Attyla. Największy barbarzyńca - postrach Europy - John Man - ebook

Attyla. Największy barbarzyńca - postrach Europy ebook

John Man

0,0

Opis

Attyla – zwany Biczem Bożym na grzesznych chrześcijan – jest symbolem brutalnej destrukcji, uosobieniem dzikości i okrucieństwa. Czy barbarzyńca, który przyczynił się do upadku cesarstwa zachodniorzymskiego, swą wielkość i potęgę zawdzięczał tylko okrucieństwu?

Attyla – wódz koczowniczych Hunów – zjednoczył barbarzyńskie plemiona w groźną armię i od roku 433 do 453 decydował o losach całej Europy. Stworzył imperium sięgające od Renu po Morze Czarne, od Bałtyku po Bałkany. Niezliczone najazdy Hunów i trzy wielkie kampanie przeciwko cesarstwu zapewniły mu nieśmiertelną sławę.

Nieokrzesany, kapryśny, brutalny i bezlitosny łupieżca, który pustoszył i palił miasta, siejąc wokół śmierć, potrafił zdobyć wierność milionów. Hunowie uznawali go za półboga, Goci podziwiali, wykształceni ludzie Zachodu byli dumni, że mogą mu służyć.
Attyla był również przebiegłym i wytrawnym politykiem. Niepiśmienny, ze swego obozu na węgierskich stepach słał władających łaciną i greką posłów, by szantażować Rzym. Wiedział, jak wygrywać słabości wrogów i przyjaciół. Dyktował warunki Europie i zmieniał jej przyszłość.

Jego nieposkromione ambicje – od szaleńczego żądania ręki rzymskiej księżniczki po zbyt częste najazdy na terytoria dzisiejszej Francji i Włoch – jednak go przerosły. A nagła śmierć podczas nocy poślubnej z nową żoną była dramatycznym zakończeniem zadziwiającego życia. Życia, które było zbyt krótkie, by zbudować trwałe imperium, ale wystarczająco długie, by pchnąć Rzym na drogę ostatecznego upadku.

W tej fascynującej biografii John Man – autor dzieła Czyngis-chan. Najokrutniejszy zdobywca wszech czasów, wybitny angielski historyk, podróżnik i pisarz, świetny znawca historii Chin, Japonii i Mongolii – kreśli barwny portret Attyli i odkrywa człowieka skrytego za wielkim mitem.

Trudno znaleźć lepszego pisarza i przenikliwszego historyka niż John Man. Jego "Attyla" urzeka barwnym stylem opowieści i zaskakuje dogłębną analizą jego najnowszych badań. Pod lekkim piórem Mana Hunowie i ich niezwykły król ożywają. Każda strona zaskakuje czymś fascynującym i nowym. Simon Sebag Montefiore

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja stylistyczna

Joanna Złotnicka

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Ebru-Omer/Shutterstock

Poprzednie polskie wydanie książki ukazało się pod tytułem:

Attyla. Barbarzyńca, który rzucił wyzwanie Rzymowi

Tytuł oryginału

Attila

The Barbarian King Who Challenged Rome

Copyright © John Man 2005.

First published as ATTILA in 2005 by Bantam Press, an imprint of Transworld.

Transworld is part of the Penguin Random House group of companies.

This edition is published by arrangement with Transworld,

a division of Penguin Random House Group.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2024 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-5537-8

Warszawa 2024. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

WSTĘP: BESTIA OSACZONA

Attyla, zwany Biczem Bożym, jest w powszechnej świadomości symbolem brutalnej destrukcji, uosobieniem dzikości i okrucieństwa. Lepiej znają go tylko badacze dziejów Cesarstwa Rzymskiego. Ale nawet dla nich pozostaje głównie drapieżnikiem, najbardziej złowrogim z grona barbarzyńców, którzy w V wieku rozszarpywali ciało imperium wijące się w śmiertelnej agonii.

Attyla to jednak ktoś więcej niż stereotypowy barbarzyńca. Jego historia jest opowieścią o człowieku o ogromnych ambicjach, który dysponował siłami, jakich wcześniej nikt nigdy nie widział. Na czele huńskiej armii konnych wojowników, wzmocnionej dziesiątkami sprzymierzonych plemion i zespołami machin oblężniczych, wyruszył ze swej bazy na terenach dzisiejszych Węgier i stworzył imperium, które rozciągało się od Bałtyku po Bałkany i od Renu po Morze Czarne. Wdarł się w głąb Cesarstwa Rzymskiego i zagroził jego sercu. Huńscy wojownicy, którzy przemierzyli Bałkany w drodze do Konstantynopola, wkrótce poili swe konie w Loarze, w rzymskiejGalii, trzy dni jazdy od wybrzeży Atlantyku, a rok później kąpali się w Padzie podczas kampanii mającej objąć także Rzym. Konstantynopol i Rzym nie upadły, jednak osiągnięcia Attyli sprawiły, że jego imię przetrwało i żyje do dziś nie tylko jako określenie największego barbarzyńcy, ale i europejskiego Czyngis-chana.

Warto przyjrzeć się bliżej karierze Attyli, prześledzić przyczyny jego krótkiej chwały, nagłego upadku i trwałej obecności w dziejach.

Stworzenie pełnego obrazu nie jest proste, gdyż Attyla wyrósł i działał w różnych światach, połączonych skomplikowanymi zależnościami.

Pierwszy to świat, z którego się wywodził, kultura dominująca na większości obszarów Azji przez 2000 lat. Był to świat pasterskich nomadów, a w aspekcie militarnym – świat konnych łuczników. Od Chin do Europy wszystkie cywilizacje poza samym sercem Eurazji były narażone na groźbę najazdu przez te armie podobne centaurom, zdolne strzelać z niezwykłą celnością i w pełnym galopie. Ta książka jest po części portretem ich najbardziej niszczącego wcielenia, zanim 800 lat później pojawili się Mongołowie.

Hunowie Attyli nie byli typowymi pasterskimi nomadami jak niegdyś ich przodkowie. W czasie, gdy usłyszał o nich Zachód, padli już ofiarą własnego sukcesu. Nie mogli bowiem – czy to migrując, czy prowadząc wojnę – równocześnie tworzyć ciężkiego uzbrojenia niezbędnego do rozszerzania ich imperiów ani też budować koniecznej struktury administracyjnej i nabywać umiejętności rządzenia podbitymi ziemiami. Dla nomadów następstwem najazdu była albo stabilizacja i łatwiejsze życie, albo odwrót i rozproszenie.

Podobnie było z Hunami. Przeszli przez azjatyckie stepy niczym fala przypływu przez ocean zieleni, dotarli na równiny węgierskie i rozbili się na skałach innych światów – w lasach i miastach Rzymu, jego wschodniego brata Konstantynopola i wielu innych plemion, działających w sojuszu albo przeciwko sobie. Hunowie, niczym nowy gang w dzielnicy, bez trudu wywalczali sobie drogę do władzy. Ale jak wiele grup nomadów wcześniej, nieuchronnie popadli w sprzeczność, żerując na osiadłych ludach i równocześnie gryząc ręce, które ich karmiły.

Dylemat, przed jakim stanął Attyla, to motyw przewodni tej książki. Zarówno on, jak i jego lud byli potomkami pasterskich nomadów, ale sami tkwili gdzieś pośrodku: po części nomadowie, po części lud osiadły, niezdolni do powrotu tam, skąd przyszli, niezdolni do podtrzymywania dawnego stylu życia. Stanęli przed bolesnym wyborem: stać się partnerami lub pogromcami największej potęgi militarnej w dziejach – Rzymu – albo sczeznąć.

Głównym problemem Attyli było znalezienie dla Hunów miejsca w świecie upadającego Imperium Rzymskiego. Tylko całkowite przeobrażenie kultury swego ludu, nabranie ogłady, wybudowanie miast i włączenie się do zachodniego świata uchroniłoby jego państwo od groźby wojny i ewentualnej klęski. Tą drogą poszli niemal 500 lat później jego następcy, Węgrzy. Mieli łatwiej, bo Europa trochę się uspokoiła, ale i tak zabrało im to niemal stulecie. Attyla okazał się władcą niezdolnym do takich zmian. Był bardziej zdobywcą niż twórcą imperium.

Dlatego jest pamiętany jako okrutny najeźdźca dorównujący jedynie Czyngis-chanowi, a nawet gorszym od niego. Czyngis-chan nie wtargnął do Europy, uczynili to dopiero jego następcy. Poza tym nigdy nie dotarli dalej na zachód, niż sięgały granice państwa Attyli, który poprowadził swe armie przez 2/3 dzisiejszej Francji i w głąb Italii. Bez wątpienia był okrutny, ale nie stanowił wyjątku: wielu przywódców w różnych epokach stawało się rabusiami i mordercami. Pojawiają się nawet dzisiaj – Amin tu, Saddam tam. Ich mordercze zapędy nieuchronnie prowadzą do upadku wszelkich wartości moralnych, tak jak się to stało w nazistowskich Niemczech, w Rwandzie, na Bałkanach i, w mniejszym stopniu, w Wietnamie i Irlandii Północnej – miejscach, gdzie nienawiść do „innych”, którymi się pogardza lub których się boi, usprawiedliwia najgorsze zbrodnie. Właśnie tę morderczą nienawiść uosabia Attyla. On jest naszą mroczną stroną, Misterem Hyde’em, czekającym, by wynurzyć się z bagna nieświadomości i zniszczyć nas wszystkich. Tak ukazali Attylę autorzy chrześcijańscy, którzy opisali jego najazd na swój świat, i taki jego obraz funkcjonuje w powszechnej świadomości.

Ale nawet w największych okrutnikach budzi się niekiedy pragnienie pokoju, stabilności i pojednania. Attyla również je odczuwał. Zatrudniał sekretarzy, by korespondowali po łacinie i grecku, wysyłał i przyjmował niezliczonych ambasadorów. Hunowie nie mieli tradycji dyplomatycznych, a mimo to potrafił równie dobrze prowadzić rozmowy pokojowe i wojnę.

Wschodzące słońce rozprasza mrok, a fakty weryfikują z góry przyjęte opinie. W świetle faktów Attyla nie był tylko postrachem, okrutnym barbarzyńcą. Dla Węgrów stał się bohaterem. Wszyscy Węgrzy wiedzą, że ich naród założył Arpad, który w 896 roku poprowadził Madziarów przezKarpaty – wydarzenie to wzmiankuje każdy podręcznik historii. Ale zgodnie z legendą opowiedzianą w większości średniowiecznych węgierskich kronik Arpad jedynie odzyskał ziemię zawłaszczoną 450 lat wcześniej przez Attylę. Do niedawna węgierscy historycy powielali pseudobiblijną genealogię, według której od Attyli wywodziły się cztery pokolenia, a do ostatniego należał Arpad – mimo iż genealogia ta wymaga od każdego seniora, by spłodził dziedzica w wieku 100 lat. Węgrzy uważają więc Attylę za swego rodaka i czczą go za to. Attila jest w tym kraju popularnym imieniem męskim. Najsłynniejszym poetą minionego stulecia był Attila József (1905–1937) – czy raczej József Attila, gdyż Węgrzy umieszczają imię po nazwisku. W wielu węgierskich miastach są ulice Attyli lub Józsefa Attili. Przybyszowi z Europy Zachodniej może się to wydawać niestosowne, jak nadawanie synom imienia Adolf lub nazywanie ulic na pamiątkę Hitlera. Mamy tu jednak do czynienia z zasadą „zwycięzca bierze wszystko”: nasz bohater zdobywca dla was jest brutalnym ciemiężcą. Gdy narodowy bohater Mongolii, przez 70 lat komunizmu persona non grata, został zrehabilitowany, Mongołowie zaczęli nazywać swych synów Czyngisami.

Attyla nigdzie poza Węgrami nie będzie się cieszył szacunkiem, uważam jednak, że zasługuje na dokładniejsze poznanie. Chciałem przybliżyć jego sylwetkę, sięgając do źródeł pisanych, niestety dostarczają one niewielu informacji. Ammianus Marcellinus, grecki historyk z dzisiejszej Syrii z IV wieku, nakreśla tło wydarzeń; Jordanes, niewykształcony Got nawrócony na chrześcijaństwo, pozostawił chaotyczną kronikę, która pilnie potrzebuje wydawcy; Priscus, bardziej urzędnik niż historyk, stworzył jedyny opis Attyli. Od samych Hunów nic, bo oni nie pisali. Wszystkie źródła pochodzą od ludzi z zewnątrz. Żaden nie znał języka huńskiego, a ci nieliczni, którzy poznali Hunów, przedstawiali ich od jak najgorszej strony. Postanowiłem zatem poprosić archeologów, historyków, antropologów i jednego znanego sportowca, by wspomogli niepewne źródła z epoki. Zgodzili się, a ich wysiłki pozwoliły stworzyć zakurzony portret rozjaśniony światłem kilku świec.

Mimo to warto spróbować, bo te migoczące płomyki ukazują nowe szczegóły, które pozwalają nam wyjść poza mit i stereotypy. Attyla pozostaje, całkiem słusznie, symbolem ucisku i grabieży. Tak jak współcześni tyrani był przebiegły, bezwzględny, niekiedy czarujący, ale nigdy wiarygodny, dobry w wyszukiwaniu potakiwaczy spełniających polecenia, pełen złudzeń i tak jak większość z nich ostatecznie sam doprowadził do własnego upadku. Ale pod innymi względami był jednym z największych władców w historii. Nigdy wcześniej na Zachód nie uderzyła taka potęga. Nigdy wcześniej żaden przywódca nie stanowił takiego zagrożenia, nikt nie wzbudzał takiego podziwu u własnego ludu i nikt tak umiejętnie nie zamieniał wrogów w sojuszników. Nikt podobny nie pojawił się aż do chwili, gdy 750 lat później na scenę wkroczył Czyngis-chan, mistrz strategii i budowniczy imperium.

Ostatecznie Attyla zdobył więcej, niż był w stanie utrzymać, i tak naprawdę nigdy nie zdołałby zapanować nad Imperium Rzymskim. To sprawia, że historycy dostrzegają w nim jedynie łupieżcę, najskrajniejszy przejaw antyrzymskiego barbarzyństwa. Warto jednak docenić jego historyczne znaczenie. Chociaż Hunowie zniknęli z powierzchni ziemi, ich zagłada stała się iskrą rzuconą na beczkę prochu; w wyniku społecznego i politycznego wybuchu ukształtowały się narody Europy. Wszystko to trwało bardzo wolno, przez całe stulecia, i pewnie wydarzyłoby się i bez Attyli; ale z postrzymskiego chaosu wyłonił się nowy świat, który nie nosił śladów jednej z głównych przyczyn wybuchu. Od tamtej pory ludzie szukali czegoś, co pozwoliłoby im wyjaśnić i udramatyzować kataklizm. Attyla doskonale tu pasował, bo odgrywał kilka ról naraz: motoru zmian, wodza, który podbił większość Europy, bezwzględnego niszczyciela, Bicza Bożego na grzesznych chrześcijan i – przynajmniej dla niektórych – bohatera.

IGROŹBA

1.BURZA PRZED TRĄBĄ POWIETRZNĄ

W376 roku do cesarza Walensa w Konstantynopolu dotarły niepoko jące wieści. Walens, który wraz ze swoim bratem współwładał Imperium Rzymskim, był obeznany z rozmaitymi problemami na własnych granicach, ale czegoś podobnego jeszcze nigdy nie widział. Daleko na północy, za Bałkanami, na bagnistych północnych brzegach Dunaju zbierały się tysiące uchodźców, wynędzniałych i głodnych, którzy w przerażeniu woleli opuścić swoje zagrody i wsie, niż stawić czoło – no właśnie, czemu? Do końca tego nie wiedzieli; tyle tylko że, jak napisał historyk Ammian, „dotychczas nieznana rasa mężów pojawiła się z odległego zakątka ziemi, niszcząc wszystko na swej drodze niczym trąba powietrzna zstępująca z wysokich gór”.

Opis był trafny. Obcy okazali się konnymi łucznikami, którzy rzucali się w bój w pełnym galopie i krążąc, wypuszczali grad strzał przed gwałtownym zwrotem w bezpieczne miejsce. Takich jeźdźców nigdy wcześniej nie widziano: byli jakby przytwierdzeni do końskich grzbietów, jakby skuci ze swymi siodłami – pisarze ze wszystkich sił starali się znaleźć stosowne określenia – tak że człowiek i wierzchowiec zdawali się jednością, jak gdyby ożyły pradawne centaury. Nadciągnęli z pustkowi Azji Wewnętrznej, pędząc przed sobą jej mieszkańców niczym bydło. Wiele lat zabrało owej „nieznanej rasie” zebranie sił pod kierunkiem najskuteczniejszego i najbardziej niszczycielskiego wodza, ale już ich przemarsz przez stepy dzisiejszej południowej Rosji i Ukrainy zwrócił plemię przeciwko plemieniu. Ostatnie z nich czyniły teraz wrzawę na brzegach Dunaju. Należało coś przedsięwziąć.

Walensa nie niepokoili obcy jeźdźcy, ale hordy uchodźców. Byli to Goci, członkowie wielkiego plemienia germańskiego, które przywędrowało do wschodniej Europy i południowej Rosji dwa stulecia wcześniej, a teraz podzieliło się na odłamy zachodni i wschodni. Pierwsi uchodźcy byli Gotami zachodnimi, znanymi jako Wizygoci („mądrzy”), ale ich krewniacy Ostrogoci („wschodni”), jak miał wkrótce odkryć Walens, deptali im po piętach.

Cesarz, który zbliżał się do pięćdziesiątki i rządził już 12 lat, sporo wiedział o dumnych, niezależnych Wizygotach, miał więc powody, by strzec się tego ludu i ich wodza Atanaryka. Osiedli oni w dzisiejszej Rumunii, przekształcając się z nomadów w rolników, z maruderów w zdyscyplinowanych nieprzyjaciół. Trzydzieści lat wcześniej zostali sojusznikami imperium, skuszeni zapłatą za dostarczanie żołnierzy do armii Rzymu i Konstantynopola. Nie zachowali jednak lojalności i w trzecim roku panowania Walens wyruszył na wojnę z zamiarem wygnania ich do ojczyzny. Plan ten spalił na panewce. Goci niewątpliwie ponieśliby klęskę w bitwie, mieli jednak irytujący zwyczaj ukrywania się w górach Transylwanii, a jako partyzanci byli niepokonani. Po trzech latach wojny Walens – krzywonogi, brzuchaty i niedowidzący na jedno oko – próbował umocnić swój nadwątlony autorytet pokazem dominacji, lecz Atanaryk stwierdził, iż przysiągł swemu ojcu, że nigdy nie postawi stopy na rzymskiej ziemi. Zamiast więc wezwać przeciwnika w celu omówienia warunków, Walens musiał prowadzić rokowania na łodzi pośrodku Dunaju, jak gdyby cesarz i barbarzyńca byli sobie równi. Zgodzili się, że sąsiedzkiej zgodzie będzie sprzyjał dobry płot, że Dunaj to naturalna granica i że żadna ze stron go nie przekroczy.

A teraz, po siedmiu latach, Wizygoci kłębili się nad brzegiem rzeki w zamiarze pogwałcenia warunków traktatu. Nie planowali jednak najazdu, lecz szukali azylu dla całego narodu. Walens mógł zająć sztywne stanowisko, zmusić uchodźców do pozostania tam, gdzie byli, i rozkoszować się rozpaczą Atanaryka. Tyle że Atanaryk nie miał z tym nic wspólnego. Pogłoska o obcej groźbie podsyciła bunt wśród przerażonych Wizygotów i Atanaryk stracił władzę. To nowy przywódca, Fritigern, błagał cesarza o zezwolenie na przekroczenie wezbranego od deszczu Dunaju, marząc o nowym życiu dla swego ludu w przyjaznych i żyznych dolinach Tracji.

Istniało prawdopodobieństwo, że plemiona i tak nadejdą, Walens uznał więc, że najlepiej przekształcić kryzys w sukces. Fritigern, dość bystry, aby zjednoczyć zrozpaczony lud i trzymać stronę Rzymu, nie groził; obiecał nie tylko żyć w pokoju, ale także dostarczać więcej mężczyzn do cesarskiej armii. Obaj władcy wiedzieli, że istniał precedens: wiele lat wcześniej grupie Gotów zezwolono udać się 240 kilometrów na południe od Dunaju i osiąść w Adrianopolu, dzisiejszym Edirne; okazali się wzorowymi obywatelami. Doradcy zachęcali Walensa, by postrzegał dawnych wrogów nie jako uchodźców, ale jako rekrutów do armii imperium. Walens zgodził się pod warunkiem, że Goci złożą broń. Cesarscy urzędnicy udali się na północ, nie aby walczyć, ale by wspomóc uchodźców – transportem, żywnością i nadaniami ziemskimi w prowincjach nadgranicznych.

Gdy wiosna 376 roku przeszła w lato, wynędzniali Wizygoci powlekli się przez nisko położone północne brzegi Dunaju i przebyli rzekę w łodziach i spiesznie sporządzonych dłubankach, holując tratwy z wozami i końmi. Na tym odcinku Dunaj, opuściwszy dolinę Żelaznej Bramy, która przecinaKarpaty i góry Bałkanów, rozszerza się i płynie spokojnie przez 400 kilometrów, zanim rozdzieli się w porośniętą trzcinami deltę. Wyzwaniem dla uchodźców była więc nie siła prądu, ale szerokość rzeki – od 2 do 3 kilometrów. Wielu, skuszonych widokiem niskich wzgórz naprzeciwko, próbowało płynąć, jednak nurt znosił ich w dół Dunaju. Znaleźli śmierć na równinach zalewowych.

Ilu dotarło na drugi brzeg? Cesarscy urzędnicy chcieli to ustalić, by zaplanować dostawy żywności i nadania ziemskie. Beznadziejna sprawa. Ammianus cytuje Wergiliusza: „Podać ich liczbę to tak, jakby próbować zliczyć smagany wiatrem piasek libijskiej pustyni”.

Może się zbytnio nie starali. Kierujący akcją oficerowie nie należeli do najlepszych w cesarstwie. Pozbawieni skrupułów, według Ammiana postanowili wykorzystać bezbronnych uchodźców. Jeden z planów przewidywał spędzenie psów i zaoferowanie ich jako żywności w zamian za jednego Wizygota w charakterze niewolnika: trudno to uznać za fundament trwałej przyjaźni.

Poza tym taka gromada ludzi zalałaby ziemię tracką. Należało więc trzymać ich tam, gdzie byli. Południowe brzegi Dunaju zmieniły się w wielki obóz dla uchodźców. Wizygoci, przekonani, że trafili z deszczu pod rynnę, zaczęli szemrać o podjęciu bezpośredniej akcji w celu zajęcia ziem, które, jak sądzili, im obiecano. Nierozważny lokalny dowódca Lupicinus zażądał więcej wojska z Galii, by stłumić niepokoje.

Czas mijał. Wschodni kuzyni Wizygotów, Ostrogoci, również uciekali przed nienazwaną grozą ze wschodu i przybyli nad Dunaj. Przekroczyli słabo bronioną rzekę, nie czekając na pozwolenie. Wzmocniony przez nowych przybyszów Fritigern poprowadził swój lud 100 kilometrów na południe, do stolicy prowincji Marcjanopola (jej ruiny leżą na poły odsłonięte koło Dewnii, 25 kilometrów w głąb lądu od bułgarskiego czarnomorskiego kurortu Warna). TamLupicinus zaprosił wizygockich wodzów na wielką ucztę, rzekomo aby przedyskutować sposoby udzielenia pomocy uchodźcom. Tymczasem za murami masa ich ludzi, trzymana na dystans przez kilka tysięcy rzymskich żołnierzy, wrzała od plotek. Podejrzewając, że Fritigerna zwabiono, by go usunąć, Wizygoci zaatakowali oddział Rzymian i zdobyli ich broń. Kiedy wieści o tym dotarły do sali bankietowej, Lupicinus kazał w odwecie zabić kilku zwolenników Fritigerna. Prawdopodobnie planował wymordowanie wszystkich buntowników. To jednak byłoby samobójstwem, bo teraz stanowili już armię. Fritigern miał dość przytomności umysłu, by wskazać, że jedynym sposobem na przywrócenie spokoju jest jego powrót do swoich – zdrowego i całego. Lupicinus, zrozumiawszy, że nie ma wyboru, uwolnił swego gościa, który od razu, jak powiada Ammianus, „wsiadł na konia i pospieszył, by wzniecić płomień wojny”.

W całej Dolnej Mezji – dzisiejszej północnej Bułgarii – rozwścieczeni Wizygoci rabowali, palili i plądrowali. Zażarta bitwa zakończyła się śmiercią wielu Rzymian i zdobyciem dodatkowego uzbrojenia, Lupicinus zaś kulił się na ulicach splądrowanego Marcjanopola. Cesarstwo stawiało już czoło takim klęskom, było to jednak, zanim wysokie morale i duch samopoświęcenia zostały podkopane przez wystawne uczty i nieuczciwie osiągnięte zyski.

W dodatku Walens popełnił duży błąd, nakazując starej i pokojowo nastawionej kolonii wizygockiej natychmiastowe opuszczenie Adrianopola. Nie mógł sobie pozwolić na stratę Adrianopola, dominującego nad główną przełęczą bałkańską na drodze do Konstantynopola. Zamierzał wzmocnić to miejsce, ale osiągnął efekt wręcz przeciwny. Kiedy Goci poprosili o dwa dni zwłoki na pakowanie, miejscowy dowódca nie tylko odmówił, ale i zachęcił miejscowych, by wygnali ich gradem kamieni. Tak potraktowani osadnicy stracili opanowanie: zabili wielu swych gnębicieli i, opuściwszy miasto, rzucili się w ramiona gockich rodaków.

Jesienią 377 roku wrogie armie utknęły w martwym punkcie, gdy główne siły Gotów szukały bezpieczeństwa w stepowych dolinach Bałkanów, a Rzymianie na spieczonych równinach Dobrudży, na dzisiejszych czarnomorskich wybrzeżach Rumunii i Bułgarii. Goci nadal rabowali – był to jedyny sposób, by bezdomni uchodźcy mogli nakarmić swe rodziny – a potem przebili się przez rzymską blokadę, żeby wedrzeć się na południe dzisiejszej Turcji. Ammianus, jakby przewidując przyszłe bałkańskie tragedie, ukazuje obraz dzieci zabijanych przy piersi matek, gwałconych kobiet, „mężczyzn wziętych w niewolę, krzyczących, że żyli zbyt długo i opłakujących popioły swych domów”.

Jakie były widoki na posiłki? Nie najlepsze. Cesarstwo miało wprawdzie około 500 000 ludzi pod bronią, ale połowa z nich przebywała w nadgranicznych garnizonach, bacząc na kłopoty w barbaricum, a druga połowa tworzyła mobilne jednostki polowe. Poza tym wiele oddziałów stanowili nierzymscy najemnicy i każdy rozkaz wyruszenia wywoływał falę dezercji. Można było ściągnąć tylko oddziały z granicy galijskiej, pod wodzą Gracjana, młodego bratankaWalensa i od dwóch lat współwładcy i cesarza Zachodu. Chociaż miał zaledwie 18 lat, cieszył się sławą świetnego dowódcy, musiał jednak ograniczyć się do utrzymywania pokoju na Renie i Dunaju. Plany przerzucenia wojsk z Galii na Bałkany przeniknęły przez granicę, skłaniając Germanów do najazdów, które przez całą zimę wymagały uwagi Gracjana. Dopiero na początku 378 roku mógł wyruszyć na pomoc wujowi.

Gdyby w tym momencie ktoś zapytał Rzymianina lub Greka, co jest stawką w grze, usłyszałby, że chodzi o konfrontację dwóch światów: barbarzyńskiego i cywilizowanego. W rzeczywistości w Europie Zachodniej, Środkowej i Południowej mieliśmy do czynienia z wieloma światami. Cesarstwo Rzymskie, Galia i Konstantynopol; plemiona barbarzyńskie walczące ze sobą i z cesarstwem; oraz dzikie lesiste pogranicza na północnym wschodzie.

Dla obywateli rzymskich ich państwo stanowiło cały świat, opokę, dumę. Jako republika, a potem jako cesarstwo istniało od ponad 700 lat, co wiemy z wykopalisk archeologicznych. Dla Rzymian o wiele dłużej: dla nich rok 377 był 1130 rokiem, ab urbe condita, „od założenia miasta”. Kulturalne korzenie Rzymu sięgały jeszcze głębiej, gdyż stanowił on spadkobiercę starożytnej Grecji. Było przeznaczeniemRzymu, jako opoki cywilizacji, władać wybrzeżami Morza Śródziemnego, sięgnąć na południe w dół Nilu i na północ za Alpy, do Galii, Renu, Morza Północnego, a nawet do wysp daleko od brzegów Europy, gdzie w 127 roku Hadrian wzniósł umocnienia przeciwko barbarzyńcom z gór. W III wieku armia imperium dotarła za Dunaj, na ziemie dzisiejszej Rumunii, i przez chwilę wydawało się, że granicą wschodniej Europy staną się Karpaty.

Jednak każda ekspansja ma swoje ograniczenia. Na północnym wschodzie rozciągała się budząca grozę bariera lasu. Las. By poczuć trwogę, jaką wzbudzało to słowo, należy cofnąć się do czasów, gdy większość Europy za Renem wciąż była dziką krainą pełną rozległych, nietkniętych siekierą borów. Dla ludzi spoza lasów było to uosobienie niebezpieczeństwa, siedziba złych duchów. Dla Rzymian cyminyjskie lasy Etrurii były wystarczająco groźne; te na północy od lat stanowiły kwintesencję barbarzyństwa. W 98 roku Tacyt odmalował ten krajobraz w Germanii. ZaRenem, powiada, ziemia była informis – nieukształtowana, ohydna, ponura. LasHercyński, nazwany tak od starogreckiego słowa określającego las Bohemii, dzisiejszych Czech, był zatem pokrytym drzewami regionem rozciągającym się od Renu do Łaby. Pliniusz twierdził, że tamtejsze ogromne dęby nie były ścinane od początku świata. Powiadano, że przejście go z północy na południe zabiera dziewięć dni, a 500-kilometrowa podróż ze wschodu na zachód aż 60 dni, chociaż, jak zanotował Juliusz Cezar, „nie ma w tej części Germanii człowieka, który by mówił, że doszedł do skraju tego lasu”1.

Żyły tu bestie gdzie indziej nieznane i często niebezpieczne – łosie z rogami niczym gałęzie, niedźwiedzie brunatne, wilki i tury.

Dla Rzymian mieszkańcy tej dziczy sami byli dzikusami, wywodzącymi się od pierwotnego bóstwa Tuisto, które wyrosło z ziemi niczym drzewo. Nosili płaszcze spinane cierniami i żywili się dziczyzną, owocami i mlekiem. Na całym tym olbrzymim obszarze, jak powiadali, nie było ani jednego miasta. Wsie, połączone ścieżkami, były skupiskami skromnych drewnianych chat. Tacyt wskazywał, że w porównaniu z krzepkimi, prostymi ludźmi lasu Rzymianie są słabi i zepsuci. Najlepiej więc trzymać się od tych miejsc z daleka; tych, którzy ośmielą się zaryzykować, czeka straszliwy los. W 9 roku n.e. Publiusz Kwintyliusz Warus poprowadził 25 000 ludzi do Lasu Teutoburskiego na północy Germanii, gdzieś między Renem a Wezerą. Tam zostali schwytani w pułapkę i wyrżnięci przez włóczników z plemienia Cherusków. Warus, widząc masakrę, rzucił się na własny miecz.

Oczywiście w ciągu 300 lat zaszły pewne zmiany. Klan wojowników z czasów Tacyta, przedstawianych jako krewcy jasnowłosi olbrzymi żłopiący piwo, dawno zniknął lub stopił się w większe grupy: Sasów, Franków i Alemanów, z których wyłonią się przyszłe narody. W las wdzierały się już przesieki i gospodarstwa wielu plemion; ale w porównaniu z czasami obecnymi pozostawały one w zasadzie nietknięte. Było to pierwotny świat magii i potęgi, źródło życia i śmierci, dom ofiar i drapieżników, gdzie gubiły się dzieci, znajdowały czarownice, a duchy zamieszkiwały drzewa. Echa tego świata znajdujemy w opowieściach o Czerwonym Kapturku, Jasiu i Małgosi, a także w innych bajkach zebranych przez braci Grimm w XIX wieku.

Las zakreślał najbardziej zewnętrzne granice cesarstwa, odwrót znad Dunaju oznaczał więc początek upadku państwa. Pod koniec IV wieku nie było już mowy o odzyskaniu zadunajskiej Dacji i podboju lasów germańskich. Wkrótce porzucona zostanie Brytania, a mur graniczny Hadriana stanie się tylko pomnikiem dawnej wielkości. Niegdyś wszystkim rządzili z Rzymu cesarz i senat. Teraz senat stał się pustą skorupą; prawdziwą władzę przejęła armia, podczas gdy cesarz robił, co mógł, ze swych kwater głównych podczas kampanii lub z rezydencji w Trewirze, Mediolanie i Rawennie.

Prawdziwym rakiem toczącym to rozległe ciało był pogłębiający się problem podziałów. „Nowy Rzym” założony przezKonstantyna w 330 roku miał się stać sercem nowej religii – chrześcijaństwa oraz symbolem nowej jedności. Jednak od tej pory łacińskojęzyczny Zachód zaczął się oddzielać od mówiącego po grecku (chociaż często dwujęzycznego) Wschodu. Upadkowi Rzymu odpowiadał rozwój Konstantynopola.

Konstantyn dokonał znakomitego wyboru, kiedy postanowił przekształcić małe starożytne miasto na skalistym półwyspie nad Morzem Czarnym w nową wersję Rzymu. Mówiono wprawdzie że prowadził go Bóg, ale dostrzeżenie, że półwysep znacznie lepiej niż Rzym zabezpieczał wschodnią granicę cesarstwa, nie wymagało wszechwiedzy. Stare miasteczko Bizancjum zajmowało czubek tego skalistego nosa. Konstantyn otoczył murami obszar pięciokrotnie większy i wzniósł w swojej nowej stolicy łuk triumfalny, pierwszą wielką bazylikę chrześcijańską oraz wykładane marmurem forum, gdzie 30-metrowa porfirowa kolumna z Egiptu została zwieńczona posągiem Apollina o głowie samego cesarza. Hipodrom, gdzie odbywały się procesje i wyścigi, połączono spiralnymi schodami z salami audiencyjnymi, biurami, komnatami, łaźniami i koszarami pałacu cesarskiego. W ciągu stulecia pojawiły się szkoła, cyrk, dwa teatry, osiem publicznych i 153 prywatne termy, 52 portyki, pięć spichlerzy, osiem akweduktów i cystern, cztery gmachy senackie i sądowe, 14 kościołów i 4388 domów, nie licząc siedzib prostego ludu. Mury otaczały niemal całe miasto, łącznie z częścią skierowaną ku morzu, poza brzegami Złotego Rogu – rzekę przegradzał potężny łańcuch (przerwany tylko raz, w 1203 roku, przez rycerzy czwartej krucjaty, którzy naładowali statek kamieniami, doczepili parę ogromnych nożyc na dziobie, spuścili w stronę łańcucha i przecięli go).

Piękno miasta i tempo jego budowy przyczyniły stolicy Konstantyna wielkiej chwały. Jednak w ciągu pokolenia osiągnięto coś odwrotnego do zamierzeń założyciela: nie jedność, ale podział, potwierdzony przez cesarza Walentyniana. Walentynian był imponującą postacią – doskonały zapaśnik, świetny żołnierz, energiczny władca; on postanowił, że interesom państwa lepiej posłuży utworzenie dwóch podcesarstw, z których każde zajmie się własną obroną. W 364 roku uczynił swego brata Walensa pierwszym cesarzem wschodnim, podczas gdy sam zachował kontrolę nad Zachodem. Byłaby to słuszna decyzja, gdyby udało się zachować jedność imperium. Niestety cesarstwo wkrótce zaczęło się rozpadać.

Nie sprzyjało to przeciwstawianiu się wrogom wewnętrznym i zewnętrznym. Na wschodzie rozciągało się rywalizujące z cesarstwem Imperium Perskie; w Afryce buntowali się Maurowie, a w północnej Europie i za granicami Azji Mniejszej leżało barbaricum, zamieszkane przez tych, którzy nie mówili ani po grecku, ani po łacinie. Podczas nieustannych najazdów barbarzyńskich zza Renu i DunajuRzym – termin ten niekiedy obejmuje Konstantynopol, a niekiedy nie, zależnie od kontekstu – próbował się bronić za pomocą najrozmaitszych strategii: od otwartej siły do negocjacji, przekupstwa, małżeństw, handlu i wreszcie kontrolowanej imigracji. Ten ostatni sposób okazał się ostatecznie jedyną możliwością powstrzymania ataku, chociaż prowadził nieuchronnie do dalszego upadku. Barbarzyńcy byli doskonałymi wojownikami; ich wykorzystanie przynosiło korzyści, jednak z rozmaitymi konsekwencjami dla obu stron. Wrogowie stawali się sojusznikami, którzy często na końcu walczyli z własnymi krewnymi. Pokój zawsze opłacano dalszym upadkiem: armię wzmacniały kontyngenty barbarzyńców, ale wzrastały podatki, by ich opłacić. Podupadało zaufanie do rządu i szerzyła się korupcja. Pod koniec IV wieku granice cesarstwa przypominały słabnący system immunologiczny, przez który przenikali barbarzyńcy, w bezpośrednim ataku lub jako tymczasowi partnerzy, podczas gdy armia – ostateczny dawca władzy politycznej i strażnik granic – przypominała płytki krwi w starzejącym się ciele, wyruszające, by tamować nową ranę, ale nigdy w wystarczającej ilości.

Nie wszyscy wrogowie cesarstwa czaili się na granicach lub poza nimi. Gdy Konstantyn przyjął chrześcijaństwo, jego nowa stolica stała się centrum podziałów odmiennych od zwykłych politycznych sporów w kwestii sukcesji. Chrześcijanie walczyli z poganami, którzy okazali się zaskakująco prężni. Jakby tego było mało, spierali się między sobą, wtedy bowiem kształtowała się doktryna i rywale gorąco dyskutowali o pojęciu Trójcy i naturze Jezusa, równocześnie ludzkiego i boskiego. Nikt nie mógł pojąć tych tajemnic, to jednak nie powstrzymywało konkurujących wiernych przed wygłaszaniem kategorycznych opinii, wojowaniem o nową ortodoksję i ogłaszaniem przeciwników nieortodoksami i heretykami.

Najgroźniejsza herezja wzięła nazwę od aleksandryjskiego kapłana Ariusza, który głosił, iż Jezus był wyłącznie człowiekiem – adoptowanym synem Boga – i tym samym nie miał cech boskich, był podrzędny wobec swego Ojca. Ta idea przemówiła do cesarzy wschodnich, zwłaszcza Walensa, może dlatego, że nie odpowiadała władcom Zachodu. I w tej właśnie formie chrześcijaństwo dotarło do Gotów, którzy potem uporczywie trzymali się arianizmu.

Tak wyglądało rozległe, ale osłabione imperium, które Walens po raz kolejny próbował obronić, gdy wczesnym latem 378 roku ruszył na północ z Konstantynopola, planując połączenie ze swoim współcesarzem i rywalem, ambitnym bratankiem Gracjanem.

W Walensie odezwało się sponiewierane ego. Zaczął zazdrościć Gracjanowi sukcesów i niecierpliwie wyczekiwał własnego zwycięstwa. Gdy w lipcu maszerował na północ w stronę Adrianopola, zwiadowcy donieśli mu, że zbliża się armia gocka, złożona zaledwie z 10 000 ludzi, czyli mniejsza od jego 15-tysięcznych sił. Pod Adrianopolem założył bazę nieopodal miejsca, gdzie łączyły się rzeki Marica i Tundża; w ciągu kilku dni wzniesiono wokół niej palisadę i wykopano fosę. Wtedy z okolic górnego Dunaju nadjechał oficer z listem od Gracjana, który ostrzegał stryja, by nie robił nic w pośpiechu, dopóki nie przybędą posiłki. Walens zwołał radę wojenną. Część uczestników zgodziła się z Gracjanem, podczas gdy inni twierdzili, że ambitny młodzieniec chce po prostu dzielić z Walensem triumf, który należał się tylko cesarzowi. Ci ostatni przekonali Walensa. Przygotowania kontynuowano.

Fritigern, stacjonujący za osłoną z wozów około 13 kilometrów w górę Tundży, nie kwapił się do walnej bitwy. W swoim obozie miał nie tylko wojowników, ale i ich rodziny: w sumie 30 000 ludzi otoczonych ciężkimi, niezwrotnymi wozami. Przegrupowania nie dałoby się dokonać szybciej niż w ciągu całego dnia. Aby skutecznie walczyć – z dala od ciężkich taborów – potrzebował pomocy, posłał więc po ciężkozbrojną jazdę ostrogocką. Tymczasem grał na zwłokę. Wysłał zwiadowców, by podpalili wysuszone przez słońce pola pszenicy między jego obozem a obozem Rzymian, oraz posła z listem do cesarza. Poseł ów był chrześcijańskim księdzem, zapewne pomagającym Wizygotom w nadziei na ich nawrócenie. List zawierał oficjalną prośbę o powrót do status quo: pokój w zamian za ziemię i ochronę przed zawieruchą nadciągającą ze wschodu.

Walensowi to nie odpowiadało. Pragnął owoców zwycięstwa: Fritigerna w niewoli lub zabitego, Gotów zastraszonych. Odmówił odpowiedzi, a kapłana odesłał z powrotem pod obelżywym pozorem, iż jest zbyt mało ważny, aby traktować go serio.

Następnego ranka, 9 sierpnia, Rzymianie byli gotowi. Niepotrzebny sprzęt – zapasowe namioty, skrzynie ze skarbami, cesarskie szaty – odesłano do Adrianopola, gdzie były bezpieczne, i armia ruszyła w stronę obozowiska Wizygotów. Mieli do przebycia tylko 13 kilometrów, ale szli przez wypalone pola, w pełnym słońcu, a w zasięgu wzroku nie było żadnych strumieni, w których ciężkozbrojne wojska mogłyby się odświeżyć.

Gdy po kilku godzinach dotarli do celu, zza wozów otaczających obozowisko wroga podniosły się dzikie okrzyki bojowe i pieśni ku czci gockich przodków. Wyczerpująca droga sprawiła, że Rzymianie się rozproszyli i oddziały idące z przodu blokowały drogę następnym. Powoli ustawiali się w linię, pobrzękując bronią i uderzając w tarcze, by zagłuszyć krzyki barbarzyńców.

Dla Fritigerna, wciąż czekającego na pomoc, był to mało krzepiący widok, ponownie więc zagrał na czas, wysyłając posłów z propozycją zawarcia pokoju. Ale Walens i tych odesłał jako zbyt nisko postawionych. Nadal nie było śladu ostrogockiej jazdy. Fritigern zdecydował się na kolejną propozycję pokojową, ale tym razem postanowił wysłać do Walensa kogoś o wyższym statusie. Gdy stosowny ochotnik był już w drodze, grupa rzymskich żołnierzy, żądnych chwały, przypuściła atak na wizygocką flankę. Dyplomata ochotnik szybko się wycofał – w samą porę, bo w tym momencie ostrogocka jazda przegalopowała wzdłuż doliny. Rzymska konnica ruszyła naprzód, aby stawić czoło nowemu zagrożeniu.

Na to właśnie czekał Fritigern. Jego piechurzy, wypadłszy zza wozów, szyli z łuków i miotali włócznie, dopóki dwie linie nie zwarły się w straszliwą plątaninę tarcz i mieczy, tak ciasną, że żołnierze z trudem mogli unosić ręce, by uderzyć, albo zadawszy cios, opuścić je. Kurz wzbił się w niebo, pokrywając pole bitwy duszącą, oślepiającą mgłą. Wizygoccy łucznicy i włócznicy nie musieli celować: każdy pocisk rzucony lub wystrzelony na oślep musiał kogoś trafić.

Kiedy wreszcie ruszyła ciężka jazda Wizygotów, nie było już rzymskiej jazdy, która mogłaby się z nią zmierzyć. Natarli na piechotę wroga, a ich topory bojowe siały spustoszenie wśród osłabionych upałem Rzymian. W ciągu godziny pole bitwy pokryły ciała zabitych i rannych. „Część padła, nie wiedząc, kto w nich uderzył – napisał Ammianus. – Wielu zostało zmiażdżonych przez ciżbę, wielu poległo z rąk własnych towarzyszy”.

O zmierzchu hałas bitewny zamarł. Dwie trzecie Rzymian – około 10 000 ludzi – poległo. Teraz ciemne pole wypełniły krzyki i jęki rannych, podążających za niedobitkami przez wypalone pola.

Nie wiemy dokładnie, co stało się z Walensem. W pewnym momencie bitwy zgubiła go lub porzuciła osobista gwardia i sam przedarł się do najbardziej zdyscyplinowanych legionów, trzymających ostatnią pozycję. Wkrótce jednak i te oddziały uciekły. Jakie były dalsze losy cesarza, nie wiadomo. Niektórzy powiadali, że zginął trafiony strzałą wkrótce po zapadnięciu zmroku. Według innej wersji znalazł schronienie w pobliskim chłopskim domu, otoczonym i spalonym do fundamentów wraz z ludźmi, którzy znajdowali się w środku. Ponoć tylko jeden mężczyzna zdołał uciec przez okno i opowiedzieć, co się stało. Taka wersja dotarła do Ammiana. Nie dało się jej jednak udowodnić, gdyż ciała cesarza nigdy nie znaleziono.

Nazajutrz o świcie Wizygoci, którzy wiedzieli od dezerterów i jeńców, co kryje się w Adrianopolu, ruszyli z pola bitwy śladem niedobitków szukających schronienia w mieście. Obrońcy Adrianopola, gorączkowo przygotowujący się do nieoczekiwanego oblężenia, odmówili otwarcia bram swoim uciekającym towarzyszom. Wizygoci okrążyli mury, przypierając do nich przerażonych uciekinierów. Około 300 z nich poddało się, tylko po to, by zginąć na miejscu.

Na szczęście dla miasta, burza przerwała oblężenie, zmuszając Wizygotów do powrotu do taborów. Umożliwiło to obrońcom podparcie bram głazami oraz przygotowanie trebuszetów i wielkich łuków oblężniczych. Kiedy następnego dnia Wizygoci zaatakowali, setki ich wojowników zostały zmiażdżone kamieniami i przeszyte strzałami wielkości włóczni.

Odstąpiwszy od szturmu, skierowali się na łatwiejsze cele na prowincji, plądrując w pasie szerokości 200 kilometrów aż do Konstantynopola. Tam szał opadł na widok rozległych murów. Przyczynił się do tego również straszliwy wypadek. Gdy miasto gotowało się do obrony, znienacka z bram wypadł oddział saraceński. Jeden z wojowników, odziany jedynie w przepaskę biodrową, poderżnął gardło gockiemu żołnierzowi, chwycił ciało i zaczął ssać tryskającą krew. To wystarczyło, by Gotów opuściła resztka odwagi. Wycofali się na północ.

Wojna ciągnęła się przez kolejne cztery lata i zakończyła traktatem, który przyznał Gotom niemal dokładnie to samo, co wynegocjowali na początku: ziemię na południe od Dunaju i połowiczną niezależność – ich żołnierze mieli walczyć u boku Rzymian pod własnymi dowódcami. Pokój nie trwał jednak długo. Wkrótce Goci ruszyli w największą z licznych barbarzyńskich migracji, które podkopały imperium. Dotarli w głąb cesarstwa, opanowali na krótko Rzym w 410 roku, przeszli przez Pireneje i wrócili przez te góry, by wreszcie znaleźć spokój w południowo-zachodniej Francji.

Cały ten chaos – kryzys z uchodźcami, rebelię, klęskę pod Adrianopolem, atak na Konstantynopol, nierealny pokój i dalszy pochód barbarzyńców – wywołała „nieznana rasa” ze wschodu. W cesarstwie ani nawet w jego najbliższym sąsiedztwie nadal nikt nic o nich nie wiedział.

A może powinni. Przecież, o czym wspomina Ammianus, wśród jazdy przybyłej na pomoc Fritigernowi znajdował się kontyngent tych lekkozbrojnych jeźdźców, zapewne działających w charakterze straży głównych sił gockich. To ich nadejście rok wcześniej zmusiło Rzymian do odwrotu, umożliwiając Gotom przebicie się przez Trację. Świetnie spisywali się jako harcownicy szarpiący skrzydła nieprzyjacielskie. Gdyby uczestniczyli w bitwie pod Adrianopolem, nikt nie zwróciłby uwagi na tych nieokrzesanych lekkozbrojnych wojowników; widziano ich jednak później, podczas plądrowania. Potem zniknęli, bo padło niewiele miast i łupy zapowiadały się skromnie. Wracali jednak z innym skarbem: informacją. Zobaczyli, co ma do zaoferowania Zachód. Byli świadkami najdotkliwszej klęski Rzymu od czasu, gdy 160 lat wcześniej Hannibal zwyciężył pod Kannami. Mogli odgadnąć, że w przyszłości Rzym będzie coraz bardziej polegał na ciężkiej jeździe, która, jak wiedzieli, nie stanowiła problemu dla ich stylu wojowania. Dostrzegli też głębsze problemy Rzymu: trudność w ochronie nieszczelnych granic, niemożność zgromadzenia i przemieszczania wielkich armii do zwalczania szybkiej partyzantki, arogancję „cywilizowanych” w konfrontacji z „barbarzyństwem”. Podczas gdy cała bałkańska część cesarstwa pogrążyła się w buncie, ci konni łucznicy pogalopowali z powrotem na północ wraz ze skradzionymi dobrami i kluczowymi informacjami: cesarstwo jest bogate i podatne na ciosy.

Ci lekkozbrojni jeźdźcy byli pierwszymi Hunami, jacy dotarli do środkowej Europy. To ich krewniacy rozpętali burzę, która pchnęła Gotów zaDunaj. Wkrótce, pod najokrutniejszym ze swych wodzów, oni również przekroczą rzekę, a konsekwencje tego dla upadającego cesarstwa okażą się poważniejsze niż wszystko, co wywołali Goci.

2.Z GŁĘBI AZJI

Nikt nie wie, skąd przybyli ludzie Attyli. Powiadano, że niegdyś żyli za granicą znanego świata, na wschód od bagien meockich – płytkiego i mulistego Morza Azowskiego – po drugiej stronie cieśniny Kercz, łączącej to wewnętrzne morze z macierzą, Morzem Czarnym. Dlaczego i kiedy tam przybyli? Dlaczego i kiedy zaczęli marsz na zachód? Istnieje tu luka wypełniana przez legendy.

Dawno, dawno temu Goci i Hunowie byli sąsiadami oddzielonymi cieśniną Kercz. Ponieważ żyli po przeciwnych stronach cieśniny – Goci na Krymie od zachodu, a Hunowie na równinach na północ od Kaukazu – nie wiedzieli nic o sobie nawzajem. Pewnego dnia huńska jałówka, ukąszona przez gza, uciekła przez mokradła na drugą stronę cieśniny. Pasterz goniący krowę znalazł żyzną ziemię i po powrocie opowiedział o tym reszcie plemienia, które natychmiast ruszyło na zachód. Legenda ta nic nie wyjaśnia, gdyż wiele plemion i kultur łączy swe początki z pościgiem za zwierzęciem. Bardzo podobna jest opowieść o Io, kapłance zamienioną w jałówkę przez Zeusa, jej kochanka. Io pod postacią krowy uciekła z Azji Środkowej ukąszona przez gza, przekroczyła te same cieśniny, przepłynęła morza i przez Grecję, gdzie jej imieniem nazwano Wyspy Jońskie, dotarła do Egiptu. Zeus zaś, pod postacią byka, porwał potomkinię Io, Europę, by założyła cywilizację na kontynencie noszącym jej imię.

Legendy o Hunach nikogo nie zadowalały, pojawiły się więc rozmaite hipotezy, równie nieprawdopodobne. Hunowie zostali zesłani przez Boga jako kara. Walczyli z Achillesem w wojnie trojańskiej. Byli którymś z azjatyckich plemion wymienianych przez starożytnych pisarzy (najczęściej uznawano ich za „Scytów”, bo tego określenia powszechnie używano w odniesieniu do każdego barbarzyńskiego plemienia). Dla autorów owych hipotez ważne było popisanie się znajomością klasyki, gdyż – o czym wiedzą wszyscy wykształceni ludzie – to właśnie literatura odróżniała cywilizowanych od barbarzyńców. Kto wspomniał o Scytach albo Massagetach, przynajmniej znał Herodota. A Hunowie nadal stanowili zagadkę.

Plemiona, które padły ofiarą Hunów, nie były lepiej poinformowane. Według gockiego historyka Jordanesa, gocki król znalazł kilka czarownic i wygnał je w głąb Azji. Tam sprzymierzyły się one ze złymi duchami, płodząc „skarłowaciałe, cuchnące i mizerne plemię, ledwo przypominające ludzi i niemające języka poza bełkotem, który jedynie odlegle przypominał ludzką mowę”. Wyruszyli, by siać zniszczenie, za myśliwymi, którzy ścigali łanię (w tej wersji nie ma mowy o jałówce, gzie lub pasterzu), przez cieśninę Kercz i natrafili na nieszczęsnych Gotów.

Uczeni nie lubią tego rodzaju luk, toteż francuski sinolog z okresu oświecenia Joseph de Guignes próbował ją wypełnić. Nazwisko de Guignes – lub Deguines, jak sam się podpisywał – pojawia się, o ile w ogóle, tylko w przypisach. Badacz ten zasługuje jednak na więcej uwagi, bo jego teoria na temat pochodzenia Hunów wciąż jest przedmiotem dyskusji, a obecnie przeżywa renesans. Może nawet być prawdziwa.

Urodzony w 1721 roku de Guignes jeszcze przed trzydziestką został tłumaczem języków orientalnych w Bibliotece Królewskiej w Paryżu. Od razu przystąpił do monumentalnej pracy nad dziełem, które rozsławiło jego nazwisko. Wieści o błyskotliwym młodym poliglocie dotarły do Anglii. W 1751 roku został przyjęty do Royal Society, mimo iż miał zaledwie 30 lat i na dodatek był cudzoziemcem. Wybrano go, bo – jak czytamy w uzasadnieniu – jego dzieło zawiera „wszystko, co powinna zawierać książka tak ważna, i jest już gotowe do druku”. Jak się wkrótce okazało, nie było. Minęło pięć lat, zanim de Guignes oddał swą pracę do drukarni, a kolejne dwa, nim mógł ją stamtąd odebrać. Jego Histoire générale des Huns, des Turcs et des Mongols ukazała się w pięciu tomach między 1756 a 1758 rokiem. Członkowie Royal Society wybaczyli de Guignes’owi opóźnienie, gdyż wydawał się doskonałym przykładem oświeceniowego uczonego. Miał stać się jednym z głównych uczestników wymiany naukowej między przeciwległymi brzegami kanału. W ramach tej wymiany w latach 40. XVIII wieku przełożono na francuski Cyclopedię Ephraima Chambers’a i następnie rozwinięto pod redakcją Denisa Diderota w wielką Encyclopédie, której pierwszy tom ukazał się w roku wyboru de Guignes’a do Royal Society. Faktycznie de Guignes nigdy nie wyszedł poza ściany swojej biblioteki, nigdy nie zmierzył się z krytycznym duchem swoich współczesnych. Jego nadrzędnym celem było udowodnienie, że wszystkie ludy wschodnie – Chińczycy, Turcy, Mongołowie, Hunowie – to potomkowie Noego, który po potopie wywędrował na Wschód. Stało się to tematem jego następnej książki. Teoria de Guignes’a wywołała ostre polemiki, on jednak trwał przy niej aż do swej śmierci 50 lat później. Jego Histoire... nigdy nie przełożono na angielski.

Według de Guignes’a Hunowie Attyli byli potomkami plemienia zwanego Hiong-nou (albo Hsiung-Nu, a w nowszej transkrypcji – Hiung-nu), niechińskiego ludu, prawdopodobnie o tureckim rodowodzie. Po stuleciach drobnych najazdów, które nie pozostawiły śladów w źródłach, lud ten stworzył u schyłku III wieku p.n.e. nomadyczne imperium z centrum w dzisiejszej Mongolii. De Guignes nie uargumentował swojej tezy, po prostu stwierdził, że Hiong-nou byli protoplastami Hunów.

Teoria de Guignes’a, choć nieudokumentowana, wydaje się atrakcyjna, pomogłaby bowiem wyjaśnić, dlaczego Hunowie ruszyli na zachód. Warto więc przyjrzeć się ich rzekomym protoplastom, o których wiemy dziś znacznie więcej, niż wiedzieli badacze w XVIII wieku.

Hiung-nu byli pierwszym plemieniem, które stworzyło państwo poza chińską granicą w Azji Wewnętrznej, pierwszym, które na wielką skalę wykorzystało nowy styl życia. Przez 90% czasu ze 100 000 lat historii ludzkości byliśmy łowcami zbieraczami, organizującymi naszą egzystencję wokół okresowych zmian środowiska, podążającymi za migracjami zwierząt i naturalnym cyklem wegetacji roślin. Dopiero około 10 000 lat temu, po ostatnim wielkim zlodowaceniu, życie społeczne zaczęło się zmieniać, dając początek osiadłemu rolnictwu i pasterskiemu nomadyzmowi. Z rolnictwa wywodzą się atrybuty definiujące dzisiejszy świat – wzrost populacji, czas wolny, miasta, sztuka, literatura, przemysł, wojny na wielką skalę, rząd; wszystko to, co dziś utożsamiamy z cywilizacją. Ale rolnictwo dostarczało również zwierząt domowych, dzięki którym nierolnicy mogli rozwinąć odmienny styl życia – pasterski nomadyzm. Żywiołem wędrownych pasterzy był step, który pokrywa Eurazję na przestrzeni ponad 6000 kilometrów, od Mandżurii po Węgry. Musieli oni optymalnie wykorzystywać pastwiska: odciągać wielbłądy i owce od wilgotniejszych obszarów, szukać wapiennych gleb dla koni, dopilnować, żeby owce i kozy nie wyskubały trawy do korzeni.

Najważniejsze były konie – krępe, łagodne zwierzęta, bezcenne w transporcie, przy wypasie, na polowaniu i wojnie. Dzięki nim pasterze mogli swobodnie przemierzać stepy i hodować inne zwierzęta: owce, kozy, wielbłądy, bydło, jaki, które były źródłem mięsa, włosia, skór, nawozu na opał, filcu na ubrania i namioty oraz 150 rodzajów produktów mlecznych, włącznie z lekko sfermentowanym piwem z kobylego mleka. Nomadowie nie wędrowali na chybił trafił, jak wydaje się niezorientowanym, ale rok po roku wykorzystywali znane sobie pastwiska.

Byli również wojownikami, a ich łuk kompozytowy uważa się za broń, która w równym stopniu jak rzymski miecz i karabin maszynowy zmieniła świat. Do wyrobu łuków używali rogów i ścięgien zwierząt oraz drewna i kleju (chociaż niekiedy wyrabiali je wyłącznie z rogu) i stopniowo nauczyli się łączyć je tak, by uzyskać maksymalną skuteczność. W drewnianą podstawę rzemieślnik wklejał róg i formował wewnętrzną powierzchnię łuku. Ścięgna, odporne na rozciąganie, umieszczono na zewnątrz. Potem poszczególne elementy spajano klejem gotowanym ze ścięgien lub ryb. Ten szybki przepis nie daje pojęcia o umiejętnościach niezbędnych do wykonania dobrego łuku. Trzeba było zadbać o idealny kształt, a poszczególne etapy trwały tygodnie. Wykonanie łuku kompozytowego zabierało rok lub więcej, ale końcowy produkt miał niezwykłą jakość.

Odgięty w stronę przeciwną do naturalnej krzywizny i napięty taki łuk ma zadziwiającą siłę rażenia i celność. Najstarsza znana mongolska inskrypcja, datowana na 1225 rok, podaje, że bratanek Czyngis-chana trafił z kompozytowego łuku do celu oddalonego o 500 metrów. Współczesne łuki z nowoczesnych materiałów i ze strzałami ze specjalnego tworzywa węglowego donoszą na około 1200 metrów. Na takim dystansie strzała, lecąca zakrzywionym torem, traci większość energii. Ale na bliższą odległość, powiedzmy 50–100 metrów, grot wystrzelony z „ciężkiego” łuku może przejść przez centymetrową warstwę drewna lub żelazny napierśnik.

Produkcja grotów była odrębną sztuką. Do polowania używano strzał z grotami kościanymi, natomiast w walce skuteczniejsze były groty metalowe – brązowe lub żelazne, z dwoma albo trzema zadziorami mocowanymi do drzewca. Metoda masowego wyrabiania metalowych grotów została prawdopodobnie wynaleziona na stepach około 1000 roku p.n.e. Metalurdzy wytapiali żelazo z rudy i obrabiali je, uzyskując żelazo lane bądź kute. Pracowali głównie w stałych bazach, a podczas wędrówki potrzebowali wozów, by przewozić sprzęt.

Pod koniec I tysiąclecia p.n.e. stepowy pasterski nomadyzm zaczął się przekształcać – część pasterzy pełniła też rolę rzemieślników (cieśli, tkaczy, a także kowali), a większość, w tym kobiety, była wojownikami. Nadal bardzo się różnili od rolniczych społeczności na południu i wschodzie od wielkich pustyń Azji Środkowej, ale stopniowo zawierali międzyplemienne sojusze, tworzyli wspólne armie i wreszcie, około 300 roku p.n.e. – państwa. Ta ewolucja wytworzyła odmienny typ społeczeństwa, państwa bowiem musiały być zarządzane. Potrzebowały kwatery głównej – stolicy – i mniejszych miast, tworzących zurbanizowaną warstwę na szczycie tradycyjnej nomadycznej podstawy. Wśród tych państw pierwszym i zapewne największym przed powstaniem imperium mongolskiego było państwo Hiung-nu.

Hiung-nu początkowo mieszkali nad wielkim północnym zakolem Rzeki Żółtej, na obszarze dzisiaj zwanym Ordos, w chińskiej prowincji Mongolia Wewnętrzna. Mogło to być zaledwie jedno z wielu barbarzyńskich królestw, jakie rodziły się i upadały w Azji Wewnętrznej, gdyby nie wyjątkowo okrutny proto-Attyla imieniem Motun (Modun lub Mao-dun), którego wyniesienie w 209 roku p.n.e. odnotował pierwszy wielki chiński historyk Sy-ma Ts’ien. Motun został oddany sąsiedniemu plemieniu jako zakładnik przez swego ojca Tumena (imię Tumen oznacza po mongolsku „dziesięć tysięcy”, zwłaszcza jednostkę 10 000 żołnierzy; Hiung-nu mówili więc jakimś rodzajem protomongolsko-tureckiego, zanim te dwa języki zaczęły rozwijać się osobno). Sy-ma Ts’ien, opowiadając, co stało się potem, odchodzi od swego zwykłego zwięzłego stylu, może więc opierał się na jakimś eposie Hiung-nu, śpiewanym przez bardów dla wyjaśnienia początków narodu. Tumen wolał innego dziedzica i życzył Motunowi śmierci. Zaatakował sąsiadów w nadziei, że jego syn zostanie zabity. Ten jednak zdołał uciec. Ukradł konia i pogalopował do ojca, który powitał go z wymuszoną radością i dał pod komendę oddziały odpowiednie dla pozycji księcia. Dla Motuna była to szansa zemszczenia się na ojcu. Planując wykorzystanie swoich ludzi do królobójstwa, nauczył ich ślepego posłuszeństwa. „Strzelajcie zawsze, gdy ujrzycie moją gwiżdżącą strzałę! Kto nie wystrzeli, zostanie ścięty! – rozkazał, po czym wziął swoich wojowników na łowy. Każde zwierzę, które wskazał, stawało się ich celem. Potem wskazał jednego ze swych najlepszych koni. Wierzchowiec padł wśród gradu strzał; jednak część mężów się zawahała i zostali straceni. Następnie wybór księcia padł na ulubioną żonę. Zginęła tak jak ci, którzy się ociągali. Wówczas Motun strzelił do jednego z najlepszych rumaków swego ojca. Więcej strzał, kolejna śmierć i tym razem żadnych maruderów. Teraz Motun wiedział, że może zaufać swoim ludziom. Gdy „na polowaniu wystrzelił gwiżdżącą strzałę w swego ojca, wszyscy jego wojownicy wycelowali w tym samym kierunku i zabili naczelnego wodza”. Tumen był tak naszpikowany strzałami, że brakło dla nich miejsca. Kolejną ofiarą padł sąsiedni władca, z którego czaszki Motun kazał zrobić czarę, zwyczajowy symbol władzy u wodzów nomadów.

Teraz Hiung-nu mieli teraz solidną bazę, na której zbudowali stepowe imperium, sięgające 1000 kilometrów na północ do jeziora Bajkał i niemal 4000 kilometrów na zachód do Morza Aralskiego. Z Syberii płynęły futra, z Gór Ałtaju metal na groty strzał i płytkowe pancerze, a od chińskich władców z dynastii Han, którzy chętnie handlowali i składali dary, jeśli tylko mogło to zapewnić pokój – jedwab, wino i zboże. Podczas 35-letnich rządów Motuna elita Hiung-nu wiodła dostanie życie w dolinach północnej Mongolii i południowej Syberii. Iwołgę, miasto leżące na południowy zachód od Ułan Ude, otoczono murami obronnymi. W nowo wzniesionych domach, z których część miała ogrzewanie podłogowe w stylu rzymskim, zamieszkali rzemieślnicy: cieśle, kamieniarze, kowale i jubilerzy. Na zachód, w dzisiejszym Kansu i Sinkiangu, Hiung-nu kontrolowali około 30 obwarowanych miast-państw, w tym jedno liczące 80 000 mieszkańców. Rozmaite towary, trybuty, niewolnicy i zakładnicy – wszystko płynęło do stolicy Motuna na zachód od Ułan