnął spust.

Stworzenie cofnęło się, upadło jak długie na liście, a spośród sosnowych igieł wystrzeliły w górę lśniące gwiazdy. Dawson nie czekał, aż to coś poderwie się na nogi. Odwrócił się i zaczął biec, a przynajmniej jego nogi biegły. Miał wrażenie, jakby resztę ciała popychała naprzód, w las, jakaś inna siła o mocy większej niż jego nogi.

Jedyne, co mógł zrobić, to unieść ręce i chronić twarz przed gałęziami, które rwały ubranie i kaleczyły skórę. Nic nie widział. Walenie u podstawy czaszki zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Za jego plecami wciąż pojawiały się palące jaskrawe rozbłyski. Przed nim była kompletna ciemność.

Kiedy rozpędzony na maksa wpadł na ogrodzenie z drutu kolczastego, raził go prąd. Potknął się i poczuł, że ma poranioną skórę, czuł się jak ryba złapana na tysiąc haczyków równocześnie. Ból przeszywał ciało, otaczał go i atakował ze wszelkich możliwych stron.

Kiedy Dawson Hayes ostatecznie upadł na ziemię, jego koszula była cała we krwi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Osiem kilometrów dalej

– Nie ma śladów krwi? – Agentka specjalna FBI Maggie O’Dell starała się ukryć zmęczenie.

Irytowało ją, że nie jest w stanie dotrzymać mu kroku. W końcu była w niezłej formie, biegała, a jednak pokonywanie pofałdowanych piaszczystych wydm porośniętych wysoką trawą przypominało brnięcie przez wodę. Na domiar złego jej towarzysz był od niej o dobrych trzydzieści pięć centymetrów wyższy, a jego długie nogi przywykły do okolic Sandhills w stanie Nebraska.

Śledczy Patrolu Stanowego Donald Fergussen zwolnił i zaczekał na nią, jakby czytał w jej myślach. Kiedy się zatrzymał, Maggie uznała, że zrobił tak przez grzeczność, ale potem zobaczyła ogrodzenie z drutu kolczastego, które blokowało drogę. Fergussen cały czas zachowywał się jak dżentelmen, co drażniło Maggie. Podczas ostatnich dziesięciu lat, które spędziła w FBI, dyskretnie przekonywała swoich kolegów, by traktowali ją tak samo, jak traktowaliby mężczyznę na jej stanowisku.

– W życiu nie widziałem nic dziwniejszego – odparł w końcu, kiedy Maggie już prawie zapomniała, że zadała mu pytanie. Tak było przez całą drogę ze Scottsbluff. Nad każdym jej pytaniem najpierw poważnie się zastanawiał, a potem dopiero odpowiadał. – Ale tak, nie ma śladów krwi. Ani kropelki. Za każdym razem tak jest.

Koniec wyjaśnień. To także było dla niego charakterystyczne. Był nie tylko małomówny, on ważył słowa i wypowiadał je tak, jakby stanowiły rzadki towar.

Machnął ręką w stronę ogrodzenia.

– Proszę uważać, może być pod napięciem. – Wskazał cienki, prawie niewidoczny drut, biegnący między palikami jakieś piętnaście centymetrów nad najwyższym z czterech oddzielnych pasm drutu kolczastego.

– Pod napięciem?

– Farmerzy czasami instalują tak zwanego pastucha elektrycznego.

– Myślałam, że to własność federalna.

– Park Narodowy od lat pięćdziesiątych dzierżawi ziemię farmerom. To korzystne dla obu stron. Farmerzy zyskują nowe pastwiska, a dodatkowy dochód dla państwa pozwala na ponowne zalesianie. Poza tym wypasanie zapobiega pożarom traw. – Mówił to wszystko bez przekonania, po prostu stwierdzał fakt, jakby czytał ogłoszenie lokalnej administracji. A równocześnie przyglądał się ogrodzeniu, wiodąc wzrokiem od palika do palika. Przeszedł kilka kroków wzdłuż drutów, wyciągając rękę w stronę Maggie, żeby się nie zbliżała.

– W dziewięćdziesiątym czwartym straciliśmy dwa tysiące hektarów. Błyskawica – powiedział, nadal patrząc na drut. – Zdumiewające, jak szybko ogień zżera tutaj trawę. Na szczęście spłonęło tylko osiemdziesiąt hektarów sosen. Gdzie indziej to nie byłoby dużo, ale tutaj jest największy sadzony ludzką ręką las na świecie. Osiem tysięcy z trzydziestu sześciu tysięcy hektarów pokrywa las sosnowy, i to wbrew naturze.

Maggie obejrzała się za siebie. Jakieś półtora kilometra wcześniej dostrzegła wyraźną linię, gdzie piaszczyste wydmy, miejscami pokryte wysoką trawą, gwałtownie się kończyły i zaczynał się zielony sosnowy las. Po czterech godzinach jazdy samochodem, podczas której prawie nie widziała drzew, nagle zrozumiała, jaka to niezwykła sprawa, że istnieje tutaj ten park narodowy.

Fergussen znalazł coś na jednym z palików i przykucnął, żeby przyjrzeć się z bliska.

– Większość służb leśnych twierdzi, że ogień może się przysłużyć ziemi, ponieważ odmładza las – ciągnął, nie patrząc na Maggie. – Ale tutaj w miejsce zniszczonych drzew trzeba zasadzić nowe. To dlatego las ma swoją szkółkę.

Jak na małomównego człowieka bardzo się rozwinął, a może uważał, że przekazuje istotne informacje. Maggie to nie przeszkadzało. Fergussen miał niski, bogaty w odcienie i łagodny głos, który działał kojąco. Mógłby czytać „Wojnę i pokój”, a człowiek słuchałby go tak, żeby nie uronić ani jednego słowa.

Kiedy zostali sobie przedstawieni, nalegał, by zwracała się do niego Donny. Z trudem stłumiła śmiech. Takim imieniem mogłaby nazywać małego chłopca, a on miał ogorzałą męską twarz. Co prawda uśmiech, któremu towarzyszyły dołeczki w policzkach, miał w sobie coś chłopięcego, ale zmarszczki wokół oczu i szpakowate włosy wskazywały na lata doświadczeń. Wystarczyło jednak, by zdjął kapelusz – tak jak w tej chwili, żeby stetson nie dotknął drutu – i sterczący do góry kosmyk na starannie zaczesanych włosach znów nadawał mu chłopięcy wygląd.

– Farmerzy nie znoszą ognia. – Donny przystanął i przyjrzał się drewnianemu palikowi. Przekrzywił głowę i wyciągnął szyję, by nie dotknąć palika ani drutu. – Farmerzy narzekają na sadzenie drzew. Nie rozumieją, po co niszczyć tak cenne pastwiska. – Wreszcie się wyprostował, włożył kapelusz i oznajmił: – Jesteśmy bezpieczni. Nie jest pod napięciem. – Mimo to na wszelki wypadek opuszkami palców lekko dotknął drutu, jak się sprawdza gorący palnik, żeby przekonać się, czy jest wyłączony. Usatysfakcjonowany chwycił dwa środkowe druty i rozchylił je, robiąc przejście dla Maggie.

– Pan pierwszy – powiedziała.

Musiała poczekać, aż z dżentelmena przeistoczy się w kolegę funkcjonariusza. Nie ukrył we wzroku konsternacji, całym sobą protestował, aż w końcu kiwnął głową i poprawił dwa górne druty, zamiast dwóch dolnych, żeby mógł przejść przez ten otwór.

Maggie przyglądała się bacznie, jak manewrował potężnym ciałem między drutami, nie musnąwszy ani jednego. Potem, naśladując jego ruchy, przedostała się na drugą stronę, wstrzymując oddech i krzywiąc się, gdy ostry drut zaczepił się o jej włosy.

Znalazłszy się po drugiej stronie ogrodzenia, ruszyli dalej przez wysoką po kolana trawę. Słońce zaczęło wpadać za horyzont, malując niebo wspaniałym fioletem i różem, które z wolna zamieniały się w granat zmierzchu. Na otwartej przestrzeni Maggie chciała się zatrzymać i podziwiać ten kalejdoskop barw. Przyłapała się na tym, że stara się zapamiętać detale, by później podzielić się nimi z Benjaminem Plattem. Już siebie słyszała, jak nawiązując do filmu, przekazuje swoje wrażenia związane z tym widokiem:

– Przypomnij sobie Johna Wayne’a w „Czerwonej Rzece”.

To była ich taka prywatna gra. Oboje kochali stare klasyczne filmy. W ciągu niespełna roku coś, co zaczęło się od relacji pacjentka-lekarz, rozwinęło się w przyjaźń. Szczerze mówiąc, ostatnio Maggie coraz częściej myślała o Benie.

Potknęła się na nierównej ziemi i zdała sobie sprawę, że trawa była coraz gęstsza i wyższa. Z trudem dotrzymywała Donny’emu kroku.

To był duży mężczyzna o szerokim karku i barach. Maggie odnosiła wrażenie, że pod zapiętą na guziki koszulą nosi kamizelkę kuloodporną, ale to nie była prawda. Koszula zakrywała tylko muskularne ciało. Miał chyba ze dwa metry wzrostu, a nawet więcej. Szedł lekko przygarbiony, zgięty w pasie, jakby walczył z wiatrem albo źle się czuł ze swoim wzrostem.

Maggie stwierdziła, że na jeden krok Donny’ego przypadają jej dwa kroki. W zapadających szybko ciemnościach Donny wydawał się jeszcze wyższy niż w rzeczywistości. Pociła się, choć nagle zrobiło się zimno. Zachodzące słońce zabierało ze sobą całe ciepło, jakim cieszyli się w ciągu dnia. Żałowała, że zostawiła kurtkę w pikapie.

Na szczęście włożyła wygodne, płaskie buty. Była już kiedyś w Nebrasce, więc wiedziała, jak przygotować się do wyjazdu. Poprzednio odwiedziła położone na dalekim wschodzie okolice Omaha, jedynego wielkiego miasta tego stanu, które ciągnęło się wzdłuż nadrzecznej doliny. Tutaj, jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów od granicy Nebraski i Kolorado, krajobraz ją zaskoczył. Podczas podróży ze Scottsbluff prawie nie napotykali drzew, a jeszcze mniej miast. Wioski, przez które przejeżdżali, były tak małe, że tylko na chwilę zmniejszali prędkość.

Wcześniej Donny poinformował Maggie, że liczba sztuk bydła przewyższa w tym stanie liczbę mieszkańców, co z początku uznała za żart.

– Nigdy wcześniej tu pani nie była – raczej stwierdził, niż spytał. Mówił uprzejmie, lecz bez obronnych tonów, gdy zauważył jej sceptyczną minę.

– Kilka razy byłam w Omaha – odparła, natychmiast widząc po jego uśmiechu, że zabrzmiało to tak, jakby na pytanie, czy widziała Little Bighorn, odparła, że była w Smithsonian.

– Żeby przejechać Nebraskę od granicy do granicy, trzeba dziewięciu godzin – rzekł. – Mieszka tu milion siedemset tysięcy osób. Jakiś milion zamieszkuje Omaha oraz tereny w promieniu osiemdziesięciu kilometrów.

I znów jego głos skojarzył się Maggie z głosem kowboja poety. Wcale nie miała mu za złe tej lekcji geografii.

– Z całym szacunkiem, postaram się to przedstawić w jasny dla pani sposób. – Zerknął na Maggie, dając jej szansę, by zaprotestowała. – Hrabstwo Cherry, na północny zachód od nas, to największe hrabstwo w Nebrasce. Jest mniej więcej wielkości Connecticut. Na piętnastu tysiącach kilometrów kwadratowych mieszka sześć tysięcy ludzi. Wypada jeden człowiek na dwa i pół kilometra kwadratowego.

– A bydło? – spytała z uśmiechem, nawiązując do jego wcześniejszego stwierdzenia.

– Dziesięć sztuk na dwa i pół kilometra kwadratowego.

Pofałdowane wydmy oczarowały Maggie. Nagle zastanowiła się jednak, co by było, gdyby pilnie zechciała wybrać się do toalety. Co gorsza, lekcja geografii tylko potwierdzała jej teorię, że to zadanie – podobnie jak kilka wcześniejszych – to kolejna kara, którą jej wymierzył szef.

Jakiś miesiąc temu zastępca dyrektora Raymond Kunze wysłał ją do Panhandle na Florydzie, w samo centrum uderzenia Katriny, huraganu piątej kategorii. Podczas niespełna roku piastowania tego stanowiska Kunze wciąż zlecał jej jakby szukanie wiatru w polu. Okej, można też powiedzieć, że chronił Maggie, nie narażając jej na niebezpieczeństwo, a tylko na otępiające szaleństwo. Była psychologiem kryminalnym, specjalistką od profili psychologicznych morderców. Zrobiła dyplom z psychologii behawioralnej, miała też średnie wykształcenie medyczne i zaliczyła podstawowy kurs uniwersytecki z medycyny sądowej. Mimo to upłynęło tak wiele czasu, nim Kunze pozwolił jej znów zająć się sprawą zabójstwa, że zastanawiała się, czy pamięta podstawowe procedury. Zresztą tę sprawę w zasadzie trudno uznać za morderstwo, chociaż mieli do czynienia z niewyjaśnioną śmiercią bydła.

Teraz, gdy podążali naprzód, Maggie starała się skupić uwagę na czymś innym niż zimno i szybko zapadająca ciemność. Znów pomyślała o tym, że nie znaleźli żadnych śladów krwi.

– A może padało?

Niemal instynktownie obejrzała się przez ramię. Oświetlone od tyłu przez fioletowy horyzont szare, pęczniejące w oczach chmury wyglądały groźnie. Jakby były w stanie zablokować resztkę światła. Donny przyśpieszył kroku. Jeszcze chwila i Maggie będzie musiała biec, by za nim nadążyć.

– Od ubiegłego tygodnia nie spadła ani kropla deszczu – odparł Donny. – Dlatego uznałem, że powinna to pani zobaczyć, zanim napłyną burzowe chmury.

Zostawili samochód na trakcie z dala od głównej drogi, obok porzuconego, pokrytego kurzem i pyłem czarnego pikapu. Donny wspomniał, że prosił farmera, by się z nimi spotkał, ale nikt na nich nie czekał, ani człowiek, ani żadna inna żywa istota. Nie było nawet bydła, jak nie omieszkała zauważyć Maggie.

Pagórkowate wydmy zasłaniały drogę. Maggie wspinała się za Donnym, a było tak stromo, że musiała pomagać sobie rękami, żeby nie stracić równowagi.

Na samym szczycie Donny zatrzymał się gwałtownie. Maggie też poczuła ten zapach.

Donny wskazał dół wielkości przydomowego basenu. Wcześniej wspominał o wgłębieniach przypominających kratery, które powstają tam, gdzie wiatr i deszcz zniszczą trawę. Erozja postępuje, jeśli farmerzy nie kontrolują tego procesu.

Z dołu płynął zapach śmierci. Na dnie, na samym środku piasku leżała okaleczona krowa, cztery sztywne nogi sterczały do góry. Maggie w całym swoim życiu nie widziała czegoś takiego, jak to biedne zwierzę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak teren wykopalisk archeologicznych, gdzie właśnie odkryto jakieś prehistoryczne zwierzę.

Pysk krowy odarto ze skóry i mięśni. Zostały same szczęki i zęby, tworząc makabryczny uśmiech. Brakowało też lewego ucha, podczas gdy prawe pozostało nietknięte. Wydłubano gałki oczne, a szerokie gołe oczodoły skierowane były prosto w niebo. Chociaż zwierzę spoczywało częściowo na boku, a częściowo na grzbiecie, z wyciągniętymi sztywno do góry nogami, szyja była wykręcona, a łeb leżał nosem do góry. Maggie nie mogła uciec od myśli, że krowa usiłowała po raz ostatni spojrzeć na tego, kto jej to zrobił.

Domyślała się tylko płci zwierzęcia. Części ciała, które pozwoliłyby na takie ustalenia, zostały usunięte. Ale i tutaj nie było choćby śladu krwi. Ani jednej najmniejszej plamki. Robotę wykonano precyzyjnie, brutalnie i z premedytacją. Mimo wszystko Maggie musiała zadać to pytanie:

– Wiem, że zabrzmi to banalnie – zaczęła ostrożnie, traktując najbliższy teren jak każde inne miejsce zbrodni. – Skąd u pana pewność, że nie jest to dzieło drapieżników?

– Ponieważ rysie i kojoty nie posługują się skalpelem – oznajmił ktoś za plecami Maggie. – W każdym razie do tej pory go nie używały.

To zapewne farmer, z którym jesteśmy umówieni, pomyślała, patrząc, jak nieznajomy mężczyzna schodzi z małego wzniesienia. Ślizgał się w kowbojskich butach po piasku, unosił stopy nad kępkami trawy, a potem znów się ślizgał. Nawet w półmroku świetnie sobie radził. Miał na sobie dżinsy, czapkę z daszkiem i lekką kurtkę, której Maggie mu pozazdrościła.

– To Nolan Comstock – rzekł Donny. – Wypasa bydło na tej parceli. Ile to już czasu, Nolanie?

– Prawie czterdzieści lat. I nigdy nie straciłem w ten sposób żadnej sztuki. Dlatego nie marnujcie mojego i swojego czasu, próbując mi wmawiać, że zrobił to jakiś pieprzony kojot.

– Nolan! – Spokojny dotąd Donny stracił nad sobą panowanie. Maggie zobaczyła, że jego kark poczerwieniał. Zaraz jednak opanował się i powiedział uprzejmym tonem: – To Maggie O’Dell z FBI.

Nolan uniósł krzaczaste brwi i przesunął do tyłu czapkę.

– Nie chciałem pani urazić, szanowna pani.

– Wolałabym, żeby pan tak nie mówił, jeśli można prosić.

– A co? FBI już nie przeklina?

– Chodzi mi o szanowną panią. – Dostrzegła, jak Nolan i Donny wymienili spojrzenia, ale najwyraźniej nie zrozumieli żartu.

Zignorowała ich i przykucnęła nad padliną, upewniwszy się, że stoi plecami pod wiatr. Nie przejechała takiego szmatu drogi, żeby wdawać się w irytującą rozgrywkę między starym farmerem, którego guzik obchodzi jakaś tam agentka FBI, a funkcjonariuszem, który koniecznie chce pokazać, jaka jest dla niego ważna.

– Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć – powiedziała, nie oglądając się na nich. Z każdą chwilą ubywało dziennego światła i w tym samym tempie Maggie traciła cierpliwość.

– Tak jak we wszystkich innych przypadkach – wyjaśnił Donny – usunięto oczy, język, genitalia, lewe ucho i boki pyska.

– Lewe ucho... Czy to ma jakieś znaczenie?

– Zwykle w lewym uchu zakłada się identyfikator – rzekł Nolan.

Ponieważ Maggie tego nie skomentowała, Donny podjął:

– Wszystkie te części ciała zostały precyzyjnie odcięte. Nie ma śladów krwi. Jakby ją kompletnie wypompowano. Nie ma też ani śladów stóp, ani kół samochodu.

– Ani śladów żadnych zwierząt – dodał Nolan. – Nawet tej krowy. Jej cielak muczy, nie zostawiłaby go z własnej woli. Reszta stada jest niecały kilometr stąd na zachód. Pewnie leży tu ze dwa dni, ale niech pani tylko popatrzy. Drapieżniki nawet jej nie tknęły.

Podobnie muchy czy robaki, zauważyła Maggie, ale zostawiła to dla siebie. Pozbawiona krwi padlina nie przyciągnie tak szybko robactwa, które w innym wypadku już by tu żerowało.

Podniosła się, podeszła z drugiej strony martwego zwierzęcia i znów przykucnęła. Przez kilka minut dokładnie mu się przyglądała. Jej uwagę zwróciła niezwykła cisza, jakby pełne szacunku milczenie Donny’ego i Nolana. Spojrzała na nich. Stali jakieś cztery metry dalej niczym widzowie, patrząc z oczekiwaniem.

– Czy to pora na motyw muzyczny z „Archiwum X”? – spytała.

Żaden z nich nie mrugnął ani się nie uśmiechnął, dopiero po chwili Nolan zwrócił się do Donny’ego:

– Archiwum X? A co to jest, do diabła?

– Był taki serial w telewizji.

– Serial?

– To żart – wytłumaczył Donny, choć nadal stał z poważną miną.

– Głupi żart – dodała Maggie gwoli wyjaśnienia.

– Pani myśli, że to żart?

– No ta... – Lecz było już za późno. Wiedziała, że uderzyła w czułą strunę.

Nolan wyszczerzył w sarkastycznym uśmiechu żółte zęby z nalotem z czarnej kawy i przymrużył ciemne oczy.

– To nie jest żaden kawał – rzekł. – A to nie jest jedyna padła krowa. O ile się nie mylę, to już siódma w ciągu trzech tygodni. I to tylko na tym terenie. Nie liczę tego, co dzieje się za granicą z Kolorado, bo znam tylko ze słyszenia. Nie wiem, ile przypadków nie zostało zgłoszonych. Sam znam jednego hodowcę, który w zeszłym miesiącu znalazł martwego woła rasy black angus, ale on też tego nie zgłosi, bo ubezpieczenie nie obejmuje okaleczenia zwierząt.

– Nie chciałam pana urazić – odparła Maggie. – Chciałam tylko powiedzieć, że to bardzo dziwne.

– Ten gość, Stotter – tym razem Nolan zwracał się do Donny’ego – uważa, że to UFO. On w to wierzy. Nie ma sposobu, żeby złapać tych ludzi. Do diabła, czy waszym zdaniem, zdaniem fachowców, to w ogóle zrobili ludzie? Mówię tylko, że mam dość różnych kiepskich wymówek i wyjaśnień.

– A pańskim zdaniem kto za to odpowiada? – Maggie stanęła z nim twarzą w twarz.

– Moim zdaniem? – Stary farmer był wyraźnie zaskoczony tym, że spytała o jego opinię.

Kiwnęła głową i czekała.

Nolan zerknął na Donny’ego, jakby to, co miał do powiedzenia, mogło obrazić śledczego z Patrolu Stanowego.

– Ja myślę, że tu chodzi o podatki.

– Uważasz, że winny jest rząd – rzekł Donny. – Z powodu świateł i helikopterów.

– Helikopterów? – spytała Maggie.

– W nocy ludzie widzą na niebie różne dziwne światła. Niektórzy twierdzą, że widzieli też helikoptery – wyjaśnił Donny. – Dwóch farmerów z hrabstwa Cherry lata śmigłowcami, doglądając swoich stad.

– To nie są śmigłowce farmerów. – Nolan potrząsnął głową. – Te bardzo hałasują. Mówię o czarnych wojskowych helikopterach.

– A znów inni twierdzą, że widzieli statki kosmiczne – dodał Donny tonem, który miał przekreślić oba twierdzenia.

– A za nimi myśliwce – rzekł Nolan, nie zwracając uwagi na Donny’ego, który przewrócił oczami i skrzyżował ramiona na szerokiej piersi.

– To się zdarzyło tylko raz – podjął Donny. – Jesteśmy w samym środku między NORSTAD a STRATCOM – poinformował Maggie, a potem powiedział do Nolana: – Żadna z tych baz wojskowych nie potwierdziła, że latają tutaj myśliwce.

– No jasne.

Maggie wstała i popatrzyła na nich. Najwyraźniej w jej archiwum brakowało mnóstwa informacji. Nolan przyszpilił ją wzrokiem.

– To może pani nam powie – zaczął znów. – Istnieje tutaj jakiś tajny rządowy projekt?

Obejrzała się na okaleczone zwierzę, widząc, pomimo gasnącego dnia, że otwarte rany wciąż wyglądają na świeże. Potem spojrzała prosto w oczy farmera.

– A dlaczego pan uważa, że rząd by mnie o tym poinformował?

W tym samym momencie krótkofalówka przypięta do paska Donny’ego zaczęła nadawać sygnał.

Nawet w Sandhills w Nebrasce Maggie go rozpoznała. Coś było nie tak. I to bardzo nie tak.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Szesnaście kilometrów po drugiej stronie Parku Narodowego

Wesley Stotter walczył z pokrywą bagażnika buicka roadstera, rocznik 1996. Bezprzewodowy mikrofon kłuł go w szyję, ale trzymał się za kołnierzykiem flanelowej koszuli. Wesley był świadomy, że nadaje na żywo, a jednak zaniemówił ze wzrokiem wlepionym w niebo.

W oddali eksplodowały światła. Niebieskie i białe światła płynęły do góry, a potem znów w dół i z prawej strony na lewą, całkiem inaczej niż statki kosmiczne, które dotąd widywał. Ale takie światła już widział.

– Skurczysyn – rzucił do mikrofonu, nie przejmując się, czy Federalna Komisja Łączności wlepi mu kolejną grzywnę. Od prawie dziesięciu lat próbowali go zdjąć z anteny, ale Stotter przywykł do ludzi, którzy chcieli mu zamknąć usta. Na skutek tego UFO Network – jego oddolna obywatelska inicjatywa poświęcona udowodnieniu istnienia bytów pozaziemskich i ujawnieniu rządowych wysiłków służących ukryciu tego faktu – tylko zyskiwała na sile. Organizacja liczyła już tysiące lojalnych członków. Tego wieczoru jego słuchacze radiowi i ci, którzy oglądali transmisje w internecie, oczekiwali prawdziwej uczty. – Nie uwierzycie, moi przyjaciele – zaczął przekaz, poprawiając bezprzewodowy mikrofon i wciąż zmagając się z klapą bagażnika. W końcu otworzyła się z trzaskiem i skrzypieniem. Stotter po omacku odszukał worek marynarski i nie patrząc do środka, nerwowo przeszukiwał wnętrze worka, aż znalazł kamerę cyfrową. – Jeszcze więcej świateł na niebie – mówił dalej, próbując zapanować nad trzęsącymi się dłońmi. Od kilku lat atakował go artretyzm, więc wszystko stawało się wyzwaniem. Wytarł najpierw jedną, potem drugą spoconą dłoń w spodnie khaki i wziął się do ustawiania kamery. – Przyjaciele, dziś wieczorem jestem w Sandhills w Nebrasce, tuż za Halsey, jakieś szesnaście kilometrów na wschód od Parku Narodowego. A niech to. Znowu lecą.

Światła gwałtownie się odwróciły i ruszyły prosto na Stottera. Trzy światła jak trzy jasne gwiazdy leciały osobno, a równocześnie razem, w zwartym szyku.

Stotter uniósł kamerę, z ulgą stwierdził, że wizjer się otworzył, a także włączył się tryb nocny. Przycisk nagrania świecił na czerwono. Stotter musiał się bardzo skoncentrować, żeby opanować drżenie rąk.

– Widok jest niesamowity. Ci z was, którzy są subskrybentami Stottercam, powinni widzieć lekko drżący obraz. Pozostałym postaram się to opisać. Światła płyną dokładnie nad moją głową. Przyjaciele, to wygląda jak Wenus i jej dwaj towarzysze – mówię o ich wielkości i jasności – tyle że płyną po niebie razem, powoli. Ale zaledwie kilka sekund temu światła wystrzeliwały w górę i opadały, każde osobno, niezależnie od pozostałych. Niemal jak odpychające się bieguny.

Wesley Stotter śledził światła na nocnym niebie, odkąd osiągnął odpowiedni wiek, by móc prowadzić samochód. W dzieciństwie słuchał opowieści ojca o służbie wojskowej. Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej John Stotter stacjonował w wojskowej bazie pocisków sterowanych w White Sands, gdzie przeprowadzano tajne próby niemieckich rakiet V-2. W pobliżu znajdowała się testująca broń nuklearną baza w Alamgido, a niedaleko, tuż za Roswell w stanie Nowy Meksyk, mieściło się lotnisko wojskowe 509.

Ulubiona opowieść Wesleya Stottera dotyczyła nocnego patrolu w pierwszym dniu lipca 1947 roku, kiedy to ojciec obserwował, jak na pustyni rozbił się statek kosmiczny i jako jeden z pierwszych przybył na miejsce wypadku. Opis tego, co John Stotter zobaczył tamtej nocy, wciąż wywoływał u Wesleya ciarki.

Za rok stuknie mu sześćdziesiątka. Jako samorodny ekspert od UFO widział wiele różnych osobliwych rzeczy, ale nigdy nie zdarzyło mu się tak bliskie spotkanie, jakie przeżył jego ojciec. Może ta noc to zmieni.

Światła zatrzymały się, nim dotarły do niego, i zawisły nad piaszczystymi wydmami. Gdzieś tam, jak wiedział Stotter, przez pastwisko płynęła rzeka Dismal. Woda oddzielała tereny wypasu od Parku Narodowego. Wahał się, czy podjechać bliżej, bo nie było żadnej drogi, tylko piasek i wydeptane przez bydło w wysokiej trawie wyboiste ścieżki. Nie mógł ryzykować opon Stottermobile’u, nie chciał złapać gumy albo zarysować tłumika, co przytrafiło się dwa tygodnie wcześniej.

Kochał swojego roadstera. Drewniany panel miał tylko jedno małe zadrapanie, a wnętrze wciąż było w nienagannym stanie. Co roku mówił sobie, że powinien kupić wóz terenowy, ale z pieniędzmi było krucho. Radio nie przynosiło znaczących dochodów, a istnienie UFO Network było zależne od wpłat członkowskich. Stotter tęsknił za czasami Komety Hale’a-Boppa i sekty Niebiańskie Wrota, które budziły w społeczeństwie takie poruszenie. Ale czy można wymyślić coś lepszego niż ci młodzi wyznawcy w trampkach Nike, którzy włożyli sobie na głowy foliowe torby, zawiązali je, a potem się położyli i czekali na statek kosmiczny lecący w ogonie komety, żeby ich zabrał do wymarzonego celu?

Teraz, dzięki internetowi, pasjonaci UFO znajdują informacje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Nie są zależni wyłącznie od Wesleya Stottera. Ale tak jak gospodarka rozwija się cyklicznie, tak samo fascynacja bytami pozaziemskimi podlega pewnym cyklom. Im więcej chaosu i niepewności w realnym świecie, tym bardziej ludzie szukają czegoś, na co mogliby zrzucić winę za swoje lęki. Tak więc dzięki inwestycji w transmisje internetowe stottermania zyskała drugie życie.

Kontynuował relację dla radiosłuchaczy, wtrącając charakterystyczne ciekawostki na temat historii i folkloru, czyli coś, co odbiorcy chłonęli:

– To święta ziemia – rzekł łagodnym, nabożnym i rzecz oczywista, nieco teatralnym tonem. – W tych dolinach między piaszczystymi wydmami ukrywali się Czejenowie. Przeżyli tutaj tragiczną jesień i zimę na przełomie tysiąc osiemset siedemdziesiątego ósmego i dziewiątego roku. Wytropili ich żołnierze z Fortu Robinsona, chcieli uwięzić. Kiedy im się to nie udało, zamordowali ponad sześćdziesiąt osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, właśnie w tych dolinach. Mówią, że rzeka Dismal spłynęła krwią. Więc mamy prawo tę ziemię nazwać świętą. Czy to przypadek, że jakaś inna cywilizacja wybrała sobie właśnie niebo nad tą doliną, gdzie o zmierzchu wciąż czuje się energię duchów Czejenów? Nie, to nie przypadek.

Ręce Stottera przestały się trząść. Kamera wciąż obserwowała światła. Ile to już minut minęło? Tak długo pozostawały nieruchome, że ktoś, kto zobaczyłby je po raz pierwszy, uznałby, że po prostu widzi gwiazdy.

Potem tak nagle, jak się pojawiły, światła wystrzeliły przed siebie w takim tempie, że kamera za nimi nie nadążała. Przemykały nad głową Stottera, w górę i na boki, jak meteory, tyle że nie zostawiały za sobą prądu strumieniowego ani żadnego kosmicznego pyłu. I bezgłośnie zniknęły.

Stotter stał przyklejony do boku samochodu, o który oparł się dla równowagi. Odchylił do tyłu głowę, otwierając szeroko usta. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że flanelowa koszula klei mu się do mokrych od potu pleców. Broda go swędziała, na łysiejącej głowie czuł mrowienie, w uszach dzwoniło, miał też wrażenie, jakby przez niego przepłynął prąd. Obejrzał się, lada chwila spodziewając się ujrzeć błyskawicę. Tymczasem burzowe chmury nadal wisiały nad horyzontem. W świetle zmierzchu bardziej przypominały góry niż chmury.

Zakończył program i zdołał podnieść rękę, by wyłączyć mikrofon. Wtedy właśnie usłyszał:

– ...wzywamy cały personel ratunkowy. – To był jego skaner radiowy. Czyżby policja też dostrzegła te światła? – ...są ranni. Południowa strona lasu od autostrady numer osiemdziesiąt trzy.

Wesley Stotter odwrócił się i spojrzał na niebo nad Parkiem Narodowym, dokładnie w przeciwną stronę niż ta, gdzie widział światła. Musi zdać relację z tego, co tam się dzieje.

Zerknął na zegarek, po czym wrzucił swój sprzęt do marynarskiego worka. Za trzecim razem udało mu się zatrzasnąć klapę bagażnika. Był dosyć blisko, miał szansę dotrzeć na miejsce jako pierwszy. Tym razem zobaczy, co się stało, nim ktokolwiek inny zdąży przekazać to światu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Maggie rozpoznała ten zapach, pamiętała go z innego miejsca, innego czasu. Spalone ciało, przypalone włosy. Tak pachniał leżący w trumnie ojciec. Był strażakiem, który zginął na służbie. Maggie nigdy nie zapomni woni jego spalonego ciała, tak dojmującej, choć ręce i nogi miał owinięte plastikową folią.

Odór był alarmujący, ale to jęki – ciche, zbolałe jęki w ciemności – najbardziej ją zaniepokoiły. Nie była ratownikiem. Potrafiła udzielić pierwszej pomocy, lecz większość ofiar, z jakimi miała do czynienia, już jej nie potrzebowała. Zazwyczaj, kiedy Maggie się zjawiała, ofiary nie żyły.

Wiązki światła z latarek o dużej mocy wyłowiły skulone, kryjące się przed czymś postaci. Liście wirowały i smyrgały spod nóg jak wystraszone zwierzęta.

Maggie na zawsze zapamięta ich twarze: szeroko otwarte oczy, drżące wargi, niektórzy mamrotali coś bez ładu i składu. W strumieniach światła machali rękami jak pijani tancerze pod kręcącą się dyskotekową kulą.

Włożyła skórzaną kurtkę, którą miała w pikapie, ale i tak wstrząsały nią dreszcze. Ciemność w lesie kompletnie ją rozbrajała, pochłaniała wszystko, co omijały światła latarek.

Baldachim gałęzi nad głowami niczym ruchomy sufit kołysał się i poskrzypywał. Spomiędzy gałęzi przezierały skrawki czarnego nieba. Od czasu do czasu księżyc w pełni przebijał się przez chmury. Wtedy na krótki moment stawała się jasność.

Hank, wysoki szczupły strażnik leśny, prowadził Maggie i Donny’ego. Czekał na nich na głównym polu namiotowym. Twierdził, że nie zdołają dojechać na miejsce samochodem.

– Przyjechali państwo pierwsi – rzekł z wyraźną ulgą.

Maggie trochę było wstyd, ale miała nadzieję, że Donny umie postępować z rannymi. Ona zajmie się tymi – Boże broń, by okazało się to konieczne – którzy już nie potrzebują pomocy.

– Cholera, ale tu stromo – powtarzał wciąż Donny.

Pomyślała to samo, idąc za nim zarośniętą ścieżką. Bardziej wyczuwała tę drogę, niż ją widziała, odgarniała gałęzie, żeby nie uderzały jej w twarz, a i tak kilka razy została smagnięta. Jak, do diabła, przeniosą tą ścieżką rannych?

Kiedy we trójkę dotarli na polanę, z trudem łapali oddech. Mimo chłodu po plecach Maggie spływała strużka potu.

– Przyszliśmy, żeby wam pomóc – zawołał Donny tak łagodnie i cicho, że Maggie nie była pewna, czy ktoś go usłyszał. – Potrzebujemy światła, Hank.

– Posłałem jednego z moich ludzi po przenośny generator i lampy stroboskopowe.

Dyspozytorka podała bardzo skąpe informacje. Ktoś dzwonił z lasu na 911, ale nie miał dobrego zasięgu, więc niezbyt dokładnie go rozumiała. Zaatakowano grupę nastolatków. Byli ranni. Nie, nie wiedzieli kto – albo co, podkreśliła – ich zaatakował. Dodała, że rozmówca sprawiał wrażenie, jakby był pijany, i nie powiedział, co robili w lesie.

– Jesteś ratownikiem medycznym, tak? – Donny spytał Hanka.

– Tak, proszę pana.

– Agentko O’Dell, a pani?

– Nie.

– Ale zna pani podstawy?

– Tylko podstawy. Trochę już zapomniałam.

– No to ich obejrzyjmy.

Donny skierował na siebie światło latarki.

– Jestem Donny Fergussen z Patrolu Stanowego. Przyszliśmy wam pomóc. Nic wam nie grozi. Jeśli jesteście ranni, zawołajcie. Jeśli ktoś obok was jest ranny, zawołajcie za niego.

Cisza. Umilkły nawet jęki.

Zahukała sowa. Gałęzie zatrzeszczały na wietrze.

Wreszcie usłyszeli dziewczęcy głos, cichy i wysoki:

– Tutaj.

Potem drugi głos. Głos chłopięcy, z przeciwnej strony ciemności:

– Chyba jestem poważnie ranny.

Potem znów głos dziewczyny, na granicy łez:

– On chyba nie żyje. Nie rusza się. O mój Boże, on nie oddycha.

Donny spojrzał na Hanka, jedynego ratownika, który powiedział:

– Zajmę się nim. – Skierował światło latarki w tamtą stronę i ruszył naprzód.

Donny oświetlił przeciwległą stronę, dając znak, że obejrzy poważnie rannego chłopca. Maggie, ze swoją kieszonkową latarką, musiała zająć się dziewczyną. Starała się nie świecić nikomu prosto w twarz, szukając tych, którzy się nie ruszają. Dwie dziewczyny siedziały skulone pod drzewem. Idąc do nich, Maggie próbowała zorientować się w terenie. Szła ostrożnie, świadoma, że być może znajduje się na miejscu zbrodni, więc nie wolno jej zniszczyć dowodów.

Hank prowadził ich przez las, ale po drugiej stronie polany Maggie widziała pastwiska na łagodnych wzgórzach, oddzielone od lasu ogrodzeniem z drutu kolczastego. Niedaleko zapewne płynęła rzeka, gdyż Maggie słyszała szum wody.

Jakieś trzy metry dalej kieszonkowa latarka wyłowiła coś trzepoczącego, co wisiało na gałęzi sosny. Ale najpierw musiała sprawdzić, co z dziewczynami. Oświetlała latarką ścieżkę. Ilekroć światło zbliżało się do dziewcząt, podskakiwały nerwowo, jakby ta cienka smuga cięła je jak ostrze.

– Nic wam nie jest?

Patrzyły na nią szklanymi oczami. W końcu jedna z nich pokręciła głową. Druga z dziewcząt uniosła rękę i powiedziała:

– On mnie ugryzł.

Maggie, stojąc jakieś pół metra dalej, żeby ich nie wystraszyć, lekko się pochyliła. Powiodła światłem latarki wzdłuż ręki dziewczyny, która znów wzdrygnęła się i odskoczyła.

– Nic ci nie zrobię. Chcę tylko obejrzeć twoją rękę. – Gdy wciąż patrzyła pustym wzrokiem, dodała: – Jestem Maggie. Jak masz na imię?

– Amanda. – Odsunęła włosy z twarzy.

Dziewczyny były w szoku, ale poza śladem ugryzienia Maggie nie dostrzegła krwi. Druga z nich patrzyła szeroko otwartymi oczami, bez mrugnięcia, gdzieś za plecami Maggie i nad jej głową. Maggie odwróciła się zaciekawiona, co przyciągnęło jej uwagę. Ciemny przedmiot wiszący na gałęzi kołysał się do przodu i do tyłu.

Maggie wyprostowała się, skierowała na niego światło latarki i podeszła bliżej. Wyglądało to na kawałek ciemnej szmatki nadzianej na gałąź. Kiedy znalazła się niemal dokładnie pod ową gałęzią, zdała sobie sprawę, że to była sowa. Wisząca głową w dół martwa sowa. Przestraszona Maggie przesunęła się w bok i potknęła się o kłodę drewna. Straciła równowagę i upadła, boleśnie uderzając o ziemię i upuszczając latarkę.

– Agentko O’Dell? – dobiegł ją głos Donny’ego. – Nic się pani nie stało?

Po omacku grzebała w sosnowych igłach, szukając latarki i usiłując się podnieść. Latarka, wciąż włączona, leżała jakiś metr dalej. Sięgnęła po nią i w tym samym momencie zauważyła, o co tak naprawdę się potknęła. Promień światła trafił na szeroko otwarte oczy chłopca, który wyglądał na martwego.

A potem zamrugał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wesley Stotter wiedział, jak od tyłu dostać się do lasu. Wprawdzie piaszczysta droga nawet po niewielkim deszczu stawała się nieprzejezdna, ale jeżeli szczęście mu dopisze, dotrze na miejsce, nim napłyną burzowe chmury.

Trawa była chyba wyższa niż Stottermobile, nawet ta, która rosła między koleinami wyżłobionymi przez koła samochodów, drapała w podwozie. Jeśli jechał zbyt szybko, samochód zaczynał się kołysać, mimo to naciskał pedał gazu. W żaden sposób nie mógł się tam wspiąć na własnych nogach. Kiedyś nie wahałby się ani chwili. Upływ czasu nie robił na nim wrażenia do momentu, gdy wreszcie uświadomił sobie, że wiąże się to z poważnymi fizycznymi ograniczeniami.

Trawy ustępowały miejsca drzewom. Tutaj jednak zamiast sosen żółtych rosły dęby. Liście zaczęły zmieniać barwy, niektóre już opadły. Droga była wąska i kręta, nie pozwalała zobaczyć, co znajduje się za kolejnym zakrętem. Gałęzie zwisały nisko, rysując dach samochodu. Lata temu posadzono tu drzewa w równych rzędach, ale puste miejsca wypełniły zarośla i o zmroku cienie zdawały się rozciągać i pochłaniać każdą wolną przestrzeń.

Jeszcze trochę i trafi na polanę. Jeszcze dwa zakręty na prowadzącej w górę drodze. Potem będzie krótki zjazd i wreszcie znajdzie się tam, gdzie, jak sądził, dyspozytorka wysłała personel ratunkowy.

Gdy znów odrobinę przyśpieszył, zarzuciło go na piasku przed kolejnym zakrętem. Stotter miał wrażenie, że między drzewami po prawej stronie dostrzegł jakiś ruch. Zwolnił i wyciągnął szyję, żeby wyjrzeć przez okno od strony pasażera. Ktoś biegł. Ktoś albo coś. Przód jego twarzy czy pyska był wydłużony i sterczący, z tyłu wyglądał na zgarbionego. Stworzenie odwracało głowę i patrzyło na Stottera błyszczącymi czerwonymi oczami.

Potem nagle zniknęło, nim Stotter zdołał stwierdzić, czy naprawdę coś widział.

Dodał gazu, lawirując między drzewami, aż oślepił go błysk światła.

Ostro zahamował i dłońmi zakrył oczy. Smuga światła przesuwała się po masce samochodu. Silnik zakaszlał i zgasł. Reflektory też zgasły. Wciąż trzymając jedną rękę przy twarzy, drugą zaczął szukać kluczyków. Znalazł je i przekręcił kluczyk w stacyjce, jednak samochód nie zareagował.

Światło zniknęło, po czym znowu się pojawiło,

ostre, przeszywające. Stotter czuł, jakby jego ciało ogarnęła gorączka. Jakby ktoś podpalił mu żołądek, płuca, serce. Ból był nie do zniesienia, w żyłach także płynął ogień. Bał się, że eksploduje mu klatka piersiowa.

Potem nagle wszystko ustało. Po jakiejś minucie Stotter wyprostował się, rozluźnił, odetchnął głęboko, otworzył oczy. Wtedy zdał sobie sprawę, że światło też zniknęło. Samochód otaczała ciemność. Ciemność i martwa cisza.

Próbował wyjrzeć przez okno, ale widział jak przez mgłę. Światło go oślepiło. Nie zobaczyłby człowieka – czy istoty pozaziemskiej – nawet gdyby stał przed maską jego samochodu.

Znów przekręcił kluczyki, i znów nic. Zazwyczaj akumulator pozwalał jeszcze zapalić lampkę oświetlającą wnętrze auta. Tymczasem to światło, czymkolwiek było, zniszczyło całą elektrykę w samochodzie.

Kręcił się nerwowo, zamykając wszystkie drzwi. Sięgnął za tylne siedzenie po worek marynarski, otworzył go szeroko i zaczął wyjmować wszystko, co się w nim znajdowało.

Zacisnął drżące artretyczne palce na kolbie kolta kaliber 45.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

– Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy – powiedziała Maggie do chłopca, który rzucał wzrokiem we wszystkie strony jak złapane w pułapkę dzikie zwierzę. – Nie ruszaj się, dobrze? – poprosiła, widząc na jego ciele drut kolczasty. Ale nawet nie próbował się ruszyć. Nie wiedziała, czy zachowywał się tak ze strachu, czy może z bólu. Podobnie jak dziewczyny, też był w głębokim szoku.

Możliwie najdyskretniej omiatała go światłem, przesuwając je wzdłuż ciała, aż ujrzała ostre kolce wbite w ręce i w klatkę piersiową... dobry Boże, nawet w szyję. Omal się nie wzdrygnęła. Wyglądało, jakby ktoś tym drutem owinął chłopaka, a potem jeszcze drut zacisnął, nakłuwając ciało kolcami. Czy to możliwe, że wpadł na ogrodzenie i sam przypadkiem owinął się tym drutem?

– Ja... ja... tak gorąco – mamrotał.

Maggie zbliżyła się, przysiadła na piętach i zobaczyła krew. Dużo krwi. Teraz też ją czuła na swoich rękach i dżinsach, które się ubrudziły, gdy upadła.

W ciągu tych wszystkich lat spędzonych w FBI widziała bezwzględnie i bestialsko zadane rany, zakrwawione poćwiartowane ciała, ludzkie organy w pojemnikach na jedzenie na wynos. I tylko raz dostała mdłości. Teraz znowu zrobiło jej się niedobrze. Nie na widok wciąż krwawiącego żywego chłopca, a raczej z powodu własnej bezradności, bo nie potrafiła powstrzymać tego krwawienia. Sądziła, że bezpiecznie poupychała wspomnienia w szczelnie zamkniętych szufladkach, lecz oto znów napłynęły obrazy mordercy, który dawno temu kazał jej patrzeć na swoje krwawe dzieło. Nocami nie prześladował jej widok rozbryzganej krwi ani wrzaski ofiar, lecz poczucie kompletnej, absolutnej bezsilności.

Zastanowiła się, czy nie zawołać Donny’ego, ale bała się podnieść głos. Bała się poruszyć, ponieważ nie chciała przestraszyć i tak już śmiertelnie przerażonego chłopca.

Ciemne kałuże krwi pokryły liście i sosnowe igły pod jego ciałem. Koszula była mokra i rudoczerwona, ale zapach, który tu dominował, nie był zapachem krwi, lecz przypalonych włosów i spalonego ciała. Raz jeszcze przyjrzała się kolczastemu drutowi. Nie widziała ani kawałka, który byłby pozbawiony kolców. To nie był zwykły drut pod napięciem, który wcześniej pokazywał jej Donny.

Pochyliła się i wokół ostrych jak nóż kolców wbitych w szyję chłopca zobaczyła zakrzepłą krew. To dobry znak, dowodził bowiem, że nie miała do czynienia z poważnym krwotokiem. Prawdopodobnie drut nie przebił żyły szyjnej. Jednak mięśnie szyi były napięte, a niebieska żyła pulsowała na jaskrawoczerwonej

skórze.

– Jasna cholera – szepnął Donny, który stanął za plecami Maggie, a ona westchnęła z ulgą.

Chłopiec nie szukał wzrokiem właściciela kolejnego głosu, tylko patrzył na Maggie. Po prostu wlepiał w nią wzrok. To dobrze, że skupił na niej uwagę. A może wcale nie tak dobrze. Bo nie miała pojęcia, co zrobić.

– Nie jestem pewna, czy wciąż krwawi – powiedziała, nie przerywając kontaktu wzrokowego, zdumiona, że jej głos brzmi nadzwyczaj spokojnie. – Na pewno jest w szoku.

– Możemy go w tym stanie ruszyć? Zaraz... da się go z tego uwolnić? – spytał, mimowolnie zdradzając swoją bezradność.

Na co z kolei Maggie chciała zapytać:

– Czy pan nie powinien tego wiedzieć? Ja wiem tylko, co robi się z trupami. – Lecz zamiast tego odetchnęła głęboko i próbowała sięgnąć do swojej bazy danych. Wiele lat temu, w ciemności, w mokrym tunelu, z dala od ludzi, została dźgnięta nożem. Kolejne wspomnienie, dokładnie spakowane i szczelnie zamknięte w jednej z komórek pamięci. Wciąż jednak pamiętała, że nie straciłaby tyle krwi, gdyby morderca nie wyszarpnął z jej ciała noża. – Jeśli zaczniemy wyciągać z niego kolce, możemy spowodować krwawienie. Moim zdaniem nie wytrzyma takiego bólu.

– Jasna cholera – powtórzył Donny.

Maggie wciąż patrzyła w oczy chłopca, próbując wyczuć, czy rozumiał, o czym mówili. Jeśli tak, nie okazywał tego. Nie spuszczał z niej wzroku. Odnosiła wrażenie, że nawet nie mrugnął.

– Rozumiesz mnie? – spytała powoli i wyraźnie. – Jeśli tak, zamrugaj dwa razy.

Nic. Wciąż te same szklane, szeroko otwarte oczy.

Potem jednak opuścił powieki i podniósł je. I znów je opuścił. Ten wysiłek sprawił mu tyle bólu, że dopiero po dłuższej chwili znów otworzył oczy.

Serce Maggie zabiło mocniej, ulga mieszała się z kolejną falą niepokoju. Chłopiec nie stracił świadomości i potwornie cierpiał.

– Jestem Maggie – rzekła w końcu. – Chcę ci pomóc.

– Dawdawdaw... – mamrotał, tyle że tym razem wyglądało to tak, jakby wyczerpywała go frustracja. Mięśnie twarzy i szyi były napięte, zęby zaciśnięte.

Poza tym jego ciało ani drgnęło. Palce się nie zgięły. Nogi – co prawda splątane – nie poruszyły się. Żadna część ciała nie próbowała walczyć z kolczastymi pętami, przeciągnąć się czy choćby naprężyć.

Po raz kolejny Maggie przyjrzała się chłopcu, szukała czegoś, co przypominałoby drut pod napięciem. Szukała śladów przypalenia na skórze, lecz nic takiego nie znalazła. A jednak woń przypalonych włosów i spalonego ciała, a także wyraźny paraliż wydawały się potwierdzać jej podejrzenia. Chłopiec nie tylko był w szoku. Został też porażony prądem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Bar U Phila

Williamsburg, Wirginia

Pułkownik Benjamin Platt zamówił cheeseburgera, ignorując uniesione brwi i pełne dezaprobaty spojrzenie Rity, sporo od niego starszej kelnerki. Żeby sprawdzić, jak daleko może się posunąć, poprosił ją też o musztardę i dodatkową porcję cebuli. Rita znała Platta od czasu, gdy był studentem medycyny na uniwersytecie Williama i Mary i zarywał noce pochylony nad podręcznikami, popijając letnią kawę.

Za próbę flirtu wynagradzała go w tamtych czasach kawałkiem nieświeżego placka, a kiedy się bardziej starał, dostawał nawet placek z lodami. Platt już nie pamiętał, kiedy oboje przestali wreszcie udawać, że Rita to jego pani Robinson. Zamiast tego otoczyła go niemal matczyną opieką i dbała o niego jak kwoka o swojego pisklaka, pilnując, by nie zatkał sobie tętnic niezdrowym jedzeniem.

– Przyjechałeś z wizytą w środku tygodnia? – Rita nalewała kawę z dzbanka, patrząc Benowi w oczy i usiłując wybadać jego stan emocjonalny.

Dziwne, ale naprawdę to potrafiła. Wciąż go fascynowało, że wiedziała, w którym ułamku sekundy przestać nalewać kawę. Nawet nie zerkając, unosiła dzbanek w momencie, gdy gorący jak ukrop płyn sięgnął półtora centymetra do brzegu kubka.

– Jestem z kimś umówiony. – Teraz już nie wpadał tutaj zbyt często, tylko wtedy, gdy odwiedzał rodziców. Gdy Rita uniosła brwi, dodał z uśmiechem: – Nie, to nie to, co myślisz.

– Mam nadzieję, skoro chcesz tyle cebuli.

Odwróciła się, a on przysiągłby, że odchodząc, bardziej kołysała biodrami niż wtedy, gdy do niego podchodziła.

Znowu się uśmiechnął. Nadal potrafiła sprawić, że czuł się jak zakłopotany student. Na dodatek tego wieczoru miał na sobie niebieskie dżinsy, szarą spłowiałą bluzę z logo uniwersytetu Williama i Mary oraz skórzane mokasyny włożone na bose stopy. Przeczesał palcami krótkie, rozwiane przez wiatr włosy. W chwili, gdy spojrzał na swoje odbicie w szybie, zobaczył, jak Roger Bix wysiada z wypożyczonego forda eskorta. Platt nie znał go zbyt dobrze, ale wiedział o nim dość, by zgadnąć, że nie przepada za małymi samochodami.

W blasku barowego neonu niesforna ruda czupryna Biksa wyglądała na ogniście pomarańczową. Nagle skojarzył się Plattowi z Archiem, bohaterem jednego z komiksów. Tyle że Bix był próżny i jakby nieświadomy, że brzuch wylewa mu się zza paska. Najwyraźniej uważał, że w kowbojskich butach z szpiczastym czubkiem i kurtce drużyny bejsbolowej Atlanta Braves nie rzuca się w oczy. A tak naprawdę w niczym nie przypominał ani kowboja, ani sportowca.

Gdy tylko stanął w drzwiach, Platt do niego pomachał. Bix lustrował otoczenie, ściągając wargi z dezaprobatą. Prosił o spotkanie w ustronnym miejscu, z dala od polityków ze stolicy. Bar U Phila, który po pierwsze był usytuowany niedaleko Norfolku, gdzie Bix miał spędzić dzień, a po drugie leżał dwie godziny drogi od Kapitolu, spełniał ten warunek, choć nie sprostał wymaganiom Biksa dotyczącym standardu.

– William i Mary? – rzekł na powitanie, wskazując na bluzę Platta. Charakterystyczny południowy akcent podkreślał i tak czytelne w głosie Biksa sarkazm oraz niesmak. Zajął miejsce w boksie. Zdawało się, że tego wieczoru nic go nie zadowoli. – Brałem pana za twardziela. Absolwenta jednej z uczelni należących do Wielkiej Dziesiątki. Może Notre Dame, ale na pewno nie William i Mary.

– Notre Dame nie należy do Wielkiej Dziesiątki. To niezależna drużyna.

Bix wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że studencki sport to nie jego bajka.

Platt poznał Rogera Biksa kilka lat wcześniej na konferencji poświęconej chorobom zakaźnym. Obaj byli dość młodzi jak na funkcje, które sprawowali. Platt był szefem USAMRIID, Wojskowego Instytutu Badawczego Chorób Zakaźnych Armii Stanów Zjednoczonych w Fort Detrick, Bix zaś szefem CDC, czyli Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób w Atlancie. Przed rokiem pracowali razem podczas epidemii eboli, obaj też musieli się zmierzyć ze swoimi zwierzchnikami. Fakt, że zachowali stanowiska, wiele mówił. A to, że żaden z nich nie świętował zwycięstwa występami w telewizyjnym show ani nie zachowywał się jak celebryta, pokazywało ich uczciwość i wierność swoim przekonaniom, które ze stanowiskiem nie mają nic wspólnego. Być może była to jedyna rzecz, która łączyła tych tak bardzo różnych mężczyzn.

Do boksu podeszła Rita.

– Tylko kawa – rzucił Bix, nie podnosząc wzroku.

– Coś jeszcze?

– Tylko kawa – powtórzył, tym razem wyraźnie ją odprawiając.

Rita głośno postawiła przed nim kubek i zaczęła nalewać kawę. Bix szybko się zorientował, że zamiast patrzeć na swoje ręce, Rita patrzy na niego. Platt obserwował, jak Bix przenosi wzrok z Rity na kubek i z powrotem. Siedział prosto i czekał, aż kawa się przeleje. Rita uniosła dzbanek, nie rozlewając ani kropli. Z ust Biksa dobyło się westchnienie ulgi.

– Na pewno nie ma pan ochoty na kawałek placka z brzoskwiniami?

Tym razem Bix podniósł na nią wzrok i rzekł:

– Bardzo chętnie.

Platt uśmiechnął się. Rita prawdopodobnie widziała, jak Bix wchodził do baru, wyczuła jego niezadowolenie i załatwiła sprawę tak, jak nikt inny by nie potrafił. W ciągu paru sekund pokazała mu, że tutaj wszyscy są równi.

Platt uznał, że to dobry moment, by zapytać:

– W jakiej sprawie pan do mnie dzwonił?

Szef CDC wrzucił do kawy jedną, a potem jeszcze dwie kostki cukru, nie śpiesząc się, odzyskując pewność siebie. Potem oparł łokcie na stoliku, podniósł kubek i wypił łyk.

W jego głosie nie było cienia beztroski czy żartu, kiedy pochylił się i rzekł do Platta:

– Zadzwoniłem do pana, ponieważ potrzebny mi ktoś, komu mogę ufać. Kto potrafi trzymać gębę na kłódkę.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Park Narodowy w Nebrasce

Maggie sądziła, że to niemożliwe, a jednak w świetle reflektorów las wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie. Tam gdzie dotąd panowała absolutna ciemność, zarysowały się wyraźne cienie. Sosnowe igły i zaschnięte liście ożyły. Zwierzęta, dotąd niewidoczne, nagle się przestraszyły i zaczęły uciekać, widząc w tym świetle zagrożenie. Hank wspominał coś o pumach i rysiach. Maggie gotowa byłaby przysiąc, że widziała groźnego kota, jak ich śledził wzrokiem z grani.

Przyglądała się, jak Hank i jeden z ratowników ostrożnie podnieśli owiniętego kolczastym drutem chłopca i położyli na noszach z brezentu. Zamiast go nieść w górę ścieżką, przecięli ogrodzenie, które dzieliło las

od pastwiska. Przewiozą go piaszczystymi wydmami na tyle samochodu terenowego i przekażą ratownikom,

którzy czekali po drugiej stronie. Karetka nie była

w stanie podjechać bliżej, ledwie widzieli poblask jej reflektorów.

Maggie ruszyła za nimi wąskimi ścieżkami między pniami drzew, udając, że pomaga nieść rannego. Wiedziała, że mężczyźni świetnie sobie radzą, ale trzymała za róg noszy, jakby nie potrafiła zerwać kontaktu z tym chłopcem. Wcześniej, gdy tylko zaczęła się przesuwać i znikać z pola jego widzenia, zaczął nerwowo kręcić głową, wyraźnie jej szukał. Ratownik dał mu zastrzyk uspokajający i w końcu chłopiec zamknął oczy. Maggie szła razem z nimi aż do miejsca, gdzie rosły wyższe od niej trawy i rogoże, i gdzie czekał samochód terenowy. Jeszcze jedna krótka wspinaczka na wydmę i chłopiec będzie bezpieczny.

Potem Maggie pośpieszyła z powrotem. Właśnie pomagała Donny’emu przygotować do transportu kolejnego rannego, kiedy na szczycie wydmy ujrzała jakiegoś człowieka. Oświetlony od tyłu reflektorami samochodu wyglądał jak duch.

Maggie zerknęła na Donny’ego, który też już go zauważył.

– Szeryf? – spytała.

– Zapewne.

Po paru sekundach na szczycie wydmy pojawiła się kolejna postać. Potem jeszcze jedna. I dwie następne, i znów jedna.

– Oni wiedzą, że to jest miejsce zbrodni, prawda? – Kiedy Donny nie odpowiadał, zerknęła na niego. Przypominał sarnę oślepioną światłami nadjeżdżającego samochodu. Maggie policzyła mężczyzn. Było ich sześciu. Jeden ruszył w dół wzgórza, w ich kierunku. – Trzeba ograniczyć liczbę osób przekraczających granice tego terenu – oznajmiła zdecydowanym tonem. – Mówił pan, że życie większości rannych nie jest zagrożone, tak?

– Tak. Ratownicy już na nich czekają. Po drugiej stronie wydmy urządzą prowizoryczne stanowisko selekcji rannych.

– Więc kim są ci ludzie? – Gdy milczał, a pozostali mężczyźni ruszyli w ślad za pierwszym, ponagliła: – Donny?

– Może to burmistrz i radni miejscy, może rodzice. Mamy dwóch zmarłych nastolatków i pięcioro rannych. Chcą sprawdzić, czy to ich dzieci.

– Nie może pan pozwolić, żeby weszli na miejsce zbrodni.

– Nic nie mogę na to poradzić.

– Słucham?

– Ten obszar nie podlega mojej jurysdykcji.

– Oni też tutaj nie decydują.

Sekundy mijały. Mężczyźni szli jeden za drugim do przodu piaszczystą ścieżką, tą samą, którą właśnie pojechał samochód terenowy. Już prawie dotarli do wysokich rogoży. Ich głowy kiwały się w światłach reflektorów, jeden był w kowbojskim kapeluszu, dwaj w czapkach bejsbolówkach, pozostali bez nakryć głowy.

Maggie podniosła się, Donny pozostał przykucnięty. Rzuciła mu spojrzenie, licząc, że go zmobilizuje, ale on patrzył na zbliżających się intruzów, jakby zaakceptował nieuniknione. Ten potężny mężczyzna zamilkł, wycofał się, był niemal zastraszony.

Potem Maggie usłyszała jego szept:

– To własność federalna.

– Więc podlega kompetencji Hanka?

Zobaczyła, jak potrząsnął głową, nim dodał:

– FBI jest tu ważniejsze niż Służba Leśna.

Puls Maggie przyśpieszył. Donny miał rację. Nie wiedziała, dlaczego wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Była jedynym śledczym federalnym obecnym na miejscu zbrodni na terenie federalnym. Niech to szlag! Oficjalnie i teren, i sprawa podlegały jej kompetencji.

Dłużej się nad tym nie zastanawiała, tylko energicznym krokiem pomaszerowała do przodu, ku orszakowi, który pojawił się na granicy miejsca zbrodni, niemal w świetle reflektorów.

– Panowie, dalej nie możecie pójść.

– A kim pani jest, żeby nam zabronić?

Rozpięła kurtkę tak, że musieli zobaczyć kaburę z bronią, a równocześnie zademonstrowała swoją odznakę.

– Jestem szeryfem hrabstwa Thomas – rzekł niski, krępy mężczyzna, przepychając się łokciami. Stanął naprzeciw Maggie.

– A ja prokuratorem hrabstwa – oznajmił mężczyzna, który zerknął na odznakę Maggie, ale odsunął lekceważąco jej rękę. – Prowadzę wszystkie śledztwa dotyczące zgonów w tej okolicy.

– Szeryfie, mam nadzieję, że nam pan pomoże – powiedziała Maggie, celowo patrząc na prokuratora. – Pozostali panowie muszą niestety zawrócić. Las jest własnością federalną – dodała, licząc, że brzmi przekonująco. – To miejsce zbrodni podlega jurysdykcji federalnej. Musimy ograniczyć liczbę przebywających tu osób. Staramy się ewakuować rannych tak, żeby nie zniszczyć śladów i dowodów.

– To śmieszne – odezwał się jeden z mężczyzn.

– Ilu jest rannych? – dopytywał się szeryf. – Informator, który dzwonił do Darlene, nie powiedział tego.

– Jeśli ci panowie odejdą, wtedy poinformuję pana, szeryfie.

– Chwila, tam jest mój syn. Muszę wiedzieć, czy nic mu nie jest.

– Frank, powiedz tej kobiecie, że zajmuję się wszystkimi sprawami dotyczącymi zgonów na terenie trzech hrabstw.

– Panowie, proszę. – Maggie zdecydowanie podniosła głos. – Jeśli zawrócicie na to wzgórze, możemy kontynuować. W ciągu godziny powinniśmy mieć dla panów informacje.

– To jakieś szaleństwo. Nie ma pani prawa nam rozkazywać.

Jeden z mężczyzn chwycił Maggie za ramię, żeby ją odepchnąć.

– Tam są nasze dzieci. Mamy prawo...

Zatrzymał się tak nagle, że ten z tyłu na niego wpadł. Wszyscy patrzyli na smitha & wessona wycelowanego w jego twarz.

– Chyba... chyba pani żartuje – powiedział, ale się nie ruszył.

Nawet szeryf stał z boku i nie podejmował dyskusji.

Pozostali cofnęli się kilka kroków. Maggie widziała krople potu na czole prokuratora hrabstwa.

– Szeryfie – powiedziała. – Proszę przekazać tym panom, że w tej chwili nie mam czasu ich aresztować, ale oczywiście zrobię to, jeśli okaże się to konieczne.

Jedynym dźwiękiem, który teraz słyszała, był szum generatora na grani stłumiony przez drzewa. Wysoko nad polaną zajaśniała błyskawica, a zaraz potem gdzieś w dali rozległ się grzmot. Przypomnienie, że czas ucieka.

– Dam wam znać, co się dzieje – rzekł w końcu szeryf i podszedł do Maggie, ale nie bliżej niż na metr.

Wreszcie mężczyźni odwrócili się i ruszyli z powrotem, zerkając przez ramię i mrucząc coś pod nosem. Nawet prokurator odszedł, choć niechętnie. Przedtem czubkiem buta kopnął ziemię jak niesforny dzieciak.

Kiedy minęli rogoże, Maggie zwróciła się do szeryfa:

– Jestem Maggie O’Dell.

Schowała broń do kabury, nie spuszczając wzroku z mężczyzn. Przeniosła spojrzenie na szeryfa, gdy powiedział:

– Frank Skylar. Co, u diabła, robi tu FBI?

– Może mi pan wierzyć albo nie, ale przypadkiem byłam w okolicy. – Nie dodała: niestety. Prowadząc szeryfa na miejsce zbrodni, podjęła: – Chciałabym, żeby pan wezwał koronera. Proszę się upewnić, czy mógłby tutaj dotrzeć przed burzowymi chmurami.

– Cóż, to pewien problem.

Przystanęła i spojrzała na niego rozczarowana, że szeryf wciąż jest przeciw niej.

– A to dlaczego?

– Właśnie pani odesłała koronera.

– Jeden z nich jest koronerem? Dlaczego nic nie powiedział?

– Prawdę mówiąc, powiedział. Oliver Cushman jest prokuratorem hrabstwa, a według prawa stanowego prokurator hrabstwa pełni też funkcję koronera.

Tym razem to Maggie skomentowała: