Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieśń serca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Pieśń serca - ebook

„To nie droga się zmienia, tylko podróżny”

Richard Paul Evans

Charles James pragnie tylko jednego: spotkać się z kobietą swojego życia i poprosić ją o wybaczenie. Przeżył wstrząs, gdy samolot, którym miał lecieć, rozbił się – wszyscy uznali mężczyznę za zmarłego. Zrozumiał wtedy, że w jego życiu było za mało miłości. Teraz marzy jedynie o spotkaniu ze swoją ukochaną – byłą żoną Monicą.

Czy licząca kilka tysięcy kilometrów droga, którą zamierza przebyć, pozwoli mu odkupić winy? Czy odzyska szczęście, które utracił przez własny egoizm i chciwość? Czy dostanie szansę, by narodzić się na nowo?

Aborygeni wierzą, że aby naprawdę dojrzeć jako człowiek, należy udać się w samotną wędrówkę. Dzięki niej można poznać siebie i odkryć swoje przeznaczenie. Tę drogę nazywają pieśnią serca. Charles podejmuje wyzwanie, ale czy zdoła zmienić swoje życie i naprawić krzywdy, które wyrządził? Czy jego serce będzie umiało naprawdę zaśpiewać?

***

Ostatnia część bestsellerowej trylogii Richarda Paula Evansa Opowieści sprzedawcy marzeń pokazuje, jak wielka jest odkupiająca siła miłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7235-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Drodzy Czytelnicy, oto trzecia i ostatnia część opowieści o Charlesie Jamesie i jego wędrówce sławną Route 66. Myślę jednak, że od marszu tą historyczną trasą bardziej interesująca jest duchowa podróż bohatera. Zgodnie z powiedzeniem, według którego to nie droga się zmienia, tylko podróżny.

Właśnie w takim momencie spotkałem go w knajpce Wagon Wheel w skwarnym Needles w Kalifornii. Żaden z nas nie wiedział wtedy, jak się ta historia skończy. Teraz już wiem. Prawda jest bardziej niewiarygodna niż fikcja.

Ostatnia część zaczyna się w Amarillo w Teksasie, mniej więcej w połowie Route 66. Zgodnie z naszą umową pozwoliłem Charlesowi opowiedzieć swoją historię własnymi słowami. To, w co uwierzycie, zależy od Was.ROZDZIAŁ 1

Zaczynam wierzyć, że kierunek jest ważniejszy od celu.
Lepiej być w piekle i patrzeć w niebo niż znaleźć się w odwrotnej sytuacji.

Z dziennika Charlesa Jamesa

Relacja Charlesa Jamesa

Kiedy miałem osiem lat, jakieś pięć lat, zanim odrzuciłem Boga, zapytałem księdza, czy Bóg stworzył ogród Eden.

– Bóg stworzył wszystko – odparł duchowny.

– I węża też?

Pytałem poważnie, lecz ksiądz potrząsnął głową ze złością i nazwał mnie krytykantem. Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale z tonu jego głosu wywnioskowałem, że musi to być coś grzesznego.

Ponad dwadzieścia lat później to pytanie nadal nie dawało mi spokoju. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że niemożliwe jest stworzenie Edenu bez węży, bo wąż jest w każdym z nas.

Stwierdziłem też, że ład nie może istnieć bez chaosu. Nie znaczy to, że chaos jest pożądany czy powinien być traktowany na takich samych zasadach jak ład. Naturą i celem rozwoju cywilizacji jest wprowadzanie ładu w chaosie (stąd przymiotnik „ucywilizowany”). Jestem jednak przekonany, że jedno nie może istnieć bez drugiego. Nawet w anarchii obowiązują zasady.

Moje obecne życie jest wzorcowym przykładem takiej zawikłanej sytuacji. Mieszkam pod gołym niebem, moja przyszłość jest niepewna, moja firma upadła i idę do kobiety, która nie tylko jest przekonana, że zginąłem, ale też prawdopodobnie wcale się tym nie przejęła. Moje życie jest jednym wielkim chaosem. Dlaczego więc czuję, że panuje w nim większy ład niż dziesięć lat temu? Może dlatego, że to, gdzie jesteśmy, ostatecznie jest mniej ważne od tego, dokąd zmierzamy.ROZDZIAŁ 2

Znowu w drodze. Odciski i zmęczenie. W wykonaniu Williego Nelsona brzmiało to znacznie ładniej.

Z dziennika Charlesa Jamesa

Tysiąc dziewięćset piętnaście kilometrów, może kilka kroków więcej, może mniej. Tyle zostało mi do końca Route 66. To trzy i pół stanu: Teksas, Nowy Meksyk, Arizona i Kalifornia.

Podróż rozpocząłem osiemdziesiąt dwa dni temu. Powód, dla którego w nią wyruszyłem, jest już nieaktualny. Postanowiłem odbyć pokutną wędrówkę do Moniki, mojej byłej żony, w nadziei, że ją odzyskam. Wczoraj się dowiedziałem, że wychodzi za mąż. Straciłem ją po raz drugi.

Może „straciłem” nie jest właściwym słowem. Prawda jest taka, że ją zdradziłem. Był to jeden z miliona błędów, które popełniłem w życiu, ale zdecydowanie największy. Ciekawe, kim był ten szczęściarz, za którego wychodziła. Miałem nadzieję, że jest lepszym człowiekiem ode mnie. Monica na to zasługiwała.

Miałem do przejścia ponad tysiąc dziewięćset kilometrów. Mnóstwo czasu na przemyślenia. Niewiele czynności oczyszcza umysł tak skutecznie jak chodzenie. A w moim umyśle mnóstwo rzeczy nadawało się do wyczyszczenia.

Nazajutrz rano obudziłem się wcześnie. Przerwa na spotkanie z Amandą była przyjemna, zwłaszcza po harówce na polach z robotnikami sezonowymi, ale chciałem już ruszyć w dalszą drogę. Pragnienie, żeby dokończyć wędrówkę, pozostawało niezmienne, zmienił się tylko jej cel. Przedtem myślałem (i chyba liczyłem), że zamieszkam w Santa Monica. Teraz Santa Monica było jedynie punktem końcowym, szczytem góry, po którego osiągnięciu nie pozostanie mi nic innego, jak tylko wrócić na dół. Z powrotem do domu. Gdziekolwiek teraz miałby być.

*

Zjadłem śniadanie w restauracji hotelu Marriott, potem zarzuciłem plecak na ramię i wyszedłem na gorące teksaskie powietrze. Droga była przyjemna, choć szłoby mi się znacznie lżej, gdyby nie było mi tak ciężko na sercu.

Po prawie dwóch godzinach dotarłem na przedmieścia Amarillo. Długi odcinek drogi rościł sobie prawo do bycia częścią Route 66 – choć nosił kilka nazw – i stało wzdłuż niego więcej znaków drogowych i sklepów z pamiątkami z Route 66, niż widziałem dotąd w Teksasie, nie mówiąc już o mnogości znaków namalowanych na samej jezdni. Ostatni odcinek nazwano bulwarem West Amarillo. To właśnie tam ponownie wszedłem na drogę międzystanową i opuściłem granice miasta.

Zszedłem na krótko z sześćdziesiątki szóstki, żeby zobaczyć Cadillac Ranch, osobliwe miejsce, w którym zakopano do połowy dziesięć starych cadillaców w taki sposób, że ich tyły sterczą w powietrzu jak odwłoki pluskwiaków.

Cadillaki, zmieniające wygląd po każdej wizycie turystów (z puszkami farby w spreju), są pokryte tak grubą warstwą jaskrawego graffiti, że ich powłoki wydają się miękkie w dotyku. Pomysłodawcy tej instalacji efekty działania grafficiarzy nazwali „monumentem interaktywnym”, choć nie jestem pewny, czy rzeczywiście chodziło im o taką reakcję odbiorców, czy może raczej z czasem pogodzili się z tym, co nieuniknione.

Od chwili odsłonięcia monumentu samochody były malowane na wszystkie możliwe kolory, łącznie z różowym – dla uczczenia urodzin żony fundatora – oraz czarnym na znak żałoby po śmierci twórcy instalacji. Kiedyś jedna z ogólnokrajowych sieci hoteli przywróciła samochodom ich pierwotne kolory w ramach programu konserwacji zabytków związanych z Route 66. Jak było do przewidzenia, odnowione samochody, a nawet tabliczka upamiętniająca konserwację, zostały pokryte graffiti jeszcze przed upływem doby.

Pole, na którym ulokowano cadillaki, było ogrodzone ze wszystkich stron i wchodziło się na nie wejściem znajdującym się trochę na północ od samochodów. Na płocie wisiała tablica z napisem:

TO NIE PARK STANOWY. TU OBOWIĄZUJE ZAKAZ ŚMIECENIA

(Nasuwa się pytanie: Czy w parku stanowym można śmiecić?)

Pomimo zakazu wszędzie leżały śmieci i w oczy rzucały się, poza samymi cadillacami, sterty pustych puszek po farbie w spreju. Zastałem tylko kilka osób, wliczając w to mężczyznę, który zaparkował wzdłuż drogi i sprzedawał pamiątki związane z Route 66 oraz nalepki na zderzaki z napisem: „Cadillac Ranch”.

Jakieś dziesięć metrów od wejścia stał osobliwie wyglądający ford bronco. Zdobiły go sznurki lampek, plastikowe ludzkie szkieleciki oraz tysiące kryształów górskich. Na kratce chłodnicy wisiał skrzydlaty szkielecik w tiarze, a maska była pokryta tysiącami kryształów górskich ułożonych w kształt czaszki, którą otaczał krąg czarnych gumowych myszy. Na dachu znajdowało się przynajmniej sto plastikowych szkielecików okolonych namalowaną koronką oraz mnóstwo kolejnych kryształów górskich. Wszystko to przeplatały sznurki lampek LED.

Obok stała kobieta, jak się domyśliłem, jego właścicielka. Wyglądała równie ekstrawagancko jak jej pojazd. Jaskraworóżowe włosy zdobił kwiatek z białego jedwabiu wielkości filiżanki i prawie wszystkie odsłonięte części jej ciała pokrywały tatuaże. Przy niej stała druga kobieta, też wytatuowana, ale inaczej wystrojona: na głowie miała kapelusz modelu stetson i była ubrana w prześwitującą letnią sukienkę z białej koronki przewiązaną pasem smokingowym z czerwonego jedwabiu. W ramionach tuliła białego puszystego pieska.

– Ładny wóz – zagaiłem. Uznałem, że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby ozdobić swój samochód, na pewno oczekuje, że pojazd zostanie zauważony.

Kobieta się uśmiechnęła.

– Dziękuję.

– To wszystko pani dzieło?

Kiwnęła głową.

– Taki wybrałam sobie model. Życia – dodała, wyraźnie zadowolona z żartu językowego. – Jestem cartystką.

– Cartystką – powtórzyłem. – Pomysłowa nazwa.

– Nasze samochody są naszymi płótnami. To moje trzecie artystyczne auto.

Spojrzałem na pomalowane cadillaki na dawnym pastwisku. Według mnie one też były artystycznymi autami.

– Jak te cadillaki – powiedziałem.

– Tylko że nasze samochody nadal jeżdżą.

Właściwie nie powinienem się dziwić, że są ludzie, którzy posuwają się aż tak daleko w automobilowej autoekspresji. Amerykanie zawsze wyrażali siebie poprzez swoje samochody – od mających symbolizować cechy macho _muscle cars_ po elitarne rolls-royce’y.

– Skąd jesteście?

– Z Toronto.

– I przyjechałyście tu aż z Toronto, żeby zobaczyć te cadillaki?

– Nie. Przyjechałyśmy na zlot artystycznych aut w Houston. To miasto jest z niego znane.

– Jest wielu… cartystów? – zapytałem.

– Są nas tysiące. Jest nawet szkoła ucząca tej sztuki.

– Wydajemy swój biuletyn – z dumą wtrąciła kobieta w czerwonym pasie smokingowym. – Mamy swoje stowarzyszenie. W zeszłym miesiącu pojechałyśmy na pokaz pod Durango w Kolorado. Więźniowe ozdobili trzy samochody. Podjechaliśmy swoimi autami pod ogrodzenie, żeby wszyscy osadzeni mogli je zobaczyć. To była prawdziwa parada.

– Mogę sobie tylko wyobrazić – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Życzę powodzenia. Nie zgubcie żadnego szkieleciku po drodze.

– Mam ich więcej – zapewniła ta z różowymi włosami.

– Całe kartony – mruknęła ta w pasie smokingowym.

Cadillaki znajdowały się jakieś sto metrów od drogi. Oprócz mnie oglądało je jeszcze dwoje ludzi: para zagranicznych turystów robiących sobie nawzajem zdjęcia. Mężczyzna o blond włosach był wysoki i tyczkowaty, kobieta także wysoka i zgrabna. Ustawiali się w coraz to innych pozach i mówili językiem, którego nie znałem.

– Może zrobić państwu zdjęcie? – zaproponowałem.

Mężczyzna obrócił się do mnie i odrzekł z wyraźnym obcym akcentem:

– Dobrze. Dziękuję bardzo. – Podał mi smartfon, potem cofnął się i objął swoją towarzyszkę. Zrobiłem im ponad dziesięć zdjęć i oddałem telefon.

– _Tak_ – powiedział mężczyzna, co pewnie znaczyło „dziękuję” albo coś podobnego.

Przeszedłem się wzdłuż rzędu samochodów. Było ich dziesięć. Jak przeczytałem, zostały zakopane w taki sposób, że nachylały się pod tym samym kątem co piramidy w Gizie.

Celem instalacji było pokazanie ewolucji „płetwowych” tyłów cadillaców, począwszy od modelu z 1949 roku po rok 1963. Płetwy z lat pięćdziesiątych były najokazalsze, potem stopniowo zanikały.

Przejrzałem stertę puszek i znalazłem jedną, w której zostało trochę farby – neonowopomarańczowej. Potrząsnąłem puszką, podszedłem do ostatniego samochodu i napisałem dużymi literami:

Charles James żyje

Cisnąłem puszkę tam, skąd ją wziąłem. Ciekawe, czy ktoś zastanowi się nad tym, co napisałem, zanim zamaluje moje oświadczenie swoją wiadomością.

Wróciłem na drogę. „Szkieletochodu” już nie było.

Ang. _cartist_ powstało z połączenia słów _car_ (samochód) _i artist_ (artysta, artystka) .

Wysokiej jakości samochody, zwłaszcza sportowe, z silnikami o dużej pojemności, produkowane w USA pomiędzy 1964 a 1973 rokiem .ROZDZIAŁ 3

Opuszczone budynki przy opuszczonej drodze
to stojące (a raczej: chwiejące się) dowody na to,
że po tej stronie nieba nic nie trwa
wiecznie.

Z dziennika Charlesa Jamesa

Niecały kilometr od Cadillac Ranch minąłem tablicę z ręcznie namalowaną informacją:

Motel Bates
W każdym pokoju prysznic
i ostrzałka do noży

Nie byłem pewny, czy ten motel jeszcze istnieje, zanotowałem więc w pamięci, żeby to sprawdzić, kiedy tylko będę miał internet, w końcu jednak tego nie zrobiłem. Wróciłem na prowadzącą na południe drogę lokalną, omijając martwego grzechotnika. Po obu stronach szosy stały wiatraki i ssące matkę ziemię szyby naftowe.

Po przejściu jakichś dwudziestu kilometrów dotarłem do znaku wskazującego historyczny odcinek Route 66. Przeszedłem na północ pod międzystanową numer 40 do drogi lokalnej i znalazłem się na drodze, na której była namalowana tarcza z numerem 66.

Późnym popołudniem dotarłem do Wildorado. Ohyda. Dosłownie. Z doświadczenia wiedziałem już, że każde miasto, podobnie jak ludzie, ma swój własny zapach. Wciągając powietrze, potrafiłbym powiedzieć, czy jestem w Nowym Jorku czy w Chicago. Niemniej zapach Wildorado był czymś więcej niż tylko osobliwością – to był trudny do zniesienia fetor. Gdybym jechał samochodem, podniósłbym szybę i włączył klimatyzację. Śmierdziało jak w oborze, która rzeczywiście znajdowała się w okolicy. To nie znaczy, że chcę obrazić nielicznych, lecz wytrzymałych mieszkańców tego miasta. Naprawdę im współczuję. Moje współczucie graniczy w podziwem. Tylko twardzi ludzie mogą mieszkać w takim miejscu. A przynajmniej ludzie z niepełnosprawnością węchową. (Nosowo ślepi? Nosowo głusi? Istnieje nazwa upośledzenia tego organu?) Obwiązałem koszulą dolną część swojej twarzy jak rabuś napadający na banki.

Obok obory stała restauracyjka o jakże stosownej nazwie:

The Windy Cow Café (Podmuch z Obory)

Nic dziwnego, że lokal był nieczynny. Tuż przy nim stała stara, zniszczona tablica z napisem:

Kiedy przyjdą do ciebie kłopoty, ty idź do Boga

W oddali zauważyłem billboard wskazujący drogę do motelu, co mnie ucieszyło, bo miałem ochotę zakończyć wędrówkę na ten dzień. Kiedy podszedłem, zobaczyłem, że motel, podobnie jak restauracja, jest nieczynny. Asfaltowy parking był popękany jak upuszczony na podłogę talerz, a ze szpar wyrastały bujne, prawie metrowe drzewka.

Budynek z białej cegły miał szaroniebieskie ościeżnice. Czerwone słupy wspierały wysunięty dach, który pomimo podpór miejscami się zapadł.

Obchodząc motel, zauważyłem, że wiele okien jest nienaruszonych. Co więcej, niektóre pokoje były w zaskakująco dobrym stanie: miały czyste podłogi z litego drewna, wycieraczki, a na ścianach wisiały obrazki.

Łóżka zostały usunięte, ale łazienki były w przyzwoitym stanie. Działały spłuczki w toaletach, co uznałem za luksus. Drzwi w pierwszym pokoju, który wybrałem, się nie zamykały, poszedłem więc do następnego. Był wyposażony w klimatyzator, a na ścianach wisiały kinkiety, nie było jednak prądu.

Zdobiący ścianę obrazek w drewnianej ramie przedstawiał czerwoną stodołę – był to ten rodzaj malunków, które można kupić w sklepikach z tanimi towarami. Na podłodze pod obrazkiem leżał biustonosz z różowej koronki i zalana wodą książka telefoniczna.

Usiadłem na podłodze i zjadłem kolację złożoną z dwóch puszek zimnego SpaghettiOs, suszonego mięsa indyka, jabłka i połowy kromki chleba o twardej skórce. Położyłem swoją poduszkę i śpiwór na środku pokoju, po czym zaciągnąłem zasłony i zamknąłem drzwi na klucz. Nie czułem smrodu obory, tylko ostry zapach spleśniałego tynku. Zasnąłem natychmiast.

W nocy miałem dziwny sen. Śniło mi się, że się budzę, a w drzwiach stoi chłopczyk i na mnie patrzy. Ta wizja mną wstrząsnęła. Oby to był tylko sen.ROZDZIAŁ 4

Dzisiaj dotarłem do połowy dystansu mojej wędrówki.
Przede mną nadal ponad tysiąc osiemset
kilometrów.
Milion więcej w moim sercu.

Z dziennika Charlesa Jamesa

Pomijając zły sen, spałem dobrze. Spakowałem się o świcie i ruszyłem południową stroną I-40. Teren był płaski, szło mi się dobrze, nadjeżdżające samochody miałem po prawej stronie. Wyruszyłem wcześnie, bo chciałem dojść do miasteczka Adrian przed jego zamknięciem – do czego już się przyzwyczajałem w tych małych mieścinach. Powszechnie uważa się, że Adrian leży w połowie Route 66.

Nie minąłem nikogo z wyjątkiem mężczyzny koszącego chwasty wzdłuż drogi kosiarką doczepioną do tyłu traktora John Deere. Przypomniałem sobie, co mi powiedział dziadek, kiedy byłem mały. Przyczepa do belowania, którą ciągnął prowadzony przez dziadka traktor John Deere, nazywała się Harobed. Okazało się, że ta dziwna nazwa była imieniem córki konstruktora, Deborah, pisanym wspak. Konstruktor miał jeszcze jedną córkę, Lanę, ale jej imię czytane od tyłu nie brzmiało tak oryginalnie.

Przed południem dotarłem do miasteczka Vega, mijając przerdzewiałego zabytkowego forda pikapa umieszczonego celowo obok świeżej tablicy z napisem: „Old Route 66”. Vega było jednym z miasteczek, które rościły sobie prawo do położenia w połowie Route 66, ale z tego, co wiem, nigdy nie zostało za takie uznane. Co nie znaczy, że Vega nie leży w połowie słynnej drogi. Możliwe, że tak. Pytanie tylko, w połowie której Route 66? Droga zmieniała swój przebieg tyle razy, że o ten tytuł mogłoby się słusznie ubiegać kilka miasteczek.

Vega to kwitnące miasteczko z boiskiem piłkarskim i czynnymi silosami. Niedaleko za tablicą powitalną znajduje się Hickory Inn, gdzie wstąpiłem, żeby zjeść śniadanie. Na parkingu przed knajpką stały wyłącznie pikapy.

Po południu szedłem wzdłuż ciągnących się całymi kilometrami pól z elektrowniami wiatrowymi – wznoszące się w niebo białe, proste wieże wyglądały jak nieme, wymachujące ramionami olbrzymy. W każdym miasteczku, przez które przeszedłem tego dnia, znajdowały się te dwie rzeczy: silosy i turbiny wiatrowe.

Tuż po dwunastej doszedłem do Landergin. Nie było tam nic godnego uwagi – to wymarłe miasto, jakich obecnie wiele. Przyspieszyłem, żeby jak najszybciej dotrzeć do pierwszego ważnego punktu na mapie mojej wędrówki.

Do Adrian dotarłem o wpół do drugiej. Po północnej stronie drogi stała wielka tablica z napisem POŁOWA oraz strzałką z ostrzami skierowanymi w dwie przeciwne strony: jedno wskazywało Los Angeles, drugie Chicago.

ADRIAN, TEKSAS

POŁOWA

LOS ANGELES CHICAGO

1822 km ↔ 1822 km

Po drugiej stronie drogi znajdowała się restauracyjka Midpoint. Poszedłem do niej. Tabliczka na drzwiach informowała, że lokal jest otwarty tylko do czternastej, a była trzynasta czterdzieści pięć. Wszedłem, licząc, że zostanę obsłużony albo że chociaż sprzedadzą mi coś na wynos.

Wnętrze knajpki było kolorowe, w stylu lat świetności Route 66 – pomalowane na biało ściany z pustaków, neony, stary automat i zamrażarka z coca-colą, archiwalne reklamy oraz oświetlona neonami szafa grająca. Pod ścianą stały obite czarną dermą siedzenia z czerwonymi lamówkami, jak w oryginalnym batmobilu.

Pod sufitem powoli obracały się skrzydła wiatraków. Wyłożona czarno-białymi płytkami podłoga w korytarzu przypominała wielką szachownicę. Obok kuchni znajdował się wąski bar z napojami gazowanymi, przy nim stały obciągnięte dermą chromowane stołki, a nad nimi, na tablicy suchościeralnej, wisiała ręcznie wypisana lista zapiekanek i zup dnia. Oprócz mnie w lokalu było może kilkunastu gości.

Podeszła do mnie sympatycznie wyglądająca kobieta tuż po czterdziestce. Na koszulce z napisem „Route 66” miała plakietkę z imieniem Carrie.

– Tylko pan? – zapytała.

– Tylko ja.

Zaprowadziła mnie do boksu w rogu sali.

– Może być?

– Świetnie. Nie przyszedłem za późno?

– Jesteśmy elastyczni. Mamy otwarte tak długo, jak są goście. Chyba że kucharz ma coś ważnego. – Uśmiechnęła się szeroko. – A on nigdy nie ma niczego ważnego. – Podała mi kartę dań. – Coś do picia?

– Poproszę o jeden z napojów Route 66 – powiedziałem. – Żeby uczcić dojście do połowy drogi. Ten niebieski.

– Blu Razzberri. Lubię go.

– I wodę. Dużo wody.

– Przyniosę dzbanek. – Odwróciła się i poszła do kuchni.

Przyjrzałem się pozostałym gościom. Najwyraźniej pochodzili z wielu stron świata, podobnie jak pasażerowie na międzynarodowym lotnisku O’Hare. Siedząca obok mnie para mówiła po włosku i trochę ich rozumiałem (przez kilka lat spotykałem się z modelką z Mediolanu). Kobieta zalotnie droczyła się z mężczyzną z powodu jego _naso grande_. Po zachodniej stronie sali znajdowało się wejście do sklepiku z pamiątkami.

Kelnerka wróciła z napojami.

– Już się pan zdecydował?

Odłożyłem kartę dań.

– A co pani smakuje?

– Skoro pan pyta, to ostatnio najbardziej smakowało mi coś, czego nie ma w karcie. Grillowany sandwicz z serem i zielonym chili plus kubek zupy pomidorowej.

– Brzmi apetycznie – stwierdziłem. – Poproszę dwa takie sandwicze i talerz zupy.

– Jak na kogoś tak szczupłego ma pan spory apetyt.

– Potrzebuję kalorii. Idę Route 66.

– To dobrze pan wybrał. Zje pan mnóstwo kalorii.

Rozejrzałem się.

– Ilu waszych gości podróżuje Route?

– Pewnie trzy czwarte. Ale odkąd zaczęłam tu pracować, widziałam zaledwie trzech piechurów. Jeden miał ze sobą kozę.

– Słyszałem o nim.

– Kozę wiózł na wozie.

– O tym też słyszałem.

– Niesamowite – stwierdziła, kręcąc głową. – Idę złożyć pana zamówienie.

Niecałe dziesięć minut później wróciła z grillowanym cheddarem i paprykami chili.

– Jak długo tu pani pracuje?

– Jakieś pięć lat. Ale dwa lata temu kupiłyśmy ten lokal. To znaczy mama, siostra i ja.

– Więc jest pani właścicielką.

– Jedną z trzech.

– I dlatego nie zamykacie, dopóki są goście. Jak idą interesy?

– Dobrze. Poznaję tu mnóstwo ciekawych ludzi. Ten facet, William… – Urwała. – No ten, który grał kapitana Kirka w _Star Treku_… Teraz występuje w reklamach.

– William Shatner.

– Zgadza się, Shatner. Kiedyś tu jadł.

– Co?

– Nie pamiętam. Zapamiętałam tylko, że smakowała mu tarta mojej mamy. Bardzo ją chwalił. Zostawił mamie sto dolarów napiwku.

– To musiała być niezwykła tarta.

– Mama słynie z Okropnej Tarty.

– Co to jest?

– Ciasto, którego przepis odziedziczyłyśmy po przodkach. Na początku nasze tarty nazywały się Okropne Chrupkie Tarty z Midpoint, ale po pewnym czasie skróciłyśmy nazwę do Okropne Tarty.

– Która jest najpopularniejsza?

– Czekoladowo-orzechowo-maślano-bananowa Elvisa.

– Brzmi trochę obrzydliwie – stwierdziłem. – No ale jest Elvisa.

– Wszyscy kochają Elvisa – przyznała.

– Spróbuję kawałek z kawą z mlekiem.

– Załatwione.

Po kilku minutach wróciła z dużą porcją ciasta.

– Czy ten motel Fabulous 40 w sąsiedztwie jest otwarty? – zapytałem.

– Rano był.

– Podają posiłki do pokoju?

– Nie. Mają restaurację, ale jest zamknięta z powodu remontu.

– Jest w pobliżu inne miejsce, w którym można zjeść? Sklep spożywczy?

– Nie w Adrian.

– To lepiej kupię coś na kolację. Jakie tarty wam zostały?

– Właściwie wszystkie. Polecałabym jabłkową albo z whiskey i pekanami.

– Mógłbym dostać po jednej z nich i sandwicz z siekanym mięsem na wynos?

– Siekane mięso nam się skończyło, ale mamy dobrą szarpaną wieprzowinę. Osobiście uważam, że jest nawet lepsza.

– To poproszę. I porcję rosołu z makaronem.

Wyjęła notatnik i zapisała moje zamówienie.

– Jestem pewna, że w motelu mają mikrofalówkę – powiedziała. – Jeśli nie, Sheila panu podgrzeje.

– Dziękuję.

Kiedy kończyłem lunch, byłem ostatnim klientem. Carrie zdjęła fartuch i przyniosła mi dużą torbę z moją kolacją.

– Włożyłam też sałatkę z kurczaka. Klient zamówił ją pół godziny temu, a potem się rozmyślił.

Zapłaciłem rachunek, zostawiając dwudziestodolarowy napiwek, i poszedłem do motelu Fabulous 40, który przyjął tę nazwę, kiedy Route 66 została zastąpiona przez I-40. Był to nijaki budynek, czysty i wyglądający na gościnny. Nazwa motelu miała typowy dla Route 66 wygląd, ale napis był w złym stanie. Prawdopodobnie burza gradowa zniszczyła rurki z neonem.

Restauracyjka, która była zamknięta, nazywała się Bent Door, Krzywe Drzwi, bo drzwi wejściowe i futryna rzeczywiście wyginały się pod kątem stu czterdziestu stopni.

*

Tamtego dnia naprawdę dotarło do mnie, gdzie jestem. W połowie drogi. W pewnym sensie nie miałem odwrotu. Nie żebym powrót brał pod uwagę, ale teraz byłby głupotą. Zachowałbym się jak ten człowiek, który w połowie kanału La Manche stwierdził, że nie da rady dopłynąć, więc zawrócił.

Wiele się zmieniło, odkąd opuściłem Chicago, przede wszystkim ja sam. Zmieniło się moje nastawienie do siebie. Myślałem o sobie lepiej, ponieważ myślałem o sobie gorzej. Wiem, że brzmi to paradoksalnie, ale ma sens. Zwłaszcza dla narcyza.

Mogę się teraz przyznać, że byłem, i może nadal jestem, narcyzem. Kiedyś uważałem się, podobnie jak inni narcyzowie, za pewnego siebie, mimo że fakty jawnie temu przeczyły. Podczas jednej z sesji Jennifer, moja terapeutka, powiedziała, że każdy człowiek do pewnego stopnia podświadomie czuje się bezwartościowy. Narcyzowie też to czują, ale zamiast się do tego uczucia przyznać, wypierają je. Taki właśnie byłem. Taka była istota mojej mantry: Nie ma Boga, jestem ja.

Teraz jednak czułem się zmęczony tymi ciągłymi mentalnymi akrobacjami koniecznymi do tego, żebym mógł wierzyć, że jestem bogiem albo że jestem dobry. Poczułem niesamowitą ulgę, kiedy nareszcie przyznałem się przed samym sobą, że mam wiele wad i podobnie jak reszta ludzi jestem grzesznikiem.

Wieczorem wziąłem długą kąpiel, po czym zjadłem tartę, sandwicze i zupę. Potem się położyłem, pooglądałem telewizję i zasnąłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: