Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzikowska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Dzikowska - ebook

Podróżowała samotnie lub wraz mężem Tonym Halikiem, odkrywała nieznane, docierała tam, gdzie nie było bezpiecznie.

Kiedy granice były zamknięte, a dalekie podróże niemożliwe, ona opowiadała o świecie zza kurtyn i oceanów. Nikt i nic nie mogło jej zatrzymać. Dziennikarka, legendarna redaktorka „Kontynentów”, gwiazda telewizji, współtwórczyni programu „Pieprz i wanilia”, krytyczka i kolekcjonerka sztuki.

Jej droga na szczyty nie była łatwa. Za swoje odważne decyzje często musiała płacić wysoką cenę. Krótko po wojnie działała w młodzieżowej organizacji antykomunistycznej, za co trafiła do więzienia, a odsiadka przypominała o sobie przez wiele lat. W świecie pełnym wielkich podróżników wybierała własną drogę, przecierając szlaki kolejnym globtroterkom. Z życia czerpała, ile się tylko da. Także w miłości, ramię w ramię z Tonym Halikiem.

Pierwsza biografia Elżbiety Dzikowskiej to opowieść o niezwykłej kobiecie i jej życiu pełnym pasji i wyzwań. Odkrywa nieznane dotąd fakty i pozwala zrozumieć jej fenomen. To także relacja z podróży do tajemniczej stolicy Inków Vilcabamby, w którą autor wyrusza wspólnie z bohaterką. Podróż ta jest pretekstem, by opowiedzieć o jej pełnym kolorów, zapachów i dźwięków życiu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6058-0
Rozmiar pliku: 7,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Powoli umiera ten,

kto nie podróżuje,

kto nie czyta, nie słucha muzyki,

kto nie obserwuje.

Powoli umiera ten,

kto niszczy swą miłość własną,

kto znikąd nie chce przyjąć pomocy.

Powoli umiera ten,

kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia,

kto codziennie odtwarza te same ścieżki,

kto nie zmienia punktów odniesienia,

kto nie zmienia koloru swego ubioru,

kto nigdy nie porozmawia z nieznajomym.

Powoli umiera ten,

kto unika pasji i wiru emocji (…),

kto nie opuszcza swojego przylądka, gdy jest nieszczęśliwy w miłości

lub pracy,

ten, kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swych marzeń,

ten, kto choć raz w życiu nie odłożył racjonalności.

Zaryzykuj siebie dziś!

Zacznij działać od zaraz!

Nie pozwól sobie na powolne umieranie!

Nie zabraniaj sobie być szczęśliwym!”

Pablo Neruda1

„Ja z mego podróżnego stanu i charakteru już wyjść nie mogę i tylko jako podróżny aż do śmierci być muszę”

Juliusz Słowacki w liście do matki

„Tylko sztuka cię nie oszuka”

Ulubione powiedzenie Elżbiety DzikowskiejOkruchy (1)

Trzy sceny

Scena numer jeden

Azerbejdżan. Baku nad Morzem Kaspijskim. Centrum miasta. Nowoczesne wielopasmowe arterie i bezkolizyjne skrzyżowania. Sznury samochodów toczące się przed siebie, nie mające najmniejszego zamiaru w tym mechanicznym pędzie komukolwiek ani na centymetr ustąpić. Trzeba przeć do przodu. Przyszłość trzeba sobie przybliżyć – i to zaraz, natychmiast. Jest połowa pierwszej dekady XXI wieku. Kraj nadal bezgranicznie raduje się nie tak dawno odzyskaną niepodległością. Tyle teraz tu można, po tym jak nie było można prawie nic. A za wielką arterią – równie wielkie wieżowce. Każdy z nich liczy kilkadziesiąt pięter. Ich formy, kształty są często niezwykle pretensjonalne. Widać wybujałe _ego_ zarówno ich twórców – architektów, prawie wszystkich sprowadzonych z Zachodu, jak i ich zleceniodawców – bakijskich multimiliarderów, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy i wszystko im wolno. Na niebie – prażące słońce i chmury układające się w zwiewne całuny, które też gnają do przodu, i to w tym samym kierunku co sznury samochodów, co jeszcze potęguje wrażenie zgiełku i pędu, i powszechnej zgody na jedno i drugie.

Nagle w ten porządek wdziera się pewien zgrzyt. Zgodny ruch wszystkich elementów wielkiego mechanizmu zakłócony zostaje pojawieniem się pojedynczej postaci. Postać ma na szyi dwa (a może nawet trzy?) aparaty fotograficzne i całego zgiełku zdaje się nie dostrzegać. Jeden z aparatów przykłada do oka i ani myśli rozglądać się na boki. Wchodzi między samochody. Nie zważa na to, że zewsząd zaczyna się rozlegać trąbienie klaksonów, że krótkimi salwami rozbłyskują długie światła, mające uświadomić jej, iż nikt jej tu nie chce, to nie jest jej miejsce, to strefa zakazana dla ludzi, to kraina samochodów… Ważne jest tylko to, co ma przed sobą. Widać, że szuka odpowiedniego kadru, że w tej chwili tylko to ją interesuje.

I nagle to, co wydawało się niepowstrzymane w swym zapamiętaniu, hamuje, zwalnia, w końcu się zatrzymuje. Klaksony grają dalej. Uchylają się szyby klimatyzowanych limuzyn i pokazują się rozwścieczone twarze. Co to znaczy? Co ta kobieta wyprawia? Jakim prawem? Gdzie jest policja? Ale ona nic sobie z tego nie robi. Najchętniej położyłaby się na rozgrzanym asfalcie, żeby sprawdzić, jak obiekt, który chce sfotografować, wygląda z perspektywy żaby, z samego dołu. Ale na szczęście jest to niepotrzebne. Bo w pewnej chwili to, czego szukała – odnajduje. Jest! Oto miejsce, o które jej chodziło. Na jej twarzy maluje się ulga, radość, zapamiętanie, ekstaza, upojenie. Raz za razem naciska spust migawki. Co jakiś czas lekko zmienia kąt, pod jakim trzyma aparat. Najprawdopodobniej myśli: „Jedno zdjęcie warte jest tysiąc słów”. I próbuje sobie przypomnieć: czyż nie istnieje podobne chińskie przysłowie? Potem pion zamienia na poziom. Sekundy mijają, składają się na minuty. A nurt samochodowej rzeki już nie napiera, nie płynie i wbrew temu, co działo się tu przed chwilą – czeka, a może nawet należałoby powiedzieć: posłusznie czeka. Pęd nagle staje się mniej ważny, a przyszłość wzywa ku sobie z mniejszą intensywnością. Jak ona to zrobiła?

– Gdybym tam wtedy w Baku nie był i tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył – o tej niezwykłej scenie kilka lat później opowiada mi w wielkiej przeszklonej kancelarii adwokackiej nieopodal placu Dąbrowskiego w Warszawie Krzysztof Pawlisz. – I do dziś pytam sam siebie: jak ona to robi? (Bo robi). I jak jej to wszystko uchodzi płazem? (Bo uchodzi). Jak? Sam chciałbym tak potrafić2.

Scena numer dwa

Peru. Cuzco – dawna stolica państwa Inków. Serce Andów. Rok 2017. Wysokość – przeszło trzy kilometry ponad poziomem morza. Najstarsza część miasta. Niezwykły architektoniczny przekładaniec bieli i czerni. Białe ściany budynków wyrastające z czarnych. Czarnych nie z tego powodu, że są bliżej ziemi, ale dlatego, że są starsze i wykonano je z kamienia: mają prekolumbijski, inkaski rodowód. To ta część pradawnej stolicy Inków, gdzie najlepiej widać, w jaki sposób i jak bardzo jej zamierzchła przeszłość splata się z przeszłością kolonialną i jak z tego splotu wyłoniło się coś całkiem nowego – hybrydowego.

Katedrę, która ma bardziej sylwetkę przysadzistej fortecy niż kościoła (wszak od swego zarania oddychała atmosferą oblężenia), wzniesiono z kamienia pochodzącego z pałaców inkaskiej szlachty. Podobnie La Compañíę – stojący na sąsiednim boku największego placu w mieście kościół jezuitów. I jeden, i drugi przybytek jest wielkim rarytasem – skarbnicą, której zawartość stanowi kapiące z ogromnych ołtarzy szafowych złoto oraz bezcenne malowidła: wytwór lokalnej szkoły malarskiej, zwanej szkołą cuzkeńską. Wczesnorenesansowa tradycja stopiła się w niej ze sposobem widzenia świata lokalnych rzemieślników i artystów inkaskiej proweniencji. W rezultacie powstał twór niepowtarzalny i – właśnie – hybrydowy. Z madonnami bez nóg, o sylwetkach przypominających _apus_ – stoki wielkich gór – i nakryciach głów w kształcie półksiężyca; ze stołami ostatniej wieczerzy, przy których zasiadają apostołowie o indiańskich i metyskich rysach, sięgający po egzotyczne dania: choclo, złociste kolby gotowanej kukurydzy, albo pieczone, świeżo wyjęte z pachamanki (pieca ziemnego) cuye – świnki morskie.

Katedra i kościół jezuitów to klejnoty cuzkeńskiego centrum. Ale kościół najbardziej niezwykły (choć pozostający w cieniu dwóch poprzednich) to ponad wszelką wątpliwość usytuowana nieco niżej La Merced – pierwsza chrześcijańska świątynia w Cuzco, związana krużgankiem z klasztorem mercedarianów: pierwszych zakonników, którzy stanęli najpierw na inkaskiej, a niedługo potem na peruwiańskiej ziemi. O unikalności tych murów niech świadczy choćby to, iż właśnie tu, pod ich osłoną, pochowany został kompan, a zarazem konkurent zdobywcy Peru Francisca Pizarra – Diego Almagro, a także dwaj bracia tego pierwszego – Gonzalo i Juan. Ale wie o tym stosunkowo mało ludzi, stąd w La Merced i w przylegającym do kościoła klasztorze jest spokojnie. Łatwiej tu kontemplować i chwytać ducha tego, czym jest owa niepowtarzalna mieszanina kultur i tradycji skrótowo określana jako Cuzco.

Ona jednak to wie. Jak mogłaby nie wiedzieć! Jest tu przecież – liczy na palcach – po raz trzynasty. Nie ma się czym przerażać, trzynastka to dla niej szczęśliwa liczba. Idzie więc, idzie tym swoim szybkim krokiem, trochę nie przystającym do ośmiu dekad na jej karku. Prosto do La Merced. Po otwarciu ciężkich odrzwi, gdy wkracza w strefę oświetloną migotliwym światłem setek woskowych kaganków, zwalnia – tak jakby nagle, płynąc, dotarła na głębszą wodę, o innej konsystencji i temperaturze.

Obejście kościoła zajmuje jej około kwadransa. Powolnym krokiem i z głową zadartą do góry odwiedza wszystkich swoich dobrych znajomych – kopie dzieł Rubensa, Ribery i Zurbarána. Najdłużej zatrzymuje się przy niepowtarzalnym portrecie Dzieciątka w indiańskim stroju zatytułowanym _Doctorcito_ (Doktorek), co nawiązuje do daru uzdrawiania, którym w przekonaniu miejscowych Indian miał dysponować młodociany Jezus.

Następnie zmierza w kierunku klasztoru, przechodzi przez ciemne wnętrze z jaskrawo podświetlonymi gablotami, zwane muzeum, w którym przechowywana jest największa i najbardziej złota monstrancja w całej Ameryce Łacińskiej, i schodzi do podziemi. Znajduje się tu dawny niewielki refektarz oraz przylegające do niego wnęki. Większość fresków pochodzi z XVI i XVII wieku. Mają żywe, dobrze podświetlone kolory, a ich wyraźny rysunek skłania do dokładniejszego przyjrzenia się im i próby ich zinterpretowania. W wielu miejscach znajdują się ułatwiające to napisy. Tam, dokąd dociera ona, po dwóch stronach wąskich schodów można rozpoznać dwa słowa: _infierno_ i _cielo_ – piekło i niebo. Po jednej stronie diabelskie ogony i piekielny ogień, po drugiej – anielskie skrzydła i bukoliczne seledyny…

Chwyciła za aparat i zdecydowanym gestem zdjęła osłonę z obiektywu.

– Piekło czy niebo? – zapytałem (bo cały czas w drodze do La Merced jej towarzyszyłem). Chciałem wiedzieć, co zamierza fotografować.

– Co za pytanie? – odpowiedziała tonem zdradzającym, że wyczuła prowokację. – Oczywiście, że piekło. Piekło jest fascynujące. Jest ciekawe i piękne. Spójrz na kolory! W piekle cały czas coś kipi, bulgocze, buzuje, coś się dzieje. A w niebie? Niebo to zastój, nuda, stagnacja – jakby koniec historii.

Po czym nastąpił jej nieposkromiony chichot i wielokrotny trzask migawki. A ktoś, kto właśnie wyłaniał się z półmroku, mimochodem dopowiedział: „Amen”.

Scena numer trzy

Jeszcze raz Peru. Tym razem Lima, współczesna stolica dawnego państwa Inków. Znów druga dekada XXI wieku. Właśnie wróciliśmy z wycieczki poza granice metropolii, do mało znanego osiedla Cieneguilla wiązanego z lokalną prekolumbijską kulturą Ichma, a następnie z Inkami. Jesteśmy zadowoleni, bo to miejsce mało znane, a dające interesujący wgląd w przeszłość, lecz również co najmniej w takim samym stopniu – głodni. Na obrzeżach miasta, w pobliżu jednej ze stacji tutejszego naziemnego metra, szukamy więc miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. I szybko znajdujemy. Jest to _cevicheria_ – typowa dla Peru, a zwłaszcza dla nadmorskiej przecież Limy jadłodajnia, w której podaje się w najróżniejszych wariantach ceviche: niepowtarzalne danie, w którym zapisana jest także – jak niemal we wszystkim w tym kraju – historia.

Czym jest ceviche? To potrawa bardzo charakterystyczna, możliwe też, że – obok szaszłyków z wołowych serc, anticucho, i papa rellena, czyli mięsno-warzywnego farszu zapiekanego w cieście z ziemniaczanej masy – nawet najpopularniejsza w kraju. Na pewno opromieniona największą sławą, wręcz legendarna. Toteż jeśli ktoś o niej słyszał, gdy tylko znajdzie się w Peru, zaraz chce jej skosztować. Z nami było podobnie. Do Limy przylecieliśmy ledwie kilkanaście godzin wcześniej.

Z czego przyrządza się ceviche? Z surowej ryby! Bo potrawa ta wywodzi się, jak można sądzić, z czasów najdawniejszych, w których nie znano jeszcze ognia. Przygotowuje się ją z surowej białej ryby, którą zalewa się sokiem z limonek, a doprawia cebulą, papryką, pieprzem, kurkumą, kolendrą i aji – tutejszą największą ostrzyzną3. Ach, co za zapach! Co za wibrujący aromat! Do pokawałkowanej ryby można jeszcze dodać owoce morza – krewetki, małże, ośmiorniczki, co ceviche urozmaica i czyni z niego ceviche mixto, czyli mieszane. Mniej więcej po kwadransie kawałki ryby są odpowiednio zmacerowane i można zaczynać ucztę. A kto po raz pierwszy je ceviche i go przy tym pierwszym spotkaniu nie znienawidzi, będzie do niego wracać jeszcze nieskończenie wiele razy. To niczym zawarcie braterstwa krwi z tym krajem. Bo ceviche, choć piecze i pali – uwodzi. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Zniewala świeżością, smakiem, zapachem.

W tej przygodnej cevicherii koło naziemnego metra też decydujemy się na ceviche mixto jako to obiecujące większą gamę smaków. Lokal jak lokal, raczej prosty. Z ryczącym telewizorem zawieszonym na ścianie i ceratą na stołach zamiast serwety. Kelnerka dwoi się i troi między kilkunastoma gęsto obsadzonymi stolikami. Szybko, sprawnie podaje nasze dania. Mnie smakuje, dość dawno nie jadłem ceviche, więc co tu wybrzydzać, czuć, że ryba jeszcze tego ranka była w oceanicznej wodzie. Ona jednak grymasi. Sądziła, że będzie lepsze, że ceviche od pierwszego kęsa zawładnie nią, porwie, powali… A tu nic. Następnym razem, konkluduje, jadłodajnię trzeba wybierać z większą starannością. I danie zostawia na talerzu zjedzone co najwyżej w połowie.

Płacimy, ja czekam na resztę, a ona trochę zawiedziona opuszcza lokal. A gdy kelnerka do mnie powraca, pyta nieśmiało:

– _Por favor_, _señor_, kim jest ta pani? Czy to jakaś… arystokratka? Królowa?

– Co takiego? – Nie wiem, czy do końca dobrze rozumiem. – Dlaczego pani pyta?

– Bo to od razu rzuca się w oczy. Bije od niej taki… jak to nazwać… majestat? _Señor_, kto to taki?Rozdział 1

Magiczne słowo – Vilcabamba

Szykuję się do podróży. Dalekiej – na drugą półkulę. Do Ameryki Południowej. Przez puszczę i góry. Odbyłem już ponad trzydzieści takich podróży. Mimo to czuję się jak debiutant. Jakbym miał tam lecieć po raz pierwszy.

Ta podróż będzie całkiem inna.

Trudniejsza? Łatwiejsza?

Nie o to chodzi. Inna – po prostu.

Pakuję się, wrzucam rzeczy do plecaka. Pędzę na dworzec i wsiadam do pociągu do Warszawy. Z dworca centralnego, autobusem numer 525, jadę do Międzylesia.

Będzie ciekawsza?

Taką mam nadzieję.

Potem niezły kawałek przemierzam pieszo, uginając się pod garbem niesionym na plecach. A ciepło, a upał – jest początek czerwca. Przedsmak tego, co będzie po drugiej stronie globusa.

Trudno było podjąć decyzję, żeby ruszyć w drogę?

Nie wahałem się ani chwili!

W końcu jestem na miejscu. Ulica Źródlana. Tu, gdzie miasto przechodzi w las, a las przechodzi w miasto, w dużym domu z niebieskimi nadprożami i z niebieskim ogrodzeniem, mieszka Elżbieta Dzikowska.

Prawdę mówiąc, nie miałem wyboru.

Bo było tak: gdy kilka miesięcy wcześniej, jesienią poprzedniego roku, po raz pierwszy pojawiłem się pod tym adresem i po zaproszeniu najpierw do ciemnego, przepastnego hallu (z którego ścian spoglądało na mnie kilkadziesiąt egzotycznych masek), a następnie do obszernego salonu (gdzie patrzyło na mnie z kolei kilkanaście gęsto pozawieszanych niepokojących grafik i obrazów) zdradziłem cel swojej wizyty, czyli to, że chcę napisać biografię Elżbiety Dzikowskiej, gospodyni (w niebieskiej tunice, ostrzyżona na krótko, z metalowym wisiorem na szyi, olbrzymim niczym puklerz) uśmiechała się zdawkowo, ale moim pomysłem nie była zachwycona.

Mówiła: Po co pisać coś takiego? Jest przecież osobą tak skromną, że na pewno nie zasługuje na biografię. Było już wiele osób, które jej coś takiego proponowało, i za każdym razem konsekwentnie odmawiała. Poza tym niebawem ma wyjść biografia Tony’ego Halika, jej męża, więc najpierw należy poczekać na tę książkę – a potem, jeśli nie przejdzie mi jeszcze ochota na pisanie, możemy ewentualnie wrócić do tematu.

Chciała mnie najwyraźniej zniechęcić i jak najszybciej spławić – moje szanse topniały z minuty na minutę. Ale nie zrażałem się. Podałem jej konspekt książki, który przywiozłem ze sobą. Gdy skończyła czytać, minę miała jeszcze bardziej kwaśną niż poprzednio.

– Nie podoba mi się ten pomysł. Ani trochę. W żadnym wypadku.

Byłem zrozpaczony. Jeszcze chwila i rozmowa będzie skończona. Musiałem sięgnąć po swą armię zaciężną, którą – a jakże – miałem w odwodach. Właśnie na taką okazję. Powiedziałem:

– A gdybyśmy razem, latem przyszłego roku, pojechali (i tu padło to magiczne słowo) do Vilcabamby – do ostatniej stolicy Inków, w której była pani z Tonym Halikiem przed czterdziestu jeden laty? Byłem tam już dwukrotnie, wiele lat po pani, znam aktualne ścieżki i lokalnych przewodników. Wiem, jak zrobić, by – mimo upływu lat – mogła pani tam dotrzeć, przejść przez Andy i selwę i przekonać się, jak tam teraz jest. A opis tej podróży stałby się ważnym elementem książki.

Oczy jej się zaświeciły.

– A dużo się tam zmieniło?

– Dużo. Jestem przekonany, że nie pozna pani tego miejsca.

– No i jest to wielkie odkrycie sprzed pięciu lat: grób władcy Wari, prawda? Można ten grób zobaczyć?

W roku 2011 w Vilcabambie peruwiańscy archeolodzy natrafili na duże cmentarzysko. Jeden z odsłoniętych grobowców był szczególnie interesujący – skrywał bogato przyodziane zwłoki dostojnika wysokiej rangi, poza tym zawierał wiele ozdób wykonanych ze srebra i złota.

– Grób tak, ale jego zawartość, srebro i złoto, przewieziona została do Cuzco.

Najciekawsze w tym znalezisku było to, że odkryte groby w sposób najbardziej oczywisty przynależały do preinkaskiej kultury Wari. A nigdy dotąd nie przypuszczano, że ta typowo górska kultura dotarła aż tak daleko w głąb dżungli4.

– Ciekawie to wygląda?

– Bardzo. Najlepiej będzie, jak się pani sama przekona…

Westchnęła. Jej oczy stały się wielkie jak dwa niebieskie księżyce w pełni. Czyżby połknęła haczyk? Powiedziała pospiesznie, jakby obawiając się, że teraz ja mógłbym się rozmyślić:

– Podoba mi się ten pomysł. Lubię takie wyzwania. Jedźmy. A pan niech pisze tę biografię.

Gdy kilka miesięcy później opisywała ten moment w kwartalniku „Kontynenty”, nie rozwodziła się i streściła go jednym słowem: „Uległam!”5.

„Futuro, bo przecież nie retro. Chyba widać?”

Dzikowska. Jak ją najkrócej przedstawić (zakładając, że w ogóle trzeba)?

Podróżniczka z takich, jakich już nie ma. Można powiedzieć – endemit. Gatunek na wymarciu. Jedna z tych nielicznych, które były wszędzie i – można przynajmniej odnieść takie wrażenie – wiedzą prawie wszystko. Ze swej krótkiej, niemalże męskiej fryzury zrobiła niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek znak firmowy. Z wdziękiem oswoiła największą biżuterię świata i uczyniła z niej obiekt zachwytów, niejako antycypując czasy, kiedy nadmiarowość i przesada stały się modne. W okresie gdy Polacy nie mieli paszportów lub bardzo trudno było je zdobyć, na szklanym ekranie pokazywała im daleki świat. Pełna pasji, skutecznie zarażała bakcylem podróżowania – żądzą poznania, co prawdziwe owoce zaczęło przynosić dopiero po latach, gdy przed Polakami otworzyły się wszystkie granice.

Najpierw pisała artykuły, potem książki. Potrafiła zapisać pół czasopisma, w którym była redaktorką. Następnie zaczęła także robić zdjęcia. Jeszcze nieco później – kręcić filmy. I wtedy nastąpiła eksplozja – ogary poszły w las! Bo w tym pokazywaniu świata stała się nadzwyczaj skuteczna. Z Tonym Halikiem, polskim Argentyńczykiem lub argentyńskim Polakiem (jak kto woli), którego poznała w Meksyku, a który nie potrafił oprzeć się jej urokowi i przyjechał za nią do Polski, stworzyła niezapomniany telewizyjny duet prezentujący przez kilkanaście lat nakręcone przez siebie filmy, emitowane w cyklach: _Tam, gdzie pieprz rośnie_, _Tam, gdzie rośnie wanilia_, _Tam, gdzie kwitną migdały_, _Tam, gdzie pachnie eukaliptus_, a także _Pieprz i wanilia_. Jeszcze później – już sama – kręciła cykl _Groch i kapusta_. W sumie ponad trzysta filmów! Wielokrotnie powtarzanych i zapadających w pamięć widzom spragnionym egzotyki, inności. W słusznie minionych czasach PRL-u – praktycznie jedynych filmów tego gatunku, pozbawionych jakiejkolwiek konkurencji!

Dzięki temu, że jej życiowy partner pracował dla NBC – telewizji amerykańskiej, a następnie przeszedł na amerykańską emeryturę, zyskała dużą swobodę finansową. W czasach gdy brak pieniędzy był wielkim ograniczeniem, ona mogła realizować swoje podróżnicze marzenia. Niejeden raz budziło to zazdrość, prowokowało krzywe spojrzenia rzucane przez kolegów i koleżanki po fachu. Starała się tym jednak nie przejmować i zwyczajnie robiła swoje – parła do przodu. Kajakiem, pieszo, jachtem, a jak było trzeba, nawet przyczepą kempingową „Niewiadów”. Z piórem, ołówkiem, długopisem, maszyną do pisania. Z kraju do kraju. Z kontynentu na kontynent. Z nizin w góry i z gór na niziny. Niczym nowe wcielenie Egona Kischa6 – szalejącego reportera, stanowiącego wzorzec dla wszystkich dziennikarzy świata. Wiedziała, że udało jej się to, co udaje się tylko nielicznym: pracując, może realizować swoje marzenia i pasje. Że daje jej to satysfakcję i radość, a także coraz większą sławę. Magiczną rozpoznawalność, objawiającą się między innymi tym, że kiedy akurat była w Polsce, a nie gdzieś na pustyni albo w buszu, ludzie zatrzymywali ją na ulicach, gratulowali, robili sobie z nią zdjęcia, prosili o wpis do pamiętnika, chcieli jej dotknąć… Stała się celebrytką, gdy jeszcze nikt nie znał tego słowa.

Gdzie pokazywano jej drzwi, wracała przez okno. Używała uśmiechu, a kiedy nie było wyjścia – łokci. Nigdy nie chciała oglądać się za siebie ani też – gdy nie służyło to jej sprawie – zanadto rozglądać się na boki. Co było, to było – nie ma co rozpamiętywać. Ważne, co nadchodzi, co przed nią, co będzie. Zawsze wierzyła, że mimo wszystkiego, co osiągnęła, co widziała, opisała, utrwaliła na taśmie filmowej i – co najważniejsze – w pamięci, najlepsze ma wciąż przed sobą. I tak jest do dziś.

Gdy Tony odszedł na ostatnią wachtę, ciężko to przeżyła, lecz jeszcze raz okazało się, jak świetną jest reżyserką. Nie tylko filmów, które realizowała, ale także własnego życia. Bez większego trudu odnalazła swoje nowe wcielenie czy raczej wcielenia: jako historyk sztuki, jako kolekcjonerka, jako krytyk zajmujący się współczesnym malarstwem polskim. I nie było w tym żadnego „zamiast”. Dopiero teraz zaczęła docierać do istoty samej siebie. Jednocześnie niczym ponowoczesny Oskar Kolberg7 ruszyła po kraju szlakiem _Grochu i kapusty_ oraz _Polski znanej i mniej znanej_. A wszystko to uczyniła w tak naturalny sposób i z takim wdziękiem, że znajomi (a niekiedy nawet nieznajomi) mówią o niej Królowa, Królowa Życia. Mniej życzliwi – Kobieta z Pazurem. Jeszcze mniej chętni – Kobieta z Zębem. A ona sama? „Jestem futuro, bo przecież nie retro, co chyba widać”. I wszyscy po trosze mają rację.

O zagranicznych wojażach całkiem nie zapomniała. Gdy przybyło lat, zaczęła jednak podróżować trochę inaczej niż w czasach poprzedzających poznanie Tony’ego Halika czy w okresie, gdy jeździła po świecie razem z nim. Poczęła wędrować w niewielkich grupach, zwykle składających się z jej bliskich przyjaciół. Program podróży opracowuje sama, natomiast logistykę i organizację całego przedsięwzięcia zleca wyspecjalizowanym firmom. Udaje się głównie tam, gdzie jeszcze nie była, choć chętnie też powraca do miejsc, które zna z przeszłości, by sprawdzić, co przez wszystkie lata, kiedy jej nie było, uległo zmianie.

Trochę inna historia Inków

Vil-ca-bam-ba. Piękna nazwa, prawda? Tak piękna, jak intrygująca. Brzmiąca jak pierwsza linijka w najsłynniejszej książce Vladimira Nabokova. Nazwa w języku keczua, języku dawnych Inków – ludu, który przed podbojem i kolonizacją zamieszkiwał Andy od dzisiejszego Ekwadoru po północne współczesne Chile i północną współczesną Argentynę – oznacza Równinę Duchów, Świętą Równinę. Jej hiszpański odpowiednik – Espíritu Pampa – już nie brzmi tak pięknie, tak pociągająco.

W XV wieku Inkowie wyrośli na potęgę dzięki swemu sprytowi i inteligencji. Czerpali pełnymi garściami z przeszłości – z tego, co pozostało po ich poprzednikach. A było tego niemało, bo kultura na tych terenach rozwijała się już od co najmniej III, a nawet IV tysiąclecia przed naszą erą, a więc wcześniej niż w starożytnym Egipcie. Co najciekawsze, kolebką tej cywilizacji było wybrzeże. Zimne wody prądu morskiego, który współcześnie nazywamy Prądem Humboldta, przynosiły z południa, z Antarktydy, wody niezwykle bogate w tlen – a przez to i w ryby. I to właśnie źródło pożywienia, po które można było sięgać praktycznie bez ograniczeń, wykorzystali prekursorzy najwcześniejszych peruwiańskich kultur. Wystarczyło rękę zanurzyć w morskiej wodzie i śniadanie, obiad, kolacja były na talerzu. Wcale nie trzeba było ognia, by je przyrządzić.

Dopiero po rybołówstwie w dawnym Peru przyszło myślistwo i rolnictwo. Ale gdy zdarzało się, że trudno było coś upolować lub jak na złość któregoś roku nic nie chciało wyrosnąć, zawsze można było sięgnąć do zasobów morza. Nic więc dziwnego, że choć teren był stosunkowo mało gościnny (na wybrzeżu dominowały pustynie, w głębi lądu niebotyczne góry, a jeszcze za nimi nieprzebyty las – selwa), tłok na tych ziemiach panował niebywały i każdy chciał się tu osiedlić. Stąd taka różnorodność i mnogość kultur, które następowały jedne po drugich lub istniały obok siebie. Stąd bogactwo interakcji, wzajemnych inspiracji, przejmowanie rozmaitych patentów oraz wynalazków. Stąd niezwykła kulturowa żywotność i zdolność do ewolucji i adaptacji. Nieprzerwany rozwój przez sześć tysięcy lat.

Chinchorro. Caral. Viru. Vicus. Kotosh. Kunturhuasi.

Moche. Lambayeque. Chavin de Huántar. Chankillo.

Cerro Sechin. Paracas Cavernas. Paracas Necrópolis.

Recuay. Chancay. Chachapoyas. Moquegua.

Chimú. Nazca. Pucara. Tiahuanaco.

W końcu – Wari.

To nie żadne ene, due, rabe – żadna wyliczanka. Nie hasła jakiegoś nieznanego kodu. To najważniejsze nazwy staroperuwiańskich kultur. Notabene nazwa Viru została przez hiszpańskich konkwistadorów zniekształcona do Biru, a Biru z czasem przerodziło się w Peru. Dopiero po tych wszystkich kulturach przyszli Inkowie. Przybyli z przebogatym wianem mającym kilkutysiącletni rodowód. Ale, prawdę mówiąc, nie do końca potrafili je wykorzystać. Zwykle opisujący ich rozwodzą się nad ich umiejętnościami i wspaniałością. Moim zdaniem niesłusznie. By pojąć, co się z nimi stało (a przez to zrozumieć także ostatni etap ich dziejów związany z Vilcabambą), bardziej należy skupić się na ich niedoskonałościach i niedostatkach.

Ostatnim etapem przed pojawieniem się Inków na arenie dziejów był rozwój kultury Wari, rozkwitającej szczególnie w centralnych Andach, w okolicach dzisiejszego Ayacucho. Dostarczyła ona pisma węzełkowego, które Inkowie przejęli i następnie nazwali _kipu_. Pozostawiła po sobie system dróg, który Inkowie chętnie przywłaszczyli i nazwali _capac ñan_. Dała Inkom ceramikę i sztukę tkacką. I – _last but not least_ – umiejętność budowy magazynów na żywność, które Inkowie określali słowem _colcakuna_, a później _colcas_.

Te magazyny dla Inków okazały się bezcenną zdobyczą, a jednocześnie przekleństwem.

Zdobyczą, bo umożliwiały przechowywanie żywności wytworzonej i zakonserwowanej w czasie, gdy były dobre zbiory, na okres, kiedy w Andach i na pacyficznym wybrzeżu pojawiały się pogodowe anomalie i nie było czego zbierać z pól. Owe anomalie, określane dziś mianem fenomenu _niño_, polegały na nieregularnym i nieprzewidywalnym pojawianiu się u wybrzeży Peru nadmiernie ciepłych wód morskich.

Dysponując zasobami żywności w czasach klęsk pogodowych, Inkowie z łatwością mogli powiększać własne państwo. Oferowali żywność sąsiadom, którzy jej nie posiadali (bo nie budowali _colcakuna_, nie gromadzili zapasów), w zamian za podporządkowanie się władzy Cuzco. A że głód ma co najmniej tak samo wielkie oczy jak strach, Inkowie prowadzili nieustanną ekspansję terytorialną.

I w tym miejscu zaczyna się przekleństwo, które przyniósł ich spryt i ich _colcakuna_.

Bo szantażując sąsiadów żywnością („Podzielimy się nią z wami, jeśli będziecie posłuszni”), Inkowie z rzadka posługiwali się armią. Nie było takiej potrzeby. Armia, owszem, była, ale raczej jak miecz wiszący na ścianie. Nieczęsto szła w bój. Miecz rdzewiał. Walkę zastępowała żywność – posiana, zebrana, zakonserwowana, zmagazynowana i przetrzymywana tak długo, aż przy jej pomocy można było wejść w posiadanie kolejnej prowincji. I jeszcze jednej. Te zaś w końcu złożyły się na rządzone przez Inków przeogromne terytorium, na rozciągnięte południkowo państwo sięgające od północnego Chile aż po Ekwador. Nazwa tego państwa w języku keczua brzmiała Tawantinsuyu – Kraj Czterech Dzielnic.

Można spytać: gdzie tu przekleństwo? To chyba dobrze, że choć była armia, nie trzeba było jej używać?

Dobrze, owszem, ale tylko do czasu. Bo gdy w latach trzydziestych XVI wieku na wybrzeżach Peru pojawili się hiszpańscy konkwistadorzy, armia, którą dysponowali Inkowie, nie potrafiła stawić im czoła.

Żywność z _colcas_ mogła być przydatną bronią, gdy było się w natarciu. Kiedy jednak należało bronić swojego terytorium, okazywała się całkowicie nieprzydatna, a czasem wręcz szkodliwa. Gdy bowiem _colcas_ wpadały w ręce najeźdźców, na długi czas rozwiązywały ich problemy z brakiem jedzenia.

Przez owo przekleństwo w konfrontacji z konkwistadorami Inkowie ponosili klęskę za klęską8. Były oczywiście jeszcze inne przyczyny ich niepowodzeń (na przykład to, że Hiszpanie mieli konnicę, w obliczu której inkascy piechurzy byli bezbronni), ale ta – choć przez historyków zwykle niedoceniana – w mojej opinii była bez wątpienia najważniejsza.

Konkwistadorzy najpierw, w roku 1532, podstępnie uśmiercili panującego wówczas władcę Inków Atahuallpę, następnie zaś dotarli do stolicy państwa – Cuzco – i miasto to bez walki im się poddało. A gdy w roku 1536 mimo długotrwałego oblężenia Inkom nie udało się go znowu przejąć we władanie, ich armia walcząca pod wodzą nowo obranego Manco II wycofała się poza wielki naturalny mur, na drugą stronę Andów. I tam w odmętach tropikalnej selwy i we wrogim dla siebie, górali, środowisku Inkowie zaczęli wznosić swą nową wojenną stolicę – właśnie Vilcabambę9, czyli Równinę albo Pampę Duchów. Nazwa wzięła się stąd, że lekko pochylona równina pośród selwy, gdzie postanowiono zbudować miasto, usiana była _huacas_ – wielkimi głazami. Te natomiast w inkaskiej tradycji wiązano z obecnością duchów, sprzyjających osadnictwu i wznoszeniu murów.

Stamtąd, z tak zwanego państwa neoinkaskiego (nazywanego niekiedy także Królestwem Vilcabamby), Inkowie przez trzydzieści sześć lat, do roku 1572, nękali Hiszpanów, raz za razem przekraczając naturalne granice zajmowanej przez siebie domeny wyznaczanej przez Andy oraz rzeki Urubambę i Apurímac. Raz negocjowali, kiedy indziej wojowali. Jedno i drugie ze zmiennym szczęściem. W tym czasie Vilcabamba rozrastała się wzdłuż i wszerz, przeradzając się w bardzo ważny ośrodek inkaskiej myśli niepodległościowej, nieustannie zasilany przez indiańskich uciekinierów z pozostałych części Peru okupowanych przez Hiszpanów. Z czasem przeistoczyła się w niecodzienny twór urbanistyczny i architektoniczny, łączący na stosunkowo niewielkim obszarze budownictwo sakralne z architekturą pałacową, ściśle mieszkaniową, tą o charakterze publicznym oraz komunalną, na którą składały się między innymi wodociągi i łaźnie, jak też z architekturą typowo amazońską: dużymi okrągłymi chatami krytymi strzechą. To dla Inków. Natomiast dla Hiszpanów pozostawała solą w oku. Ością w gardle.

Postanowiono ją w końcu wyciągnąć.

Był rok 1572. Zaraz po Wielkanocy ruszyła wielka nawała. Inków z Królestwa Vilcabamby wzięto w dwa ognie i poczęto zgniatać jak w imadle. Jedno uderzenie ruszyło znad rzeki Apurímac, drugie – to ważniejsze – od strony mostu Cusichaca na Urubambie. Kilkusetosobowe oddziały szybko posuwały się do przodu. Oprócz piechurów w ataku brała udział także konnica. Pierwszą twierdzę – Vitcos – praktycznie stratowano. Na moment zatrzymano się przy twierdzy Huayna Pucara, ale wskutek zdrady, która wśród Inków szerzyła się niczym pożar, także ją szybko opanowano. Następną fortecę Inkowie opuścili bez walki. Dalej droga stała już otworem. Dwa dni później, 24 czerwca 1572 roku, konkwistadorzy byli już w Vilcabambie. Nowa stolica starego państwa płonęła. Inkowie uciekli z niej w popłochu, najpierw ją podpaliwszy. Ich kolejny władca na wygnaniu, Tupac Amaru, zbiegł do dżungli, ale po kilkunastu dniach został pojmany. A następnie doprowadzony do Cuzco, osądzony i na oczach tłumów stracony na głównym placu miasta.

W ten sposób we wrześniu 1572 roku dobiegły końca dzieje państwa Inków, a zaczęła się kolonialna historia Peru.

Rozpoczął się też wielowiekowy proces pożerania ostatniej stolicy Tawantinsuyu przez dżunglę. Po kilku dziesięcioleciach nie było już po niej śladu. A po stuleciach rzadko kto pamiętał, że Vilcabamba w ogóle istniała.

Toteż gdy w roku 1976 Elżbieta Dzikowska razem z peruwiańskim profesorem Uniwersytetu Ricardo Palmy w Limie Edmundo Guillénem Guillénem oraz Tonym Halikiem dotarła do ruin dawnej Vilcabamby, był to przeogromny sukces. Dotąd – owszem – podróżowała. Ale były to całkiem inne wojaże. Wyprawa do Vilcabamby stała się kamieniem milowym jej podróżniczej kariery. Była ważną cezurą. Zawodowe życie Dzikowskiej poczęło się dzielić na to przed Vilcabambą i na to po niej. Vilcabamba wiele zmieniła wokół niej, jak również w niej samej. Otworzyła niejedne drzwi, bramy, wrota. Była niczym nadanie szlachectwa. Dotknięcie Świętego Graala. Do tego stopnia, że gdy po latach Ireneusz Sadkowski – jeden z jej przyjaciół, z którym była między innymi w Ladakhu, Nigrze i jedenastu innych egzotycznych miejscach – zapytał ją, jak to się stało, że została przyjęta do ekskluzywnego nowojorskiego Klubu Odkrywców (The Explorers Club), odpowiedziała:

– Jak to dlaczego? Co za pytanie? A rok 1976? A Vilcabamba – ostatnia stolica Inków?10

W drogę!

Skoro świt ruszyliśmy w drogę. Z Warszawy do Vilcabamby. Ja z wielkim plecakiem. Elżbieta Dzikowska z gigantyczną walizką, która do ostatniej chwili nie chciała się domknąć. Ze statywem (który wkrótce stał się moim nieodłącznym berłem) i z podręcznym plecaczkiem pełnym aparatów fotograficznych i obiektywów (który często stawał się dopełnieniem berła). Jak zwykle ubrana cała na niebiesko. Mówi, że boli ją noga, ale idzie ku lepszemu, będzie dobrze.

Na lotnisko tak pędziliśmy, że prawie w nas wjechała z wielkim impetem jakaś inna taksówka wyjeżdżająca z bocznej ulicy. O mały włos, a Vilcabamba by się nas nie doczekała i płakałaby tylko rzęsistym deszczem.

A na lotnisku zdążyliśmy jeszcze wpaść do jakiegoś VIP-owskiego _lounge_’u na symboliczne śniadanie. Wspominam o tym, bo stanowi to element charakterystyki bohaterki; ja w takim _lounge_’u nigdy dotąd nie byłem. Za przeszklonymi taflami wstawał ranek 7 czerwca 2017 roku.

Potem lot. Air France’em _via_ Paryż. Poznaję pierwszą tajemnicę Elżbiety Dzikowskiej: jak ognia boi się turbulencji i gdy trzęsie samolotem, koniecznie musi kogoś trzymać za rękę. Zaraz potem drugą: że nie umie spać, kiedy jest w ruchu, mimo środków nasennych – w czasie przelotu z Paryża do Limy najpewniej nie zmruży więc oka.

Po kilkunastu godzinach kończy się pod nami szarość oceanu i wyłania się skłębiona zieleń poszatkowana brązowymi meandrami szerokich rzek. To Ameryka Południowa. Najpierw Kolumbia. Potem Ekwador. I Peru.

Gdy okręty Pizarra zbliżały się do peruwiańskiego wybrzeża, jego pilot, bywały już na tych wodach, powiedział mu, że owo „Biru” zaczyna się tam, gdzie na wybrzeżu kończą się drzewa, a zaczyna się pustynia.

My do Peru nadlatujemy jednak z głębi lądu, widać więc tylko nieskończony selwatycki karakuł, na który składają się (wciąż jeszcze, na szczęście) miliardy wiecznie zielonych drzew.

Peru. Kraj niezwykły. O dziwnym klimacie, zaskakująco umiarkowanym i wilgotnym, niewiele mającym wspólnego z klimatem okołorównikowym. O południkowym, wzdłużnym układzie krain geograficznych. Kraj niezwykłej historii, mozaiki kilkudziesięciu lokalnych prekolumbijskich kultur. Kraj skarbów. Kraj złota. Kraj legendarnego El Dorado11. Kraj Inków – ich zdobyczy, ale i nieudolności. Kraj Vilcabamby.

Obok Meksyku – kluczowy kraj w życiu Elżbiety Dzikowskiej.PRZYPISY

Przypisy

Przypisy

PROLOG

1 Tłum. Jan Zych (przyp. red.).

2 Rozmowa z Krzysztofem Pawliszem w Warszawie 3 lutego 2018 roku.

3 Aji – ostra peruwiańska przyprawa ze startej na miazgę papryczki rocoto.

4 Wiele wskazuje na to, że kulturę Wari i kulturę Inków można uznać za dwie fazy rozwoju tej samej kultury. Więcej na ten temat piszę w książce _Cuzco 1536–1537_, Warszawa 2011.

5 Elżbieta Dzikowska, _Vilcabamba – zaginiona stolica Inków – raz i drugi_, „Kontynenty” 2017, nr 4, s. 10–31.

6 Egon Erwin Kisch (1885–1946) – najsłynniejszy reporter pierwszej połowy XX wieku. Autor trzydziestu czterech książek. Uznaje się, że dla światowego reportażu był tym, kim Franz Kafka dla literatury współczesnej. Urodził się w Pradze, a następnie wyjechał do Berlina i do USA, skąd wrócił do Czechosłowacji po zakończeniu II wojny światowej. Był przekonanym komunistą i pisał po niemiecku. Uważał, że literatura faktu jest literacką strawą przyszłości i że reportaż zdominuje literaturę.

7 Oskar Kolberg (1814–1890) – polski etnograf, muzyk i kompozytor. Przez pięćdziesiąt lat wędrował po kraju, zbierając olbrzymi materiał ukazujący życie, zwyczaje i twórczość ludu, stwarzając podwaliny pod polską folklorystykę. Napisał monumentalne wielotomowe dzieło _Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni i tańce_ (1857–1890).

8 Więcej na ten temat piszę w książce _Cuzco 1536–1537_, dz. cyt.

9 Więcej na ten temat piszę w książce _Vilcabamba 1572_, Warszawa 2011.

10 Rozmowa z Ireneuszem Sadkowskim w Katowicach 17 listopada 2017 roku.

11 O micie El Dorado – Złotego Królestwa – i legendarnego Złotego Króla więcej piszę w książce _Tajna misja El Dorado_, Gdańsk 2015.

CZĘŚĆ I. RODZINA I ZIEMIA

1 Wszystkie wypowiedzi Elżbiety Dzikowskiej – jeśli nie zostało zaznaczone inaczej – pochodzą z rozmów z autorem przeprowadzonych od października 2017 do marca 2018 roku w Międzylesiu w Warszawie.

2 Rozmowa z Władysławem Górskim w Skierniewicach 10 października 2017 roku.

3 W tomie wspomnień _Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby,_ Pelplin 2013, Elżbieta Dzikowska rzeczywiście o tym fakcie nie wspomina.

4 Rozmowa z Barbarą Dąbrowicz w Grudziądzu 21 stycznia 2017 roku.

5 Rozmowa ze Sławą Przybylską i Janem Krzyżanowskim w Otwocku 10 marca 2018 roku.

6 Rozmowa telefoniczna z Józefem Gereszem 24 października 2017 roku.

7 Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski. Dzieje miasta i okolic_, Biała Podlaska – Międzyrzec Podlaski 1995, s. 1.

8 Ryszard Kornacki, _Z Lublina na Podlasie, czyli moje „małe ojczyzny”_, Międzyrzec – Lublin 2012, s. 105–106.

9 Maria Konopnicka, _Unici_, cyt. za: _Igliwia smak – wiersze o Podlasiu_, red. Wiesław Gromadzki, Ryszard Kornacki, Biała Podlaska 2001, seria Biblioteka Bialska, t. 6, s. 80.

10 Stefan Grodzicki, _Jest kraj_, cyt. za: _Igliwia smak – wiersze o Podlasiu_, dz. cyt., s. 52.

11 Cyt. za: Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski_, dz. cyt., s. 8.

12 Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski_, dz. cyt., s. 9.

13 Witold Lorentowicz, _Podlaski diabeł_, cyt. za: _Igliwia smak – wiersze o Podlasiu_, dz. cyt., s. 122.

14 Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski_, dz. cyt., s. 181.

15 Tamże.

16 Tamże.

17 Tamże.

18 Tamże.

19 Tamże.

20 Tamże.

21 Tamże, s. 181–182.

22 Tamże, s. 182–183.

23 , _Martyrologium czyli męczeństwo Unii na Podlasiu. Z wiarygodnych i autentycznych źródeł zebrał i napisał P.J.K. Podlasiak_, Kraków 1905, s. 250.

24 _Masakra w Międzyrzecu_, https://naszeblogi.pl/42038-masakra-w-międzyrzecu (dostęp: 22 września 2019 roku).

25 Tamże.

26 Tamże.

27 Tamże.

28 Tamże.

29 Marek Jerzman, _Po drugiej stronie rzeki_, Łosice 2014, s. 19.

30 Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski_, dz. cyt., s. 299.

31 Zob. Timothy Snyder, _Czarna ziemia. Ostrzeżenia wynikające z Holokaustu_, tłum. Bartłomiej Pietrzyk, Kraków 2015.

32 Józef Geresz, _Międzyrzec Podlaski_, dz. cyt., s. 309.

33 Tamże, s. 319.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: