Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O pięknie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2020
Ebook
37,99 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

O pięknie - ebook

Rodzina Belseyów jest zbyt normalna, by mogło to być prawdziwe. Troje dzieci, każde innego wyznania, apodyktyczna matka, była aktywistka na rzecz praw kobiet i oderwany od rzeczywistości ojciec, którego życie koncentruje się wokół twórczości Rembrandta. No i śmiertelnego wroga: Monty’ego Kippsa. Ale kiedy Jerome, najstarszy syn Belseyów, oświadcza się córce Monty’ego, wszystko wywraca się do góry nogami. Howard Belsey wyrusza za ocean, by wreszcie rozprawić się z Kippsem. I wywołać lawinę zdarzeń, które na zawsze już splotą losy dwóch rodzin.

Tato, pomyłka. Nie powinienem był o niczym pisać. Nieodwołalnie skończone – o ile w ogóle się zaczęło. Proszę, proszę, błagam, nie mów nikomu, po prostu o wszystkim zapomnij. Zrobiłem z siebie kompletnego durnia! Mam ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć.

Jerome

[fragment]

Smith obdarza nas niezwykłą rzadkością: oto powieść równie poruszająca, co zabawna, równie prowokatorska, co głęboko humanitarna.

Michiko Kakutani, „The New York Times”

Zadie Smith (ur. 27.10.1975 w Londynie) – kultowa i kochana przez czytelników brytyjska pisarka. Jej pierwsza powieść Białe zęby zdobyła nagrodę Whitbread First Novel Award dla najlepszego debiutu w 2000 roku i szturmem zdobyła listy bestsellerów na całym świecie. "O pięknie" (2005) i "Swing Time" (2016) otrzymały nominacje do Nagrody Bookera. Nakładem Wydawnictwa Znak ukazały się również: "Łowca autografów" (2002), "Jak zmieniałam zdanie. Eseje okolicznościowe" (2010), "Londyn NW" (2014), "Widzi mi się" (2018) i "Grand Union" (2019).

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6078-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Wyrazy wdzięczności dla moich pierwszych czytelników, Nicka Lairda, Jessiki Frazier, Tamary Barnett-Herrin, Michala Shavita, Davida O’Rourke, Yvonne Bailey-Smith i Lee Kleina. To ich zachęty, uwagi krytyczne i dobre rady sprawiły, że w ogóle zaczęłam pisać tę książkę. Dziękuję Harveyowi i Yvonne za wsparcie, a moim młodszym braciom, Docowi Brownowi i Lucowi Skyzowi, za rady w sprawach, w których orientowałam się słabo ze względu na to, że jestem za stara. Dziękuję mojemu byłemu studentowi Jacobowi Kramerowi za materiał o życiu w college’u i o obyczajach panujących na Wschodnim Wybrzeżu. Dziękuję również Indii Knight i Elisabeth Merriman za konsultacje w sprawach francuskiego. A także Cassandrze King i Aleksowi Adamsonowi za rady w kwestiach pozaliterackich.

Dziękuję Beatrice Monti za umożliwienie niezwykle owocnego pobytu w Santa Maddalena.

Podziękowania dla moich angielskich i amerykańskich redaktorów, Simona Prossera i Anne Godoff, bez których książka byłaby dłuższa i gorsza. Dziękuję Donnie Poppy, najbystrzejszej korektorce, na jaką może liczyć młoda pisarka. Wyrazy wdzięczności dla Juliette Mitchell z wydawnictwa Penguin za jej ciężką pracę. Bez mojej agentki Georgii Garrett nie wykonałabym tej pracy w ogóle. Dzięki, George. Jesteś naprawdę olśniewająca.

Dziękuję Simonowi Schamie za jego monumentalne dzieło _Rembrandt’s Eyes_, książkę, dzięki której zaczęłam porządnie oglądać obrazy artysty. Podziękowania także dla Elaine Scarry za jej cudowny esej _On Beauty and Being Just_, z którego zapożyczyłam tytuł, nagłówek jednego z rozdziałów i z którego czerpałam inspirację. Jest też oczywiste od pierwszego wiersza, że powieść ta jest inspirowana miłością do E.M. Forstera; zawsze byłam jego dłużniczką i to pod wieloma względami, tym razem chciałam mu w podzięce złożyć hołd.

A przede wszystkim dziękuję swojemu mężowi, którego wiersze podkradłam, żeby ozdobić nimi moją prozę. To właśnie Nick uświadomił mi, że „czas mierzy się tym, co człowiek zrobi ze swoją miłością”. I to dlatego dedykuję tę książkę jemu, podobnie jak ofiarowałam mu swoje życie.1

Można by zacząć od maili Jerome’a do ojca.

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Data: 5 listopada

Temat:

Cześć, Tato – właściwie zamierzam ciągnąć z tymi mailami – nie spodziewam się wprawdzie odpowiedzi, ale jednak nie tracę nadziei, że kiedyś odpowiesz, o ile w tym jest w ogóle jakiś sens.

No więc ogólnie jestem naprawdę zadowolony. Pracuję w biurze Monty’ego Kippsa (czy wiesz, że tak naprawdę Monty to sir Monty?), które znajduje się w okolicy Green Park. Jest nas tam dwoje, ja i Emily, dziewczyna z Kornwalii, bardzo fajna. Na dole urzęduje jeszcze troje praktykantów ze Stanów (jeden z Bostonu!), a więc czuję się tu całkiem swojsko. Ja jestem kimś w rodzaju praktykanta z obowiązkami osobistego asystenta – organizuję lunche, prowadzę dokumentację, odbieram telefony, te rzeczy. Monty zajmuje się nie tylko sprawami akademickimi: współpracuje z Komitetem ds. Rasowych i prowadzi kościelną działalność dobroczynną w placówkach na Barbados, Jamajce, Haiti itd. – tak, że ciągle mam coś do roboty. Biuro jest małe, a więc siłą rzeczy współpracuję z nim bardzo blisko i oczywiście mieszkam teraz z jego rodziną, co oznacza zupełnie nową sytuację. Ach, ta rodzina. Nie zareagowałeś, więc mogę sobie wyobrazić, jakie to zrobiło na tobie wrażenie (a nietrudno to sobie wyobrazić). Prawdę mówiąc, przynajmniej w tej chwili jest to najkorzystniejsza opcja. To, że mi zaproponowali dach nad głową, było niezwykle uprzejme z ich strony. Zostałem wyeksmitowany z kawalerki w Marylebone. Kippsowie nie mają wobec mnie żadnych zobowiązań, ale zapytali, czy nie przeniósłbym się do nich, a ja przyjąłem ich ofertę z wdzięcznością. Mieszkam u nich już od tygodnia, a jeszcze nie wspomnieli o żadnym czynszu, co powinno dać Ci o nich pewne wyobrażenie. Wiem, że wolałbyś, żebym powiedział, że to koszmar, ale nie mogę – jestem wprost zachwycony tą nową sytuacją. To jest inny świat. Dom jest, ach, wczesnowiktoriański, z tarasem, od zewnątrz wygląda niepozornie, ale od środka jest ogromny, choć mimo wszystko jest w nim pewna prostota, która do mnie przemawia – prawie wszystko jest białe i mnóstwo tu różnych ręcznych wyrobów, kołder, półek z ciemnego drewna, karnesów, są też cztery kondygnacje schodów – i w całym domu tylko jeden telewizor, zresztą w piwnicy, tylko po to, żeby Monty mógł trzymać rękę na pulsie i śledzić swoje wystąpienia w telewizji – ale to wszystko. Czasami myślę o tym domu jako o negatywie naszego... Siedziba Kippsów usytuowana jest w tej części północnego Londynu, która nazywa się „Kilburn”, co brzmi bukolicznie, ale naprawdę nie ma tu nic bukolicznego, z wyjątkiem atmosfery ulicy, przy której my mieszkamy, z dala od głównej „arterii”. Bywa tak, że panuje absolutna cisza, można siedzieć na podwórzu w cieniu olbrzymiego drzewa – wysokiego na osiemdziesiąt stóp i z pniem oplecionym bluszczem... czytać i czuć się jak postać z powieści... Jesień jest tu inna – znacznie mniej efektowna, drzewa tracą liście wcześniej – a wszystko jakieś bardziej melancholijne.

Rodzina to całkiem odrębny temat – zasługują na to, by poświęcić im więcej miejsca i czasu, niż mogę w tej chwili (piszę to w porze lunchu). Ale w skrócie: jeden chłopiec, Michael, miły, wysportowany. Chyba trochę nudny. W każdym razie tak ty byś o nim powiedział. Jest biznesmenem, choć o jaki chodzi biznes, nie mogę dociec. I jest wielki! Wyższy od Ciebie o co najmniej dwa cale. Oni wszyscy są wielcy, atletyczni jak to ludzie z Karaibów. Michael ma chyba ze sześć stóp i pięć cali. Jest także bardzo wysoka i piękna córka, Victoria, którą widziałem tylko na zdjęciach (podróżuje teraz po Europie), ale zdaje się, że wraca na krótko w piątek. Żona Monty’ego, Carlene – po prostu ideał. Ale nie jest z Trynidadu, tylko z małej wysepki, St coś tam – nie jestem pewien. Nie dosłyszałem, kiedy wymieniła tę nazwę po raz pierwszy, a teraz jest trochę za późno, żeby pytać. Wciąż próbuje mnie utuczyć – bez przerwy mnie podkarmia. Reszta rodziny rozprawia o sporcie, Bogu i polityce, a Carlene unosi się nad tym wszystkim jak jakiś anioł – i pomaga mi modlitwą. A modlić się umie – i to bardzo fajnie móc się modlić, kiedy nie kręci się nikt z rodziny i kiedy nie ma (a) puszczania bąków, (b) wrzasków, (c) analizowania „tandetnej metafizyki” modlitwy, (d) głośnych śpiewów, (e) śmiechów.

Tyle o Carlene Kipps. Powiedz mamie, że piecze ciasta. Powiedz jej to po prostu i zachichocz...

A teraz posłuchaj uważnie: rano CAŁA RODZINA KIPPSÓW je razem śniadanie, rozmawia, a potem wsiada RAZEM do samochodu (czy zanotowałeś?) – wiem, wiem – trudno to pojąć. Nigdy nie widziałem rodziny, która by chciała spędzać ze sobą tyle czasu.

Piszę to wszystko z nadzieją, że zrozumiesz, iż ta cała wasza wojna klanów, czy cokolwiek to jest, to kompletna strata czasu. Tak to zresztą wygląda tylko z Twojej strony – Monty nie prowadzi żadnej wojny. Nigdy się tak naprawdę nie poznaliście – było tylko mnóstwo publicznych debat i głupich listów. To takie beznadziejne marnowanie energii. Większość okrucieństwa na świecie bierze się z takiej niewłaściwie ukierunkowanej energii. No, ale muszę już iść – obowiązki wzywają!

Serdeczności dla mamy i Leviego, chłodniejsze dla Zory.

I pamiętaj: kocham Cię, Tato (i modlę się za Ciebie).

Ha, to najdłuższy mail, jaki w życiu napisałem!

Jerome XXOXXXX

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Data: 14 listopada

Temat: Cześć, to znowu ja

Tato,

Dziękuję za przesłane szczegóły na temat dysertacji – czy mógłbyś zadzwonić do Brown College i dowiedzieć się o numer wewnętrzny wydziału? Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Zora studiuje w Wellington... Znacznie łatwiej zawalać wszelkie terminy, kiedy tato jest wykładowcą ☺ Przeczytałem Twoje dowcipne pytanie, a potem jak głupi szukałem jakiegoś załącznika (na przykład listu???), ale domyślam się, że jesteś zbyt zajęty/wściekły/itd., żeby napisać. Ale ja nie jestem. Jak idzie praca nad książką? Mama mówi, że masz z nią problemy. Czy znalazłeś jakiś sposób, żeby dowieść, że Rembrandt jednak jest nie najlepszy? ☺

Kippsowie nie przestają mnie fascynować. We wtorek wybraliśmy się całą gromadą do teatru (klan jest teraz w komplecie), żeby obejrzeć południowoafrykański zespół baletowy, a potem w metrze zaczęliśmy nucić jedną z melodii z widowiska, co przerodziło się w chóralny śpiew pełną piersią, z Carlene jako główną wokalistką (ma fantastyczny głos) i nawet Monty się przyłączył, bo wcale nie jest „psychotycznym, nienawidzącym samego siebie typem”, za jakiego go uważasz. To było naprawdę urocze: te śpiewy i pociąg pędzący nad ziemią, a potem marsz wśród chlapy do pięknego domu i domowe jedzenie, curry z kurczaka. Ale już widzę Twoją minę, więc lepiej na tym zakończę.

Inne wieści: Monty uderzył precyzyjnie w jedną z głównych słabości Belseyów: brak logiki w rozumowaniu. Próbował mnie uczyć grać w szachy i dziś po raz pierwszy od tygodnia nie udało mu się mnie pokonać w sześciu ruchach, choć oczywiście i tak przegrałem. Wszyscy Kippsowie uważają, że mam mętlik w głowie i poetyckie usposobienie – nie wiem, co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że wśród Belseyów uchodzę za istnego Wittgensteina. Choć myślę, że bawię ich i Carlene lubi, kiedy dotrzymuję jej towarzystwa w kuchni, gdzie moje zamiłowanie do czystości postrzegane jest raczej jako coś pozytywnego, a nie objaw sztywniactwa i pedanterii... Muszę jednak przyznać, że czuję dreszczyk, kiedy budzę się rankami w ciszy (na dole w holu SZEPCZĄ, żeby nie budzić innych), mój grzbiet tęskni za skręconym mokrym ręcznikiem Leviego, a ucho nie wie, co z sobą zrobić, nie słysząc wrzasków Zory. Mama zawiadomiła mnie mailem, że Levi powiększył liczbę nakryć głowy do czterech sztuk (mycka, bejsbolówka, kaptur od bluzy, kaptur od kurtki), dodając do tego słuchawki – tak że teraz widać tylko skrawek twarzy wokół oczu. Ucałuj go ode mnie. Ucałuj też mamę i pamiętaj, że za tydzień od jutra są jej urodziny. Ucałuj Zorę i poproś ją, żeby przeczytała rozdział 24 z Mateusza. Wiem, jak uwielbia codzienną porcyjkę Pisma Świętego.

Mnóstwo serdeczności, pokój z Wami.

Jerome xxxxx

PS Odpowiedź na Twoje „uprzejme pytanie” brzmi tak... pomimo Twojej wyczuwalnej ironii informuję, że jest mi z tym całkiem dobrze, dzięki... dwadzieścia lat to naprawdę nie jest dzisiaj dla młodych ludzi „zaawansowany” wiek, zwłaszcza jeśli postanowili oddać się w służbę Jezusowi. To niesamowite, że pytasz o to właśnie Ty, bo wczoraj, idąc przez Hyde Park, myślałem o tym, jak to straciłeś głowę dla kogoś, kogo wcześniej nie spotkałeś i nie miałeś nadziei spotkać w przyszłości. Nie, bynajmniej mnie nie korci, żeby powtórzyć coś podobnego...

Do: [email protected]

Od: [email protected]

Data: 19 listopada

Temat:

Szanowny Doktorze Belsey!

Nie mam pojęcia, jak Pan przyjmie tę wiadomość! Jesteśmy zakochani! Córka Kippsów i ja! Zamierzam ją poprosić o rękę, Tato! I myślę, że powie „tak”!!! Kumasz, co znaczą te wykrzykniki? Ma na imię Victoria, ale wszyscy nazywają ją Vee. Jest zdumiewająca, fantastyczna, olśniewająca. „Oficjalnie” oświadczę się jej dziś wieczorem, ale chciałem, żebyś wiedział pierwszy. Spadło to na nas jak Pieśń Salomona i nie da się wytłumaczyć inaczej, jak tylko jako coś w rodzaju wzajemnego objawienia. Przyjechała tu zaledwie tydzień temu – wygląda to na jakieś wariactwo, ale jest faktem!!! Mówiąc poważnie: jestem szczęśliwy. Weź, proszę, podwójne valium i poproś mamę, żeby do mnie napisała najszybciej jak się da. Nie mam już impulsów na karcie, a nie chcę korzystać z ich aparatu.

Jxx2

– Co to jest, Howard? Co to ma być?

Howard Belsey pokazał swojej amerykańskiej żonie, Kiki Simmonds, odpowiedni fragment wydrukowanego maila. Oparła się łokciami na stole po obu stronach kartki i opuściła głowę, tak jak to robiła zawsze, kiedy koncentrowała wzrok na drobnym druku. Howard odszedł na drugi koniec kuchni, żeby wyłączyć gwiżdżący czajnik. Rozbrzmiewała tylko ta jedna, wysoka nuta – reszta była milczeniem. Jedyna córka Belseyów, Zora, siedziała na stołku, tyłem do pokoju, ze słuchawkami na uszach, wpatrując się z namaszczeniem w ekran telewizora. Levi, najmłodsze z ich dzieci, stał obok ojca przed kuchennymi szafkami. W pewnej chwili zaczęli jeść śniadanie bez słowa, z choreograficzną precyzją, podając sobie pudło z płatkami, wymieniając dodatki, napełniając miseczki i nalewając mleko z różowego porcelanowego dzbanka ze słonecznożółtym brzegiem. Okna kuchni wychodziły na południe. Światło padające przez podwójne przeszklone drzwi do ogrodu i przez łuk dzielący kuchnię na dwie części lądowało łagodnie na martwej naturze, jaką przedstawiała sobą Kiki siedząca przy kuchennym stole, znieruchomiała, zaczytana. Przed nią stała portugalska misa z ciemnoczerwonej gliny, w której piętrzył się stos jabłek. O tej porze światło słoneczne sięgało dalej, za stół kuchenny, docierając do holu i do mniejszego z dwóch salonów. Tutaj półka zapełniona starymi książkami w miękkich okładkach dotrzymywała towarzystwa zamszowemu siedzisku i otomanie, na której Murdoch, jamnik Belseyów, wylegiwał się wyciągnięty w promieniach słońca.

– To jakiś żart? – zapytała Kiki, ale nie uzyskała odpowiedzi.

Levi kroił truskawki, płukał je i wrzucał do miseczek. Zadaniem Howarda było wychwytywanie ogonków i wrzucanie do śmieci. W chwili, gdy kończyli to zajęcie, Kiki odjęła ręce od skroni, odwróciła kartkę i zaśmiała się cicho.

– Śmieszy cię to? – zapytał Howard, podchodząc do śniadaniowego baru i opierając się o blat. W odpowiedzi twarz Kiki zamieniła się w kamienną czarną maskę. Był to ów wyraz twarzy sfinksa, który skłaniał czasami jej amerykańskich przyjaciół do przypisywania jej bardziej egzotycznego pochodzenia niż rzeczywiste. Bo w rzeczywistości Kiki pochodziła z prostej rodziny z prowincjonalnych regionów Florydy.

– Może by tak odrobina powagi, kochanie – zaproponowała. Sięgnęła po jabłko i pokroiła je nożykiem z przezroczystym trzonkiem, dzieląc na nieregularne ćwiartki. Potem zaczęła je powoli zjadać, jedną po drugiej.

Howard odgarnął oburącz włosy z czoła.

– Przepraszam... ja tylko... zaśmiałaś się, więc pomyślałem, że jest w tym może coś zabawnego.

– A jak miałam zareagować?– zapytała zniecierpliwiona Kiki. Odłożyła nożyk i wyciągnęła rękę do Leviego, który przechodził akurat obok niej z miseczką. Chwyciwszy swego piętnastoletniego syna za pasek dżinsów, bez trudu przyciągnęła go do siebie, zmuszając go, aby przysiadł i by mogła wetknąć metkę jego koszykarskiej bluzy za kołnierz. Potem zahaczyła kciukami o bokserki, aby i tam coś poprawić, ale chłopak wyrwał się jej.

– O rany, mamo!

– Levi, kochanie, podciągnij je trochę... tak je nisko opuściłeś... cały tyłek masz odkryty.

– A więc to nie jest zabawne – rzekł Howard. Takie drążenie sprawy bynajmniej go nie bawiło, ale mimo to zamierzał być konsekwentny, nawet jeśli pierwotnie chciał przyjąć inną taktykę, zdając sobie sprawę z tego, że ich rozmowa to droga donikąd.

– O Boże, Howard – westchnęła Kiki. Odwróciła się w jego stronę. – Możemy to chyba załatwić za piętnaście minut, prawda? Kiedy dzieci będą... – Uniosła się lekko w krześle, słysząc zgrzyt zamka we frontowych drzwiach, a po chwili jeszcze jeden. – Zoor, kochanie, idź otwórz drzwi, proszę, bolą mnie dziś kolana. Ona nie może wejść, musisz jej pomóc...

Zora, pogryzając grzankę w kształcie kieszonki wypełnionej serem, wskazała na telewizor.

– Zora, idź tam natychmiast, bardzo cię proszę, to ta nasza nowa pomoc, Monique – jej klucz nie wiadomo czemu nie pasuje – zdaje się, że prosiłam cię, żebyś dorobiła jej zapasowy – nie mogę tu sterczeć cały dzień i czekać na nią w domu. Zoor, ruszże wreszcie tyłek...

– To już drugi tyłek dzisiejszego poranka – zauważył Howard. – Jakie to miłe. Jakie cywilizowane.

Zora zsunęła się ze stołka i ruszyła przez hol w stronę frontowych drzwi. Kiki znów obrzuciła męża badawczym, pytającym spojrzeniem, na co zareagował najbardziej niewinną miną, na jaką mógł się zdobyć. Podniosła list nieobecnego syna, sięgnęła po zawieszone na łańcuszku okulary spoczywające na imponującym biuście i ulokowała je na czubku nosa.

– Musisz to przyznać – mruknęła, czytając powtórnie list. – Ten chłopak nie jest głupi... kiedy chce zwrócić na siebie twoją uwagę, wie, jak tego dopiąć – powiedziała, rzucając Howardowi spojrzenie i oddzielając sylaby jak kasjer w banku odliczający banknoty. – Córka Monty’ego Kippsa. No i proszę. Nagle się zainteresowałeś.

Howard zmarszczył brwi.

– A więc tylko tyle masz do powiedzenia.

– Howard, na kuchence gotuje się jajko, nie wiem, kto je nastawił, ale woda już całkiem wyparowała i paskudnie śmierdzi. Wyłącz gaz, proszę cię.

– Tylko tyle masz do powiedzenia?

Howard przyglądał się, jak jego żona nalewa sobie spokojnie trzecią szklankę soku pomidorowego. Podniosła ją do ust, ale nagle znieruchomiała.

– Doprawdy, Howie – rzekła. – On ma dwadzieścia lat. Potrzebuje zainteresowania taty i zdobywa je. Weźmy choćby tę praktykę u Kippsa – istnieje przecież milion innych praktyk, które mógłby odbyć. A teraz ślub z najmłodszą Kippsów? Tu nie trzeba freudowskiej psychoanalizy. Uważam, że najgorsze, co możemy zrobić, to traktować to poważnie.

– Kippsów? – zapytała głośno Zora, wracając z holu. – Co się stało? Jerome się do nich wprowadził? To jest chore... ten zestaw: Jerome–Monty Kipps. – Nakreśliła sylwetki dwóch wyimaginowanych mężczyzn po lewej i po prawej stronie i powtórzyła, wzdrygając się komicznie: – Jerome–Monty Kipps. Pod jednym dachem.

Kiki wypiła sok duszkiem i z impetem odstawiła pustą szklankę.

– Dość o Montym Kippsie, mówię poważnie. Nie chcę więcej słyszeć tego nazwiska, jak Boga kocham. – Spojrzała na zegarek. – O której masz zajęcia? Dlaczego w ogóle jeszcze jesteś tutaj, Zoor? Dlaczego – tu – jeszcze – jesteś? Ach, dzień dobry, Monique. – Ostatnie zdanie wypowiedziała zmienionym, oficjalnym tonem pozbawionym charakterystycznej dla przybyszów z Florydy śpiewności. Monique zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej.

Kiki posłała jej zmęczony uśmiech.

– Tu dziś prawdziwy obłęd. Wszyscy już są spóźnieni. Co słychać, Monique? Wszystko w porządku?

Monique, nowa sprzątaczka, była przysadzistą Haitanką w wieku Kiki, o jeszcze ciemniejszej karnacji. Dziś przyszła dopiero drugi raz. Miała na sobie amerykańską kurtkę wojskową z przenicowanym futrzanym kołnierzem i taki wyraz twarzy, jakby z góry przepraszała za jakieś przewinienie, którego jeszcze nie popełniła. Całość była dla Kiki jeszcze bardziej poruszająca i trudna do zniesienia z powodu treski Monique: taniej przypinki z pomarańczowych sztucznych włosów, która wymagała odświeżenia, a dziś, przyczepiona cienkimi niteczkami do rzadkich włosów naturalnych, zjechała jeszcze dalej na tył głowy niż zwykle.

– Mam zacząć tutaj? – zapytała nieśmiało Monique. Jej ręka gmerała koło suwaka kurtki, ale wciąż go nie rozpinała.

– Właściwie mogłabyś zacząć od gabinetu – mojego gabinetu – powiedziała pośpiesznie Kiki, żeby ubiec Howarda, który właśnie otwierał usta. – Dobrze? Tylko proszę, nie ruszaj papierów – po prostu złóż je na jeden stos.

Monique stała bez ruchu, wciąż majstrując przy suwaku. Kiki znów znalazła się w tej niezręcznej sytuacji, która zmuszała ją do nerwowych rozważań, co też myśli ta czarna kobieta o innej czarnej kobiecie, która płaci jej za sprzątanie.

– Zora cię zaprowadzi – Zora, pokaż, proszę, Monique, gdzie jest gabinet.

Zora zaczęła wchodzić na górę po trzy stopnie naraz, Monique ruszyła ociężale za nią. Howard wynurzył się z tła na proscenium.

– Jeśli to się stanie – powiedział ze stoickim spokojem między dwoma łykami kawy – Monty Kipps będzie spowinowacony. Z nami. Nie z kim innym. Będzie naszym powinowatym.

– Howard – odparła Kiki równie opanowanym głosem. – Tylko proszę bez tych twoich stałych zagrań. Nie jesteśmy na scenie. Powiedziałam już, że nie chcę o tym teraz rozmawiać. I wiem, że mnie słyszałeś.

Howard skłonił się lekko.

– Levi potrzebuje pieniędzy na taksówkę. Jeśli już musisz się o coś martwić, to martw się raczej o to. Nie martw się o Kippsów.

– Kippsów? – zawołał niewidoczny Levi. – Jakich Kippsów? Co to za jedni?

Podrabiany brookliński akcent nie pochodził ani od Howarda, ani od Kiki i pojawił się u Leviego przed trzema laty, kiedy chłopiec skończył dwanaście lat. Jerome i Zora urodzili się w Londynie, Levi w Ameryce. Ale wszystkie ich amerykańskie akcenty wydawały się Howardowi jakieś sztuczne – na pewno nie wynieśli ich z domu ani nie nabyli ich od jego żony. Żaden jednak nie był tak niewytłumaczalny, jak akcent Leviego. Brooklyn? Belseyowie mieszkali dwieście mil na północ od Brooklynu. Choć żona ostrzegała Howarda, żeby się powstrzymał, korciło go, by akurat tego ranka skomentować ten fakt, ale Levi, który wynurzył się z holu rozbroił ojca swoim szerokim uśmiechem, po czym odgryzł kawałek trzymanej w dłoni mufinki.

– Levi, kochanie – bardzo bym chciała wiedzieć, czy ty sobie zdajesz sprawę, kim ja jestem? Czy zwracasz w ogóle uwagę na to, co się tutaj dzieje? Pamiętasz Jerome’a? Twojego brata? Nieobecnego Jerome’a? Jerome’a, który przepłynął wielki ocean i jest teraz w miejscu zwanym Anglią?

Levi trzymał w ręce buty. W odpowiedzi na sarkastyczny ton matki potrząsnął nimi, usiadł nachmurzony i zaczął je wkładać.

– No to co? Co z tego? Czy muszę znać jakichś Kippsów? Nic nie wiem o żadnych Kippsach.

– Jerome – jazda do szkoły!

– To teraz jestem też Jerome?

– Levi, jazda do szkoły.

– Ludzie, dlaczego wy wszyscy musicie być tacy... Ja tylko pytam, a wy wszyscy od razu... – Tu Levi zrobił nieokreśloną minę, która bynajmniej nie wyjaśniała, jak zamierzał skończyć zdanie.

– Mówię o Montym Kippsie. Człowieku, u którego pracuje twój brat w Anglii – powiedziała z rezygnacją Kiki. Howard przyglądał się z zainteresowaniem, jak Levi wykorzystuje swą przewagę, kontrując żrącą ironię matki czymś dokładnie przeciwnym.

– No widzicie? – rzekł chłopak takim tonem, jakby tylko dzięki jego wysiłkom mogły zapanować w domu atmosfera przyzwoitości i poczucie sensu. – I czy to takie trudne?

– A więc to list od Kippsa? – zapytała Zora, schodząc z góry i stając za plecami matki. W tej pozie, kiedy córka pochylała się nad matką, przypominały Howardowi dwie pulchne nosicielki wody z obrazu Picassa. – Bardzo cię proszę, tato, tym razem muszę pomóc ci odpowiedzieć – zniszczymy go wspólnymi siłami. Gdzie to się ma ukazać? W „Republice”?

– Nie. Nie, to nie ma z tamtą sprawą nic wspólnego, list jest właściwie od Jerome’a. Żeni się – powiedział Howard. Odwrócił się zamaszyście, aż rozchyliły się poły szlafroka, i podszedł do przeszklonych drzwi do ogrodu. – Z córką Kippsa. Najwidoczniej to bardzo zabawne. Twoja mama tak uważa.

– Nie, skarbie – powiedziała Kiki. – Ustaliliśmy chyba przed chwilą, że n i e uważam tego za zabawne. Nie sądzę, abyśmy wiedzieli, co się dzieje, to mail złożony z siedmiu linijek. Nie wiemy nawet, co to znaczy, a ja bynajmniej nie zamierzam dociekać...

– On to pisze poważnie? – przerwała jej Zora. Wyszarpnęła kartkę z rąk matki i zbliżyła ją do swych oczu krótkowidza. – To chyba jakiś pieprzony żart?

Howard oparł czoło o grubą szybę, poczuł, jak skroplona para nawilża mu brwi. Na zewnątrz wciąż padał demokratyczny śnieg Wschodniego Wybrzeża, zrównując ogrodowe krzesła z ogrodowymi stołami, roślinami, skrzynkami pocztowymi i słupkami ogrodzenia. Howard wypuścił obłoczek pary w kształcie grzyba i przetarł szybę rękawem.

– Zora, masz chyba zaraz zajęcia? I naprawdę nie musisz używać tego języka w moim domu. „Hup! Hap! Nap! Nie!” – powiedziała Kiki, zakrzykując córkę, która usiłowała coś tłumaczyć. – Okej? Zaprowadź Leviego na postój, ja nie mogę go dziś odwieźć do szkoły. Zapytaj ewentualnie Howarda, czyby go nie podrzucił, ale raczej na to nie wygląda. A ja zatelefonuję do Jerome’a.

– Nie musicie mnie podrzucać – powiedział Levi. Howard dopiero teraz zobaczył syna i nowy szczegół w jego stroju: cienką, czarną damską pończochę naciągniętą na głowę i związaną z tyłu niedbale w węzeł z małym, przypominającym sutek cyckiem na samym czubku.

– Nie zatelefonujesz do niego – powiedział Howard spokojnie. Przezornie usunął się rodzinie z oczu i stanął po lewej stronie imponującej lodówki. – Karta mu się skończyła.

– Co powiedziałeś? – zapytała Kiki. – Powtórz, bo nie słyszę.

Nagle znalazła się tuż za nim.

– Gdzie jest numer telefonu Kippsów? – zapytała, choć oboje znali odpowiedź.

Howard milczał.

– Och, racja – przypomniała sobie Kiki. – Jest w notesie, który został w Michigan, podczas tej sławetnej konferencji, kiedy to miałeś na głowie ważniejsze sprawy niż żona i rodzina.

– Czy możemy teraz do tego nie wracać? – zapytał Howard. Kiedy człowiek jest winny, pozostaje mu tylko prosić o odroczenie kary.

– Nieważne, Howard. Tak czy inaczej, to ja będę musiała jak zwykle ponosić konsekwencje twoich posunięć, więc...

Howard walnął pięścią w lodówkę.

– Bardzo cię proszę, Howard, nie rób tego. Drzwi się otworzyły i... wszystko się rozmrozi, dopchnij je porządnie, porządnie, bo... Okej. To prawdziwe nieszczęście. To znaczy, jeśli to wszystko jest prawdą, czego nie wiemy. Musimy to teraz prześledzić krok po kroku, żeby się dowiedzieć, co się tam, do diabła, naprawdę dzieje. A więc zakończmy na tym i, sama już nie wiem, porozmawiamy może wtedy, kiedy będziemy... no, przede wszystkim, kiedy Jerome będzie tutaj i rzeczywiście będzie o czym rozmawiać, zgoda? Zgoda?

– Przestańcie się kłócić – jęknął Levi z drugiego końca kuchni, a potem powtórzył to jeszcze raz, głośniej.

– My się nie kłócimy, skarbie – powiedziała Kiki, wyginając się w biodrach. Wysunęła głowę do przodu i uwolniła z płomienistoczerwonego zawoju swe włosy splecione w dwa grube, sięgające pośladków warkocze, które wyglądały jak wyprostowane baranie rogi. Nie podnosząc wzroku, wyrównała materiał po obu stronach, ponownie odrzuciła głowę do tyłu, okręciła ją dwukrotnie i zawiązała zawój dokładnie w ten sam sposób, tyle że ciaśniej. Wszystko podniosło się o cal, a Kiki, oparłszy się o stół, zwróciła swe nowe, władcze oblicze ku dzieciom.

– No dobrze, koniec przedstawienia. Zoor, w doniczce obok kaktusa jest chyba parę dolarów. Daj je Leviemu. Jeśli ich nie ma, pożycz mu ze swoich, oddam ci później. Jestem trochę do tyłu w tym miesiącu. No już. Idźcie pobierać nauki. Róbcie coś. Cokolwiek.

Kilka minut później, kiedy drzwi zamknęły się za dziećmi, Kiki zwróciła się do męża z wypisaną na twarzy tezą, której każde słowo z osobna i każde odniesienie znał tylko Howard. Uśmiechnął się do niej filuternie, ale uśmiech nie spotkał się z żadną reakcją, więc natychmiast spoważniał. Gdyby miało dojść między nimi do starcia, tylko głupiec postawiłby na niego. Kiki, którą kiedyś, przed dwudziestoma ośmioma laty, gdy po raz pierwszy przestąpili próg swego nowego domu, przerzucił sobie przez ramię jak zwinięty dywan, żeby ją położyć, a potem położyć się na niej, teraz ważyła dobre dwieście pięćdziesiąt funtów i wyglądała na młodszą od niego o dwadzieścia lat. Jej skóra miała tę słynną etniczną zaletę, że nie szpeciły jej zmarszczki, ale w przypadku Kiki tusza wygładzała ją jeszcze bardziej efektownie. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat jej twarz pozostawała twarzą młodej dziewczyny. Piękną twarzą pewnej siebie dziewczyny.

Kiki przecisnęła się obok niego tak energicznie, że wbił się w bujany fotel. Wróciwszy do stołu, zaczęła energicznie pakować do torby rzeczy, których nie potrzebowała w pracy i nie patrząc na niego, monologowała.

– Wiesz, co jest dziwne? Że można być doktorem w jednej dziedzinie, a jednocześnie takim niesamowitym durniem w innych sprawach. Przestudiuj _ABC rodzicielstwa_, Howie. Dowiesz się, że jeśli będziesz postępował w ten sposób, to zdarzy się coś dokładnie, ale to dokładnie odwrotnego do tego, czego byś sobie życzył. Dokładnie odwrotnego.

– Ależ zawsze przydarza mi się, psiakrew, coś dokładnie odwrotnego do tego, czego chcę – powiedział ponuro Howard, kołysząc się w fotelu.

Kiki przerwała pakowanie.

– Jasne. Nigdy nie osiągasz tego, co chcesz. Twoje życie jest jedną wielką orgią klęsk.

Ostatnia uwaga była aluzją do jego najnowszego przewinienia. Zachętą, by otworzyć kopniakiem drzwi rezydencji ich małżeństwa i wejść do przedsionka katastrofy. Propozycja została odrzucona. Zamiast tego Kiki podjęła tak dobrze znajomą, przypominającą układanie puzzli czynność lokowania plecaczka na środku swoich szerokich pleców.

Howard wstał i ciaśniej owinął się płaszczem kąpielowym.

– Czy mamy przynajmniej ich adres? – zapytał. – Domowy?

Kiki przycisnęła palce do skroni jak czytający w myślach karnawałowy jasnowidz. Potem zaczęła mówić wolno, a choć w jej tonie wyczuwało się sarkazm, miała wilgotne oczy.

– Chciałabym zrozumieć, co ci twoim zdaniem zrobiliśmy. My, twoja rodzina. Co takiego zrobiliśmy? Czy odarliśmy cię z czegoś?

Howard westchnął i odwrócił wzrok.

– Mam we wtorek odczyt w Cambridge. Mógłbym polecieć dzień wcześniej do Londynu, żeby przynajmniej...

Kiki plasnęła dłonią w blat stołu.

– Boże, to nie jest 1910 rok – Jerome może, do diabła, żenić się z kim chce – czy też mamy zacząć wymieniać wizytówki i prosić go, żeby spotykał się tylko z córkami profesorów, których ty akurat przypadkiem...

– Czy ten adres może być w zielonym notesie?

Kiki zamrugała gwałtownie, żeby się nie rozpłakać.

– Nie wiem, gdzie może być ten adres – powiedziała, imitując jego akcent. – Znajdź go sam. Może jest gdzieś zagrzebany w papierzyskach w tej twojej norze...

– Dzięki – powiedział Howard i ruszył po schodach w podróż powrotną do swojego gabinetu.4

W sprawach pogody mieszkańcy Nowej Anglii są kompletnie zagubieni. W ciągu dziesięciu lat pobytu na Wschodnim Wybrzeżu Howard zdążył stracić rachubę, ile razy różni durnie z Massachusetts, słysząc jego akcent, patrzyli nań ze współczuciem i rzucali uwagi w rodzaju: „Zimno tam u was, co?”. Howard miał wtedy ochotę powiedzieć: „No więc wyjaśnijmy sobie parę spraw. W Anglii nie jest cieplej niż w Nowej Anglii w lipcu czy w sierpniu, to prawda. Może nawet i w czerwcu. Ale jest zdecydowanie cieplej w październiku, listopadzie, grudniu, styczniu, lutym, marcu, kwietniu i w maju – to znaczy we wszystkie te miesiące, kiedy ciepło ma znaczenie. W Anglii skrzynki pocztowe nie zapychają się śniegiem. Rzadko widuje się dygoczącą z zimna wiewiórkę. Nie trzeba chwytać za łopatę, żeby odkopać pojemniki na śmieci. A to dlatego, że w Anglii nigdy tak naprawdę nie jest bardzo zimno. Bywa słotno, wieją wiatry, zdarza się grad, ale choć w styczniu bywają dni, kiedy czas się wlecze, robi się mroczno, w powietrzu jest wilgoć i nikt nikogo nie kocha, to jednak porządny sweter i impregnowana kurtka z wełnianą podpinką wystarczają na każdą pogodę, jaką Anglia ma do zaoferowania”. Howard wiedział o tym, był więc ubrany stosownie do listopadowej angielskiej aury – miał na sobie jedyny „porządny” garnitur i narzucony na to lekki trencz. Jadąc metrem z Heathrow do centrum, z satysfakcją spoglądał na jakąś gotującą się w swym gumowanym płaszczu damę z Bostonu, której wyciekały spod włosów perełki potu i toczyły się po policzkach.

Kiedy drzwi otworzyły się na stacji Paddington, Howard zanurzył się w ciepłym smogu. Zwinął szal w kulę i wepchnął go do kieszeni. Nie był turystą i nie rozglądał się dokoła, nie podziwiał majestatu przestronnej hali ani zawiłego deseniu na cieplarnianym suficie z wzorzystego szkła i stali. Wyszedł prosto na otwartą przestrzeń, gdzie mógł sobie skręcić papierosa i zapalić. Brak śniegu był prawdziwą sensacją! Móc trzymać papierosa gołą ręką, bez rękawiczki, wystawiać na powietrze całą twarz! Howarda rzadko poruszał angielski pejzaż, ale dziś sam widok wielkiego dębu i biurowca obramowanych błękitem bez śladu bieli wydał mu się obrazem wspaniałym i wyrafinowanym. Relaksując się w wąskim korytarzu słonecznego światła, Howard oparł się o filar. Przed dworcem ciągnął się sznur czarnych taksówek. Ludzie podawali adresy docelowe, a kierowcy uprzejmie pomagali im lokować bagaże na tylnych siedzeniach. Howarda zaskoczyło to, że dwukrotnie w ciągu pięciu minut usłyszał nazwę „Dalston”. Kiedy on, Howard, przyszedł tam na świat, była to dzielnica brudnych slumsów na East Endzie, zamieszkana przez brudnych ludzi, którzy próbowali go zniszczyć – w tym przez jego własną rodzinę. Teraz najwyraźniej było to miejsce, w którym mieszkali ludzie najzupełniej normalni. Blondynka w długim, niebieskawym płaszczu, z laptopem w jednej i z kwiatem doniczkowym w drugiej ręce, młody Azjata w tandetnym, błyszczącym garniturze, który odbijał światło jak kuta blacha – trudno sobie było wyobrazić tych ludzi zamieszkujących wschodni Londyn z najwcześniejszych wspomnień Howarda. Rzucił niedopałek na ziemię i wepchnął go czubkiem buta do kratki ściekowej. Potem odwrócił się i przeszedł przez stację, dostosowując tempo do tempa strumienia pasażerów i pozwalając mu znieść się po schodach na peron metra. W pozbawionym siedzeń wagonie, przyciśnięty do jakiegoś zdeterminowanego czytelnika, rozmyślał o swojej najnowszej misji, usiłując trzymać podbródek z dala od twardej okładki. Nie doszedł do żadnych konkluzji w sprawach zasadniczych: co powinien powiedzieć, jak to powie i komu. Rzecz była jak dla niego zbyt niejasna i dodatkowo zdeformowana przez uporczywe wspomnienie dwóch następujących zdań:

Nawet mimo wyjątkowej słabości wysuniętych argumentów całość byłaby oczywiście znacznie bardziej przekonująca, gdyby Belsey wiedział, o którym obrazie była mowa. Przedmiotem jego ataku jest _Autoportret_ z 1629 roku, który znajduje się w Monachium. Na nieszczęście dla niego ja w swoim artykule napisałem jasno, że omawiany obraz to Autoportret z koronkowym kołnierzem z tego samego roku, obraz, który należy do zbiorów muzeum w Hadze.

Były to zdania autorstwa Monty’ego Kippsa. Od trzech miesięcy brzęczały mu w uszach i piekły boleśnie, a czasami zdawały się wręcz mieć konkretny ciężar – myśl o nich sprawiała, że Howard kulił się i pochylał, zupełnie jakby ktoś zaszedł go znienacka od tyłu i zarzucił mu na grzbiet plecak pełen kamieni. Howard wysiadł przy Baker Street i przeszedł na peron linii Jubilee, gdzie jakby na pociechę powitał go czekający już pociąg. Oczywiście rzecz polegała na tym, że na obu cholernych autoportretach Rembrandt miał na sobie biały kołnierz, na obu jego twarz wynurzała się z głębokiego paranoicznego cienia i miała ten sam nieśmiały, młodzieńczy wyraz – zresztą mniejsza z tym. Howard przeoczył to, że w artykule Monty’ego opisana była inna pozycja głowy. Przeżywał wtedy poważny kryzys osobisty i to wpłynęło na osłabienie czujności. Monty dostrzegł szansę i wykorzystał ją. Howard zrobiłby na jego miejscu to samo. Obnażyć rywala jednym nagłym szarpnięciem (jak chłopiec, który ściąga koledze spodenki na oczach drużyny przeciwnika) i wprawić go w kosmiczne zakłopotanie to jedna z największych przyjemności akademików. Człowiek wcale nie musi na to zasługiwać – wystarczy się na coś takiego wystawić. Jakież to pole do popisu! Przez piętnaście lat obydwaj obracali się w tych samych kręgach, pracowali na tych samych uczelniach, pisali do tych samych periodyków, czasem nawet występowali razem publicznie – choć zawsze zajmując odmienne stanowiska – podczas dyskusji panelowych. Howard nigdy nie lubił Monty’ego, tak jak żaden rozsądny liberał nie lubiłby człowieka, który poświęcił swoje życie perwersyjnej polityce prawicowego obrazoburstwa, ale nigdy nie czuł do niego prawdziwej nienawiści, aż do chwili, kiedy trzy lata temu dowiedział się, że Kipps również pisze książkę o Rembrandcie. Książkę, która, jak przeczuwał Howard, jeszcze zanim się ukaże, stanie się niezwykle popularną (i populistyczną) cegłą, skazaną na to, by przez pół roku królować na liście bestsellerów „New York Timesa”, miażdżąc wszystko, co pod nią. To właśnie myśl o tej książce i jej hipotetycznym losie (w zestawieniu z niedokończonym dziełem Howarda, które w najlepszym wypadku wyląduje na półkach z książkami jakiegoś tysiąca studentów historii sztuki) skłoniła go do napisania tego okropnego listu. Na oczach całej akademickiej społeczności Howard wziął sznur i sam się powiesił.

Przed stacją Kilburn znalazł budkę telefoniczną i zadzwonił do informacji. Podał pełny adres Kippsów i uzyskał ich numer telefonu. Przez kilka chwil zwlekał, studiując ulotki prostytutek. Wydało mu się dziwne, że jest aż tyle tych „królowych popołudnia” poupychanych w wykuszowych wiktoriańskich oknach lub półleżących na sofach we wnętrzach zbudowanych po wojnie bliźniaków. Zauważył, że wiele z nich – z pewnością znacznie więcej niż w budkach telefonicznych w Soho – było czarnych i że wiele, jeśli wierzyć zdjęciom (ale czy należało im wierzyć?), odznaczało się wyjątkową urodą. Znów podniósł słuchawkę. Zawahał się przez chwilę. W ciągu ostatniego roku jego onieśmielenie w kontaktach z Jerome’em wyraźnie się nasiliło. Bał się tej nowej, młodzieńczej religijności syna, jego moralnej powagi i chwil milczenia, w których zawsze wyczuwało się krytycyzm. W końcu zebrał się na odwagę i wybrał numer.

– Halo?

– Tak, słucham.

Głos – młody i bardzo „londyński” – na chwilę zbił Howarda z tropu.

– Dzień dobry.

– Przepraszam, kto mówi?

– Jestem... a z kim rozmawiam?

– Tu mieszkanie państwa Kippsów. Kto mówi?

– Ach – syn, racja.

– Pardon? Kto mówi?

– Eee... Chciałbym... trochę mi głupio... jestem ojcem Jerome’a i...

– Ach tak, już go wołam...

– Nie, nie, nie, proszę poczekać... chwileczkę...

– To żaden kłopot... je właśnie obiad, ale mogę go zawołać...

– Nie, nie chciałbym... nie chciałbym... Rzecz w tym, że właśnie przyleciałem z Bostonu... Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, no wie pan...

– Okej – powiedział głos w słuchawce badawczym tonem, którego Howard nie potrafił rozgryźć.

– Ale – powiedział, przełykając z trudem ślinę – chciałbym bardzo poznać opinię kogoś z rodziny... zanim rozmówię się z Jerome’em... on nie powiedział mi zbyt wiele... i oczywiście... jestem pewien, że pański ojciec...

– Mój ojciec też je obiad. Jeśli pan chce...

– Nie... nie, nie, nie, nie, nie, to znaczy on pewnie nie zechce... nie... nie, nie – ja tylko... to wszystko jest cholernie zagmatwane, chodzi tylko... – zaczął Howard, ale nie potrafił powiedzieć, o co właściwie chodzi.

W słuchawce rozległ się kaszel.

– Nie bardzo rozumiem... Mam zawołać Jerome’a czy nie?

– Jestem właściwie blisko – wyrzucił z siebie Howard.

– Słucham?

– No tak... Dzwonię z budki telefonicznej... nie bardzo się orientuję w tej części miasta i... nie mam planu, no wie pan. Czy nie mógłby pan, powiedzmy, po mnie wyjść? Bo ja... gdybym próbował sam trafić, mógłbym po prostu zabłądzić – nie mam w ogóle wyczucia kierunku... jestem tuż obok stacji.

– No dobrze. To naprawdę proste. Powiem panu, jak trafić.

– Gdyby pan mógł tu jednak podejść, byłoby świetnie, trochę się już ściemnia, a ja jestem pewien, że skręcę nie tam, gdzie trzeba, i...

Howard aż się skurczył i zamilkł na chwilę.

– Rozumie pan, chciałbym pana zapytać o parę rzeczy, zanim zobaczę się z Jerome’em – wyjaśnił.

– W porządku – powiedział w końcu głos, trochę już rozdrażniony. – Tylko wezmę płaszcz, dobrze? Przed stacją, tak? Queen’s Park.

– Queen’s...? Nie, ja tego... O Boże, ja jestem w Kilburn – to niedobrze? Myślałem, że mieszkacie w pobliżu Kilburn.

– Niezupełnie. Jesteśmy pomiędzy, bliżej Queen’s Park. Niech pan posłucha... przyjdę po pana, niech się pan nie martwi. Stacja Kilburn, linia Jubilee, zgadza się?

– Tak, zgadza się – to bardzo uprzejme z pana strony, dziękuję. Rozmawiam z Michaelem, prawda?

– Tak. Tu Mike. A pan jest...

– Belsey. Howard Belsey. Ojciec...

– No tak. Dobrze, niech pan tam czeka, profesorze. Będę za jakieś siedem minut.

Jakiś groźnie wyglądający biały wyrostek z ciastowatą twarzą kręcił się koło budki. Miał trzy rozmieszczone w równych odstępach plamy, jedną na nosie, jedną na policzku i jedną na podbródku. Kiedy Howard otworzył drzwi z przepraszającym uśmiechem, chłopak, okazując całkowity brak zainteresowania dla tej niemodnej już społecznej konwencji, burknął: „No, wreszcie, kurwa”, a potem zrobił, co mógł, żeby utrudnić Howardowi wyjście, a sobie wejście do budki. Twarz Howarda płonęła. Skąd ten rumieniec wstydu, skoro to nie on zachował się po chamsku, a ten, który popchnął go brutalnie barkiem – skąd zatem ten wstyd? Było w tym jednak coś więcej niż wstyd, pewnie także oznaka fizycznej kapitulacji – mając dwadzieścia lat, Howard odpowiedziałby przekleństwem albo kazał mu zjeżdżać. Zrobiłby to również, gdyby miał trzydzieści, a nawet czterdzieści lat, ale nie przy swoich pięćdziesięciu sześciu, nie teraz. Obawiając się eskalacji chamstwa („No i na co się tak gapisz?”), Howard pogrzebał w kieszeni i znalazł trzy funty niezbędne, aby móc skorzystać z pobliskiego automatu fotograficznego. Ugiął nogi w kolanach i rozsunął miniaturową pomarańczową kurtynkę, jakby było to wejście do maleńkiego haremu. Potem usiadł na stołku z rękami opartymi na kolanach i nisko pochyloną głową. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył swoje odbicie w arkuszu brudnego pleksiglasu; twarz znajdowała się wewnątrz wielkiego czerwonego koła. Pierwszy błysk całkowicie go zaskoczył – Howard upuścił rękawiczki, ledwie jednak spojrzał w dół, żeby je znaleźć, musiał wyprostować się raptownie, bo usłyszał zgrzyt aparatury; zdążył podnieść głowę, włosy opadły mu na prawe oko. Wyglądał na wystraszonego, jakby go pobili. Przy drugim błysku zadarł głowę i próbował spojrzeć w obiektyw wyzywająco, tak jak patrzyłby bez wątpienia tamten chłopak, ale w rezultacie przybrał jeszcze bardziej niepewną minę. Wykrzywił usta w kompletnie sztucznym uśmiechu, jakim normalnie nigdy się nie uśmiechał. Konsekwencją tego nienaturalnego grymasu był smutny, szczery, nieco zakłopotany i niemal konfesyjny wyraz twarzy, jaki pojawia się u człowieka w ostatnich latach życia. Howard dał za wygraną. Pozostał w ukryciu, nasłuchując, do chwili aż chłopak wyszedł z kabiny i oddalił się. Potem podniósł rękawiczki z podłogi i sam też wyszedł ze swojej budki.

Na zewnątrz stały w szeregu ogołocone z liści drzewa, dźgając powietrze poprzycinanymi gałęziami. Howard podszedł do jednego z nich, aby oprzeć się o pień; uważał przy tym, żeby w coś nie wdepnąć. Mógł stąd obserwować oba końce ulicy i wyjście ze stacji. Kiedy po kilku minutach podniósł wzrok, zobaczył wynurzającego się zza rogu mężczyznę, na którego prawdopodobnie czekał. Howardowi, który lubił sobie wyobrażać, że ma wyczucie takich rzeczy, młodzieniec wyglądał na Afrykanina. Jego skóra połyskiwała ochrą w najbardziej wyeksponowanych miejscach, czyli tam, gdzie napinała się na kościach policzkowych i na czole. Miał skórzane rękawiczki, długi szary płaszcz i zgrabnie zawiązany granatowy szal z kaszmiru. Na nosie okulary w cienkiej złotej oprawie. Uwagę przykuwało jego obuwie: bardzo brudne trampki, z tych najtańszych, jakich Levi, Howard był tego pewien, nigdy by nie włożył. Kiedy zbliżył się do stacji, zwolnił kroku i zaczął lustrować grupkę ludzi, również wyraźnie na kogoś czekających. Howard uważał się za podobnie rozpoznawalnego jak Michael Kipps, ale to on musiał pierwszy podejść i wyciągnąć rękę.

– Michael, jestem Howard. Cześć. Dziękuję, że po mnie przyszedłeś. Nie byłem...

– Trafił pan od razu? – uciął Michael, wskazując ruchem głowy na budynek stacji. Howard, który nie zrozumiał pytania, uśmiechnął się głupkowato w odpowiedzi. Michael był nieco wyższy od niego, do czego Howard nie był przyzwyczajony i co mu się nie podobało. Był też mocno zbudowany, ale nie tak, jak studenci Howarda z pierwszego roku, barczyści i zwężający się ku dołowi, co nadawało im kształt trapezoidalny – nie, jego sylwetka była bardziej elegancka. Zapewne z racji urodzenia. To jeden z tych, pomyślał Howard, którzy uosabiają jeden przymiot i tym przymiotem w jego przypadku jest „szlachetność”. Howard nie ufał zbytnio ludziom odznaczającym się jedną tak wyraźną cechą, podobnie jak książkom z rzucającymi się w oczy okładkami.

– Chodźmy – powiedział Michael, ruszając przed siebie, ale Howard przytrzymał go za ramię.

– Wezmę tylko to, do nowego paszportu – powiedział, gdy zdjęcia zsunęły się do rynienki, w której zaczął je owiewać sztuczny wietrzyk.

Wyciągnął rękę, ale Michael go powstrzymał.

– Niech pan zaczeka, muszą wyschnąć, inaczej się rozmażą.

Howard wyprostował się i obaj stali przez chwilę, przyglądając się furkoczącym zdjęciom. Zadowolony z panującego milczenia, niespodziewanie usłyszał własny głos:

– A więc... – zaczął, nie bardzo wiedząc, co właściwie chce powiedzieć.

Michael odwrócił się ku niemu z cierpkim, wyczekującym wyrazem twarzy.

– A więc – powtórzył Howard – czym się zajmujesz, Mike? Michael.

– Jestem analitykiem finansowym w domu maklerskim.

Jak wielu akademików Howard był naiwny życiowo. Rozróżniał trzydzieści różnych ideologicznych trendów w naukach społecznych, ale nie wiedział za dobrze, kto to jest informatyk.

– Ach, rozumiem... to bardzo... Pracujesz w City czy...

– Tak, w City. W okolicach katedry świętego Pawła.

– Ale mieszkasz wciąż z rodzicami.

– Przyjeżdżam tylko na weekendy. Idziemy wtedy do kościoła. Niedzielny lunch. Takie rodzinne spotkania.

– Mieszkasz gdzieś blisko czy...

– W Camden, zaraz przy...

– Ach, znam Camden, bywałem tam sto lat temu... wiesz na przykład, gdzie jest...

– Zdjęcia są chyba gotowe – powiedział Michael, wyciągając fotografie z rynienki. Potrząsnął nimi i podmuchał na wszelki wypadek.

– Pierwsze trzy się nie nadają, bo pokazują twarz z profilu – powiedział szorstko. – Są pod tym względem bardzo rygorystyczni. Może ostatnie się nada.

Wręczył zdjęcia Howardowi, a ten, nie patrząc, wetknął je do kieszeni. A więc dla niego sprawa tego małżeństwa jest jeszcze większym wstrząsem niż dla mnie, pomyślał Howard. Ledwie się zmusza, żeby być dla mnie grzecznym.

Ruszyli razem ulicą, którą przed chwilą przyszedł Michael. Było coś złowieszczego i ponurego nawet w sposobie chodzenia tego młodego człowieka, w precyzji określających społeczny status, starannie odmierzanych kroków; Michael kroczył jak człowiek, który demonstruje policjantowi, że potrafi przejść po prostej białej linii. Upłynęła minuta, potem dwie, a oni milczeli. Mijali domy, długie szeregi domów mieszkalnych, żadnych sklepów, kin ani pralni. Tylko ciągi stłoczonych wiktoriańskich domów, staropanieńskich ciotek angielskiej architektury, kulturowych muzeów z burżuazyjnymi wiktoriańskimi eksponatami... Był to stały temat tyrad Howarda. Sam dorastał w jednym z takich domów. Uwolniwszy się spod skrzydeł rodziny, eksperymentował z „radykalnymi” przestrzeniami mieszkalnymi – komunami i squatami. A potem przyszły dzieci, własna rodzina i koczowanie stało się niemożliwe. Wolał teraz nie pamiętać, jak bardzo i jak długo zazdrościł domu swojej teściowej – szybko zapominamy o tym, o czym chcemy zapomnieć. Lepiej było postrzegać siebie jako człowieka zmuszanego przez okoliczności do zamieszkiwania w miejscach nienawistnych mu pod względem politycznym, osobistym, estetycznym i traktować to jako ustępstwo na rzecz rodziny. Jedno z wielu ustępstw.

Skręcili w inną ulicę, najwyraźniej zbombardowaną podczas ostatniej wojny. Tu z kolei stały monstra z połowy stulecia z frontonami imitującymi styl Tudorów i z mozaikowymi podjazdami. Pampasowa trawa, podobna do ogonów wielkich, przedmiejskich kotów, zwieszała się festonami z kamiennych ścian.

– Ładnie tu – powiedział Howard, sam zdziwiony tą niewymuszoną instynktowną deklaracją, dokładnie przeciwstawną wobec tego, co chciałby powiedzieć.

– Aha. A pan mieszka w Bostonie.

– Na przedmieściach Bostonu. W Wellington, koło uczelni, w której pracuję na wydziale sztuk wyzwolonych. Pewnie tu nikt o niej nie słyszał – dodał z fałszywą skromnością, bo Wellington było zdecydowanie najbardziej szacowną instytucją spośród tych, w których w życiu pracował, najbliższą Ivy League.

– I Jerome tam studiuje, tak?

– Nie, nie – jego siostra, Zora. Jerome uczy się w Brown College. Tak jest chyba o wiele zdrowiej – powiedział Howard, choć w rzeczywistości czuł się urażony wyborem syna. – Uwolnił się, przestał się trzymać maminej spódnicy i tak dalej.

– To niekoniecznie lepsze.

– Tak uważasz?

– Ja byłem w swoim czasie na tym samym uniwerku co mój tato i uważam, że to dobrze, kiedy rodzina trzyma się razem.

Howard miał wrażenie, że całe zadęcie tego młodego człowieka skoncentrowane jest w jego żuchwie, którą mełł nieustannie, jak gdyby przeżuwał niepowodzenia innych.

– Ach, zdecydowanie – przyznał wspaniałomyślnie. – Jerome i ja nie byliśmy po

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: