Przepis na święta - Debbie Macomber - ebook

Przepis na święta ebook

Debbie Macomber

3,6

Opis

Marzenia o dziennikarskiej karierze towarzyszą Emmie od dziecka. Zatrudnia się w lokalnej gazecie w stanie Waszyngton, ale szef zleca jej jedynie pisanie nekrologów. Wreszcie Emma dostaje szansę, by się wykazać – ma przeprowadzić wywiad z trzema finalistkami konkursu na świąteczne ciasto. Temat na czasie, bo zbliża się Boże Narodzenie. Redakcja wynajmuje dla niej awionetkę, ale problem w tym, że Emma nie tylko nie znosi ciasta, ale też panicznie boi się latania. A już najbardziej nie lubi takich mężczyzn jak Oliver, pilot i właściciel awionetki. Tak przystojny i pewny siebie, że aż… intrygujący!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (17 ocen)
4
4
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna, świąteczna lektura w stylu filmów Hallmark
00
sophie123

Całkiem niezła

Przyjemna powieść bez niepotrzebnych dramatów.
00

Popularność




Debbie Macomber

Przepis na święta

Przełożyła Anna Bieńkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W chłodny lutowy dzień 1955 roku, kiedy przyszedłem na świat, moja cioteczna babcia przyniosła w prezencie tradycyjny keks. Przechowuję go po dziś dzień i co roku w święta Bożego Narodzenia przynoszę go ze strychu. Nadal wygląda świetnie i kusi, by odciąć kawałek i spróbować.

Dean Fearing,

szef kuchni restauracji

„The Mansion on Turtle Creek”

Ta praca chyba ją w końcu dobije.

Emma Collins w milczeniu popatrzyła na przystojnego pilota, który znowu zachęcającym gestem wskazał na samolot, z uporem namawiając ją na krótki lot nad okolicą. Nie po to tu przyszła. Jej zadaniem była sprzedaż powierzchni reklamowej w gazecie „The Puyallup Examiner”.

– Nie, naprawdę dziękuję – powtórzyła po raz trzeci. Ten Oliver Hamilton chyba ma problemy ze słuchem, pomyślała z irytacją, lecz nadal robiła dobrą minę do złej gry. Musi zachowywać się jak profesjonalistka, nie może pokazać po sobie zdenerwowania. Nie ma mowy, by dała się wrobić w taką przejażdżkę.

Bała się latać. Lot normalnym samolotem jeszcze jakoś potrafiła przeżyć, lecz za nic by nie wsiadła na pokład tej niewielkiej maszyny pilotowanej przez Olivera. Co z tego, że facet jest całkiem do rzeczy. Jego ciemnoniebieskie oczy lśniły pięknym blaskiem, a brązowa kurtka z postarzanej skóry upodabniała go do pilotów z czasów II wojny światowej. Brakowało mu tylko białego szalika. Była pewna, że gdyby przyjęła jego propozycję, na długo by zapamiętała ten lot. Hamilton dopiero by jej pokazał, co potrafi. Pętle, beczki i inne akrobatyczne popisy – chyba by umarła ze strachu. Wyglądał na takiego, który lubi się popisywać.

Położyła na biurko cennik ogłoszeń reklamowych, odwracając się od okna wychodzącego na lotnisko i stojącego w pobliżu samolotu. Cessna caravan 675, jak wcześniej pouczył ją Hamilton.

– Jak już mówiłam, „The Examiner” wychodzi w nakładzie ponad czterdziestu pięciu tysięcy egzemplarzy, swym zasięgiem obejmuje cztery hrabstwa. Oto nasze stawki – wskazała na cennik. – W grudniu mamy ofertę promocyjną, bardzo interesującą. Proszę tylko zobaczyć. Takich stawek nikt nie jest w stanie przebić.

– Wszystko to pięknie – rzekł Hamilton, podnosząc się i okrążając biurko. – Za to ja mogę zaproponować przygodę życia...

Instynktownie szarpnęła się w tył. Miała głęboki uraz do facetów, którzy sypali obietnicami jak z rękawa. Jej ojciec był właśnie taki. Takim go pamiętała od najmłodszych lat. Pojawiał się i znikał, potem znowu wracał, obsypując ją prezentami i obiecując złote góry. Oczywiście nigdy nie dotrzymywał tych obiecanek. A jednak mama kochała go do końca. Zmarła po krótkiej chorobie, gdy Emma była na drugim roku studiów. Ojciec, trzeba mu oddać sprawiedliwość, płacił za jej studia, lecz ona nie chciała utrzymywać z nim kontaktów. Miała swoje życie i swoje plany, marzyła o karierze dziennikarskiej. Po dyplomie zaczęła pracę w „The Examinerze”. Nie było łatwo, lecz trudności wcale jej nie zniechęcały. Zdawała sobie sprawę, że początki zwykle są trudne. Nie spodziewała się jednak, że połowę czasu będzie spędzać na szukaniu ogłoszeniodawców i pisaniu nekrologów.

„The Examiner” był gazetą o długiej tradycji, należał do wymierającego gatunku – od trzech pokoleń znajdował się w rękach rodziny Berwaldów. Walt Berwald II utrzymał dziennik w trudnych czasach ekspansji koncernów prasowych i rosnącej konkurencji ze strony wielkomiejskich gazet z Tacomy i Seattle. Nie było to łatwe zadanie; nic dziwnego, że przypłacił to atakiem serca. Teraz, po jego niespodziewanej śmierci, stery przejął trzydziestoletni syn Walta. Walt III, nowy redaktor naczelny, wychodził ze skóry, by płynność finansowa gazety nie została zachwiana. Było to prawdziwe wyzwanie.

– Hej, Oskar. – Oliver pochylił się i pogłaskał swojego pieska. – Wiesz, co mi się wydaje? Że ta pani boi się latać.

Emma zagryzła wargi. Była zła, że Oliver tak szybko ją rozszyfrował.

– Co za bzdury – mruknęła.

Pilot zdawał się nie słyszeć tej uwagi. Nadal pieszczotliwie tarmosił zwierzaka. Nie wiedziała, jaka to rasa. Wyglądał jej na jakąś odmianę teriera. Piesek był cały biały, tylko na lewym oku miał dużą czarną plamę. Był kiedyś taki stary przedwojenny film, w którym występował podobny psiak. Nie mogła przypomnieć sobie teraz tytułu.

– Przyszłam tu, by przedstawić naszą nową ofertę – przypomniała. – Liczę, że może się jeszcze namyślisz.

Oliver wyprostował się, skrzyżował ramiona i pochylił się w jej stronę.

– Jak już wspomniałem, moja firma dopiero się rozkręca. Na tym etapie nie mam nieograniczonych funduszy i nie stać mnie na reklamę. Dlatego na razie muszę poprzestać na moich dotychczasowych klientach. Są zadowoleni i polecają mnie swoim znajomym. To całkiem dobrze działa, nie narzekam.

Chyba nie aż tak dobrze, skoro ma tyle wolnego czasu, podsumowała w duchu Emma.

– A jakie to usługi? – zapytała.

– Daję lekcje pilotażu, a ostatnio doszły do tego przesyłki lotnicze.

– Aha.

– Jak dotąd ani razu się nie rozbiłem.

Żartował sobie z niej, to było jasne. I mało przyjemne. Chyba nie liczył, że tą ostatnią uwagą skusi ją do wejścia na pokład malutkiej cessny.

– Chociaż – ciągnął Oliver – zawsze musi być ten pierwszy raz.

– Właśnie miałam to na końcu języka – mruknęła Emma. – No dobrze, na wszelki wypadek zostawię naszą ofertę – dodała przyjaznym tonem. – Mam nadzieję, że może wrócisz do niej, gdy pozwolą ci na to finanse.

Sięgnęła po teczkę i torebkę, ruszyła do wyjścia. Nieoczekiwanie Oliver stanął w drzwiach i wyciągnął rękę, blokując przejście. Po jego twarzy błądził leniwy, seksowny uśmiech. Hm, ciekawe, jak często te dwie rzeczy idą w parze, przebiegło jej przez myśl. Biorąc pod uwagę jego urodę i chłopięcy wdzięk, z pewnością nie miał problemów z czarowaniem panienek. Z miejsca padają mu do stóp. Ale nie ona.

Bez mrugnięcia okiem wytrzymała jego spojrzenie.

– Na pewno nie dasz się namówić na przejażdżkę? – zapytał.

– Na pewno – potwierdziła stanowczo.

– Naprawdę nie ma się czego bać.

– Uhm. Przepraszam, ale na mnie już pora. Zostało mi sporo spraw do załatwienia.

Odsunął się z przejścia.

– Wielka szkoda. Jesteś bardzo zdystansowana, ale masz w sobie coś.

Nie mogła się powstrzymać. Wzniosła oczy do nieba.

Oliver zaśmiał się cicho. Odprowadził ją do samochodu; pies nie odstępował go na krok. W innej sytuacji chętnie by go pogłaskała, lecz teraz zwalczyła pokusę. Oliver mógłby odczytać to opacznie, wyobrazić sobie, że to on ją zainteresował. Lubiła zwierzęta, zwłaszcza psy, i to bardzo. Planowała, że kiedyś też będzie miała swojego. Na razie to nie wchodziło w grę. W domu, w którym wynajmowała mieszkanie, był zakaz trzymania zwierząt. W dodatku właściciel okazał się wyjątkowo przeczulony pod tym względem. Już dawno postanowiła, że gdy tylko nadarzy się okazja, poszuka sobie innego lokum.

Odblokowała drzwi, Oliver otworzył je. Uśmiechnęła się i wsiadła do środka. Chciała już stąd odjechać.

– Na pewno cię nie przekonam?

Emma pokręciła głową. Tacy czarusie na wszystko są odporni, ale jest coś, co zawsze ich bierze – gdy kobieta odmawia. Wiedziała to z doświadczenia, bo taki był jej ojciec. Trudno, panie Oliver, tym razem stanęło na moim, pomyślała. Niech wie, że ona umie bronić swojego zdania.

Zamknęła drzwi. Z hukiem.

Oliver zrobił krok w tył.

Włączyła silnik i ruszyła. Oliver uśmiechnął się do niej. Dziwny był ten uśmiech, tajemniczy. Jakby wiedział o czymś, o czym ona nie miała pojęcia.

Nie przejęła się tym. Ważne, że już ma to za sobą.

Z każdym kolejnym kilometrem uspokajała się. Gdy dojechała do redakcji, była już w całkiem dobrej formie. Od razu poszła do siebie. Jej biurko, podobnie jak stanowiska innych pracowników, mieściło się w podzielonym na boksy pomieszczeniu w piwnicy budynku. Żartobliwie, choć czasem z ironią, zwali je Lochem. Emma weszła do swojego boksu, rzuciła torebkę na biurko. Phoebe Wilkinson, reporterka siedząca po drugiej stronie wąskiego przejścia, popatrzyła na nią ciekawie.

– Co, tak kiepsko? – zapytała, podsuwając się z fotelem bliżej. Phoebe była o kilka lat starsza od Emmy. W przeciwieństwie do niej była niska i miała ciemne włosy ostrzyżone na chłopczycę. Emma była blondynką o długich włosach. Choć zdarzało się jej farbować włosy na rudo lub czarno.

– Ale miałam popołudnie – mruknęła Emma. – Nie uwierzysz.

– Znalazłaś jakichś chętnych? – spytała Phoebe. Wczoraj był jej dzień na chodzenie po mieście i zdobywanie reklamodawców. Udało jej się pozyskać trzech nowych klientów.

Emma skinęła głową. W sumie nie poszło jej tragicznie. Przekonała właścicieli lokalnej pizzerii, że warto spróbować zrobić jakąś akcję. Namówiła ich na kupon rabatowy w środowym wydaniu gazety. Jeden dolar zniżki na każdą dużą pizzę. Uświadomiła im, że w ten sposób najlepiej się przekonają, jak działa reklama. Oby w środę całe miasto przyleciało do nich z kuponami. Lokal „Badda Bing, Badda Boom Pizza” był dzisiaj jej jedynym sukcesem.

– Świetnie się spisałaś – z uznaniem podsumowała Phoebe.

– Przynajmniej nie obetną nam pensji – rzekła z przekąsem.

Phoebe spoważniała, pokręciła głową.

– Walt nigdy by na to nie poszedł.

Phoebe, z którą zdążyła się zaprzyjaźnić, miała słabość do szefa. Emma nie mogła pojąć, jak to się dzieje, że osoba tak stanowcza i asertywna jak Phoebe, przy Walcie stawała się cicha i potulna jak owieczka.

Westchnęła. Ona sama miała zupełnie inny stosunek do mężczyzn. Niestety, raczej cyniczny. Przede wszystkim z powodu ojca, bo od dziecka patrzyła na jego zagrywki. Podczas studiów chodziła raz z kimś na poważnie, ale ten układ szybko się skończył, gdy zachorowała jej mama. Neal oczekiwał, że Emma nadal mu będzie pomagać, a ona wtedy musiała zająć się mamą. Nie zastanawiał się długo. Rzucił ją i szybko znalazł sobie kolejną dziewczynę, też z dziennikarstwa.

Odsunęła fotel, usiadła za biurkiem. Nie po to studiowała, by mieć taką pracę. Czuła się wykończona. Bolały ją nogi, w rajstopach poszło oczko. I co jej z tego przyjdzie, że pół dnia gania po mieście, a drugie pół spędza przy biurku na pisaniu nekrologów?

No właśnie, nekrologów. Walt był dumny z tego, że zdobył kontrakt na przygotowywanie nekrologów dla dużej gazety z Tacomy. Przez ostatnie osiem miesięcy to było główne zajęcie jej i Phoebe. Prawdę mówiąc, wprawiła się i szło jej całkiem nieźle, lecz to zajęcie nie dawało satysfakcji. Chciała robić coś zupełnie innego, pracować na swoje nazwisko.

Nie po to kończyła dziennikarstwo, by teraz namawiać sklep meblowy na zamieszczenie w niedzielnym wydaniu ogłoszenia o wyprzedaży materacy. Przecież jest reporterką! I to dobrą... gdyby tylko ktoś dał jej szansę, by mogła się sprawdzić. Marzyła o napisaniu czegoś sensownego, pragnęła wykazać się wiedzą i umiejętnościami. A pisanie nekrologów podcinało jej skrzydła.

– Wiesz, ja już chyba dłużej tego nie ścierpię – wyznała żałośnie, smutno patrząc na przyjaciółkę. – Albo Walt pozwoli mi napisać prawdziwy artykuł, albo... – Sama nie wiedziała, co wtedy zrobi.

Phoebe głośno wypuściła powietrze.

– Chyba nie zamierzasz stąd odejść?

Emma popatrzyła na nią w zamyśleniu. Obie w tym samym tygodniu zaczęły pracę w gazecie. Jednak Phoebe odpowiadało to, co jej zlecano. Lubiła pisać nekrologi, spełniała się w tym. Do każdego potrafiła znaleźć odpowiedni ton. Z Emmą było inaczej. Zmuszała się, by je pisać. Efekty jej pracy zawsze były świetne, bo bardzo się przykładała i nigdy nic nie robiła byle jak, jednak nie było to zajęcie, jakie chciałaby wykonywać. Była ambitna, marzyła, by pisać prawdziwe artykuły, a z czasem mieć własną kolumnę.

– Nie zamierzam odejść – rzekła z naciskiem. – Ale od sześciu miesięcy nie mogę się doprosić, by Walt dał mi coś do zrobienia. Coś innego niż nekrologi.

– Prześpij się z tym, nie działaj pochopnie – łagodziła Phoebe. – Miałaś ciężki dzień. Rano na wszystko spojrzysz z innej perspektywy.

– Pewnie tak – wymamrotała. Wiedziała, że nie powinna działać pod wpływem chwili. Zresztą jej podły nastrój nie brał się z pisania nekrologów czy pozyskiwania ogłoszeniodawców.

Powodem było nadchodzące Boże Narodzenie.

Gdzie nie poszła, wszędzie panowała świąteczna atmosfera. A przecież nie dla wszystkich te święta są radosne, nie wszyscy czekają na nie z utęsknieniem. Ona, na przykład, nie. To bardzo rodzinne święta, trudne do zniesienia dla kogoś, kto nie ma rodziny. Owszem, ma ojca, ale to niczego nie zmienia. Po śmierci mamy, gdy Emma została sama, ojciec zapraszał ją do siebie do Kalifornii, a ona co roku mu odmawiała, znajdując w tym jakąś ponurą satysfakcję.

Niemal wszyscy, których znała, mieli jakichś bliskich i właśnie z nimi spędzali święta. Ona była sama. Jednak za żadne skarby nie pojechałaby do ojca i jego drugiej żony. W ubiegłym roku poszła po prostu do kina, a zamiast świątecznych potraw zafundowała sobie prażoną kukurydzę z masłem. I też było dobrze.

– Chyba nie odejdziesz tuż przed świętami – rzekła Phoebe.

Emma westchnęła ponownie.

– No nie, masz rację – powiedziała. Ale tylko dlatego, by jej nie denerwować.

Gdy nazajutrz Emma weszła do Lochu, miała zdecydowaną minę.

– Naprawdę chcesz rozmawiać z Waltem? – Phoebe wychyliła się ze swojego boksu i popatrzyła na Emmę pytająco.

– Tak – wymamrotała.

Podjęła decyzję. Musi postawić sprawę na ostrzu noża. Minął rok, a ona nadal tkwi w tym samym miejscu, co na początku pracy. Taka jest prawda. Jeśli chce coś zmienić, musi działać. Ma już dość siedzenia w piwnicy i pisania nekrologów. Dość snucia się po ulicach i namawiania ludzi, by zechcieli się u nich ogłaszać.

– Co mu powiesz? – Oczy przyjaciółki mierzyły ją badawczo.

Nie bardzo wiedziała, co jeszcze może powiedzieć, czego Walt do tej pory nie słyszał. Jeśli znowu zacznie ją zbywać, po prostu wręczy mu wymówienie. Nie odejdzie z pracy przed świętami, przede wszystkim z powodów finansowych. Na razie nie ma pojęcia, gdzie mogłaby poszukać nowego zajęcia.

– Walt nie pozwoli ci odejść – z przekonaniem rzekła Phoebe. – Zależy mu na tobie.

– Kiedy się na mnie nie wydziera, tak?

– No wiesz, on ma tyle na głowie.

Emma popatrzyła na nią zwężonymi oczami. Phoebe była tak zauroczona szefem, że nic do niej nie trafiało.

Musi działać. Teraz albo nigdy. Wyprostowała ramiona.

– Idę do niego. Jak wyglądam? Widać, że jestem zdecydowana?

– Jasne, jak najbardziej! – podbudowała ją przyjaciółka.

– Teraz nekrologi spadną na ciebie – przypomniała jej Emma.

– Nie ma sprawy, to mi nie przeszkadza – zapewniła Phoebe.

– No dobrze, to idę.

Weszła na parter i podeszła do luksusowego gabinetu szefa. No, może to określenie trochę na wyrost, lecz w porównaniu z Lochem, w którym spędzała najwięcej czasu...

Stanęła na progu. Walt podniósł głowę, popatrzył na nią.

– Znajdziesz dla mnie minutę? – zapytała grzecznie.

Jego pochmurna mina nieoczekiwanie zmieniła się w szeroki uśmiech. Dopiero teraz Emma spostrzegła, że szef nie był sam. Otworzyła usta, by przeprosić i szybko się wycofać, lecz Walt nie pozwolił jej dokończyć.

– Właśnie zamierzałem cię prosić, żebyś do mnie zajrzała. – Zrobił zapraszający gest. – Miałaś okazję poznać Olivera Hamiltona, prawda?

Ledwie się powstrzymała, by nie zapytać, co on tutaj robi.

– Witam – wymamrotała, czując ucisk w żołądku. Powinna to była przewidzieć. Oliver nie należy do tych, którzy łatwo przyjmują odmowę.

Podniósł się, wyciągnął rękę.

– Też jest mi miło znowu cię widzieć.

Z przymusem podała mu rękę. Jego przyjazne nastawienie na pewno jej nie zwiedzie. Unikała jego wzroku. Miała dziwne przeczucie, że on coś knuje. I to nic dobrego. Póki co nie miała bladego pojęcia, o co mu może chodzić, jednak instynktownie czuła, że już niedługo to się okaże.

– Usiądź – rzekł Walt, bo dziewczyna stała jak przymurowana.

Przysiadła na fotelu obok Olivera.

Walt oparł się wygodniej w fotelu, popatrzył na nią przenikliwie. W redakcji panowała raczej swobodna atmosfera i pracownicy nosili niezobowiązujące stroje, lecz ona zawsze dbała o swój wygląd. Chciała być postrzegana jako profesjonalistka. I tak się ubierała. Zaczesane do tyłu włosy upinała złotą spinką, strój dobierała starannie. Dziś miała klasyczny czarny kostium w drobny prążek: prostą spódniczkę i dopasowany żakiet.

– Od jakiegoś czasu powtarzasz mi, że chciałabyś zająć się czymś innym niż pisaniem nekrologów – zaczął Walt.

– Tak, bo wydaje mi się...

– Mówiłaś, że interesują cię „prawdziwe historie”, jak to określiłaś.

Emma skinęła głową. Kątem oka zerknęła na Olivera.

– Choć jeśli chodzi o samoloty i takie rzeczy, to raczej...

– Nie, nie o samoloty – wszedł jej w słowo szef.

Emma odetchnęła lżej. Nie uspokoiła się całkiem, ale przynajmniej mogła normalnie oddychać.

– To dotyczy czegoś innego. Chodzi o keks.

Marzyła, by wreszcie pisać prawdziwe artykuły; miesiącami chodziła za Waltem, wciąż mu się naprzykrzała. W końcu się złamał i daje jej temat. Ale taki? Ma pisać o keksie? To chyba pomyłka?

– Chodzi o keks? – powtórzyła, łudząc się, że może źle usłyszała. Nie lubiła keksu, wręcz nie znosiła. To tradycyjne świąteczne ciasto, znane od wieków, wypiekane według przepisów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, dojrzewające, jak piernik, całymi tygodniami i miesiącami, nigdy do niej nie przemawiało. Była nawet święcie przekonana, że ludzie dzielą się na gorących miłośników i zawziętych wrogów tego wypieku.

Kiedyś słyszała anegdotę o keksie, który przez lata wędrował po rodzinie, wreszcie stwardniał na kamień i zakończył karierę jako kotwica do łódki.

– W zeszłym miesiącu magazyn „Good Homemaking” ogłosił ogólnonarodowy konkurs na keks – zaczął Walt. – Trzy z dwunastu osób, które przeszły do finału, pochodzą z naszego stanu.

Urwał, chyba czekając na jej reakcję. Pewnie spodziewał się zdumienia i wybuchu radości.

– Całkiem niezły wynik, nie uważasz? – wtrącił Oliver.

Emma powoli pokiwała głową. Nadal była nieufna.

Walt uśmiechnął się, jakby zadowolony z przebiegu rozmowy.

– Chciałbym, żebyś przeprowadziła wywiady z tymi trzema finalistkami i napisała artykuł o każdej z nich.

Cóż, może te artykuły nie doprowadzą jej do zdobycia znaczącej dziennikarskiej nagrody, jednak jest to szansa, o jakiej marzyła. Wywiady z trzema kobietami. Z pewnością każda z nich ma do powiedzenia coś więcej niż refleksje na temat keksu. Opisze ich życie, ich doświadczenia. Naprawdę otwiera się przed nią wspaniała szansa. Nie może jej wypuścić.

Opanowała się, znów stała się profesjonalistką.

– Kiedy mam zacząć? – spytała, starając się stłumić entuzjazm.

– Kiedy tylko zechcesz – odparł z uśmiechem Walt. Oczy mu błyszczały. Wiedział, że już ją sobie kupił. – Zwycięzcę ogłoszą za trzy tygodnie na swoich stronach internetowych, a w następnym numerze zamieszczą wywiad. Bardzo możliwe, że będzie to któraś z naszych pań. Dlatego musisz się postarać. Oczaruj je – radził Walt – i uzyskaj zgodę na zamieszczenie ich przepisów.

– Dobrze – przystała, choć przeczuwała, że to może nie być proste. Nadal była spięta. Podświadomie czuła, że to jeszcze nie wszystko. Zerknęła na pilota. – Domyślam się, że te trzy osoby mieszkają w rejonie Seattle? – Zdawała sobie sprawę, że Oliver nie znalazł się w siedzibie gazety bez powodu. I modliła się w duchu, by jego obecność nie miała nic wspólnego z jej zleceniem.

Walt wzruszył ramionami.

– Niestety, tylko jedna z nich mieszka w tych stronach. – Sięgnął po kartkę. – Peggy Lucas mieszka w Friday Harbor, to miasteczko na wyspie San Juan – rzekł, spoglądając na kartkę.

Czyli dopłynie tam promem. Nie ma sprawy. Wprawdzie zajmie jej to cały dzień, ale lubi być na wodzie. Rejs promem jest o niebo lepszy od lotu samolotem.

– Earleen Williams mieszka w Yakimie – ciągnął Walt. – Sophie McKay w Colville. Dlatego ściągnąłem tu pana Hamiltona.

Spojrzała przez ramię na siedzącego obok niej przystojniaka w skórzanej kurtce.

Oliver puścił do niej oko. Naraz przypomniał się jej ten jego wczorajszy uśmiech. A raczej znaczący uśmieszek. Sugerujący, że wie o czymś, o czym ona jeszcze nie ma pojęcia. I co się jej nie spodoba. Teraz już wszystko było jasne.

Ścisnęło ją w żołądku.

– Mogę pojechać do Yakimy. Do Colville też... – wykrztusiła. Nie miała pojęcia, gdzie leży Colville, pewnie na końcu stanu, chyba koło Spokane. Nieważne. Niech tylko Walt wie, że dla niej to nie problem. Może pojechać w dowolne miejsce. To dla niej pestka.

– Samotna kobieta na drodze o tej porze roku to raczej zły pomysł – z powagą rzekł Oliver. – Trudno przewidzieć, co może się zdarzyć. Jak ci się wydaje? – rzucił pytanie do Walta, lecz nie odrywał wzroku od dziewczyny. Ten jego uśmiech działał jej na nerwy. On o tym wiedział już wczoraj. Wiedział już wtedy, gdy stanowczo podziękowała mu za przejażdżkę. A teraz celowo postawił ją w sytuacji bez wyjścia.

Spiorunowała go wzrokiem. Przemawiał z taką powagą, jakby groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Owszem, będzie musiała przejechać przełęcz Snoqualmie, co zimą może być pewnym wyzwaniem. Czasami droga była zamknięta, gdy pojawiało się zagrożenie lawinowe. Śnieg to nie problem, w razie czego założy łańcuchy. Nie warto martwić się na zapas. To droga międzystanowa i służby drogowe utrzymywały ją w dobrym stanie, by zawsze była przejezdna. Sypali sól, odśnieżali.

– Nie chciałbym narażać cię na niebezpieczeństwo – powiedział Walt. – Taka jazda w pojedynkę to kuszenie losu. Poza tym podróżowanie samochodem wiąże się z dodatkowymi kosztami. Hotele, posiłki, paliwo – to wszystko kosztuje. Tak będzie nieporównywalnie lepiej.

– Nieporównywalnie lepiej? – Emma powiodła wzrokiem od jednego do drugiego rozmówcy. Chyba musiała czegoś nie dosłyszeć.

– Znalazło się lepsze rozwiązanie. Firma Hamilton Air Service dostanie u nas powierzchnię reklamową, a w zamian za to Oliver zawiezie cię na wywiady.

Przez mgnienie nie mogła wydobyć z siebie głosu.

– Czy to znaczy... to znaczy, że miałabym polecieć z nim... tym małym samolocikiem...? – wyjąkała ledwie słyszalnym szeptem. Na samą myśl, że znalazłaby się z Hamiltonem w awionetce, robiło się jej słabo.

Walt skinął głową. Najwyraźniej uważał, że to wspaniałe rozwiązanie.

– Ale...

– Jutro wcześnie rano mam zaplanowany lot do Yakimy – rzeczowym tonem odezwał się Oliver. – To chyba nie będzie żaden problem? – Ten jego uśmiech drwił z niej i szydził.

– Och...

– Mówiłaś, że bardzo ci zależy, by pisać coś innego niż nekrologi. – Walt popatrzył na nią znacząco.

– T... tak.

– No to gdzie tkwi problem?

– Nie ma problemu – odparła z trudem, bo głos ledwie przechodził jej przez zaciśnięte gardło. – Żadnego problemu.

– To dobrze.

Oliver podniósł się.

– W takim razie bądź jutro na lotnisku o siódmej rano.

– Dobrze, będę. – Nogi się pod nią uginały, ale zmusiła się, by na nich ustać. Uśmiechnęła się z przymusem i wyszła z gabinetu. Idąc do schodów, obejrzała się za siebie. Walt i Oliver ściskali sobie ręce.

Phoebe czekała na nią w Lochu.

– No i jak? – zapytała z przejęciem.

Emma nie odpowiedziała. Podeszła do biurka, bezwładnie osunęła się na fotel. Miała dziwne poczucie nierzeczywistości. Jakby patrzyła na migoczący na ekranie film bez dźwięku, na nienaturalnie poruszających się aktorów...

– Powiesz coś wreszcie? – Phoebe wlepiła w nią wzrok, głośno wypuściła powietrze. – Złożyłaś wymówienie, tak?

Emma pokręciła głową.

– Nie. Dostałam zadanie.

Phoebe popatrzyła na nią niepewnie.

– No to chyba dobrze? Nie?

– Chyba... chyba tak. Tylko...

– Tylko co?

– Tylko wygląda na to, że przez jakiś czas ty będziesz pisała nekrologi.

Phoebe uśmiechnęła się zdziwiona.

– No to co? Przecież ci mówiłam, że mi to nie przeszkadza.

– Może i nie, ale mam przeczucie, że następny nekrolog, jaki ci przyjdzie napisać, będzie dotyczył mojej osoby.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pierwsze, co zrobiła po przyjściu do domu, to sprawdziła zawartość apteczki. Odetchnęła z ulgą, bo w ciemnej buteleczce coś zagrzechotało. Miała jeszcze sześć tabletek. Czyli jest uratowana. Kilka miesięcy temu podczas gry w siatkówkę uszkodziła sobie kolano. Nie obyło się bez lekarza. Dostała wtedy silny lek i po półgodzinie jej nastrój zmienił się diametralnie. Przestała się czymkolwiek przejmować, rozluźniła się, świat wydał jej się piękny. I tak było przez dobrych kilka godzin.

Zachomikowała te cudowne tabletki na czarną godzinę, teraz się przydadzą. Na samą myśl o tym, co ją czeka, robiło się jej niedobrze. Niestety, nie miała wyjścia. Chodzi o jej karierę, jej przyszłość. Zaciśnie zęby i wejdzie do tego podejrzanego samolociku, ale wcześniej musi się odpowiednio przygotować. Wyluzować się, nabrać dystansu. Inaczej nie zdobędzie się na to, by polecieć z Hamiltonem. Zacisnęła palce na buteleczce, odetchnęła głęboko. Zrobi to, nie ma wyboru.

Bez tych tabletek na pewno nie przetrwałaby lotu. Weźmie jedną z samego rana, na podróż do Yakimy. Drugą zostawi na powrót. W rezerwie zostaną cztery. Akurat na dwa pozostałe loty.

Na szczęście Phoebe wykazała się zrozumieniem i obiecała zawieźć ją rano na lotnisko, a po południu odebrać. Emma była jej za to ogromnie wdzięczna. Ogromnie, a nawet jeszcze bardziej. Bo po zażyciu tabletki nie mogłaby prowadzić.

Phoebe podjechała po nią o wpół do siódmej. Emma chwyciła kubek z kawą, złapała skórzaną teczkę i pobiegła do drzwi.

– Nieźle pani wygląda – dobiegł ją czyjś głos. Zaskoczona, spostrzegła zarządcę domu. Na jego twarzy malował się znaczący uśmieszek.

W innych okolicznościach poczułaby się urażona, lecz przy jej obecnym stanie umysłu tylko uśmiechnęła się blado.

Pan Scott oparł się o framugę drzwi do swego mieszkania, trzymał w ręku gazetę. Był niechlujnym mężczyzną w średnim wieku, nalanym, z wydatnym brzuchem świadczącym o zamiłowaniu do piwa. Dziwne, że o tej wczesnej porze już był na nogach. Emma nie miała o nim dobrego zdania i zawsze starała się go unikać. Odstręczał ją jego sposób bycia i wyjątkowa niechęć do zwierząt, zwłaszcza psów i kotów. Według niej świadczyło to o nim jak najgorzej.

– Dzień dobry, panie Scott – odparła, starając się mówić wyraźnie, by zarządca nie nabrał jakichś podejrzeń. Czuła, że lek już zaczął działać, bo nawet widok tego nieprzyjemnego typa nie był w stanie popsuć jej wspaniałego humoru.

– Mamy rześki poranek, co? – zagaił.

Emma kiwnęła głową. Nawet jeśli było bardzo zimno, to wcale tego nie zauważyła, zresztą nic jej to nie obchodziło. Z doświadczenia wiedziała, że za jakieś trzy-cztery godziny działanie leku osłabnie. Nim przyjdzie pora na wywiad, będzie w idealnej formie.

– Pewnie nie słyszała pani o kimś, kto szuka mieszkania? – zagadnął Scott, przymrużając oczy i przyglądając się jej badawczo, jakby zastanawiał się, czy jest trzeźwa. Śmieszne, tym bardziej, że rzadko kiedy widziała go bez puszki piwa.

– Myślałam, że wszystkie mieszkania są wynajęte.

– Pani pod 12B ma kota – wyjaśnił, krzywiąc się z odrazą.

Gdy podpisywała umowę najmu, Scott kilka razy podkreślił, że posiadanie zwierząt jest zabronione. Złamanie tego zakazu skutkowało wypowiedzeniem umowy z terminem tygodniowym.

– Pani Murphy? – wykrzyknęła, przypomniawszy sobie, kto zajmuje mieszkanie blisko niej. Miła starsza pani niedawno owdowiała i bardzo rozpaczała po mężu. – Nie może pan zrobić dla niej wyjątku? – zapytała. – Pani Murphy jest bardzo samotna i...

– Nie ma żadnych wyjątków – ostro uciął Scott. Pchnął drzwi do mieszkania i zniknął w środku, mrucząc coś ze złością.

– O co właściwie chodziło? – zapytała Phoebe, gdy Emma wsiadła do samochodu.