Pożegnanie z przeszłością - Robyn Carr - ebook

Pożegnanie z przeszłością ebook

Carr Robyn

4,3

Opis

Marcie wiedziała, że Bobby nigdy nie wróci do zdrowia. Liczyła się z najgorszym, oczekiwała, że śmierć będzie wybawieniem, przynajmniej dla niego. Miała nadzieję, że ona sama wyjdzie ze stanu zawieszenia, w którym trwała przez ostatnie lata, zacznie nowy etap w życiu. Miała dopiero dwadzieścia siedem lat i mnóstwo możliwości przed sobą: mogła się kształcić, podróżować, poznawać nowych ludzi. Minął rok, a ona trwała ciągle w tym samym punkcie, nie była w stanie zrobić kroku. Wiedziała, że powinna, och, doskonale wiedziała, ale co z tego? Nie potrafiła zerwać się do lotu, do biegu, choćby do człapania w przód. Człapała więc w miejscu. Tak to trwało i trwało, aż wreszcie coś w niej pękło i ruszyła w drogę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (72 oceny)
39
20
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Robyn Carr

Pożegnanie z przeszłością

Przekład Klaryssa Słowiczanka

PROLOG

Marcie stała koło jasnozielonego garbusa. Słońce ledwie wstało, zapowiadał się szary dzień, chłodny, ponury, ale dla niej wyjątkowy. Wreszcie zrealizuje zamierzenie, z którym nosiła się od dobrych kilku miesięcy. Była gotowa do drogi. Na tylnym siedzeniu czekała niewielka chłodziarka z kanapkami i colą, w bagażniku zgrzewka wody mineralnej, na fotelu pasażera termos z kawą. Spakowała śpiwór, na wypadek gdyby pościel w motelach nie prezentowała się zachęcająco, wrzuciła do torby kilka par dżinsów i wygodne bluzy bawełniane. Pomyślała o ciepłych skarpetach i mocnych, ciężkich butach, jednym słowem o wyposażeniu odpowiednim na wyprawę po górskich miasteczkach północnej Kalifornii. Najchętniej już siadłaby za kierownicą, ale kochane rodzeństwo, młodszy brat Drew i starsza siostra Erin, nie mogli się z nią rozstać.

– Zabrałaś karty telefoniczne, które ci dałam? – upewniała się Erin. – W tych górskich ostępach twoja komórka może tracić zasięg.

– Zabrałam.

– Wystarczy ci pieniędzy?

– Dam sobie radę.

– Za niecałe dwa tygodnie Święto Dziękczynienia.

– Zdążę wrócić. – Gdyby powiedziała cokolwiek innego, znów zaczęłoby się gadanie. – Odnalezienie Iana nie powinno zająć mi zbyt wiele czasu. Wiem już, gdzie go szukać.

– Przemyśl to jeszcze, Marcie. – Erin podjęła ostatnią próbę odwiedzenia siostry od podróży. – Znam bardzo dobrych prywatnych detektywów, moja firma często zatrudnia ludzi z tej branży. Dotrą do Iana i przekażą mu to, co chcesz przekazać.

– Przerabiałyśmy to dziesiątki razy – powiedziała Marcie. – Chcę go zobaczyć, porozmawiać z nim.

– Znajdźmy go najpierw, wtedy będziesz mogła... Wytłumacz jej, Drew – zwróciła się o wsparcie do brata.

Drew odetchnął głęboko.

– Znajdzie go, zobaczy, co się z nim dzieje, porozmawia, da mu karty bejsbolowe i wróci do domu.

– Moglibyśmy...

Marcie położyła dłoń na ramieniu siostry, spojrzała jej w oczy.

– Dość. Muszę to zrobić. I zrobię po swojemu. Nie dyskutujmy już na ten temat. Wiem, myślisz, że jestem głupia, ale nie zmienię decyzji. – Pocałowała Erin w policzek.

– Och, nie jesteś głupia, ale... – Wiotka, piękna, wytworna, spełniona zawodowo, absolutne przeciwieństwo Marcie, matkowała młodszej siostrze, właściwie wychowała ją, i teraz nie mogła zrozumieć, że mała siostrzyczka stała się dorosłą, samodzielną kobietą.

– Nie martw się. Będę uważać na siebie. Niedługo wrócę. – Cmoknęła Drew. – Doktorze, przepisz jej coś na uspokojenie. – Był to taki żarcik, dobrotliwa kpinka dla rozładowania sytuacji. Owszem, Drew studiował medycynę, ale wiele jeszcze będzie przypływów i odpływów na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu, nim zdobędzie prawo wypisywania recept.

Brat zaśmiał się głośno i uściskał Marcie.

– Wracaj szybko, bo ona mnie wykończy.

– Obchodź się z nim łagodnie. – Marcie spojrzała na Erin. – To był mój pomysł, nie jego. Ani się obejrzysz i będę z powrotem.

Zostawiła siostrę i brata na chodniku przed domem i wsiadła do samochodu. Dopiero kiedy wyjechała na autostradę, poczuła łzy w oczach. Wiedziała, że rodzeństwo będzie się martwić, ale nie miała wyboru.

Wkrótce minie rok od śmierci męża Marcie, Bobby'ego. Odszedł tuż przed ostatnim Bożym Narodzeniem, miał dwadzieścia sześć lat. Trzy ostatnie lata życia spędził w szpitalu, potem w domu opieki, przykuty do łóżka, sparaliżowany, całkowicie odcięty od świata, z poważnym urazem mózgu. Służył w marines, brał udział w amerykańskiej interwencji w Iraku, wrócił jako warzywo. Jego sierżantem i najserdeczniejszym przyjacielem był Ian Buchanan. Dla Bobby'ego nie ulegało wątpliwości, że Ian odsłuży w korpusie pełnych dwadzieścia lat, ale odszedł ze służby wkrótce po tym, jak Bobby został ranny.

Odszedł z armii i zniknął bez śladu.

Marcie wiedziała, że Bobby nigdy nie wróci do zdrowia. Liczyła się z najgorszym, oczekiwała, że śmierć będzie wybawieniem, przynajmniej dla niego. Miała nadzieję, że ona sama wyjdzie ze stanu zawieszenia, w którym trwała przez ostatnie lata, zacznie nowy etap w życiu. Miała dopiero dwadzieścia siedem lat i mnóstwo możliwości przed sobą. Mogła się kształcić, podróżować, poznawać nowych ludzi.

Minął rok, a ona trwała ciągle w tym samym punkcie, nie była w stanie zrobić kroku. Wiedziała, że powinna, och, doskonale wiedziała, ale co z tego? Nie potrafiła zerwać się do lotu, do biegu, choćby do człapania w przód. Człapała więc w miejscu. Tak to trwało i trwało, aż wreszcie coś w niej pękło i ruszyła w drogę.

By ruszyć w następną drogę, nową drogę życia, musiała najpierw przebyć tę.

Musiała znaleźć odpowiedzi, ułożyć wszystko w swojej głowie, i pójść dalej.

Nie rozumiała, dlaczego człowiek, którego Bobby kochał jak brata, po prostu zapadł się pod ziemię, nie pisał, nie dzwonił, nie dał żadnego sygnału, co z nim się dzieje. Zerwał kontakty z kolegami z marines, z własnym ojcem. A także z nią, żoną swojego najlepszego przyjaciela.

A pomysł z kartami bejsbolowymi... Erin uważała, że trudno o coś bardziej absurdalnego, ale Marcie znała Bobby'ego od czasów szkolnych i wiedziała, czym był dla niego bejsbol i ukochana kolekcja kart. Bobby znał na pamięć wyniki każdego meczu ligowego, potrafił wyrecytować skład dowolnej drużyny. Okazało się, że Ian też jest fanatykiem bejsbolu, też zbierał karty. Bobby pisał w listach do żony, że po powrocie do Stanów wymienią się dubletami, już ustalili, co za co.

Gdzieś tam, na irackiej pustyni, zagrożeni przez snajperów i bomberów samobójców, dwóch przyjaciół zażarcie dyskutowało o lidze bejsbolu. Czyż to nie czysty surrealizm?

Ostatni list Bobby'ego, pisany na krótko przed tym, jak został ranny, cały był poświęcony Ianowi: że Bobby chciałby być taki jak on, że Ian jest prawdziwym żołnierzem piechoty morskiej, że myśli o nich, potrafi wyprowadzić oddział z najgorszych starć, że nigdy żadnego żołnierza nie zostawiłby samemu sobie pod ogniem nieprzyjaciela. Był zawsze przy swoich chłopcach, prowadził ich do walki i płakał z nimi nad listami z domu. Potrafił ich rozśmieszać, ale potrafił być też twardy i wymagający. W tym samym liście Bobby pisał, że chce zostać zawodowym żołnierzem Marine Corps, jak Ian Buchanan, i prosił żonę o wsparcie. Będzie dumny, jeśli bodaj w połowie dorówna Ianowi. Wszyscy chłopcy uważali swojego sierżanta za prawdziwego bohatera, człowieka, który jeszcze trochę, a stanie się żywą legendą.

Marcie czytała ten list dziesiątki razy, chociaż w całości poświęcony był Ianowi. On również powinien poznać ten list, powinien wiedzieć, jak Bobby go szanował, a zarazem kochał po bratersku, jak to się zdarza między towarzyszami broni, jakim był dla niego autorytetem, w ogóle jak go widział.

Minął prawie rok od śmierci Bobby'ego, a ona ciągle miała poczucie, że ciążą nad nią niezałatwione, niedomknięte sprawy, jakby brakowało jakiejś części całości.

Ian uratował życie Bobby'emu. Co prawda nie zdołał ocalić przyjaciela od ciężkich obrażeń, ale wyniósł go żywego spod ognia. Po czym zniknął. Nie mogła tego tak zostawić.

Nie miała zbyt wiele pieniędzy. Od pięciu lat pracowała jako sekretarka. Owszem, mili ludzie, sympatyczne zajęcie, ale pensja raczej jednoosobowa, dla kogoś bez zobowiązań, za to z minimalnymi potrzebami. Miała szczęście, że szef dał jej urlop bezpłatny.

– Posada czeka na ciebie – zapewnił przy tym. – Po prostu wracaj, kiedy już będziesz mogła.

Pojechała najpierw do Niemiec, gdzie Bobby został przetransportowany z Iraku, potem była przy nim cały czas, gdy przewieziono go do Waszyngtonu. Obciążenia finansowe, jakie się z tym wiązały, przekraczały jej możliwości. Bobby służył trzeci rok w marines i zarabiał ledwie tysiąc pięćset dolarów. Marcie wyjęła wszystkie pieniądze z kart kredytowych, pozaciągała pożyczki, chociaż Erin i rodzice Bobby'ego chcieli jej pomóc. Później było jeszcze gorzej, jako że polisa na życie Bobby'ego nie wystarczyła na spłacenie długów, a wdowie odszkodowanie też było niewysokie.

Jakimś cudem, dzięki upartym staraniom Erin, udało się umieścić Bobby'ego w rodzinnym Chico. Większość rodzin inwalidów, nie mając innego wyboru, przenosiła się w pobliże ośrodka, do którego pacjent trafiał zgodnie z ustalonymi procedurami, i nikt się nie przejmował, że będą daleko od domu. Erin udało się jednak wywalczyć miejsce w prywatnym domu opieki. Koszty pobytu refundowano z Programu Zdrowotnego dla Służb Mundurowych. Inni nie mieli takiego szczęścia, system administracji wojskowej, jak każdy system biurokratyczny, był niewydolny, ociężały, przesiąknięty rutyną.

Wszystkie formalności związane i z opieką nad Bobbym, i ze sprawami dotyczącymi wypłaty polisy, odszkodowania i renty, wzięła na siebie Erin. Sama też opłacała wszystkie rachunki domowe, do tego dochodziło jeszcze czesne Drew.

Na wyprawę w nieznane Marcie nie wzięła ani grosza od siostry. Erin i tak już zrobiła dla niej więcej, niż mogła. Byłoby rozsądniej zaczekać do wiosny, odłożyć trochę więcej pieniędzy i dopiero wówczas ruszyć na poszukiwanie Iana Buchanana, jeżdżąc po małych miasteczkach północnej Kalifornii, ale zbliżające się święta Bożego Narodzenia, a także rocznica śmierci Bobby'ego, wszystko to popychało ją do działania. Chciała jak najszybciej zamknąć sprawę. Oby udało się jej odnowić kontakt z Ianem przed świętami.

Była zdeterminowana, przeświadczona, że go odnajdzie. Duchy przeszłości odejdą, a ona i Ian będą mogli zacząć nowe życie...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Marcie wjechała do kolejnego miasteczka, szóstego już tego dnia. Na środku głównej ulicy zobaczyła choinkę, którą ubierały trzy kobiety. Były drobne, choinka natomiast ogromna, wysoka na dobrych dziesięć metrów, co powodowało pewną niekompatybilność ekipy i obiektu.

Marcie zatrzymała się przy krawężniku i wysiadła z samochodu. Jedna z kobiet, mniej więcej w jej wieku, trzymała w dłoniach pudło z ozdobami. Druga, starsza pani o siwych, kręconych włosach, z wielkimi okularami na nosie, zadzierała głowę i z zapałem wskazywała na czubek drzewka. Marcie nie mogła się nie uśmiechnąć, patrząc na samozwańczą panią generał dowodzącą oddziałem do zadań świątecznych. Trzecia dama, śliczna blondynka, stała na szczycie wysokiej, składanej drabiny. Drzewko usadowiono między niewielkim, piętrowym budyneczkiem a starym kościołem, który zdecydowanie pamiętał lepsze czasy, teraz zaś robił wrażenie zamkniętego na cztery spusty.

Nie minęła chwila, gdy na ganku budyneczku pojawił się mężczyzna. Spojrzał w górę, stanął jak wryty i zaklął szpetnie, po czym stanowczym krokiem podszedł do drabiny.

– Nie ruszaj się. Nie oddychaj – powiedział cichym, rozkazującym głosem i zaczął się wspinać, biorąc po dwa szczeble naraz. Kiedy dotarł do blondynki, objął ją mocno wpół powyżej zaokrąglonego już brzucha, i mruknął: – Schodzimy. Ostrożnie, powoli.

– Odczep się, Jack! – fuknęła jasnowłosa dama.

– Nie awanturuj się, bo cię zniosę – zagroził przyszły ojciec, bo najpewniej był to mąż pięknej pani i troskliwy rodzic in spe. – Już, schodzimy.

– Na litość bos...

– Schodzimy – syknął rodzic in spe.

Blondynka zaczęła schodzić zabezpieczana przez męża. Kiedy stanęli na ziemi, wzięła się pod boki i posłała domowemu tyranowi paskudne spojrzenie.

– Sama decyduję, co mi wolno! – Dla wzmocnienia efektu prychnęła gniewnie.

– Gdzie ty masz rozum, kobieto? Mogłaś spaść!

– To bardzo solidna drabina, wcale bym nie spadła.

– Aha, czyli zamiast rozumu masz jasnowidzenia, tak? Nie będziesz w ciąży skakać po drabinach jak jakaś głupia koza! – Pan mąż też wsparł się pod boki. – Ktoś będzie musiał cię pilnować od rana do wieczora. – Spojrzał wymownie na dwie pozostałe damy.

– Mówiłam, ostrzegałam, że się wściekniesz. – Szatynka bezradnie wzruszyła ramionami.

– Ja się nie wtrącam w rodzinne awantury – oznajmiła z godnością siwa pani i poprawiła wielkie okulary w ciężkich, czarnych oprawkach. – Nie moja broszka.

Marcie zatęskniła za domem. No, zatęskniła wprost okropnie. Wyjechała z Chico zaledwie przed kilkoma tygodniami, a już brak jej było domowych awantur i tych wszystkich kłopotów i problemów, które przynosiło zwyczajne życie. Tęskniła też za swoją pracą i za przyjaciółkami. A także za rozstawianiem po kątach uprawianym przez kochaną siostrzyczkę. No i, rzecz jasna, za lekko porąbanym braciszkiem, który co miesiąc odkrywał nową miłość.

Święto Dziękczynienia minęło, a ona ciągle była w drodze. Bała się zajrzeć do domu, a to w obawie, że Erin drugi raz już jej nie wypuści. Wszyscy, siostra, brat, rodzina Bobby'ego uważali, że jej wyprawa to poroniony pomysł. Dzwoniła prawie codziennie i kłamała, że ma pewny trop, już tylko trochę, a na pewno dotrze do Iana.

Pojawił się wszak jeden zasadniczy problem. Ogromny problem. Mianowicie kończyły się pieniądze. Od pewnego czasu sypiała w samochodzie, oszczędzając na noclegach w motelach, co nie było najlepszym rozwiązaniem, bo robiło się coraz zimniej. Przecież był początek grudnia i lada dzień spadnie pierwszy śnieg albo przyjdzie deszcz, przymrozki, ślizgawica na drogach i mały garbusek sfrunie w przepaść.

Trudno. Garbusek nigdzie nie pofrunie, a ona nie wróci do domu, dopóki nie odnajdzie Iana. Musi wypełnić misję. W najgorszym razie przerwie na jakiś czas poszukiwania, zarobi kilka groszy i znowu ruszy w drogę. Ale za nic nie odpuści.

Choinkowe damy i przyszły rodzic przyglądali się jej ciekawie. Nerwowym ruchem odgarnęła włosy. Nie jakieś tam banalne włosy, tylko rude, kręcone i niesforne, zawsze wiały, gdzie chciały, i nie dawały się uładzić.

– Ja... mogłabym wejść na górę. Nie mam lęku wysokości...

– Nie musisz. – Blondynka w ciąży uśmiechnęła się słodko.

– Ja to zrobię – zadeklarował pan opiekuńczy. – Albo poproszę kogoś, ale ty na pewno nie będziesz łazić po tej cholernej drabinie.

– Jack, zachowuj się, bo pójdziesz do kąta – podkpiwała sobie z mężusia. – Już nazwałeś mnie głupią kozą, teraz ta cholera. Gdzie twoje maniery? Coś ty, dzikus z lasu?

Opiekuńczy zwany Jackiem odchrząknął, po czym spojrzał na Marcie.

– Nie przejmuj się – łagodził sytuację. – Tylko tak sobie gadamy. Możemy ci w czymś pomóc?

– Ja... hm... – Podeszła bliżej, wyjęła zdjęcie z kieszeni kamizelki i podsunęła opiekuńczemu. – Szukam tego człowieka. Straciłam z nim kontakt trzy lata temu, ale wiem, że musi gdzieś tu mieszkać. To pewne, bo ma skrytkę na poczcie w Fortunie.

– Jezu – mruknął Jack.

– Znasz go?

– Nie. – Pokręcił głową, przyglądając się zdjęciu młodego mężczyzny w mundurze korpusu. – Dziwne, bo znam wszystkich marines w promieniu stu kilometrów, jeśli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia.

– Może się nie przyznawać, kim był. Pod koniec służby miał podobno jakieś problemy...

Pan opiekuńczy spojrzał na Marcie znacznie przyjaźniej.

– Jack Sheridan – przedstawił się. – Moja żona, Mel. A to Paige. – Wskazał szatynkę. – I Hope McCrea, nasza agencja informacyjna i wywiadowcza w jednej osobie. – Wyciągnął dłoń.

– Marcie Sullivan.

– Dlaczego szukasz tego faceta? – zapytał.

– To długa historia – powiedziała Marcie. – Był przyjacielem mojego nieżyjącego już męża. Teraz musi wyglądać inaczej niż na zdjęciu. Ma bliznę na lewym policzku. Prawdopodobnie nosi brodę. W każdym razie nosił, kiedy widziałam go ostatnio przed kilku laty.

– Brodatych mamy pod dostatkiem. To kraina drwali, a drwale nie zawracają sobie głowy goleniem.

– Nie chodzi tylko o brodę – ciągnęła Marcie. – On ma teraz trzydzieści pięć lat, a zdjęcie było robione, kiedy miał dwadzieścia osiem.

– Mówisz, że to przyjaciel twojego męża? Z korpusu?

– Tak. Razem byli w Iraku. Bardzo chciałabym go odnaleźć. Tak długo się nie odzywał...

Jack uważnie studiował zdjęcie, rozważał coś, w końcu powiedział:

– Chodź do baru. Przegryziesz coś, napijesz się piwa, jeśli masz ochotę. Zresztą zamówisz, co zechcesz. Powiesz mi, co to za facet i dlaczego go szukasz.

– Bar? – Marcie rozejrzała się niepewnie.

– Bar i grill. Jedzenie i napoje. Usiądziemy, porozmawiamy.

Marcie zaburczało w żołądku. Dochodziła czwarta, a ona od rana nie miała nic w ustach. Resztki pieniędzy oszczędzała na paliwo, uznawszy, że benzyna jest niezbędna, natomiast jedzenie niekoniecznie. Kombinowała, że kupi gdzieś bochenek wczorajszego chleba i słoiczek masła orzechowego, a potem zje w samochodzie. A przed nocą znajdzie jakiś bezpieczny parking i prześpi się kilka godzin...

– Szklanka wody wystarczy w zupełności. Jestem cały dzień w drodze, zatrzymuję się w kolejnych miasteczkach, pokazuję zdjęcie, ale głodna nie jestem.

– Wody mamy pod dostatkiem. – Jack z uśmiechem położył dłoń na plecach Marcie, kierując ja w stronę baru, ale nagle zatrzymał się, zmarszczył czoło. – Idź pierwsza, zaraz do ciebie dołączę.

Marcie weszła na ganek i odwróciła się, ciekawa co zatrzymało Jacka. A troskliwy mężuś konfiskował właśnie drabinę, uniemożliwiając ciężarnej żonie kolejną wspinaczkę. Złożył groźny dla życia i zdrowia sprzęt, po czym wziął go pod pachę.

– Nie rządź się tak! – zawołała za nim Mel. – Jesteś jak wrzód na dupie. Nie będziesz mi rozkazywał! – Wzniosła oczy ku niebiosom, jakby tan szukała sprawiedliwości.

Jack tylko wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, jakby złośnica posłała mu całusa.

– Siadaj – zaprosił Marcie i zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze.

Biedaczka wciągnęła głęboko powietrze i jęknęła cicho. Z kuchni dochodziły wspaniałe zapachy, coś się tam warzyło, coś gorącego, zawiesistego, aromatycznego. Ach, duszona wołowinka, dobrze przyprawiona zupa, świeży chleb, ciasto, gorąca czekolada. Katorga dla żołądka.

Po chwili Jack pojawił się z tacą, na której niósł miseczkę chili con carne, kilka kromek chleba kukurydzianego, masło z miodem i sałatkę. Postawił to wszystko przed Marcie.

– Ojej, to niepotrzebne – mruknęła. – Nie jestem głodna.

Jack nalał dobrze schłodzonego piwa do szklanki, na co Marcie pociekła ślinka. Miała wszystkiego jakieś trzydzieści dolarów, nie mogła tracić tych nędznych resztek na objadanie się chili, bo za co kupi paliwo?

– Zjesz tyle, ile będziesz chciała. Przekonasz się, jak gotuje Proboszcz. To mój kucharz. Pokazałem mu zdjęcie, ale on też nigdy nie widział faceta. Zapytamy jeszcze Mike'a, to miejscowy policjant, dobrze zna okolicę, może coś podpowie. Obaj służyli w Marine Corps.

– Gdzie ja właściwie jestem?

– W Virgin River. Sześćset dwudziestu siedmiu mieszkańców według ostatnich obliczeń.

– Metropolia.

– W porównaniu z okolicznymi osadami bez wątpienia. Spróbuj przynajmniej. – Wskazał brodą miseczkę.

Marcie uniosła łyżkę do ust. Nigdy chyba nie jadła tak doskonałego chili. Rozpływało się w ustach. Przymknęła oczy i westchnęła z zachwytu.

– Z dziczyzny – poinformował Jack. – Ustrzeliliśmy pięknego kozła. Po takim polowaniu mamy wspaniałe chili, potrawki, hamburgery, kiełbasy. Trochę mięsa suszymy. Nikt nie robi takiego mięsa suszonego jak Proboszcz.

Jedzenie rzeczywiście było doskonałe. Marcie, mimo obietnic składanych siostrze i bratu, nie dojadała, nie dbała o siebie, liczyła każdy grosz. Gdyby Erin zobaczyła, jak kochana siostrzyczka schudła, natarłaby jej uszu.

– Opowiedz mi o tym facecie – poprosił Jack.

Marcie bardziej obchodził akurat stan portfela niż Ian. Cholera, klęła w duchu, zapłaci za żarcie i będzie musiała wracać do domu. Od kilku dni nie jadła porządnego ciepłego posiłku. Człowiek musi przecież czasami coś zjeść, żeby nie paść.

Kiedy zaspokoiła pierwszy głód, upiła łyk piwa. Niebo w gębie, czysta rozkosz dla podniebienia.

– Nazywa się Ian Buchanan. Pochodzimy z jednego miasta, ale nigdy się nie spotkaliśmy, chociaż Chico to ledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chłopcy poznali się dopiero w marines. Ian był... jest osiem lat starszy od nas. Z Bobbym chodziłam do szkoły. Pobraliśmy się wcześnie, mieliśmy po dziewiętnaście lat. Zaraz po skończeniu szkoły Bobby zaciągnął się do marines.

– To tak jak ja – powiedział Jack. – Odsłużyłem swoich dwadzieścia lat. Jak się nazywał twój mąż?

– Bobby Sullivan. Robert Wilson Sullivan. Może przypadkiem...?

– Nie przypominam sobie żadnego Roberta Sullivana ani Iana Buchanana. Masz zdjęcie męża?

Marcie wyjęła portfel i pokazała Jackowi kilka zdjęć umieszczonych w plastykowych kieszonkach: ślubne, w mundurze galowym, polowym... I ostatnie zdjęcie, już ze szpitala: zmieniona nie do poznania, straszliwie wychudzona twarz, nieprzytomne spojrzenie...

Jack podniósł wzrok.

– Wysłali ich do Iraku na samym początku konfliktu. – Marcie odłożyła łyżkę. – Miał dwadzieścia dwa lata. Dwadzieścia trzy, kiedy został ranny. Uraz rdzenia kręgowego i uraz mózgu. Żył jeszcze trzy lata.

– Rany boskie, dzieciaku – szepnął Jack. – Musiało być ci piekielnie ciężko.

Owszem, miała za sobą naprawdę trudne chwile, momenty rozpaczy, załamania. Zdarzało się, że przeklinała swój los, kiedy indziej tuliła Bobby'ego w ramionach i wspominała, jacy byli szczęśliwi.

– Czasami było – odpowiedziała powoli. – Ale przetrwałam. Miałam wsparcie rodziny, nie byłam sama. Bobby chyba nie cierpiał.

– Kiedy umarł?

– Niedługo będzie rocznica. Zmarł tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Odszedł spokojnie. Bardzo spokojnie.

– Moje kondolencje.

– Dziękuję. Ian był sierżantem Bobby'ego. Bobby go uwielbiał, ciągle pisał o nim w swoich listach, uważał, że trudno o lepszego żołnierza piechoty morskiej. Szybko się zaprzyjaźnili. Bobby cieszył się, że obaj pochodzą z tego samego miasta i będą mogli się spotykać już w cywilu, jak często będą chcieli.

– Mnie też wysłali do Iraku zaraz po wybuchu konfliktu. Musieliśmy być tam w tym samym czasie. Ja trafiłem do Al-Falludży.

– To tam Bobby został ranny.

Jack pokręcił głową, oddał portfel Marcie.

– Strasznie mi przykro. I dlatego chcesz odnaleźć Buchanana? Żeby powiedzieć mu, jak bardzo Bobby go lubił, cenił?

– On powinien wiedzieć. Wysłałam do niego kilka, może kilkanaście listów na skrytkę w Fortunie. Musiał je odebrać, bo nie wróciły do mnie. – Zadumała się na moment, wreszcie pokiwała głową i mówiła dalej: – Nie wiem, co się z nim dzieje. Kiedy Bobby był hospitalizowany w Niemczech, potem w Waszyngtonie, miałam z nim jeszcze kontakt. Dopytywał się o stan Bobby'ego, chciał wiedzieć, jak ja sobie radzę. Czekałam na jego listy, poznawałam go coraz lepiej, rozumiałam, dlaczego był tak bliski Bobby'emu. Zaczynałam traktować go jak przyjaciela. W sumie to dziwne, bo nasze kontakty były jakieś takie... enigmatyczne. Chociaż ja wiem? – Znów milczała przez chwilę. – Pisał prawie wyłącznie o Bobbym, ale miałam wrażenie, że między wierszami czytam o nim. Dowiadywałam się, jakim jest człowiekiem.

– Listy to dla każdego żołnierza bardzo ważna forma kontaktu – powiedział Jack cicho.

– Nie wiem, na ile moje listy były ważne dla niego, wiem natomiast, jak wiele znaczyły dla mnie jego listy. Wrócił z Iraku kilka miesięcy po przewiezieniu Bobby'ego do kraju, odwiedził go raz i wkrótce potem odszedł z piechoty morskiej. Miał jakieś problemy w korpusie. Wszyscy byli przekonani, że odsłuży pełnych dwadzieścia lat, tymczasem poddał się, wycofał po pierwszym nieszczęściu. – Zaśmiała się niewesoło. – Nigdy już się nie odezwał, nie napisał. Zerwał ze swoją dziewczyną, przestał kontaktować się z ojcem, zniknął. Mniej więcej rok później dowiedziałam się, że żyje w lesie jak pustelnik.

– Jakim sposobem się dowiedziałaś?

– W Chico jest dom opieki dziennej dla weteranów wojennych. Bywałam tam czasami. Poznałam kilku marines, którzy szukali kontaktu z Ianem. Okazało się, że pojawił się tam kiedyś, jeden jedyny raz. Mówił, że mieszka w lesie, nie ma adresu, korespondencję odbiera na poczcie w Fortunie. Do ośrodka przyjechał, bo ranił się siekierą w czasie rąbania drew. Założono mu szwy, dostał antybiotyk. Był więc w mieście, ale nie odezwał się, nie zadzwonił do mnie, nie odwiedził nawet ojca. Zachował się zupełnie nie jak człowiek, którego w swoich listach malował mi Bobby. Nie znam tego Iana, muszę go poznać. – Zjadła trochę chili, posmarowała kromkę chleba masłem i pochłonęła ją w mgnieniu oka. „Nie jestem głodna”... Hm, wolne żarty. Jack nie odzywał się, nie poganiał jej, czuła jednak, że chłonie każde jej słowo. Należał do tych, którzy potrafią słuchać, gdy ktoś chce być wysłuchany. Rzadka i cenna zaleta. Wiedziała też, że zaraz będzie miał do niej sporo szczegółowych pytań. Odpowie na nie, rzecz jasna. – Zaczęłam wysyłać listy do Fortuny, ale Ian uparcie milczał. Zresztą pisałam chyba bardziej dla siebie niż z myślą o nim. Prosiłam, żeby dał znak, zadzwonił do mnie na mój rachunek, lecz nigdy się nie odezwał.

– I teraz próbujesz go odszukać?

– Muszę to zrobić. Muszę się dowiedzieć, jak żyje, jak sobie radzi. Wiele o tym myślałam. Myślę, że wrócił z Iraku mocno poraniony. Zupełnie inaczej niż Bobby, ale to tak samo straszne rany... Ciężki uraz psychiczny, jak sądzę. Jeśli rzeczywiście tak było, Korpus powinien był mu pomóc...

– Masz rację, jeśli potrzebował pomocy, powinni byli mu pomóc, ale nie obwiniaj Korpusu. To skomplikowane. Szkoli się chłopców, żeby byli twardzi, nieulękli. Jak ktoś taki ma potem prosić o pomoc, mówić, że przeszedł załamanie?

– Tak czy inaczej...

– Może po prostu wybrał sposób życia, który mu odpowiada? Kiedy ja skończyłem służbę w marines, zacząłem rozglądać się za spokojnym miejscem, gdzie mógłbym polować, łowić ryby, i tak trafiłem do Virgin River. Też przez pewien czas żyłem jak odludek.

– Zerwałeś kontakt z rodziną? – Marcie uniosła brwi. – Nie odpowiadałeś na listy?

Jack nigdy nie zerwał kontaktu ani z rodziną, ani z chłopcami ze swojego oddziału.

– No nie. Punkt dla ciebie.

– Odnajdę go. Są sprawy, które należy wyjaśnić, zamknąć. Rozumiesz?

– On może być w kiepskim stanie. – Jack położył dłonie na blacie baru, nachylił się. – Może nawet okazać się niebezpieczny.

– Jego ojciec to stary, schorowany człowiek. Powinni się spotkać, zapomnieć o urazach, pogodzić się. Pan Buchanan to uparty zrzęda, ale jestem pewna, że w głębi duszy tęskni za synem. – Marcie zabrała się do sałatki.

– Rozumiem, ale powtarzam, że facet może być niebezpieczny dla innych.

Marcie zaśmiała się.

– Wątpię. Objeździłam całą okolicę. Byłam na policji, w biurze szeryfa, w barach, sklepach i na stacjach benzynowych. Nikt nie zna Iana Buchanana. Nie jest notowany. Gdyby był niebezpieczny, dałby się ludziom we znaki i zwróciłby na siebie uwagę. Nie, zaszył się gdzieś i gorzknieje coraz bardziej, zamiast zmierzyć się ze swoimi problemami.

– Marines, którzy brali udział w walce, odreagowują to potem na różne sposoby. Być może ten twój Ian chce zapomnieć, przez co przeszedł, a twoja wizyta otworzy niepotrzebnie stare rany.

– No cóż, ty brałeś udział w wojnie, wiesz coś na ten temat...

– Owszem dźwigałem na plecach niezły bagaż, poznałem na własnej skórze, co to znaczy zespół stresu pourazowego, ale na szczęście miałem wsparcie.

– On ma dopiero trzydzieści pięć lat. Może jeszcze stanąć na nogi, zacząć wszystko na nowo, wrócić między ludzi. Ojciec sarka i złorzeczy na syna, ale przecież go kocha. – Marcie upiła łyk piwa. – Założę się, że go kocha.

– Dlaczego w takim razie sam nie szuka Iana?

– Nikt go nie szuka. Narzeczona go znienawidziła, bo ją rzucił, ojciec ma siedemdziesiąt jeden lat i jest chory. Zaciął się, nie chce wybaczyć synowi. Ze mną jest inaczej, ja po prostu muszę spotkać się z człowiekiem, który był najlepszym przyjacielem Bobby'ego. Wymienialiśmy listy zaledwie przez kilka miesięcy, ale mam wrażenie, że dobrze go znam i uważam, że jest wspaniały, ciepły, wrażliwy. Czuję się, jakbym straciła przyjaciela... – Uśmiechnęła się. – Jak coś postanowię, muszę dopiąć celu. Jestem zdeterminowana.

– Dlaczego?

– Muszę się dowiedzieć, dlaczego ktoś, kogo mój mąż kochał całym sercem i kogo szczerze podziwiał, zniknął nagle bez słowa. Dlaczego odwrócił się od nas. Inaczej nie odzyskam spokoju. Zaszyć się w lesie, z nikim się nie kontaktować, to chore. Muszę z nim porozmawiać. Nie odpuszczę.

Jack uśmiechnął się mimo woli. Ta dziewczyna z pewnością wie, czego chce.

– Deser? – zagadnął, widząc, że kończy sałatkę. – Mamy tort czekoladowy.

– Nie, dziękuję. Jedzenie było doskonałe, ale już dość. – Marcie dokończyła piwo i otworzyła portfel. – Ile płacę?

– Kpisz sobie? Wybierasz się szukać jednego z moich braci i myślisz, że wezmę od ciebie pieniądze? Cholera, pomógłbym ci, ale sama widzisz, nie mogę na chwilę zostawić Melindy samej. Przyjmij przynajmniej poczęstunek. Zaglądaj do nas. Zawsze coś zjesz, opowiesz, co zdziałałaś, czy już trafiłaś na ślad faceta. Będziemy czekali na ciebie. Jest nas tu kilku starych marines.

– Dlaczego akurat tutaj?

Jack wyszczerzył zęby.

– Skarbie, marines są wszędzie. Kiedy otworzyłem bar, chłopcy zaczęli przyjeżdżać na polowania, na ryby. Paru przeniosło się tu na dobre. Trzymamy się razem. Jeden za wszystkich i tak dalej.

Marcie zamknęła portfel, uśmiechnęła się ciepłym, pełnym wdzięczności uśmiechem. Należała do tych ludzi, którzy potrafią przyjmować pomoc bez obiekcji, a to rzadka umiejętność.

– W takim razie zjem kawałek tortu – oznajmiła.

– Kawa?

– Koniecznie – przytaknęła z entuzjazmem. Dobrze schłodzone piwo i aromatyczna kawa to były jej dwie największe słabości.

– Tak dobrej kawy z pewnością jeszcze nie piłaś. – Jack napełnił kubek i podsunął Marcie talerzyk z tortem. – Powiedzmy, że odnajdziesz Iana. I co dalej?

– Był taki dobry dla Bobby'ego. Chcę mu podziękować. Porozmawiać. Poznać go lepiej. Mam coś po Bobbym, co chciałam mu dać. Wypytam go, dlaczego zniknął. Może będę mogła jakoś mu pomóc, przy okazji pomagając sobie. Czuję, że oboje tego potrzebujemy. Nie wiem, co to jest, Jack. Pragnienie wolności? Potrzeba uwolnienia się od tego, co minęło i już nigdy nie wróci? Chyba tak.

Jack uniósł brwi.

– A jeśli ten twój Buchanan nie będzie chciał rozmawiać?

Marcie zlizała resztki kremu czekoladowego z widelczyka i uśmiechnęła się promiennie.

– Będę go prześladować tak długo, aż skapituluje. Nie spocznę.

Marcie kończyła właśnie kawę, gdy do baru wszedł postawny mężczyzna o urodzie Latynosa. Minę miał mocno skwaszoną, w dłoni trzymał jakiś katalog, który najwyraźniej był przyczyną niesmaku malującego się na przystojnej twarzy.

– Mel kazała mi szukać podnośnika – oznajmił z wyrzutem. – Co to za pomysł?

– Twój, jeśli się nie mylę – powiedział Jack – więc nie się nie uskarżaj na moją żonę. Nie ubierzesz tej choinki bez podnośnika. Trzeba koniecznie wynająć to cholerne ustrojstwo, zanim Mel z tym swoim brzuchem zacznie skakać jak cyrkówka z gałęzi na gałąź. Mike, poznaj Marcie. Marcie, to Mike Valenzuela.

– Miło mi. – Marcie wyciągnęła dłoń.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Mike uśmiechnął się ciepło. – To był jego pomysł – dodał dla porządku. – On chciał wielką choinkę, a to w tym celu, by zrobić wrażenie na żonie. Mel powiedziała, że drzewko ma być „wysokie”, więc Jack zarządził, że takie ma być. Cały dzień uganialiśmy się po wzgórzach, aż znalazł „wysoki” świerk. Najwyższy, jaki nadawał się do transportu bez cięcia.

Nieco zakłopotany Jack przerwał Mike'owi opowieść o świerku:

– Marcie szuka jednego z żołnierzy piechoty morskiej. Facet po powrocie z Iraku zerwał ze wszystkimi kontakt, przepadł bez śladu. Pokaż mu zdjęcie, Marcie.

– Proszę. – Wyjęła fotografię.

– Nigdy go nie widziałem. – Mike pokręcił głową.

– On teraz może wyglądać zupełnie inaczej...

– Oczy nigdy się nie zmieniają – powiedział Mike.

Marcie westchnęła ciężko.

– Gdzie mam go szukać?

– Cóż. – Mike podrapał się po brodzie. – To, że nigdy nie widziałem faceta, nie znaczy jeszcze, że nie mieszka gdzieś w okolicy. Tutaj sporo mamy takich nietowarzyskich. Ktoś jednak mógł zetknąć się z twoim żołnierzem.

– Dokąd powinna jechać?

– Mogę dać ci kilka wskazówek. Przede wszystkim musisz wiedzieć, dokąd nie jechać. Są miejsca, które lepiej omijać z daleka. Mamy tu hodowców marihuany, a ci wręcz obsesyjnie nie lubią gości. Rozumiesz, pilnują swojego terytorium. Budują pułapki, mają broń. – Sięgnął po serwetkę, wyjął długopis. – Tu masz szosę 36... – W ciągu kilku minut wyrysował mapkę, na której oznaczył kilkanaście samotnych chat na wzgórzach. Jeśli ktoś mógł znać Iana, to najprędzej, zdaniem Mike'a, mieszkający tam ludzie. – Krążę po okolicy, rozglądam się. Kilka chat należy do samotnych starych ludzi. Są dwie czy trzy pary, jedna rodzina z trójką dzieciaków, ale nie słyszałem o żadnym trzydziestopięcioletnim singlu.

– Może nie jest singlem.

– Może... Tyle że nie spotkałem nikogo z takimi oczami.

– Uwierz mu, po prostu mu uwierz – wtrącił się Jack. – Mike jest doświadczonym gliną. Pracował wiele lat w Los Angeles, zanim osiadł w naszej dziurze, gdzie nie ma tak zwanej przestępczości. Nie licząc oczywiście tych bubków od marihuany.

– Miło tu – ze śmiechem skomentowała Marcie. – Zero przestępczości i wielka choinka. Takiej wielkiej nigdy chyba jeszcze nie stawialiście?

Jack i Mike wybuchnęli śmiechem.

– Prawie dziesięć metrów – powiedział Jack. – Strasznie się nadęliśmy, że znaleźliśmy takie rosłe drzewko. Niestety zaczęły się schody, kiedy trzeba było przetransportować roślinkę do Virgin. Obwiązaliśmy ją jak baleron, żeby nie połamać gałęzi, i ciągnęliśmy za furgonetką. To jeszcze nic w porównaniu z tym, co przeszliśmy, żeby postawić tego potwora do pionu. Mordowaliśmy się cały dzień.

– Dwa dni – sprostował Mike. – Kiedy wstaliśmy rano, nasz świerczek leżał jak długi na bruku. Cud prawdziwy, że nie obalił się na bar i nie rozwalił dachu.

Marcie parsknęła śmiechem.

– Tak to się kończy, jak ktoś koniecznie chce zaimponować żonie.

– Nie, to nie to. Straciliśmy niedawno przyjaciela w Iraku. Jeden z naszych chłopców, którego wszyscy tu kochamy, zaciągnął się do marines. Pomyśleliśmy, że ta choinka powinna być poświęcona żołnierzom. Taki symbol. Jednak w przyszłym roku pewnie zadowolimy się ociupinę mniejszym symbolem. Wyjdzie taniej i oszczędzimy sobie nerwów. Tak czy siak, muszę jechać do Eureki i wypożyczyć podnośnik. Dziewczynom bardzo zależy, żeby drzewko prezentowało się pięknie.

– Jest wspaniałe... – Marcie ogarnęła melancholia. Koniecznie chciała odnaleźć Iana przed świętami. Z jakichś powodów było to dla niej niezwykle ważne.

Kiedy się żegnała, zaczynało zmierzchać, bar powoli zapełniał się wieczornymi gośćmi. Za późno, by kontynuować poszukiwania, pomyślała. Znajdzie bezpieczny parking koło stacji benzynowej, gdzie rano będzie mogła się umyć, przenocuje w samochodzie i o świcie ruszy w dalszą drogę. Nie bardzo wierzyła w powodzenie swojego przedsięwzięcia. Tyle przejechanych kilometrów, odwiedzonych miasteczek i ciągle nic. Skreślała kolejne miejscowości z listy i coraz bardziej nabierała przekonania, że szuka igły w stogu siana.

Zanim wsiadła do samochodu, podeszła do drzewka. Było udekorowane mniej więcej do jednej trzeciej wysokości. Zawieszono bombki w kolorach flagi, białe, czerwone i niebieskie, między nimi umieszczono złote gwiazdy i naszywki z mundurów różnych formacji, laminowane dla ochrony przed śniegiem i wilgocią.

Dotknęła kilku z rewerencją i poczuła ucisk w gardle, łzy napłynęły jej do oczu. Oto dlaczego chciała znaleźć Iana. Ci faceci nigdy nie zapominali, nie znikali bez śladu. Musiał mieć bardzo poważne powody, żeby zerwać z rodziną, z braćmi z Korpusu, opuścić rodzinne miasto. Czy ktoś ratuje towarzysza broni, by się potem od niego odwrócić? Ian za uratowanie Bobby'ego otrzymał dwa ważne odznaczenia, Brązową Gwiazdę i Purpurowe Serce. Został dwa razy postrzelony, ale wyniósł przyjaciela spod ognia irackich snajperów. Nie należał do tych, którzy łatwo kapitulują. Dlaczego zatem poddał się?

ROZDZIAŁ DRUGI

Pieniądze, wszystkiego dwadzieścia osiem dolarów i osiemdziesiąt siedem centów, skończyły się następnego dnia. Dwadzieścia pięć wydała na benzynę, za trzy dolary kupiła chleb i dwa jabłka, po czym wróciła do baru Jacka, licząc, że pozwolą jej zadzwonić do domu. Limit na kartach telefonicznych zdążyła już wyczerpać, dzwoniła prawie codziennie i wysłuchiwała pouczeń Erin, coraz bardziej poirytowanej przedłużającą się eskapadą siostry.

Kucharz o ksywce Proboszcz wpuścił ją do kuchni.

Marcie wystukała numer. Nie było to przyjemne, ale nie miała wyjścia. Prawda była taka, że musiała poprosić Erin o pieniądze.

– Potraktuj to jako pożyczkę – przekonywała. – Wiem już, gdzie jest Ian – kłamała. – To kwestia kilku dni.

– Umawiałyśmy się, że jedziesz na dwa tygodnie – srożyła się Erin. – Minął miesiąc. Nie pojawiłaś się na Święto Dziękczynienia.

– Nie mogłam. Tłumaczyłam ci. Dostałam sygnał...

– Najwyższy czas, żebyś wróciła do domu i zastanowiła się nad inną metodą poszukiwań.

– Mowy nie ma. Nie zrezygnuję.

– W porządku, nie rezygnuj, ale wróć do Chico i zróbmy to profesjonalnie. Wynajmiemy detektywa. Nie dam ci pieniędzy, Marcie, i to dla twojego dobra. To jedyny sposób, żeby zmusić cię do powrotu. Wyślę ci akurat tyle, żeby wystarczyło na drogę do domu. Masz wracać, i to natychmiast. Boję się o ciebie.

– Nie wrócę!

Marcie rozłączyła się, po czym zadzwoniła do brata. Nie pochwalał co prawda jej pomysłów, ale miał łagodniejsze usposobienie od Erin.

– Nie zamierzam wstawiać się za tobą – ogłosił na wstępie. – Erin ma rację, za długo to trwa. Odpuść. Diabli mnie biorą, kiedy myślę, co wyprawiasz. Zdana tylko na siebie uganiasz się za jakimś popaprań...

– Proszę... – uderzyła w błagalny ton, po czym zaczęła argumentować: – Nie wiemy, czy jest popaprańcem, jak to raczyłeś ująć. Może być zupełnie w porządku. No, trochę przygnębiony, rzecz oczywista... Dajcie mi jeszcze kilka dni. Już go namierzyłam.

Drew westchnął, co było oznaką zbliżającej się kapitulacji

– Ja wiem? – dumał przez chwilę. – No dobra, wyślę ci stówę, ale obiecaj, że wrócisz niedługo, nie będziesz się już włóczyła Bóg wie gdzie. I nie wydaj się przed Erin, że pożyczyłem ci kasę.

– Nie wygadam się. – Marcie z uśmiechem otarła łzy. – Dziękuję, Drew. Kocham cię.

– Pewnie, pewnie – mruknął braciszek. – Ja też cię kocham, nie wiesz nawet, jak bardzo. I dlatego martwię się o ciebie.

– No to się nie martw. – Marcie pociągnęła nosem. – Po prostu przelej na moje konto kilka dolców, bo benzyna mi się kończy i zaczynam jeździć na luzie. Pod warunkiem, że mam akurat z górki.

– Kto i gdzie widział faceta?

– Hm... Mieszka w chacie na wzgórzach. Zamierzam tam jechać, sprawdzę, czy to on. – Ledwie to powiedziała, poczuła, jak palą ją policzki. – Pa, braciszku. – Nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę. – Uff... – westchnęła i napotkała przenikliwe spojrzenie olbrzyma.

– Nikt go nie widział, prawda? – odezwał się Proboszcz.

– Może widział. Nic nie wiem na pewno. Namierzyłam go, ale muszę to sprawdzić – powtórzyła, co powiedziała już Drew.

– Czasami lepiej zostawić człowieka w spokoju. Pomyślałaś o tym? – Proboszcz wyjął z szuflady torebkę foliową, otworzył lodówkę i wrzucił do torebki coś, co wyglądało na zawinięte w papier śniadaniowy sandwicze.

– Przypuszczałam, że znajdę go szybciej – mruknęła Marcie. – Trochę się to przeciąga, ale muszę z nim porozmawiać, podziękować za to, co zrobił dla mojego męża. Potem wrócę do Chico, spotkam się z jego ojcem, powiem, że się widziałam z Ianem i że chce, by zostawić go w spokoju. A jednak to dziwne... Tyle lat żyć z dala od ludzi.

Proboszcz włożył do plastykowego pojemnika solidną porcję sałatki ziemniaczanej.

– Zawzięłaś się, prawda?

Tak, zawzięła się. Zniknięcie Iana nie dawało jej spokoju, stało się obsesją. Wysłała kilkanaście, może kilkadziesiąt listów. W pierwszych opowiadała o Bobbym, o sobie, właściwie informowała, potem zaczęła pisać bardziej dla siebie, listy zamieniły się w rodzaj dziennika.

Wzruszyła ramionami.

– Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć.

Proboszcz dołożył kilka pikli do torebki z popasem i wręczył ją Marcie.

– Nie rezygnujesz łatwo.

– Raczej nie. Co to? – zapytała, odbierając torebkę.

– Musisz porządnie się odżywiać. Najpierw zjedz sałatkę, bo jak się zagrzeje, będzie paskudna. I powodzenia. Oby ci się udało znaleźć tego faceta.

– Bardzo bym chciała. – Marcie uśmiechnęła się nieporadnie.

Po południu miała już pieniądze, sto dolarów, no, osiemdziesiąt... Garbusek sunął gładko na najlepszej benzynie, a jej został jeszcze jeden sandwicz z szynką i serem, kilka pikli i resztka najpyszniejszej sałatki ziemniaczanej, jaką zdarzyło się jej jeść. Ten facet to kartoflany geniusz, zawyrokowała, spróbowawszy dzieła Proboszcza.

Boczne drogi, które przemierzała przez całe popołudnie, były w fatalnym stanie. Samochodzik trząsł się, podskakiwał, ale trzymał się dzielnie, podobnie jak Marcie. Oczywiście wolałaby podróżować superterenówką z napędem na cztery koła. Gdyby zaczekała jeszcze kilka miesięcy, może udałoby się jej kupić jakiegoś rovera czy toyotę na raty, ale nie chciała zwlekać z wyjazdem. Nakłamała Erin i Drew, że wróci za dwa tygodnie, ale wzięła urlop bezpłatny do końca grudnia. Od pięciu lat, czyli od chwili, gdy Bobby pojechał do Iraku, pracowała w firmie ubezpieczeniowej. Na szczęście miała wyrozumiałego szefa.

Erin od samego początku była przeciwna jej pomysłowi. Kilka miesięcy musiała przekonywać siostrę, że poszukiwania mają sens, jednak Erin widziała to inaczej. Niech Iana szuka policja, można też wynająć prywatnego detektywa... Cokolwiek, dziesiątki pomysłów, tylko nie samotna eskapada, ale Marcie nie dała się przekonać.

Rodzina Bobby'ego też nie była zachwycona planami Marcie. Nie wynikało to z uprzedzeń do Iana. Nie znali go, prawie nic o nim nie wiedzieli, ale uważali, że skoro nie interesował się Bobbym, kiedy leżał w domu opieki, to więź nie była zbyt mocna.

Ojciec Bobby'ego, antypatyczny staruch, jak określała go Marcie na własny użytek, oznajmił, że synowa traci czas, by zaś wszystko było jasne, dodał, że los jedynaka w ogóle go nie obchodzi.

Buchanan senior był bardzo schorowanym człowiekiem. Przed kilku laty przeszedł lekki wylew, miał nadciśnienie, raka prostaty oraz chorobę Parkinsona, a także, co było coraz bardziej widoczne, demencję.

– Nie tęsknisz za nim? – pytała. – Nie jesteś ciekaw, co się z nim dzieje?

– Ani trochę. To nie ja zwinąłem manatki i spaliłem za sobą mosty.

Kiedy to mówił, oczy podejrzanie mu zwilgotniały. Nie stać go było na ciepłe uczucia, ale Marcie była pewna, że chciałby jeszcze kiedyś zobaczyć syna albo wiedzieć bodaj, że Ian ma się dobrze.

Shelly, była narzeczona Iana, ciągle miała mu za złe, że ją zostawił, choć wkrótce potem wyszła za mąż i właśnie spodziewała się pierwszego dziecka. Nie miała dobrego słowa dla człowieka, który wyniósł rannego towarzysza spod ognia snajperów. To, że Ian był bohaterem odznaczonym Brązową Gwiazdą i Purpurowym Sercem, nie robił na niej żadnego wrażenia, nadal nienawidziła go z całej duszy. Nie potrafiła współczuć, nie obchodziło jej, że Ian boryka się z piętnem, które odcisnęła na nim wojna, i właśnie dlatego nie potrafi uporządkować sobie życia.

Natomiast dla Marcie po tym, co przeszła, patrząc na wegetującego męża, który nie był nawet w stanie uśmiechnąć się do niej, współczucie i wyrozumiałość dla niego były już dziecinną igraszką.

Pamiętaj, napominała się, że nie tak łatwo wczuć się w czyjeś nieszczęście. Znasz tylko to, czego sama w życiu doświadczyłaś, dlatego nie masz prawa osądzać innych.

Liczyło się tylko jedno: spojrzeć w twarz Iana i zapytać, dlaczego zniknął, zamilkł, przestał odpowiadać na jej listy.

Może uzyska odpowiedź, która przyniesie jej wreszcie spokój. Muszą porozmawiać, przegadać wszystko, zamknąć jakiś rozdział w życiu obojga. Psychiatrzy czasami nazywają to klauzurą, choć odwrotnie niż w języku zakonnym, oznacza wyjście z izolacji psychicznej i powrót do ludzi.

Zatrzymała się przed niewielkim domkiem z byle jak oheblowanych desek. Prawie natychmiast zza węgła wyłonił się mężczyzna z naręczem polan. Gładko ogolony, łysy i przygarbiony, około siedemdziesiątki, jak oceniała. Na widok Marcie zatrzymał się.

Wysiadła z samochodu i podeszła do starego.

– Dzień dobry.

Odłożył drewno i obrzucił Marcie nieufnym spojrzeniem.

– Może będzie mógł mi pan pomóc. Szukam kogoś. – Wyjęła zdjęcie Iana. – Chodzi o tego człowieka. Tak wyglądał siedem lat temu. Od tego czasu musiał się zmienić, to jasne. Podobno nosi brodę. Mówią, że mieszka gdzieś w tej okolicy. Próbuję go odnaleźć. Facet ma teraz trzydzieści pięć lat, wysoki, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.

Mężczyzna wziął zdjęcie.

– Rodzina? – spytał.

– Prawie. Serdeczny przyjaciel mojego męża, razem służyli w marines. Chciałam się z nim zobaczyć, powiedzieć mu, że mój mąż nie żyje.

– Nie znam. Nie widziałem nikogo takiego.

– Mógł się zmienić – powtórzyła Marcie. – Przytyć, wyłysieć albo wychudnąć...

– Hoduje maryśkę? – Stary oddał zdjęcie.

– Nie wiem.

– Pojawiają się tu różni goście, tacy w jego wieku, znikają tam, gdzie ich nie widać. Wiadomo, po co. Hodują marihuanę. Lepiej omijać ich z daleka, choćby byli z rodziny, bo potrafią być mało sympatyczni.

– Słyszałam. Zna pan kogoś, z kim mogłabym pogadać, zapytać? Będę ostrożna.

– Jest taki jeden tu niedaleko, straszny odludek. Może mieć dwadzieścia lat albo pięćdziesiąt, trudno powiedzieć. Wysokie chłopisko. Musi pani wrócić do szosy 36, cofnąć się półtora kilometra i skręcić w boczną drogę. Dojedzie pani do bramy, jest zawsze otwarta. Kiedyś mieszkał tam facet, którego dobrze znałem, stąd wiem. Będzie dwa lata jak umarł, a ten brodaty to był z nim pod koniec, aż do śmierci, chata mu została po nieboszczyku.

– Skąd będę wiedziała, gdzie skręcić?

– Skąd, skąd – marudził stary. – To proste, trzeba skręcić w prawo, potem koło kilometra w górę. Jak nie zobaczysz bramy, musisz zawrócić i skręcić w następną drogę.

– Mógłby pan pojechać pan ze mną? Odwiozę pana potem.

– Nie. – Stary pokręcił głową. – Nie chcę widzieć faceta. To dziwak. Wstaje o brzasku, gada do siebie, gwiżdże, śpiewa. Aha, jakby tego było mało, myśli, że jest niedźwiedziem.

– Co takiego?

– Sam słyszałem. Ryczy jak dziki zwierz. Lepiej zostaw go w spokoju.

– Rozumiem. – Marcie schowała zdjęcie. – Dziękuję.

Ruszyła w drogę. To mógł być Ian, opis zdawał się pasować do niego. Nie pierwszy raz budziła się w niej nadzieja. Tak było, gdy jechała do domów weteranów, odwiedzała schroniska dla bezdomnych, szpitale, misje kościelne. Przemierzała leśne drogi, tłukła się po wertepach, rozmawiała z drwalami i najmitami na farmach. Nikt nie widział Iana Buchanana, nikt o nim nie słyszał. Jechała w następne miejsce, zaglądała kolejnym mężczyznom w oczy.

Wiedziała, że nigdy nie zapomni oczu Iana. Brązowe, z bursztynowym światłem. Potrafiły spoglądać łagodnie i ciskać gniewne błyski. Widziała Iana tylko raz, trwało to niewiele ponad kwadrans, kiedy odwiedził Bobby'ego w Chico. Dziwny człowiek, jego spojrzenie zmieniło się niemal z sekundy na sekundę. Był na przepustce, ona przywiozła Bobby'ego do domu. Od fatalnych strzałów w Al-Falludży minęło pięć miesięcy.

Ian położył dłoń na czole przyjaciela i szepnął głucho:

– Och, mój stary... Mój stary... – powtórzył kilka razy, po czym obrócił się do Marcie z gniewnym błyskiem w oku. – Nie powinienem był do tego dopuścić. Wszystko nie tak, nie tak.

Wizyta trwała kilkanaście minut. Myślała, że Ian jeszcze się pojawi, lecz nie, nigdy więcej już go nie widziała.

Jeśli czytał jej listy, wiedział, że wkrótce po jego wyjeździe Bobby znalazł się w domu opieki. Miała wrażenie, że zaczynał reagować, odwracał głowę, patrzył na żonę. Wbrew wszystkim, wbrew rozsądkowi wierzyła, że tli się w nim iskierka świadomości, że czuje jej obecność, wie, że jest otoczony miłością, opieką. Ale czy to mogło wystarczyć, by utrzymał się przy życiu? Rodzina nie chciała przedłużać jego cierpień, domagała się usunięcia tuby, przez którą był karmiony. Marcie nie mogła się na to zgodzić, ale na szczęście decyzja nie należała do niej. Jej obowiązkiem było trwać przy mężu, pocieszać, okazywać troskę, dbać, by miał wszystko, czego potrzebował. Nie była osobą szczególnie religijną, rzadko chodziła do kościoła. Modliła się, gdy się bała, nie radziła sobie z problemami, i zapominała o siłach nadprzyrodzonych, kiedy wszystko układało się dobrze. W głębi duszy wierzyła jednak, że jest Bóg i zabierze Bobby'ego do siebie. Co ma być, to będzie.

Co miało być, dokonało się.

Dopiero za czwartym razem trafiła na właściwą drogę i znalazła bramę. Odetchnęła z ulgą, bo biedny garbus ledwie zipał na leśnych wertepach. Pokonała kilometr, może dwa, aż wreszcie w zapadającym zmierzchu zobaczyła chatę, przed którą stał niewielki pikap.

Była tak zmęczona, że w ogóle nie myślała o tym, jak zareaguje, jeśli się okaże, że znalazła Iana. Zbyt długo go szukała, zbyt wiele miała za sobą fałszywych tropów, manowców, porażek. Zatrzymała się przed domem i nacisnęła klakson, bo na wsi tak się zawiadamia o wizycie, jako że ludzie nie mają dzwonków przy drzwiach. Gospodarze mogą być w domu albo w obejściu, w lesie albo nad strumieniem, więc gość daje znać o swoim przybyciu pohukiwaniem, strzałem ze strzelby albo klaksonem. Biedny garbusek wydał skromne piśnięcie, nie miał zbyt wielkich możliwości wokalnych.

Marcie wysiadła, rozejrzała się. Chata musiała liczyć sobie kilkadziesiąt lat, ktoś bardzo dawno temu pomalował elewację na pomarańczowo. Wokół chaty nie było drzew, nie było obory, śladu inwentarza, natomiast rzucała się w oczy wielka pryzma polan ułożona pod ścianą i przykryta brezentem. Żadnego ganku, niewielkie, wysoko umieszczone okna, z boku wygódka i niewielka szopa na narzędzia. Marcie nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można mieszkać na takim odludziu i w tak prymitywnych warunkach.

Mogła podejść do drzwi, ale czekała, aż pojawi się gospodarz, o ile usłyszał piskliwy dźwięk klaksonu. Zarazem była ogromnie spięta, jak i przepełniona nadzieją. Strasznie nakłamała Erin i Drew. Rozmawiała z dziesiątkami, z setkami ludzi w osadach, miasteczkach, na farmach, i nikt z nich nie widział Iana. Miała dość. Najchętniej zjadłaby ostatniego sandwicza, dokończyła sałatkę, włączyła silnik, dotarła na parking najbliższej stacji benzynowej i przygotowała się do noclegu.

Lecz oto proszę bardzo! Gospodarz wyszedł zza węgła domu, z siekierą w ręku, potężny, szeroki w barach, brodaty. W złachanym kaftanie z postrzępionymi rękawami, w znoszonych butach, połatanych spodniach. Wyglądał okropnie. W pierwszej chwili pomyślała, to nie on, cholera, to nie może być on! Ogniście ruda, strasznie zmierzwiona broda, chociaż długie, związane w kucyk włosy były brązowe. Żadnej szramy przez brew, obie gęste, krzaczaste. Nie mógł być to Ian.

– Hej – bąknęła niepewnie. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale...

Podszedł do niej z wściekłym grymasem na twarzy.

– Do diabła, co tutaj robisz?!

Spojrzała w jego oczy, w których zapaliły się bursztynowe błyski. Chryste, to jednak on.

– Ian?

– Pytam, co tu, do diabła, robisz?

– Ja... byłam... jestem... w okolicy. Szukałam cię. Jestem...

– Wiem, kim jesteś! No dobra, znalazłaś mnie. Zadowolona? Więc możesz już się zabierać, wracać, skąd przyjechałaś.

– Poczekaj, chciałam porozmawiać.

– Nie mam ochoty na rozmowy.

– Chciałam opowiedzieć ci o Bobbym. On nie żyje. Odszedł. Niedługo minie rok. Pisałam ci o jego śmierci.

Ian zacisnął powieki, stał przez chwilę bez ruchu, z opuszczonymi rękami. Widziała na jego twarzy ból, cierpienie.

– Pisałam...

– W porządku. Przekazałaś wiadomość.

– Ianie...

– Wracaj do domu – warknął. – Zajmij się swoimi sprawami. – Odwrócił się i wszedł do chaty, trzaskając z całej siły drzwiami.

Marcie przez chwilę wpatrywała się w nie, potem spojrzała na chylące się ku zachodowi słońce, na zegarek. Tu, na szczycie wzgórza, było jeszcze trochę światła, jednak na dole, w cieniu gęstych drzew, musiał panować już mrok. Nie chciała tkwić w obejściu Iana do nocy, zbyt długo go jednak szukała, by dać się spławić.

Odetchnęła głęboko, powiedziała sobie, że nie ma do czynienia z wariatem, najwyżej z pokiereszowanym psychicznie facetem, i podeszła do drzwi, zabębniła z całej siły, po czym cofnęła się przezornie.

Drzwi otworzyły się prawie natychmiast.

– Czego jeszcze?

– Co tak się wściekasz? Przyhamuj, chciałam tylko porozmawiać.

– Nie mam ochoty rozmawiać. – Ian usiłował zatrzasnąć drzwi, ale Marcie zdążyła postawić stopę na progu.

– Może wobec tego przynajmniej wysłuchasz.

– Nie! – ryknął.

– Nie przestraszysz mnie! – Też potrafiła huknąć, i tak też zrobiła, choć nie miała zielonego pojęcia, jaką reakcję sprowokuje.

Ian zawył jak dziki zwierz, obnażył zęby, oczy rozbłysły ogniem.

Przerażona Marcie odskoczyła, po czym zadrwiła:

– No, nieźle, jednak mnie przestraszyłeś. Co prawda tylko trochę, ale i tak nieźle. – Gdy Ian znów zatrzasnął drzwi, porzuciła spokojniejszy ton i ponownie wydarła się straszliwie: – Nie rozumiesz?! Za długo cię szukałam! Nie po to uganiałam się za tobą jak głupia, żebyś odstraszył mnie dzikimi rykami. – Kopnęła w drzwi z taką furią, że aż krzyknęła z bólu.

Iana, jeśli słyszał, a słyszeć musiał, niewiele to jednak obeszło. Marcie postała chwilę, zastanawiając się, co dalej. Nie podkuli przecież ogona i nie weźmie nóg za pas tylko dlatego, że znerwicowany facet ryknął na nią jak dzika bestia. Wielkie mi mecyje, pomyślała, dodając sobie ducha. Nie spuści z tonu, nie czmychnie jak wystraszona polna myszka.

Taką decyzję podjęła, uznała jednak przy tym, że na razie nie ma sensu przypuszczać kolejnego ataku. Musi dać ochłonąć Ianowi Buchananowi. Najpierw niech się niedźwiedź uspokoi, a potem niech dotrze do niego, że ona nie skapituluje. Poczeka więc, a korzystając z chwili przerwy, coś przegryzie. Tak, to dobry plan.

Wróciła do garbuska, umościła się na tylnym siedzeniu i wyjęła z chłodziarki resztki zapasów przygotowanych przez Proboszcza. Zajadając sandwicza, rozmyślała o powitaniu zgotowanym przez Iana.

Wszystko miało wyglądać inaczej. W czasie poszukiwań układała sobie różne scenariusze.

Najczęściej jawił się jej taki: Ian cieszy się na jej widok, obejmuje serdecznie, rozkleja się. Rozmawiają, zwierzają się sobie, płyną długie godziny, aż wreszcie wszystko sobie powiedzą i świat stanie się lepszy, bardziej zrozumiały.

Inny, mniej optymistyczny, przewidywał, że Ian jest jakby nieobecny, owszem, poznaje ją, ale tylko duka coś wycofany, schowany w swoim świecie. Lecz ona cichym, serdecznym słowem kruszy te bariery, popłyną słowa...

Dopuszczała też inny wariant, najgorszy: Ian zachowuje się jak obłąkany, nie wie, na jakim świecie żyje, bo z tej wielkiej wojennej traumy postradał zmysły. Wtedy ona poruszy niebo i ziemię, by ktoś mu pomógł, wojskowy psychiatra czy psycholog.

Jednak nawet nie postało jej w głowie, że Ian, ledwie na nią spojrzy, natychmiast wyda z siebie dziki ryk. Że okaże się okrutny, podły, pozbawiony serca.

Popiła sandwicza wodą z termosu, wiele dni temu przestała kupować butelkowaną, i spojrzała na drzwi. Krew uderzała jej do głowy z wściekłości, że tak ją przyjął. Chciała tylko upewnić się, że z nim wszystko w porządku. Za nic nie zasłużyła na takie traktowanie! Co za dupek... Łzy napłynęły jej do oczu. Nie zrobiła przecież nic złego. Jak on mógł? Ryczy, zatrzaskuje jej drzwi przed nosem. Nawet nie próbował wysłuchać, co miała mu do powiedzenia. Wystarczyło, żeby zaprosił ją na chwilę do środka, zapewnił, że radzi sobie, i prosi, by zostawić go w spokoju. Dałaby mu karty bejsbolowe...

Łzy spływały po policzkach, a przecież od tak dawna nie płakała. Cóż, naiwnie idealizowała moment spotkania. Twardo stąpająca po ziemi, rozsądna Erin miała więc rację, gdy się upierała, by wynająć profesjonalistę. Ian Buchanan nie potrzebował pomocy, a już na pewno nie z jej strony.

Być może to raczej ona potrzebowała jego pomocy. Chciała do końca zrozumieć, dlaczego był taki bliski Bobby'emu, przez co i ona zaczęła traktować go jak przyjaciela. Tymczasem wszystko, co Ian miał do zaoferowania, to zwierzęce wycie i trzaskanie drzwiami. Lecz ona nie ruszy się stąd, ten dureń musi zrozumieć, że się jej nie pozbędzie, dopóki z nim nie skończy, co sobie zamierzyła. Tyle że sytuacja jest nader skomplikowana, bo facetowi rzeczywiście musiało poprzestawiać się w głowie.

Nie była w stanie dokończyć sandwicza. Zawinęła go i schowała na powrót do chłodziarki. Jak człowiek przestaje jeść, traci apetyt, ot co.

Słońce schowało się za widnokręgiem, w oknach chaty zapłonęło światło, z komina zaczął unosić się dym. Ułożyła się wygodnie. Fizycznie czuła się dobrze, ale psychicznie była wykończona. Postanowiła jednak wytrwać, nie ruszy się stąd, dopóki coś się nie wydarzy, dopiero wtedy zdecyduje, co dalej.

Wytrwałość wytrwałością, ale fizjologia dawała znać o sobie. W ostatnich dniach Marcie miała jedno życzenie, a mianowicie by nie musieć sikać w nocy. Zwykle zatrzymywała się na nocleg tak sprytnie, żeby nie biegać zbyt daleko do toalety. Nocowała na parkingach przy stacjach benzynowych, korzystała z łazienek w schroniskach IWCA i na kampusach. Po miesiącu włóczęgi po Kalifornii stała się doświadczoną traperką. Przez pierwszy tydzień eskapady nocowała w motelach, ale okazało się to zbyt kosztowne, musiała więc przystosować się do innych warunków.

Przypomniała sobie, że podjeżdżając pod chatę, widziała wygódkę. Pomyśleć, że myśl o wiejskiej wygódce może tak ucieszyć człowieka!

Drew, a Erin już z pewnością, umarliby ze zgrozy, gdyby dowiedzieli się, że siostra nocuje w garbusku. Pokręciła głową. Jestem tak samo rąbnięta jak ten cholerny dzikus, pomyślała.

Na szybę garbusa zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu. Skrzyły się w ostatnich promieniach ginącego za horyzontem słońca. Ze wzgórza rozciągał się zapierający w piersiach dech widok. Pięknie tu, pomyślała. Jak się widzi takie cuda natury, nie sposób trwać w przygnębieniu i wciąż żywić zapiekłe pretensje do Iana. Tylko jak go usprawiedliwić, by wygnać z siebie złość, tego najgorszego z doradców? Ianowi nie jest łatwo, to widać gołym okiem. Ma udręczoną duszę, stąd jego reakcja. A może po prostu zapomniał, że kiedyś byli przyjaciółmi?

Lub też poprzestawiało mu się w głowie i dlatego ryczał jak obłąkany. Nie, nie! – zaprotestowała w duchu. Marcie nakazała sobie inne myślenie. Musi wierzyć, że Ian nadal jest tym samym człowiekiem, którego opisywał jej w listach Bobby, silnym, pełnym empatii, wrażliwym, lojalnym i odważnym. Jak wtedy, kiedy wynosił Bobby'ego spod ognia snajperów.

Przymknęła oczy, mając pod powiekami widok zapadającego nad szczytami zmierzchu, i pogrążyła się w zadumie.