Chuda - Fathallah Judith - ebook

Chuda ebook

Fathallah Judith

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Wstrząsająca powieść o anoreksji napisana przez nastolatkę. Siłę tej książki stanowi dramatyczne świadectwo autorki, która zachorowała na anoreksję w wieku 13 lat. Jej zmagania z chorobą trwały trzy lata, dziewczyna znalazła się na oddziale psychiatrycznym, przeszła swoje piekło. Przeszła je nie na darmo, udało jej się pokonać chorobę. Dziś, w pełni wyleczona, studiuje literaturę w Cambridge i pracuje nad drugą powieścią. Chuda to lektura, którą można również polecić rodzicom nastolatków – świetnie napisana, mocna i jednocześnie optymistyczna. Z anoreksji można wyjść.

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Ostrołęce

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Chuda

 

 

Chuda

 

Judith

Fathallah

 

przełożyła Magdalena

Zielińska

 

Wydawnictwo Znak

Kraków 2007

 

 

„To szaleństwo pamiętać wszystko”.

Brian Friel, Przekłady

 

 

Podziękowania

 

Serdecznie dziękuję mojej agentce, Sarah Manson, a także Charliemu Sheppardowi i całej załodze z Random House. Praca z Wami była ogromnie pouczającym doświadczeniem i wielką przyjemnością. Dziękuję też przyjaciołom z college’u świętego Dawida w Cardiff za nieustające wsparcie i zachętę do podążania za swymi marzeniami.

 

Część I Początek

Rozdział pierwszy

Za dużo zeżarłaś, wstrętna świnio.

Potrafię określić, gdzie się to wszystko zaczęło. Niekiedy, bo tego typu rzeczy nie zaczynają się nagle, w jednej chwili. Są raczej jak woda piętrząca się za tamą, przeczuwasz je, ale nie potrafisz im zapobiec. Wreszcie tama pęka.

Moja tama pękła w Niemczech. Był lipiec, przykre rodzinne wakacje, podczas których trzeba udawać, że jest OK i że jest się szczęśliwym, gdy tak naprawdę wszystko jest nieźle pokręcone. Miałam trzynaście lat i byłam obsesyjnie skupiona na sobie. Nasza rodzina zmagała się wówczas z różnymi poważniejszymi kłopotami, ale dla mnie istniało tylko jedno źródło złego samopoczucia.

Byłam gruba.

Chodziliśmy na basen do ośrodka Atlantis. Cały czas bacznie obserwowałam odziane w bikini Niemki i czułam się fatalnie. „Gdybym tylko tak wyglądała - myślałam - byłoby inaczej. Gdybym tylko była szczupła jak one, dałabym sobie ze wszystkim radę”. Ważyłam 64 kilo przy wzroście 155 centymetrów i w mojej wyobraźni cały czas się rozrastałam. Dosłownie. Codziennie rano przymierzałam tuziny ciuchów, badawczo przyglądając się sobie w lustrze. Załamywałam się rozmiarem brzucha, bioder i ud. Założenie kostiumu kąpielowego po raz pierwszy w sezonie było prawdziwym koszmarem.

W drodze powrotnej z basenu mama zaczęła opowiadać o jakiejś strasznie grubej kobiecie, którą widziała:

- Siedziała tam sobie z koszem piknikowym i po prostu jadła, cały czas jadła. Ręka jej tylko chodziła w tę i we w tę. Kanapka, kanapka, kawałek ciasta. Chciała przestać, ale nie mogła. Wydawało się, że chce, bo za każdym razem opuszczała pokrywkę koszyka, jakby sobie mówiła: No dobra, już wystarczy, ale po kilku minutach znowu sięgała po jedzenie! A potem z basenu wyszła jej córka i...

- Czy jej córka była gruba? - wtrąciłam.

- Nie, chyba nie... Raczej nie, ale widać było, że ma tendencję do tycia - odparła mama.

- Ale grubsza niż ja? - chciałam wiedzieć.

- Tak, grubsza.... choć nie, może taka sama.

Naburmuszyłam się. A więc jednak wyglądam, jakbym miała tendencję do tycia, tak?! No tak, prawdopodobnie tak. Ale co mogę z tym zrobić? Taka już jestem! Byłam i zawsze będę gruba. Serki topione Dairylea doskonale mnie pocieszyły.

- Nienawidzę tego, że jestem gruba! - jęczałam. Od wielu miesięcy to była moja mantra. Mama miała jej w oczywisty sposób dosyć, zatem nie po raz pierwszy zaproponowała, żebym się za siebie wzięła.

- Będę cię wspierać, Jess - zachęcała. - Wiem, jak się to robi! Ruszaj się, pływaj! Kiedyś ciągle pływałaś... Potrafię gotować dietetyczne posiłki, dawniej ważyłam przecież 50 kilo!

To prawda. Widziałam film wideo, na którym mama była młoda. Rzeczywiście wyglądała olśniewająco i była fantastycznie szczupła. Według mnie, nawet trochę za bardzo.

- Jeśli naprawdę chcesz schudnąć - kontynuowała - pomogę ci w tym, tylko nie poprzestawaj na mówieniu i weź się do roboty.

Moją najmniej ulubioną emocją jest poczucie winy, ale upokorzenie plasuje się zaraz na drugim miejscu. Piekące upokorzenie o twarzy oblanej rumieńcem i zaciętym spojrzeniu. Byłam dumna - wciąż jestem w niektórych kwestiach, choć staram się z tym walczyć. I oczywiście wtedy, głupia, poczułam się upokorzona, a moje pulchne policzki zapłonęły czerwienią. To była przecież rozsądna i konstruktywna uwaga, ale wtedy nie umiałam jej przyjąć. Małe, twarde nasionko urazy zakiełkowało w moim żołądku.

„Dobrze, schudnę - myślałam. - Bardzo schudnę. Będę szczupła jak moje koleżanki. Pokażę wszystkim, że potrafię się odchudzić, i to szybko”.

Nie po raz pierwszy tak postanawiałam. Zwykle przysięgałam to sobie, leżąc nocą w łóżku: żadnej pizzy, lodów ani innych „niepoprawnych” rzeczy, które z mojej inicjatywy pojawiały się w jadłospisie naszej rodziny. Dziwnym trafem jednak do rana moja silna wola topniała. Bagietka z szynką i serem na śniadanie zawsze świetnie zwalczała czającą się i powoli pochłaniającą mnie depresję.

Tym razem postanowienie poprawy było silne. Wytrwałam w nim całą noc i następny dzień. Wytrzymałam, gdy włóczyłam się nieprzytomnie po Heidelbergu. Nie mam pojęcia, jak wygląda miasto, poza mglistym wrażeniem, że jest wielkie i że są w nim domy handlowe, ponieważ cały czas krytycznym okiem taksowałam samą siebie. Podczas autokarowej wycieczki po mieście starałam się ułożyć nogi tak, by nie wyglądały grubo, i bezwiednie przełączałam głos przewodnika w słuchawkach z angielskiego na francuski i na jakiś skandynawski. Pamiętałam o postanowieniu, gdy zjadłam zaledwie pól kanapki i parę gryzów jabłka na obiad oraz gdy odmówiłam zjedzenia czekolady kupionej przez mamę.

- Jess! - protestował mój brat. - Zjadłaś dziś anorektyczne porcje!

Roześmialiśmy się. Ale gdy mój śmiech wybrzmiewał, zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Mała, przyjemna rzecz. Cichutki głos w mojej głowie powiedział: Brawo, Jess! Masz, silną wolę - jesz tyle, ile szczupła osoba.

Na podwieczorek zjadłam kilka winogron i wcale nie czułam głodu. Nikt już potem tego nie komentował, bo i tak miesiącami bywałam markotna, miewałam zmienne nastroje i unikałam towarzystwa. Przypuszczam, że myśleli, że to chwilowa fanaberia.

Następnej nocy pożarłam paczkę chipsów. „A co mi tam - myślałam. - W końcu jestem na wakacjach!”

„Proszę! - kpiłam potem z samej siebie, gdy już leżałam w białej hotelowej pościeli. - Ledwie wczoraj zdecydowałam się na dietę, a już to spieprzyłam!”

To było do przewidzenia - powiedział cyniczny głos. - Przecież. ty nigdy naprawdę nie schudniesz..

Hotel był dziadowski. W nocy trzeba było schodzić na dół do ubikacji na korytarzu, no chyba żeby sikać do umywalki w pokoju. Pierwotnie mieliśmy zabukowany inny hotel, ale ślad po naszej rezerwacji zaginął. Fajnie, nie? Udawaliśmy, że wszystko gra i że jesteśmy całkowicie zadowoleni, bo każdy z nas w duszy borykał się ze swoimi problemami.

Przez resztę wakacji ruszałam się więcej niż zazwyczaj. Spacery, pływanie, rower. Wciąż pamiętałam o moim postanowieniu i w restauracjach zawsze wybierałam sałatki, dzięki czemu czułam się dorosła i lepsza. Jeśli nawet zjadłam kawałek ciasta, rezygnowałam w zamian z jakiegoś posiłku. Najbardziej lubiłam ciasto z malinową galaretką i czekoladową pianką - pycha. Nic dziwnego, że po powrocie do domu spodnie były na mnie trochę luźniejsze.

- Jessica - zagadnęła mama. - Jestem przekonana, że schudłaś w te wakacje! Zważ się, zobaczymy ile!

Potrząsnęłam głową. Nigdy nie byłam za pan brat z wagą i już dawno temu nauczyłam się, że lepiej sobie w ten sposób nie pogarszać humoru. To samo dotyczyło diet i ćwiczeń.

- Nie daj się prosić! - powiedziała mama, a i ja byłam już ciekawa.

Sortowałyśmy pranie w łazience, waga była tak blisko... wyglądała tak niewinnie. Jaką krzywdę może mi zrobić to małe białe pudełko? Postanowiłam spróbować.

- Ważę 61 kilogramów! - zawołałam uszczęśliwiona.

- No widzisz, zeszczuplałaś! - mama też się cieszyła.

- I zamierzam zgubić jeszcze parę kilo! - zapowiedziałam rozanielona.

- OK, będę cię wspierać.

Była połowa sierpnia.

Tama pękła na dobre.

Rozdział drugi

Jestem w połowie Arabką. Mój ojciec pochodził z Syrii, dlatego nazywam się Jessica Hassan. Miałam cudowne, idylliczne wręcz dzieciństwo, jak w telewizji. Ja, mama, tata, mój starszy brat i kot. Z gościnnym udziałem Nany.

Mówi się, że osobowość człowieka kształtowana jest przez kilka pierwszych lat oraz że rodzina stanowi ochronę przed przyszłymi wstrząsami. To oczywiście mogą być bzdury, ale naprawdę bardzo się cieszę, że doświadczyłam akurat takich pierwszych lat, nawet jeśli jedyne, co mi z nich zostało, to fajne wspomnienia. Wszystko, co wydarzyło się później, było po części próbą odzyskania bezpowrotnie utraconego dzieciństwa.

Mieszkaliśmy całą piątką (wliczając kota, nie Nanę) w domu z tarasem. Bardzo lubiłam naszą ulicę, bo w pobliżu było wiele dzieci i w lecie mogliśmy się razem bawić na zewnątrz. Ktoś z dorosłych stał w drzwiach i rzucał na nas okiem od czasu do czasu, więc reszta rodziców wiedziała, że jesteśmy bezpieczni.

Chodziłam do dobrej szkoły podstawowej w sąsiedztwie. Na boisku graliśmy w klasy, a kiedy padało, robiła się na nim kałuża w kształcie wieloryba. W podstawówce słynęłam z inteligencji i z tego, że umiałam pisać. Pisałam od zawsze. W zerówce dzieci jeszcze niezdarnie ściskały ołówki w dłoniach, a ja produkowałam taśmowo trzystronicowe opowiadania. Mam wiele wad: jestem wyniosła, potrafię być uparta i zazdrosna, a czasami nadal egoistyczna, mimo że wiele razy utarto mi nosa. Ale jestem inteligentna, to po prostu fakt. To genetyczne. Mój brat też jest błyskotliwy, i mama, a tato był najmądrzejszy z nas wszystkich.

Mój tato był ciepłym i dobrym człowiekiem. Kiedyś i ja taka byłam. W dzieciństwie wydawało mi się, że tato ma chyba ze stu przyjaciół, w większości Arabów, którzy często przychodzili do naszego domu. Podczas tych pełnych śmiechu spotkań brali mnie na ręce i podziwiali, a ja zachwycałam ich przedwcześnie rozwiniętym dowcipem i ciętym językiem oraz bujnymi lokami. Pławiłam się w pochlebstwach. Uwielbiałam siedzieć po turecku na środku salonu i słuchać ich mieszanych anglo-arabskich rozmów:

- Grarrar rarrar suszarka rar.

Bardzo mnie to bawiło. Jeden z Arabów był łysy i zwykł tak długo żartować, że ukradłam mu włosy, aż piszczałam ze śmiechu. Pewnego dnia zrobiłam dla niego perukę: paski papieru pokolorowane brązową kredką, przyczepiane do głowy za pomocą taśmy klejącej. Wszystkim szalenie się podobała.

No i oczywiście zawsze było dużo jedzenia - przepyszne, tuczące arabskie potrawy o nazwach, których nie potrafię wymówić. Te dni miały zapach ostrych przypraw i smak gęstych sosów. Pamiętam, że tata w Boże Narodzenie zamiast naszych pieczonych ziemniaków jadł żółty ryż z rodzynkami. Zapytałam kiedyś o to - rodzice byli ciekawi, czy potrafię zgadnąć.

- No dalej! - żartowała mama. - Zobaczmy, jak bardzo jest wrażliwa!

Nie znałam odpowiedzi, ale oni nie sądzili, że wiem, co oznacza słowo „wrażliwa”. Szybko więc załapałam.

- Tatuś tęskni za Syrią - powiedziałam.

Byli dumni, że na to wpadłam. Miłość była wszędzie, bo kochałam każdego przy tym stole, a ten stół i to ciepło, i nasz dom były dla mnie całym światem.

A potem, gdy miałam dziewięć lat, ten świat się zawalił.

Są dni, które zapadają w pamięć na zawsze, choćby nie wiem jak mocno chciało się je zapomnieć. Więc, całkowicie niepotrzebnie, pamiętam, że tego dnia, siedemnastego listopada, miałam na sobie dżinsy i fioletową bluzę. Pamiętam, że na obiad jedliśmy ziemniaki w mundurkach i że kot stroił fochy, bo Adam, mój brat, nadepnął mu na ogon. Pamiętam, że kiedy zadzwonił dzwonek, było dwadzieścia po szóstej, i że ja otworzyłam drzwi.

Co się robi na widok policjantów z ponurymi minami? (Zawsze chodzą w parach i zawsze wysyłają kobietę do informowania o tych rzeczach - to taka tajna zasada policyjna). Co się robi, gdy tato nie wraca z pracy, ale się jeszcze o niego nie zaczęło martwić, a teraz już się wie, bez wątpienia, że gdy się jadło ziemniaka w mundurku i tuńczyka, gdy się rozmawiało beztrosko i śmiało, on już nie żył?

Tak było siedemnastego listopada.

Wypadek samochodowy z winy drugiego kierowcy, śmierć na miejscu. Obaj nie żyją. Nie mieli żadnych szans. Nie został nawet nikt, kogo można by winić, nienawidzić - tylko pustka.

Ale serio, co się wtedy robi?

Oto, co zrobiła moja mama: późną nocą - a może to już był poranek? - usiadła na podłodze, objęła dwójkę swoich dzieci i powiedziała:

- Damy sobie radę. Chcę, żebyście o tym wiedzieli. Mamy siebie i nie stracimy domu. Damy sobie radę.

A potem płakaliśmy.

Trzy miesiące później, gdy wróciłam do szkoły, na korytarzu podeszły do mnie dwie dziewczynki i ze zgrozą w głosie zapytały:

- Twój tato nie żyje?
- Tak - odparł mój głos.

Przynajmniej jeden raz plotka była prawdziwa. To ja byłam tą dziewczynką, której ojciec umarł, obiektem budzącym strach i trwogę.

Lata jednak mijały, życie toczyło się dalej, a my dawaliśmy sobie radę. Bo choć nie można się z tą sytuacją całkowicie pogodzić, da się ją jakoś przetrwać. Obchodziliśmy urodziny, urządzaliśmy grille, kociak wyrósł na kocura. A nawet, pewnego dnia, znowu pojawił się śmiech, choć jego ton był nieco wyblakły. Nauczyłam się robić z moją mamą różne rzeczy - tak jak dawniej szłam z tatą na rower, teraz szłam z nią na zakupy. To nie było to samo, nie mogło być, ale z czasem nabrało dla mnie wartości i stało się jedyne w swoim rodzaju. Nie przytulała mnie i nie całowała jak on, to nie w jej stylu, ale dobrze wiedziałam, że mnie kocha. Poza tym byłam starsza i może już nawet nie potrzebowałam tylu całusów. A więc byliśmy we trójkę.

Oczywiście, takiej straty nie można przeboleć. Czas nie leczy ran. W dowolnym momencie mogłabym przywołać rozdzierający, bezbrzeżny ból i znowu stać się dziewięciolatką, która poznaje, czym jest cierpienie. Albo stać się sześciolatką: trzymać go za rękę, oglądać startujące samoloty i czuć zapach jego wody po goleniu, teraz tak dotkliwy. Ciągłość między mną a tamtą dziewczynką została niespodziewanie zerwana, lecz w każdej chwili potrafiłam tę lukę pokonać. Z biegiem czasu jednak robiłam to coraz rzadziej. Starzeliśmy się, a on nie. Już na zawsze pozostanie uśmiechniętym czterdziestodwulatkiem z fotografii wiszącej na ścianie w salonie.

Nasza trójka wprowadziła się do innego domu i pozostała trójką, dopóki babcia nie zamieszkała z nami. Wprowadziła się, bo zachorowała na parkinsona i miała postępującą demencję. Zaczęło się od sztywności mięśni i zapominalstwa, ale zanim skończyłam dwanaście lat, ledwo chodziła, mówiła bardzo niewyraźnie i nie pamiętała mojego imienia. Momentami była jak za dawnych czasów, kiedy indziej widziała dziwne rzeczy: koty do góry nogami na suficie albo jakieś dzieci w kącie. Niekiedy bywało to zabawne.

- Znowu to dziecko, to z kwiatami - mówiła. A ja automatycznie odwracałam głowę, by na nie spojrzeć.

Czasem widywała przerażające rzeczy, których nie potrafiła nawet nazwać. Bywała okrutna:

- Zawsze byłaś wyrodkiem, ty...

- To ja, Nana, to tylko ja, Jess.

- Ach... Tak - wypowiadane sceptycznie, jakbyśmy wszyscy chcieli ją oszukać.

Kiedy moja mama usiłowała podać jej lekarstwa, krzyczała: Trucizna! i zaciskała usta jak imadło. Kiedy indziej znów śpiewała. Przede wszystkim hymny lub piosenki popularne w latach trzydziestych. Jej łamiący się, piskliwy głos sprawiał, że brzmiały jak parodie. Kołysała się podczas śpiewu.

Pewnej nocy, gdy już zasypiałam, drzwi mojej sypialni otwarły się z hukiem. Mama stanęła w nich rozczochrana, z paniką w oczach. Zerwałam się z łóżka.

- Jess - powiedziała, nerwowo bawiąc się kluczami. Światło wpadało z korytarza. - Muszę wyjść.

- Co? - serce mi waliło. „To koniec. Zwariowała. Teraz mam przerypane”.

- Adam utknął na przystanku autobusowym. Odwołano kurs.

- Ale... Ona... Ja nie mogę....

- Jess, wrócę za piętnaście minut. Nie musisz do niej iść, zostań tu.

- Ale...

Mama nagle zrobiła coś niespodziewanego, spontanicznie podeszła i pocałowała mnie w czoło. Potem wyszła. Na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wejściowych przebiegły mnie dreszcze.

Siedziałam tak w półmroku, kurczowo ściskając kołdrę. Czas płynął powoli, odmierzany uderzeniami mojego serca. I wreszcie stało się. Nieuniknione.

- Laura? Laura? - to imię mojej mamy. A potem gorzej: - Jack!

Jack był jej mężem, ojcem mojej mamy. Zmarł dwadzieścia lat przed moimi narodzinami. Nawoływanie ducha trwało: - Jack! Jack! - Potem zobaczyłam jej chwiejny cień, gdy gramoliła się na korytarz. Odruchowo się zerwałam - „O Boże, spadnie ze schodów!” - ale natychmiast zamarłam i tkwiłam tak, nawet gdy usłyszałam, że potknęła się o regał. Coś zatrzeszczało, następnie rozległ się dźwięk rozbijanej figurki.

- Gdzie to jest? Co oni z tym zrobili?

Trach, trach. Patrzyłam, jak niewielkie porcelanowe damy roztrzaskiwały się na kawałki.

- Jaaaack! - zawyła. „Muszę do niej iść”. Z walącym sercem wsunęłam stopy w tenisówki i wyłoniłam się z pokoju wprost w okropne światło.

Babcia stała tam, skulona i niedołężna, niemal rozszarpując nasze pamiątki i fotografie. Moje zdjęcie z czwartej klasy leżało na podłodze.

- Nana! - zawołałam, niepewnie wyciągając ręce w jej stronę.

Z otwartymi ustami, drżąc ze strachu, odwróciła się ku mnie i spojrzała niewidzącymi, zamglonymi oczami. Przelękłam się wyrazu jej twarzy i cofnęłam o krok. Kobieta, którą znałam, znikła, a ja miałam przed sobą ducha, zaledwie ludzką powłokę, trzęsącą się zjawę. Cofałam się, nie mogłam nic na to poradzić, gdy wycelowała we mnie zakrzywiony żółty palec i zaskrzeczała:

-Ty!

Zobaczyła mnie czy też raczej zobaczyła coś w miejscu, w którym stałam. Nie obrzuciła mnie wyzwiskami - a słyszałam już różne - ale ten oskarżycielski ton jej głosu, odraza, czysta nienawiść... Czy ja wcześniej spotkałam się z nienawiścią?

- To ja, babciu - rozłożyłam ręce. - To tylko Jess.

Zatoczyła się w moją stronę i ciężko upadła na potłuczoną porcelanę. Skowyt bólu wydobył się z jej piersi. Wrzasnęłam i ruszyłam po telefon, ale w tej samej chwili usłyszałam chrobot klucza mamy w zamku.

Babcia złamała biodro podczas upadku i od tego czasu nie mogła już w ogóle chodzić. Spędziła w szpitalu trzy tygodnie i jeden z lekarzy doradził nam umieszczenie jej w domu opieki.

- Najpierw sama spróbuję się nią opiekować - powiedziała mama stanowczo, rozpoczynając tym samym etap pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Nie mogłam już po przyjściu ze szkoły opowiadać o swoich piątkach, nie mogłam liczyć na wsparcie i zapewnienia, że gdy dzieciaki wołają na mnie „grubas” albo „kujon”, są po prostu zazdrosne. Co się stało z naszą trójką? Skończyły się rodzinne obiady, skończyły się weekendowe wypady do kina. A noce! Noce były najgorsze. Pięć lub sześć razy babcia krzyczała: „Laura, Laura!”, albo, co gorsza: „Pomocy! Ratuuuunku!” Mama musiała do niej wstawać, a ja leżałam w łóżku, nasłuchując i zamartwiając się, że mama się nie wysypia. Czułam się winna, że nie potrafię jej pomóc. Poczucie winy występowało na przemian z zazdrością:

- Nie widziałam cię cały dzień! Dlaczego nie masz dla mnie czasu?

Tak było po pewnym szczególnie złym dniu w szkole, kiedy dzieciaki uznały, że najlepszą zabawą jest zabranie mi torby i rozrzucenie notatek. Przerzucały się nią ponad moją głową na boisku - rzecz jasna, byłam za niska i za gruba, żeby im ją odebrać. Wróciłam wtedy do domu spocona, zgrzana, zapłakana, z brakującymi sześcioma stronami wypracowania na francuski. Moja matka o niczym nie wiedziała.

- Myślisz, że mnie to wszystko bawi? - stała przy schodach, zmęczona i zła.

- Nie...

- Laura! Laura! Ratuuunku!

Twarz mamy w sekundzie poszarzała. Przerażona samą sobą, wściekła na babkę, pobiegłam do swojego pokoju. Zamknęłam drzwi, usiadłam na podłodze. Przez kilka minut siedziałam w bezruchu. Rozpaczliwe lamenty: „Próbujesz mnie zabić!”, z łatwością przebijały się przez ściany. Ignorując hałasy, zaczęłam uzupełniać moje wypracowanie.

Adam nie lubił rozmawiać o smutnych rzeczach. Często bywał poza domem. Kiedy wracał, zamykał się u siebie i grał na komputerze. Nigdy nie widziałam, żeby płakał.

Tyłam. Miałam do zapchania długie samotne godziny między końcem lekcji a pójściem spać. I lodówkę za towarzyszkę. Serki topione Dairylea. Dwa, trzy. Potem pół paczki. Przez chwilę czułam się winna, ale w ostatecznym rozrachunku jakie to miało znaczenie? Komu zależało na tym, czy jestem gruba czy nie? Coś szybkiego do przygotowania na podwieczorek. Coś, co ja albo mama mogłyśmy po prostu włożyć do piekarnika: hamburgery z kurczaka albo pizza. Leżenie na kanapie i podłe samopoczucie.

„Gdyby tylko Tata tu był”.

Rozdział trzeci

Gdy wróciliśmy z tamtych wakacji w Niemczech, postanowiłam jeszcze trochę schudnąć, zanim rozpocznie się rok szkolny. Sama myśl o powrocie do szkoły już mnie frustrowała - co za okropne miejsce. Chyba dotąd nie udało mi się poradzić sobie z rozczarowaniem szkołą średnią. Byłam nikim, kolejnym bezosobowym numerem w dzienniku, który podchodził do egzaminów. Oczywiście, zdarzali się pojedynczy nauczyciele, którzy mnie dostrzegali, jeśli znaleźli trochę czasu między stawianiem ocen a innymi wymaganiami tej wyjątkowo stresującej pracy. Ale byłam jedną z wielu, podczas gdy dawniej byłam gwiazdą. Lekcje - nuda. Chaotyczne i bezładne. Torby rzucane po klasie, tępi nauczyciele spoglądający na zegarki. Skrzekliwe baby ze stołówki mówiące: „Wynocha!”, gdy na zewnątrz lało jak z cebra. Korytarze w kolorze rzygowin. Jazgotliwy dzwonek. Oto szkoła średnia. Ach, no i jasne, dokuczali mi, że jestem gruba.

Miałam przyjaciół - a właściwie tylko jedną przyjaciółkę. Rachel była jedyną osobą, na której wciąż mi zależało.

- Nie jesteś gruba - zapewniała mnie, po tym jak mnie tak nazywano. Czasami mówiła: - Tak czy siak, nie ma znaczenia, jak się wygląda, Jess. Niektórzy ludzie są tacy płytcy...

„Co za głupota - myślałam poirytowana. - Jeszcze chwilę temu mówiła, że nie jestem gruba, a teraz sugeruje, że jestem, co jest oczywiście prawdą. Po prostu nie można wierzyć w to, co ludzie mówią”. Ale wciąż była moją towarzyszką, a ja bardzo jej potrzebowałam.

Mama zgodziła się ze mną, że gdybym schudła ze cztery kilo przed rozpoczęciem szkoły, mogłoby mi to poprawić samoocenę. I gdy już zaczęłam, okazało się, że jestem całkiem niezła w traceniu na wadze. Jadłam zdrowe, urozmaicone posiłki i trzy razy w tygodniu chodziłam na basen. „Proszę - myślałam, spoglądając na basenowy zegar po pierwszym wyczerpującym razie - czterdzieści pięć minut”. I wychodziłam z wody.

Szło ku lepszemu. Trzy tygodnie przed rozpoczęciem szkoły mama przyznała, że niestety nie daje sobie już rady, i wreszcie oddała Nanę do domu opieki. Może byłoby łatwiej, gdybym tak desperacko nie domagała się jej uwagi. Wystarczył jeden dzień: lekarze kręcący się po domu w tę i we w tę, rozdzwoniony telefon i Nana znikła. Mama, w przeciwieństwie do mnie, często ją odwiedzała. Powtarzałam sobie, że zrobię to kiedyś, w przyszłości. Gdy już będę szczupła i gdy będę na to gotowa. Teraz mama miała czas na przygotowywanie mi dietetycznych posiłków, ryb, warzyw. W naszym domu zawsze jadło się chude mięso i niskotłuszczowe smarowidła do chleba, a do McDonalda chodziło się w wyjątkowych okolicznościach. Te dobre obyczaje ustąpiły wygodzie tylko na czas pobytu babci u nas.

59 kilo. Na tydzień przed rozpoczęciem szkoły ważyłam 59 kilo i wciskałam się w rozmiar 40. Gdy siedziałam przy komputerze i grałam w Dungeon Keeper, usłyszałam, jak mama rozmawia z wujkiem o naszej wizycie w Londynie. Mieszkają tam bracia mojego taty i dość często ich odwiedzamy. Odwiedziny w lecie oznaczały grilla w ogrodzie i basen.

- Nie mogę się doczekać, aż zobaczysz Jessikę - mówiła mama do słuchawki. - Zeszczuplała już prawie 6 kilo i wygląda naprawdę świetnie.

Więc gdy pojechaliśmy do Londynu, obsypywana byłam komplementami. Wierzyłam w nie i promieniałam radością.

Nareszcie coś osiągnęłam, nareszcie miałam cel. Znów mogłam być gwiazdą - zauważaną, czczoną i docenianą. Tego potrzebowałam, to miało dać mi szczęście. Tylko że ta ostentacyjna końcówka, 9 kilo, bardzo mnie irytowała. Gdybym tylko mogła zrzucić jeszcze ze 4 kilo, gdybym ważyła 55... - kto by pomyślał, że potrafię?

Kiedy zaczął się rok szkolny, waga wskazywała między 59 a 57 kilo. Zaś gdy poszłam pierwszy raz do szkoły - 57.

- Byłoby fajnie, gdybym w pierwszy dzień szkoły mogła poczuć się naprawdę szczupło - dąsałam się.

- Otóż to, chodzi o to, by poczuć się szczupło - odparła mama. - Samej trudno to ocenić, bo waga się zmienia, ale inni ci na pewno powiedzą, że schudłaś.

Tak! Może zauważą! Byłoby cudownie! Z pewnością nawet ci, którzy mnie dręczyli, będą przecierali oczy ze zdumienia, zobaczą, że nie jestem aż taką frajerką, jak im się wydawało. Rano wyjątkowo starannie się czesałam, upięłam wysoko włosy i pomalowałam trochę rzęsy. Z bijącym sercem przypatrzyłam się swojemu odbiciu. Inaczej. Już nie miałam takiej pulchnej buzi i po raz pierwszy w życiu widać mi było kości policzkowe.

- Heja - powiedziała Rachel, gdy otwarłam drzwi.

Rozpromieniłam się na jej widok.

- Chodźmy - powiedziała.

- Schudłam 7 kilo - najwyraźniej potrzebowała lekkiej wskazówki.
- Serio? Super! Słuchaj, czy było jakieś zadanie domowe od pani Holloway?

Zmrużyłam oczy. No cóż. No dobra, OK. Rachel to Rachel. Wygląd nigdy nie miał dla niej znaczenia i to było w niej wspaniałe; była autentyczna i naturalna. Ale ludzie z klasy zauważą, muszą. Weszłam do klasy z gotową gadką w myślach.

Aż do matmy nic się nie działo, nikt nawet na mnie nie spojrzał. Ale potem, gdy pani Berkeley pisała na tablicy długie równanie, wśród uczniów podniósł się gwar. Usłyszałam własne imię szeptane za moimi plecami i zamarłam w oczekiwaniu.

Potem długo było cicho i znowu usłyszałam: „Jessica” i chichot. Serce mi zadrżało.

- Jess - powiedziała cicho Rachel.

- Co?

- Sorry, ale... - wyciągnęła rękę ponad moją głowę i zaczęła wyjmować różne drobne części długopisów, kawałki ołówków i papierki, które powkładano mi we włosy. Papier był żuty i cały w ślinie. Bawili się w taki rodzaj gry „ciekawe, czy tym razem zauważy, no dalej, wetknij jej ołówek we włosy”! Komplementy?! Na co ja liczyłam? To przecież szkoła średnia, na litość boską! Czemu w ogóle posłuchałam mamy? W szkole średniej ludzie cię nie komplementują, tylko dokuczają lub obgadują za plecami.

Regularnie pływałam. Pewnego dnia na basenie zdałam sobie sprawę, że zbyt długo odpoczywałam, zamiast intensywnie pływać. Niedobrze - zapiszczał ten głos, który słyszałam od czasu do czasu. - Musisz to zrekompensować dodatkowymi minutami.Od tej pory pływałam równe czterdzieści pięć minut, bez żadnych przerw.

Wreszcie któregoś dnia moja waga pokazała 55 kilo. „Wow! - pomyślałam sobie - 55 kilo, ważę 55 kilo!” Jak dobrze było zobaczyć te dwie cyfry! Czułam, jak wewnątrz mnie buzuje szczęście. Kurczę, niemal zapomniałam, jak to jest! Ta dieta to naprawdę coś! Byłam zwyciężczynią. Nie mogłam teraz przestać - nie teraz, gdy po raz pierwszy od wieków czułam się naprawdę dobrze. Szkoła przestała mnie tak przygnębiać. Byłam ponad to. Uczestniczyłam w tajnym przedsięwzięciu.

Chyba mniej więcej na tym etapie odkryłam kalorie. Odkryłam je w postaci starej, żółtoróżowej, zbierającej kurz broszurki sprzed dwudziestu lat, wciśniętej na dno kuchennej szafki. Był tam wykaz kaloryczności, praktycznie biorąc, wszystkich podstawowych artykułów spożywczych. Zaczęłam zwracać uwagę na umieszczane z tyłu opakowań i pisane drobnym druczkiem tabelki. Pytałam mamę o przybliżoną zawartość kalorii w posiłkach, które dla mnie przygotowywała, i skrzętnie zapamiętywałam te liczby. Według książeczki, podczas diety wyszczuplającej powinno się jeść około 1000-1500 kalorii, w zależności od budowy ciała, płci, trybu wydatkowania energii i liczby kilogramów, które się chce zrzucić. Zatem dla mnie 1000 kalorii. Na wszelki wypadek.

53 kilo. Przypatrywałam się sobie bacznie w lustrze. Nikt już nie komentował mojej wagi, ani negatywnie, ani pozytywnie, lecz ja wiedziałam, że nadal nie jestem szczupła. Wystarczyło popatrzeć na mój tłusty brzuch albo uda! Ohyda! Stanowczo za grube! Można urobić tylko jedno!- doradził mi głos. - Schudnąć do 50 kilo.

Stwierdziłam, że muszę więcej ćwiczyć, więc zaczęłam tańczyć. Zamykałam drzwi do mojego pokoju, puszczałam jakąś szybką muzykę i tańczyłam.

- Jess, masz to ściszyć!- Adam dobijał się do drzwi.
- Spadaj! - przekrzykiwałam hałas. Nikt nie mógł mnie teraz powstrzymać, nie teraz, gdy miałam cel.
- Ale ja próbuję oglądać telewizję!
- A ja robię coś bardzo ważnego!

Gdy ważyłam troszkę ponad 50 kilo, skurczył mi się żołądek i straciłam apetyt. Obliczanie tysiąca kalorii z czasem stało się codziennym obowiązkiem, ale niekiedy doliczałam tylko do ośmiuset, bo nie chciało mi się jeść. Mama nie była z tego zadowolona, ale powiedziała, że będzie to tolerować, dopóki nie schudnę poniżej 50 kilo. Obie wiedziałyśmy, że sama ważyła kiedyś pięć dych, a jest przecież trzy centymetry wyższa ode mnie.

Jeśli nie udało mi się pływać perfekcyjnie (czterdzieści pięć minut bez przerwy), uprawiałam szybki taniec, który wkrótce stal się moim nawykiem. Męczyłam się, ale kontynuowałam i udawałam, że jestem profesjonalną tancerką, w grupie tańczącej dla wykonawcy, którego piosenka właśnie leciała. Wyobrażałam sobie, że występuję w Top of the Pops, więc muszę zatańczyć idealnie albo stracę swoją wielką szansę na bycie zauważoną i rozpoczęcie solowej kariery. Czułam się potem kapitalnie, wykończona i radosna, czułam, że mam wszystko pod kontrolą.

W październiku weszłam w rozmiar 38. Moja waga zatrzymała się na 52 kilo i nie mogłam tego znieść. Strasznie mnie denerwowała ta końcówka, bardziej nawet niż poprzednim razem, gdy byłam grubsza o dobre 7 kilo.

Intensywne ćwiczenia powodowały, że głos w mojej głowie stawał się coraz mocniejszy. Postanowiłam, że chcę być nie tylko szczupła, ale chcę też mieć wyćwiczone, umięśnione ciało. Robienie czegoś na pół gwizdka nie ma sensu. Dzień się kurczył, wcześniej robiło się ciemno i zimno, a mamie też niekoniecznie chciało się odwozić mnie na basen. Pokazała mi więc, jak robić brzuszki i inne ćwiczenia, które mogły mi zastąpić pływanie - dobre, wzmacniające ćwiczenia. Ale mroczny wewnętrzny głos rozwijał się zbyt szybko i czasem, nocą, ogarniała mnie bezbrzeżna panika, gdy przejmował nade mną kontrolę: Nie bądź głupia - zapewniał mnie opryskliwie. - Potrzebujesz. mnie. To dzięki mnie dajesz sobie radę, dzięki mnie trzymasz, pion.

„Oczywiście, oczywiście. A teraz pójdę spać”.

Rozdział czwarty

Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Nawet zawodowcy byli zaskoczeni moim tempem. Ale ja z zasady robię wszystko szybko i przed terminem. Czasami to dobrze, czasami źle.

Teraz także i Rachel mówiła, jak wspaniale mi poszło. Dostałam od mamy nowy top, który pasuje do dżinsów, i nie mogłam się oprzeć zadowoleniu, gdy patrzyłam na swe odbicie w lustrze. Jeszcze nie było dość dobrze - oczywiście, że nie - ale było lepiej. Nie bądź próżna - szydził głos. - Na litość boską, spójrz, na swój brzuch! Nie powinnaś jeść tego jogurtu! Naprawdę, mogłaś już sobie darować... Mama powtarzała, że ładnie wyglądam, ale ja wiedziałam, że ona i wszyscy inni kłamią. Chudłam sukcesywnie, ale i tak miganie cyferek na naszej elektronicznej wadze doprowadzało mnie do rozstroju.

Co?! 50 kilo i 12 dekagramów? Wczoraj było 50,10!! Ty świnio, przytyłaś!

Waga łazienkowa rządziła moim samopoczuciem. Ludzie to zauważali.

- Jess, chciałabyś obejrzeć ze mną film? - spytał Adam.

- Nie.

- Czemu już razem nie wychodzimy na miasto? - wydawał się zmieszany.

- Bo jestem zajęta.

- Czym?
- I tak nie zrozumiesz!

„Jesteś chudy, choć nawet się nie starasz. To nie fair. Gdybym była taka chuda jak ty, mogłabym jeść wszystko, na co mam ochotę”.

- Zmieniłaś się... - Adam posłał mi długie, otrzeźwiające spojrzenie. - Kiedyś dużo się śmiałaś, a teraz albo masz doła, albo chichoczesz jak idiotka.

Czytaj: dni, w które się obżarłam, i dni, w których utrzymałam dietę.

To było bardzo dziwne. Lubiłam myśl, że nad wszystkim panuję, że ze wszystkim daję sobie radę, ale nie przypuszczałam, że moje emocje są tak oczywiste dla otoczenia. To wina niedokładnej wagi. Na pewno. Bo gdybym już była szczupła, liczby nie miałyby takiego znaczenia i moje relacje z rodziną uległyby poprawie.

W końcu poprosiłam mamę, żeby kupiła nową wagę, i dopóki jej nie dostarczono, byłam spięta jak przed egzaminem.

Gimnastyka stała się moją religią. Ćwiczyłam pięć razy dziennie. Wymyśliłam sobie te pięć razy, bo nikt mi nie powiedział, jak często powinnam ćwiczyć. „Pięć razy” wydawało się wystarczająco często, a z pewnością nie nazbyt rzadko. W pewnych kwestiach musiałam mieć pewność. Problem w tym, że obsesja nigdy nie daje pewności. Bo najczęściej myślałam, że połowę ćwiczeń wykonałam niedokładnie, a więc się nie liczą - i musiałam je robić jeszcze raz. A potem jeszcze raz. Zaczęłam wstawać wcześniej, bo z powodu porannej gimnastyki spóźniałam się do szkoły.

„Pora się zważyć i zmierzyć - to pierwsza myśl, która pojawiała się w moim mózgu. - A może powinnam najpierw poćwiczyć? Nie, zanim zacznę pracę, najpierw odbiorę nagrodę za wczoraj”.

Gdy teraz spoglądam na siebie z tego okresu, wygląda to strasznie. Patologiczne wręcz zaabsorbowanie sobą. Obsesja na własnym punkcie różni się jednak od arogancji - obsesyjne myślenie o swojej własnej beznadziejności jest prawdziwą torturą, ale nie będę się usprawiedliwiać cierpieniem. Cała ta sprawa nie jest przecież niczym chlubnym

Poranne wstawanie było trudne. Moje łóżko było takie ciepłe, a świat zimny i szary. Była zima, ale pora roku i pogoda w gruncie rzeczy nie miały dla mnie znaczenia. Mogłabym równie dobrze obudzić się pięknego słonecznego dnia, a i tak zmrużyłabym oczy i wysyczała coś z irytacją przez zaciśnięte zęby. Gramoliłam się z łóżka prosto do łazienki, gdzie dokonywałam trzykrotnego pomiaru: pierwszy raz wchodząc na wagę lewą nogą, drugi raz prawą, potem znowu lewą - zawsze w tych samych, zwykłych białych majtkach. Dziewczyny śmiały się ze mnie w przebieralni, że noszę babcine majciochy. One nosiły majtki z postaciami z kreskówek albo nawet stringi. Miałyśmy po trzynaście lat.

Wchodziłam na wagę, stopy równo ułożone - „ojej, chyba się zachwiałam, lepiej spróbuję jeszcze raz. Muszę mieć pewność. Nie masz pewności? Powtórz całą operację”.

Czasem Adam dobijał się do drzwi:

- Mogłabyś się pospieszyć? Co ty tam, do cholery, robisz tyle czasu?

- Spadaj!

- Spóźnię się do szkoły!

- Jessica? Co się dzieje? - głos mamy.

- Nic.

- Otwórz drzwi, proszę!

- Sekundę!

Po chwili, raczej długiej chwili, dokonywałam ostatecznego pomiaru. Nie takiego, który by mnie satysfakcjonował, ale musiałam już zaczynać ćwiczenia. Waga wskazywała 47,71.

48.

„Troszkę poniżej”.

Przynajmniej nie powyżej. Jest OK.

Kiedy w mojej głowie zalęgły się głosy? Nie pamiętam. Jeden był silny i zdecydowany, a drugi przerażony, i Ten pierwszy dziś rano powiedział, że jest OK, więc mogłam się czuć bezpieczna.

Potem następowało długotrwale mierzenie talii oraz bioder i wracałam do mojego pokoju, żeby poćwiczyć. W głowie mi szumiało, obcy, wysoki i twardy jak stal głos kazał mi trzymać pion, gdy czułam, że nie daję rady. Nie wiedziałam, co to jest, ale wiedziałam, że tego potrzebuję. Dzięki temu głosowi dostawałam kopa, zupełnie jakbym sobie dała w żyłę.

Gimnastyka. Na dobry początek po dwadzieścia brzuszków ze skrętem na prawą i lewą stronę. Nie było dobrze- skarcił mnie głos, który jednocześnie był i nie był częścią mnie. - Zaczynaj od początku. Jestem posłuszna. Gubię się w liczeniu. Zaczynam jeszcze raz. Potem zwykłe brzuszki, ćwiczenia na talię i tak dalej. Głos powtarzał, że muszę ćwiczyć od początku, jeśli nie byłam wcześniej w toalecie, jeśli bielizna mi się przesunęła, jeśli nie byłam dość wyprostowana lub jeśli byłam wyprostowana za bardzo. Bolało, ale musiałam tak robić, bo wtedy czułam się bezpieczna, bo gdybym tego nie zrobiła, z pewnością stałoby się coś strasznego. Wreszcie musiałam wyjść do szkoły. Zapisywałam na ręce, co miałam zrobić później: niedokończone ćwiczenia lub takie, których wykonanie nie było doskonałe.

Szkoła - Boże, jak ja jej nienawidziłam! Jeśli wcześniej mówiłam, że było źle, to teraz zrobiło się prawdziwe piekło. Wytworzyłam wokół siebie coś w rodzaju ochronnego pola negatywnej energii. Złość, nienawiść i lęk sprawiały, że ludzie nie zbliżali się do mnie. Mój chłód trzymał ich na dystans. W trakcie lekcji siedziałam jak na szpilkach, nie miałam pojęcia, o czym była mowa, a potem w przerwie na lancz biegłam do domu, żeby poćwiczyć. Po lekcjach urządzałam sobie sesję szybkiego tańca, żeby spalić kalorie. I jeszcze zestaw ćwiczeń wysiłkowych, zanim położyłam się spać.

A jedzenie? Broszura z wykazem kalorii była moją biblią - zawsze w zasięgu ręki, choć i tak znałam ją na pamięć. Dodawała mi otuchy. My siałam wtedy, że zjadam około 800 kalorii dziennie. Ważyłam i mierzyłam wszystko na kuchennej wadze, bez końca obliczając zawartość procentową tłuszczu. A i tak zawyżałam liczby. Jak można zawyżyć podawane na opakowaniach, wydrukowane liczby? No cóż...

W szaleństwie jest coś zabawnego, jeśli można tak powiedzieć. Na przykład taki jogurt. Sprawdzałam, ile kalorii ma w 100 gramach, i dzieliłam tę liczbę przez 100. Bóg wie po co. Podejrzewałam, zdaje się, że nawet producenci jogurtów usiłują mnie oszukać. Otrzymywałam zatem zawartość kalorii w jednym gramie jogurtu. Mnożyłam ją przez liczbę gramów w opakowaniu. Mój kalkulator wyraźnie pokazywał 98,3. Ale jogurt miał mieć tylko 98 kalorii! Tak więc zaczęłam traktować liczbę kalorii podawaną na pudełkach jako zaniżoną.

Potem był „spór o uncję”. W niektórych książkach twierdzono, że uncja to 30 gramów, a w innych, że 28. W co wierzyć? Nasza waga kuchenna podawała ciężar wyłącznie w gramach. Martwiłam się, że według tej wagi uncja to 30 gramów, podczas gdy książka z kaloriami podaje, że 28. Więc obliczałam kalorie dla 28 gramów produktu tak, jakby było go o dwa gramy więcej! Wynalazłam nawet matematyczne rozwiązanie tego problemu: jeśli jedna uncja jabłka miała 11 kalorii, to żeby być całkowicie pewną, musiałam podzielić 11 przez 28 i pomnożyć wynik przez 30. Potem mnożyłam to przez wagę jabłka w uncjach (wliczając ogryzek) i dodawałam trochę na wszelki wypadek. Wychodziło, że jabłko ma około 90 kalorii. Zatem, gdy liczyłam 800 kalorii na dzień, sądzę, że tak naprawdę zjadałam około 400 albo tylko 300.

Poważna matematyka. Tak w ogóle to ja nienawidzę matematyki. Nigdy sobie majcą nie zawracałam głowy, więc wszyscy myśleli, że jestem w tym kiepska. Nic oprócz chęci bycia szczupłą nie mogło mnie zmobilizować do wykazania się taką pomysłowością.(Mózg anorektyczki to jednak potężna rzecz. Głodówka poprawia zdolności, twierdził Sherlock Holmes. Na początku rzeczywiście tak jest, ale potem je niszczy. Wówczas jednak miałam zwyżkę intelektualną, frunęłam. W szkole nie mogłam się doczekać kolejnej lekcji.

A jednocześnie byłam w głębokiej depresji - nic dziwnego, głodówka przygnębia. Z jednej skrajności w drugą, jak piłka tenisowa na meczu. To było wykańczające.

Moja rodzina martwiła się o mnie?)

- Jesteś koścista, Jess - wydał werdykt mój brat.

- Teraz jesteś już za chuda - powiedziała mama.

- Wcale nie - popatrzyłam na nią jak na wariatkę.

- Dokąd się teraz wybierasz?

- Do sklepu.

- Nie wyjdziesz, dopóki czegoś nie zjesz.

- Już jadłam.

- Co?

- Jabłko.

- To nie wystarczy. Masz zjeść ten batonik zbożowy. Natychmiast.

Wewnętrzna kontrola: Nie mogę tego zjeść! To ma 144 kalorie.

- Jeśli nie zjesz batonika, nigdzie nie wyjdziesz.

Szczęka mi opadła ze zdziwienia, ale tak naprawdę poczułam dreszcz podekscytowania. W ten sposób grozi się przecież osobom naprawdę szczupłym. Radość szybko została wyparta przez wściekłość: jakim prawem? Jakie ona ma prawo?! To jest moje życie! Jestem kowalem własnego losu, wiec będę sama zarządzać swoim życiem! Jednak mama stała przy drzwiach. Mogłabym krzyczeć albo...

- Dobrze - powiedziałam, lekko się uśmiechając. - Zostanę w domu.

I tak wyszło na moje. Zamknęłam się w swoim pokoju, przymknęłam oczy i rozkoszowałam się poczuciem idealnej pustki w żołądku.

Regularnie zbywałam Rachel. Biedula próbowała:

- Idziesz na basen? Jess, mogę pójść z tobą?
- Nie - mówiłam pośpiesznie - to poważna sprawa.

Gdyby ze mną poszła, zwalniałaby mi tempo i pewnie chciałaby w połowie toru zatrzymać się, żeby pogadać. Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym. Rachel wciąż wydzwaniała. Przestałam odbierać telefon.

Nawet kot przestał mnie lubić. Może widział iskrzenie mojego ochronnego pola energii. Ale to nic, ja też go nie lubiłam. Nienawidziłam wszystkich i wszystkiego. Nienawidziłam dni, nienawidziłam pełnych udręki nocy. Świat był okrutny i jedyną trwałą rzeczą w moim życiu był wewnętrzny, mocny głos.

Ludzie z zaburzeniami odżywiania są ekspertami w zakresie ukrywania jedzenia. Nie wyrzucałam jedzenia do kosza w domu - to byłoby głupie. Ukradkiem wsuwałam je do kieszeni i wyrzucałam po drodze do szkoły. Rozmazywałam je po całym talerzu, nauczyłam się, jak zostawiać na ogryzku jak najwięcej miąższu, chowałam jedzenie do chusteczek higienicznych - istnieje milion takich trików. Moje poczucie kontroli wzrastało. Nikt mną nie rządził, nie jadłam niczego, czego nie chciałam. Takie było moje życie, potrafiłam je kontrolować, a okrutny świat nie mógł mi nic zrobić. I jak sobie przypominam, tylko raz, niemal automatycznie sięgnęłam do kredensu, wyjęłam paczkę słodzonych płatków śniadaniowych i zaczęłam je sobie wpychać do buzi. Przerażenie wzięło górę i zanim zdążyłam przełknąć, wyplułam brązową papkę do kosza. Potem dokładnie wyczyściłam zęby z resztek tego gówna.

Nie prowokowałam wymiotów, mimo wszystko nie byłam wariatką.

Zatrzymał mi się okres. Zaczęłam miesiączkować w wieku jedenastu lat - okresy były obfite, brudne i ohydne. Nienawidziłam tego. Nienawidziłam widoku ciemnoczerwonej krwi wypływającej z mojego ciała. Najgorzej było, gdy poplamiłam prześcieradło. Karmazynowa czerwień na białym tle. Obleśne. Wstrętne, wstrętne, wstrętne. Brzuch miałam wtedy wydęty, a opuchlizna zdradzała wszystkim nieczyste kobiece mechanizmy zachodzące w moim ciele, jakbym miała wypisane na czole: Kobieta. Mój brzuch powinien być płaski, płaski i niewinny. A jak bolało, gdy miałam okres! Kto by tego chciał? Ja na pewno nie.

- To okropne - powiedziała mama prowokacyjnie, obserwując kątem oka moją reakcję – że gdy jest się na diecie i nie dostarcza się ciału wystarczającej dawki jedzenia, zaczyna ono zużywać swoje zapasy. Skądś przecież musi mieć energię. Jeśli nie dostarczamy mu wystarczającej ilości pożywienia, ciało zaczyna niszczyć samo siebie w poszukiwaniu energii.

Wcale nie uważałam, żeby to było takie okropne. Uważałam, że to raczej super. Twardzielskie. A ja musiałam być twarda - już się tego nauczyłam - życie jest trudne, a ja muszę być twarda. Trenowałam ciało, chciałam, by umiało znosić różne trudności, tak jak umysł. Czytałam kiedyś o komandosach, których uczono znosić tortury poprzez oddzielanie umysłu od ciała. Można im było wbijać gwoździe pod paznokcie albo robić jeszcze Bóg wie co innego, a oni wysyłali swój umysł całkowicie gdzie indziej. Fascynowała mnie skrajna wytrzymałość. „Strasznie bym chciała tak umieć! - myślałam. - Strasznie...!”

Mama zabrała mnie do lekarza w sprawie tych okresów i depresji. Już nie do lekarza pediatry, do którego chodziłam w dzieciństwie, tylko do kobiety lekarza. Pani doktor się nie przejęła.

- To tylko nagły spadek wagi połączony ze zmianami hormonalnymi. Poza tym ona ma trzynaście lat - uśmiechnęła się do mamy tak, jakby mój wiek miał wszystko tłumaczyć.

Potem kazała mi wejść na wielką wagę. Powiedziała, że ważę 49,5 kilograma. 49 i pół! To o dwa kilo więcej niż ważę na naszej wadze w domu!!!

- Ta waga nie jest łaskawa - powiedziała żartobliwie.

„O co jej, do cholery, chodzi?! - zaczęłam się wkurzać. - Jak waga może być łaskawa albo niełaskawa?! Waga ma mówić prawdę i tyle!”

- Wiem, o czym pani myśli - powiedziała do mojej mamy, spoglądając w bok. - Nie martwiłabym się o to. Dziewięć na dziesięć nastolatek się odchudza, a dieta staje się poważnym problemem zaledwie dla jednego procenta z nich.

Nikt jeszcze nie wypowiedział na głos tego słowa. Słowa, które jest jak przekleństwo. Nawet teraz go unikam.

Anoreksja.

Większości ludzi łatwiej przychodzi powiedzieć: „kurwa”. Zabawne. Przeklinanie, tabu pokolenia moich rodziców, jest dziś czymś zupełnie normalnym, na porządku dziennym. Tak samo jak seks, także homoseksualny. Unika się za to mówienia o śmierci, a anoreksja jest zabójcza. Myślę, że spadek popularności zorganizowanych systemów religijnych ma coś wspólnego z tabu śmierci. Nie lubimy rozmawiać o końcu życia, bo obawiamy się, że nie zasłużyliśmy sobie na to, co potem, jeśli coś jest. Tak mi się wydaje.

- Słyszałyście o BMI, wskaźniku masy ciała? - zapytała nas pani doktor.

- Nie - odparłam.

- To naukowy sposób określania, czy ktoś ma niedowagę, czy nadwagę. Jest takie równanie, nie musisz go znać, do którego podstawia się wzrost i wagę, a którego wynikiem jest pewna liczba. Normalny BMI mieści się między dziewiętnaście a dwadzieścia pięć. Dotyczy to dorosłych kobiet i mężczyzn. W tym momencie, Jessico, twój wskaźnik masy ciała wynosi - wykonała obliczenia na kalkulatorze - dwadzieścia, co jest absolutną normą. Ale mam do ciebie kilka dodatkowych pytań...

Zaczęła wypytywać o różne rzeczy: moje życie, szkołę, przyjaciół.

Pomyślałam: „Trywialne, głupie, nudne i przygnębiające”, ale odpowiedziałam: - W porządku.

Więcej pytań: czy lubię to, co lubiłam dawniej? Czy czuję się odsunięta od otoczenia? No cóż, musiałam przyznać, że to cała ja. Ale co ona może na to poradzić? Poczułam, że zaczynam się nad sobą użalać, więc natychmiast to uczucie stłumiłam.

- Hmm, myślę, że jest kilka spraw, o których powinnaś z kimś porozmawiać... - powiedziała z fałszywą lekkością już pod koniec wizyty. - Może chciałabyś się spotkać z kimś, kto jest ekspertem w tych sprawach?
- Może być... - odpowiedziałam, zastanawiając się, co za „te sprawy” miała na myśli.

„Ktoś” okazał się psychologiem dziecięcym, zatem już wtedy dzwony biły na alarm.

Rozdział piąty

Grudzień. Żyłam jakby we mgle, która systematycznie gęstniała. Nie potrafiłam przestać myśleć o tym, czego nienawidziłam najbardziej: o mnie samej i moich masochistycznych codziennych rytuałach. Nie miałam już na sobie właściwie grama tłuszczu, więc głodówka i obsesyjne ćwiczenia powodowały, że mój organizm zaczął spalać mięśnie. Łatwo i zauważyć ten etap, bo przy każdym ruchu czuje się potworny, nieporównywalny z niczym ból. „Dobrze, żeby dziewczyna przyzwyczajała się do bólu - myślałam. - W końcu to my rodzimy dzieci”.

A zatem- powiedział głos - teraz stałaś się komandosem.Wierzyłam w to, wierzyłam, że potrafię oddzielić umysł od torturowanego ciała, ale głos kłamał. Żyłam, cierpiąc fizycznie i psychicznie. Konsekwentnie zmniejszałam dawki jedzenia, za to coraz więcej ćwiczyłam. Wciąż traciłam na wadze, lecz dużo wolniej, bo mój organizm walczył o resztki swych zapasów. Znajdowałam powody, by przestać ufać pomiarom wagi.

Spotkanie z psychologiem dziecięcym wyznaczone było na dwudziestego grudnia, za trzy tygodnie. Trzy tygodnie to piekielny kawał czasu dla kogoś w tak poważnych tarapatach. Zaczęłam zapisywać na rękach, na kawałkach papieru, chusteczkach higienicznych, na wszystkim, na czym się dało, informacje w stylu: „Wykonane: rano 50 brzuszków”. Ale zaraz potem przestawałam w to wierzyć. „Chwila, gdzie dokładnie była wskazówka zegara, gdy zaczynałam ćwiczenia? Muszę je zrobić jeszcze raz od nowa”.

Potem naszła mnie myśl o zrobieniu sobie czegoś złego. Wówczas tego nie rozumiałam, zresztą wciąż nie rozumiem. Głos, który trzymał mnie przy życiu, był tyranem i pragnęłam się od niego uwolnić. Jak można uciec od samej siebie? Widziałam tylko jedno rozwiązanie. Tego dnia nic nie jadłam, po długim i męczącym maratonie moje ręce i nogi przeszywał niesłychany ból. „Dość już - błagał wystraszony głos - wystarczy”. Zamknęłam się w toalecie z butelką wybielacza.

Wpatrując się we wzór na tapecie, zielone damy z parasolkami, położyłam dłoń na zakrętce. Chciałam umrzeć, ale pomysł podcięcia sobie żył mnie obrzydzał - nie potrafiłabym tego zrobić. Potrzebowałam bardziej wyrafinowanego, bardziej abstrakcyjnego sposobu. Wypicie trucizny wydawało mi się zdecydowanie mniej okropne. Wprawdzie nie miałam trucizny, ale miałam butelkę wybielacza. Myślałam, że gdybym wypiła dostatecznie dużo, szybko by mnie to zabiło. Dziwne, bo jestem przekonana, że picie wybielacza sto razy bardziej boli i jest zasadniczo bardziej przerażające niż kilka szybkich cięć.

Uniosłam butelkę i chwilę nią wstrząsałam. Prawdopodobieństwo otrucia się wynosiło pięćdziesiąt procent, ale w ostatecznym rozrachunku nie zrobiłam tego. Może zbyt się bałam, może miałam jakiś przebłysk rozsądku, a może kierował mną instynkt samozachowawczy? Kto wie, może to zewnętrzne moce, pozostające w opozycji do mojego głosu, uchroniły mnie od połknięcia wybielacza? Zostałam wychowana dość religijnie. Skłaniam się ku teizmowi. Zwłaszcza nocą.

- Teraz potrzebuję pomocy! - stałam w drzwiach salonu i wrzeszczałam. - Nie za dwa tygodnie!

- Wiem, Jess, i jest mi przykro, ale nie mogę przyspieszyć wizyty!

- Czemu to tyle trwa?

- Bo zbyt wiele osób potrzebuje pomocy, a nie ma wystarczającej liczby lekarzy.

- Nie traktuj mnie protekcjonalnie! Kurwa, to nie jest zwykły kryzys nastolatki!

- Jessica! Wiesz, że nie lubię takiego słownictwa!

- Ale tak właśnie jest, to nie jest normalne! Ja nie jestem normalna!

- Cóż, nie potrafię ci pomóc! - krzyknęła mama. - Nie wiem, co się z tobą stało!

- Dlaczego nie?!

- Nie wiem!

- Dlaczego ja taka jestem? Co się ze mną porobiło, że taka jestem?!

- Nie wiem, Jess, po prostu nie wiem... Może się już taka urodziłaś...

- A więc to moja wina?!

- Nie powiedziałam tego! - głos jej się załamywał.

Popatrzyłam na nią dziko - „Nikt tego nie rozumie!”

To była moja mantra przez całą zimę. Kiedyś wybuchłam płaczem na pracach technicznych, przedmiocie, którego nienawidzę. Zawstydzona, pociągnęłam nosem i powiedziałam:

- To tylko katar sienny, nic poważnego.

- Ciekawe - odparła Joanne, przyjaciółka, o której zapomniałam - katar sienny w grudniu.

Wybiegłam, ledwo powstrzymując się przed pokazaniem im wszystkim środkowego palca. Nauczyciel o szarych włosach i równie szarej twarzy rzucił mi zaskoczone spojrzenie znad biurka, ludzie z klasy na chwilę zamarli, lecz szybko powrócili do swych zajęć.

Nie jestem osobą, która ucieka z lekcji. Wszystkie świadectwa ze szkoły podstawowej potwierdzały, że jestem wzorową uczennicą. Uwielbiam się uczyć. Jednak anoreksja spowodowała, że wyszła ze mnie Supersuka, którą szkoła - łagodnie mówiąc - waliła.

Moment przełomowy nastąpił w poniedziałek po południu. Deszcz zacinał prawie w poziomie, a ja usiłowałam dobiec do domu z ciężkim tornistrem, przeklętymi skrzypcami i szarlotką, którą upiekłam na zajęciach. Obawiałam się, że mogłam dotknąć warg, po tym jak robiłam ciasto, więc dodałam trochę kalorii i tłuszczu do mojego dziennego limitu spożycia. Gramoliłam się, co rusz upuszczając a to skrzypce, a to paczkę z szarlotką, a to plecak, w końcu się poryczałam. Obcy ludzie zatrzymywali się, by zapytać, czy wszystko w porządku. Boże, co za wstyd!

Wpadałam w jakąś czarną dziurę, wewnętrzny mrok, którego istnienia nie byłam wcześniej świadoma. Czemu przytrafiały mi się takie rzeczy? Jakby coś we mnie wstąpiło. Wpadłam do domu przemoczona i zapłakana, trzasnęłam drzwiami i zaczęłam żalić się mamie. Dlaczego płakałam z powodu takiego drobiazgu? Nie byłam beksą. Byłam twarda i nie do pokonania. Ale coś we mnie pękało, załamywałam się - ciało i umysł ogłosiły kapitulację. Mam nadzieję, że w głąb swej wewnętrznej czarnej dziury schodzi się tylko raz w życiu albo że chociaż nabywa się na to odporności, jak po pierwszej ospie.

- Jesteś wykończona psychicznie i fizycznie - powiedziała nerwowo, ponieważ słowo na „A” wciąż było tabu. - Chodź, położymy cię teraz do łóżka.

- Nie mogę!!! - wybuchłam. - Muszę poćwiczyć!

Złapała mnie za ramię i zaciągnęła do pokoju. Chciałam się opierać, ale po prostu nie miałam siły.

- Zostaw mnie! Puszczaj! - wyłam.

- Spójrz na siebie! - krzyczała mama, gdy rozbierała mnie jak małą dziewczynkę. - Wyglądasz jak szkielet!

Nie pamiętam, ile wtedy ważyłam, ale pamiętam moje żebra przebijające przez materiał nocnej koszuli. Kazała mi się położyć do łóżka. Wkurzyłam się. To było upokarzające (a przecież mam swoją dumę!). Cały wysiłek, by być silną, twardą i dorosłą, doprowadził do tego, że byłam traktowana jak małe dziecko. O ile opieka nad niemowlakami ma swoje uzasadnienie, opieka nade mną wynikała wyłącznie z mojej głupoty i słabości. I nagle mama złamała najważniejszą regułę:

- Wiesz, co ci jest?
- Nie...
- Masz anoreksję, Jessica! - powiedziała i zadzwoniła po lekarza.

W telewizji pokazywali księcia Williama. W swoim pokoju miałam mały telewizor, ale od miesięcy go nie włączałam - nie było na to czasu. Książę przebywał z wizytą zagraniczną w Afryce. W jakiejś szkole małe dzieci z pomalowanymi twarzami tańczyły dookoła niego, a on śmiał się i bawił z nimi. W pewnym sensie chyba zapomniałam, że istnieje coś takiego jak Afryka - odległy gorący ląd, gdzie ziemia jest wypalona, a ludzie wdzięczni za każdy kawałek chleba. Dziwne. Wybłagałam u mamy zgodę na wieczorne ćwiczenia, ale czułam ogromne rozczarowanie, gdy je wykonywałam.

Później słyszałam, jak Adam cichaczem wchodzi na górę - zamknął się w swoim pokoju.

Lekarka przyszła z samego rana i zdiagnozowała u mnie depresję. Dała mi małe białe tabletki o nazwie Prozac. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałam, także i ona nie powiedziała mi nic specjalnego poza tym, że zostały wymyślone, by poprawiać ludziom nastrój. Dodała, że na efekty trzeba będzie trochę poczekać. Po jej wizycie wyszłam pobiegać - zrobiłam dziesięć rundek dookoła parku.

- Nie idź! - błagała mama, trzymając mnie za nadgarstek.

Spokojnie zdjęłam jej dłoń z mojej ręki i posłałam jej spojrzenie, które znaczyło: „Odpuść sobie!”. Głos twierdził, że bieganie dobrze mi zrobi, więc biegałam. Mama bezradnie patrzyła na mnie, gdy wychodziłam. Równie bezradnie patrzyła, gdy wróciłam, usiadłam na chwilę i znowu poszłam do parku zrobić dodatkowe dwie rundy, by mieć pewność, że w sumie zrobiłam dziesięć okrążeń. Wciąż lało jak z cebra.

Rozdział szósty

Wreszcie nadszedł ten dzień: środa, dwudziestego grudnia. Kuliłam się na przednim siedzeniu samochodu, ukryta w połach czarnego płaszcza i czapce.