The Perfect Girlfriend - Karen Hamilton - ebook + książka

The Perfect Girlfriend ebook

Karen Hamilton

0,0

Opis

Ona nie cofnie się przed niczym, by być jego doskonałą dziewczyną.

To jeden z najbardziej przewrotnych thillerów z najbardziej zdesperowaną i zdeterminowaną bohaterką...

Poznaj Juliette. Jest inteligentna, ambitna … i szaleńczo zakochana.

Juliette kocha Nate’a. Pójdzie za nim wszędzie. Została nawet stewardessą linii lotniczych, w których Nate jest pilotem, żeby mieć go na oku. Są sobie przeznaczeni.

Fakt, że Nate zerwał z nią pół roku wcześniej, nic nie znaczy. Bo Juliette ma plan, jak go odzyskać. Jest dziewczyną doskonałą. I zrobi wszystko, żeby nikt jej nie powstrzymał przed osiągnięciem tego, czego chce.

Prawdziwa miłość boli, ale warta jest bólu. Tego Juliette jest pewna…

Zapnij pasy i przygotuj się na niebezpieczne turbulencje miłości! „Sunday Mirror”

Oryginalny, zaskakujący thriller, który nie pozwala oderwać się od akcji do ostatniej strony. „USA Today”

Karen Hamilton była stewardessą, dlatego świat, który przedstawiła w swojej pierwszej powieści, jest przerażająco prawdziwy. The Perfect Girlfriend – niepokojący thriller psychologiczny o obsesji i zemście został uznany w Anglii za thriller roku 2018 i zajął pierwsze miejsce na listach bestsellerów w Kanadzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja stylistyczna

Anna Tłuchowska

Korekta

Barbara Cywińska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© LUMEZIA.com/AdobeStock
Tytuł oryginału

The Perfect Girlfriend

Poprzednie polskie wydanie książki ukazało się 

pod tytułem Jego doskonała dziewczyna

Copyright © 2018 Karen Hamilton

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2018 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-5919-2

Warszawa 2023. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Dla A, A, O i E

Prolog

Lipiec 2000

Patrzę w dół, gdzie dyndają dwie pary stóp. Moje buty to ślicznie wykończone biało-żółte sandałki. On ma zabłocone brązowe sandały, z paskami na rzepy i granatowymi wyżłobieniami po bokach. Skarpetki nie do pary; nigdy nie potrafię mu znaleźć dwóch takich samych. Jedna jest fioletowa, druga czarna. I są za ciasne – już pojawiły mu się na łydkach nierówne obręcze, tuż nad gumkami. Kopie w skraj muru. Bach, bach. Bach, bach. Hałas odbija się od czterech ścian. Tam w dole nartniki śmigają po nieruchomej, ciemnej wodzie. Wiem, że kryje się pod nią kafelkowa mozaika z delfinem w odcieniach srebra i błękitu, bliźniakiem tego, którego widać na płyciźnie. Wąskie pasemka szlamu ocierają się o brzeg tuż nad lustrem wody.

Słońce praży, na jego policzkach pojawiają się wypieki, czerwień dociera do koniuszka nosa. Powinien nosić kapelusz. Każdy wie, że małe dzieci powinny nosić kapelusze albo być wysmarowane kremem przeciwsłonecznym, ale nie mogłam znaleźć ani jednego, ani drugiego, kiedy przyszedł czas „Na dwór!”, i to szybko. Ale jedzenia mieliśmy dosyć, żeby urządzić sobie piknik, przygotowałam je wcześnie rano. Biała kromka, którą ucięłam nierówno, była nieco czerstwa, więc żeby to zrekompensować, posmarowałam ją grubiej topionym serem. Mieliśmy też słone chrupki i kiedy wygładziłam na betonowych płytach torbę na zakupy, żeby zrobić z niej obrus, położyłam pośrodku trochę chrupek, a po bokach trójkąciki chleba, żeby je potem złożyć.

To nie był dobry pomysł.

Zaczął płakać.

– Nie chcę chrupek na kanapce!

– To trzeba było powiedzieć.

Jego krzyk wibruje mi w uszach. Ściska mi się żołądek. Łapię go pod pachy i odciągam od brzegu. Pospiesznie wybieram chrupki i wrzucam je z powrotem do foliowej torebki. Ale i tak jest niedobrze – bo zostają na nich resztki jasnego sera. Siadam naprzeciwko niego ze skrzyżowanymi nogami.

– Weź trochę winogron!

Uspokaja się i patrzy. Łezki, które jeszcze nie spłynęły, gromadzą mu się w kącikach zapuchniętych oczu.

Matka nie chce, żeby jadł winogrona, jeśli nie są przecięte na pół albo na cztery części, bo mógłby się udławić, ale nie pomyślałam o zabraniu nożyka. Mogłabym przegryźć je na pół, ale nie lubię mieć w ustach niczego słodkiego, zanim zjem kanapkę. Zresztą matka niewiele o nim wie i, mówiąc szczerze, zjedzenie kilku winogron to naprawdę jedno z najmniejszych zagrożeń, przed którymi go uratowałam.

– Weź – powtarzam głosem łagodniejszym niż to, co czuję. – To te ciemne, twoje ulubione. – Odrywam ogonki i podaję mu winogrona.

Chwyta je oburącz i zjada po jednym na raz, mocno przeżuwając. Sok spływa mu po podbródku.

Ulga. Im jest starszy, tym trudniej go zadowolić. Szybko nauczył się upominać o swoje prawa i żądać tego, na co ma ochotę.

Wgryzam się w kanapkę, mieszam chrupki z chlebem. Wietrzyk, tak łagodny, jakby wiedział, że nie jest mile widziany przy pięknej pogodzie, owiewa mi ramiona i nogi, a potem niknie. Cisza.

– Jeszcze!

– Proszę.

Marszczy się.

Wyciągam winogrona i zastanawiam się, co robi moja sąsiadka. Ma jedenaście lat, jest prawie o rok starsza ode mnie. Je lody? Zakopuje stopy w miękkim piasku? Jej rodzina zaprosiła mnie dzisiaj na plażę, ale ponieważ spoczywała na mnie odpowiedzialność w postaci opieki nad czterolatkiem, więc odmówiłam.

Wdycham silny zapach lawendy. W pobliżu brzęczą pszczoły. Trochę dalej zaczyna pracę kosiarka do trawy. Odwracam się na pięcie, na wypadek gdyby to był główny ogrodnik, ten, który zawsze się do mnie uśmiecha i mówi, że mam piękną twarz. Przykładam dłoń do czoła, mrużę oczy. Widzę ciemną postać w kombinezonie, ale twarz jest ukryta pod dżinsowym kapeluszem.

– Pić mi się chce!

– Nie mamy wody, będziesz musiał napić się tego.

Otwieram puszkę z lemoniadą. Nie wolno mu pić napojów gazowanych ani z cukrem. Tyle jest zasad, że czasem nie wiem, śmiać się czy płakać – cieszyć się, że matka troszczy się o niego, czy po prostu się irytować. Często tak się czuję, nie wiem, co mam robić w niektórych sytuacjach.

Robi minę, kiedy bąbelki trafiają mu do ust. Musi mu się naprawdę chcieć pić, bo nie grymasi. Wygląda słodko z tą skrzywioną minką i przez kilka sekund mam do niego ciepłe uczucia. Ale wtedy rzuca puszkę. Puszka upada ze stukotem na bok i staczając się, rozlewa płyn na wszystkie strony. Wpada do wody z cichym pluskiem, którego prawie nie słyszę. Oboje nachylamy się i patrzymy w dół.

– Żaby albo ryby się napiją – mówię wesoło.

Wyciągam ramiona, żeby go przytulić.

Ma silne ręce, mocno się odpycha.

– Nie! Daj mi tę puszkę.

Nie wytrzymam nawet myśli o jego krzykach. Przeszywają mnie, aż chcę zatkać uszy i też krzyczeć.

– Więc idź i poszukaj długiego kijka – mówię szybko.

Wstaje i ochoczo biegnie przez lawendę w stronę dębów.

Ostatnie, co do niego krzyknęłam, to:

– Musi być bardzo długi!

Znów macham nogami nad brzegiem i kładę się. Zamykam oczy i zanurzam się w błogosławionej ciszy. Czuję gorący beton, jak przez bawełnianą sukienkę dotyka moich bioder, reszta ciała leży na trawie. Trawa łaskocze mnie w szyję. Słyszę, jak kosiarka odjeżdża dalej. Ogarnia mnie lenistwo, głęboko wdycham powietrze lata i udaję, że czuję pod sobą piasek, a nie beton.

Realność zbliża się i oddala. Chyba słyszę plusk, jakby mewa zanurkowała, bo niespodziewanie zauważyła rybę.

Potem nic.

Zrywam się, oszołomiona, zdezorientowana. Rozglądam się, patrzę w dół.

Biegnę, wspinam się, chwytam, ciągnę.

Ale to na nic, bo Willa nie ma. A nie ma go, bo jest śmiertelnie nieruchomy. Gdzieś w głębi oddziela się jakiś kawałek mnie i niknie.

Od tej pory mój umysł potrafi bez trudu zabrać mnie w bezpieczne miejsce, kiedy najbardziej tego potrzebuję.

1

Teraz

Nakładam cyklamenową szminkę, żeby dopełnić przemiany. Wszystkie najlepsze pomysły są tak genialnie oczywiste, kiedy się o nich pomyśli. Moje odbicie w opłukanym wodą lustrze przedstawia kogoś w mocnym makijażu, z ciemnobrązowymi włosami, ale z moimi oczami. Drapie mnie poliestrowy krawat i chociaż w mundurze czuję się źle, to sztywne spodnium z wywatowanymi ramionami w stylu lat osiemdziesiątych pozwala mi dokonać metamorfozy w anonimową pracownicę linii lotniczych. Minę mam obojętną, profesjonalną, spokojną, opanowaną. Nowy rok, nowa ja.

Amy, jej odbicie jest tuż obok mojego, marszczy nos.

– Smród tych toalet przypomina mi szkołę.

Odwzajemniam się, też zmarszczeniem nosa.

– Tani papier toaletowy i kapanie wody.

Obie milkniemy na sekundę, dwie. Nasłuchujemy.

Spogląda na zegarek.

– Lepiej chodźmy, nie chcemy zrobić złego wrażenia.

Wychodzę za nią. Kasztanowe włosy związane ma w tak staranny kok, że nie wyglądają na prawdziwe. Uperfumowała się kwiatowo, powściągliwie. Ja za mocno, mdlący zapach drażnił mnie przez całe rano. Kiedy mieszamy się z pozostałymi osiemnastoma praktykantkami, żeby wejść rządkiem do klasy, Brian, jeden z instruktorów, podnosi rękę wnętrzem dłoni w naszą stronę.

– Hm.

Zapada cisza. Zastanawiam się, czy poza mną ktoś czuje się tak samo, dławi chęć, żeby krzyczeć, no bo – poważnie – jak ciężka będzie ta praca? Mam zamiar pojawić się, szybko podejść, przynieść tacę z jedzeniem, odebrać ją i po sprawie. Spodziewam się, że po jedzeniu i piciu pasażerów przejmie pokładowy system rozrywki. Wyobrażam sobie, że po wylądowaniu będę miała mnóstwo czasu, żeby ochłonąć w hotelowym basenie albo zwiedzić miejscowe markety.

Dociera do mnie, że Brian mówi nadal. Zmuszam się do słuchania.

– Nie siadajcie, idziemy do makiety, żeby obejrzeć wyposażenie treningowe.

Wychodzimy, zbieramy się na korytarzu, potem prowadzi nas Dawn, wspólniczka w zbrodni Briana. Idziemy za nią na dół, przez recepcję główną. Dawn wbija kod w klawiaturę i wchodzimy do małego pomieszczenia. Na ścianach są rzędy kołków, z których zwisają brudne na oko kombinezony.

– Proszę wszystkie o uwagę. Chcielibyśmy, żebyście włożyły kombinezony na mundury. Postawcie buty na półeczkach na dole i włóżcie białe ochraniacze na stopy.

Zamieram. Wszystkie, poza mną, zaczynają zdejmować kombinezony z kołków i sprawdzać ich wymiary. Boże, ja tego nie zrobię. Są brudne. Wyglądają, jakby nigdy nie były prane.

– Juliette? Masz jakiś problem? – Brian robi przesadnie zatroskaną minę.

– Nie. Żadnych problemów. – Uśmiecham się.

Brian odwraca się.

– A teraz, moje panie, te, które noszą spódnice, niech dokładnie sprawdzą, czy mają odpowiednio okryte nogi. Rzepy na niektórych fragmentach wyposażenia fatalnie niszczą rajstopy.

Cholera. Będę musiała to zrobić. Wpycham ramiona, potem zapinam guziki. Nie wiem, dlaczego w ogóle oddałam mundur do pralni chemicznej. Śmiesznie wyglądam w workowatym kombinezonie z elastycznymi ściągaczami wokół kostek. Brakuje tylko maski i wyglądałabym, jakbym miała przeszukać miejsce zbrodni. Nawet Amy wygląda mniej nieskazitelnie niż zazwyczaj.

– Będzie wesoło – szepczę do niej.

Amy rozpromienia się.

– Nie mogę się doczekać, kiedy wypróbujemy to, czego się nauczyłyśmy. Marzyłam o tym od dzieciństwa.

– Naprawdę?

Dlaczego ktoś miałby marzyć od dzieciństwa, że zostanie kelnerką, choćby i latającą? Gdy byłam mała, miałam plany. Wielkie plany. Takie, jak trzeba.

– Juliette, polecam się na dzisiaj. – Brian przytrzymuje otwarte drzwi.

Naprawdę działa mi na nerwy, a przecież będę musiała wycierpieć jeszcze pięć tygodni w jego towarzystwie. Idę za nim do wielkiej hali składowej, w której znajdują się fragmenty różnych samolotów. Niektóre są na dole, inne na wyniesionych platformach ze schodami. Zrównujemy się z innymi chodzącymi po hali. Drzwi samolotu gwałtownie się otwierają i parę osób ubranych w kombinezony wylatuje z nich i ześlizguje się po zjeżdżalni. Drzwiami zajmuje się mężczyzna w mundurze, wyszczekuje polecenia, zagłuszając piskliwy alarm.

– Skakać! Skakać!

Przemykamy obok, aż w końcu Dawn i Brian zatrzymują się obok nadmuchiwanej, srebrzystoszarej masy, przypominającej nadmuchiwany zamek dla dzieci.

– A teraz, zanim wejdziemy na pokład trapu ewakuacyjnego, przedstawię wam wyposażenie ratunkowe. Od tej chwili lądowanie na wodzie będzie nazywane wodowaniem awaryjnym…

Wyłączam się, głos Dawn się rozmywa. Znam statystyki. Mogą to nazywać, jak chcą, ale szanse na przeżycie lądowania samolotu na wodzie nie są duże.

Punkt piąta wypuszczają nas przez bramki. Znów jesteśmy w realnym świecie, na drodze okrążającej lotnisko. Przez chwilę traci się orientację od ryku nisko lecących samolotów i odgłosów godzin szczytu na ulicy. Wdycham zimne, rześkie powietrze. Z ust leci mi para. Grupa rozdziela się, niektórzy idą na parking, reszta w stronę Hatton Cross. Tylko pobieżnie przysłuchuję się ich podnieconej konwersacji. Znów się rozdzielamy. Najpierw odłączają się ci, którzy chcą złapać autobus, a my, w tym Amy, schodzimy na stację metra. Idę obok niej.

– Dzisiaj nie jedziesz w stronę zachodnią? – pyta. – Wydawało mi się, że metro do Reading odchodzi z Heathrow?

Waham się.

– Chcę odwiedzić przyjaciela. W Richmond.

– Masz więcej energii niż ja. Jestem taka zmęczona, że chyba nie dałabym rady wyjść dziś wieczór na miasto. I chcę przejrzeć notatki.

– Jest piątek wieczór – stwierdzam.

– Tak, ale chcę to podsumować na świeżo – odpowiada Amy.

– To dobrze. Będę wiedziała, przy kim usiąść podczas egzaminów. – Uśmiecham się.

Amy śmieje się.

Udaję, że śmieję się razem z nią, potem patrzę przez okno. Wewnętrzne światło odbija nas w ciemnościach szyby.

Amy wysiada przy Boston Manor. Macham za nią i patrzę, jak idzie w stronę schodów do wyjścia, wysoka i dumna w swoim mundurze.

Po przesiadce w Hammersmith jestem jedyną umundurowaną osobą w tłumie pasażerów. Wysiadam w Richmond, przechodzę na drugą stronę ulicy i ściślej owijam się płaszczem. Torba wrzyna mi się w ramię. Zmierzam w stronę znajomych uliczek, obcasy stukają, odbijają się echem przy każdym zdecydowanym kroku. Omijam stłuczoną butelkę, idę na przedmieścia Green. Zatrzymuję się przed cofniętą kamienicą, opieram się o poręcz schodów, zdejmuję szpilki i zamieniam je na baleriny. Podnoszę kaptur płaszcza tak, żeby opadał mi na czoło, i idę dalej. Wkładam klucz we wspólne dla mieszkańców drzwi. Wchodzę, nasłuchuję.

Cisza.

Wspinam się na drugie, najwyższe piętro i wchodzę do mieszkania 3B. Kiedy już jestem w środku, staję bez ruchu i wdycham ciepły zapach domu.

Wystarcza mi blask z akwarium, nie włączam światła. Opadam na kanapę, wyjmuję ubranie z torby. Rozbieram się, starannie składam mundur, potem wkładam czarne dżinsy i bluzę. Z komórką w charakterze latarki idę boso do kuchni i otwieram lodówkę. Jak zwykle jest prawie pusta, nie licząc piwa, paru papryczek chili i jednej porcji makaronu z serem do podgrzania. Uśmiecham się.

Wracam do salonu, ryzykuję włączenie kinkietu. Wyjmuję z torby zdjęcie i stawiam je na półce nad kominkiem. W doskonałym świecie zdjęcie byłoby w ramkach, ale chcę, żeby było takie, jak jest, bo mogę mieć je z sobą i patrzeć na nie, kiedy zechcę. Na zdjęciu uśmiecham się ze szczęścia obok Nate’a, mężczyzny, którego mam poślubić. Przekładam mundur przez lewe ramię i idę do sypialni. Potem kładę spodnie, bluzę i marynarkę na łóżku i nachylam się, wciskając twarz w jego poduszkę. Robię głęboki wdech, potem podnoszę głowę i oświetlam pokój. Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu ostatni raz. Dobrze.

Zamykam przesuwane drzwi szafy z lustrem, w oko wpada mi promień odbity z komórki. Mrugam. Zapasowy mundur pilota, marynarki, koszule i spodnie Nate’a powieszone są starannie, ale nie tak starannie, jak wisiałyby, gdybym ja się nimi zajęła. Ostrożnie rozsuwam je, robię między nimi jakieś trzy centymetry przerwy. Wieszam w niej mój mundur obok jego munduru. Tak powinno być. Odsuwam się, żeby podziwiać swoje dzieło. Światło pada na złoty symbol na jego czapce. Zasuwam do końca drzwi.

Jak zawsze, ostatni przystanek jest w łazience. Sprawdzam apteczkę. Chyba się przeziębił: inhalator z mentolem i lekarstwa na kaszel są nowe.

Wracam do salonu i częstuję się jabłkiem z misy z owocami. Przyciskam czoło do okna. Przeżuwam kawałki jabłka, patrząc w dół. Nie widzę nikogo. Godzina szczytu minęła, wszyscy zapewne siedzą w przytulnych domach. Nie to, co ja. Ja zatrzymałam się na przedmieściach własnego życia.

Czekam. Nic, tylko czekam i czekam. I myślę…

Tyle wiem o Nacie: że uwielbia jazdę na nartach, że zawsze pachnie świeżością, a zapach mydła cytrynowego przywiera mu do skóry. Wiem, że czeka na kapitańską promocję, zanim ukończy trzydzieści pięć lat.

Znam na wylot jego sprawy rodzinne: wakacje w Marbelli, Nicei, Verbier i Whistler. Tenis, jazda konna, nauka krykieta. Brak aprobaty ze strony ojca, kiedy postanowił zrealizować swoje marzenie i zostać pilotem, zamiast pójść w jego ślady i być bankowcem.

Jego młodsza siostra podziwia go, ale mnie nie lubi.

Ze zdjęć znalezionych w mediach społecznościowych wiem, że przydałoby mu się strzyżenie, blond loczki sięgają prawie kołnierza.

Ale przede wszystkim wiem, że gdzieś w głębi nadal mnie kocha. Po prostu zawładnął nim przelotny strach przed małżeństwem. Chociaż wtedy go przygniótł, sądzę, że teraz mu się poprawiło. Kiedy przyjdzie właściwy czas, by ujawnić, że ja też pracuję w tych liniach lotniczych – gdy doceni, jak bardzo się starałam, żeby uratować to, co jest między nami – wszystko ułoży się jak trzeba.

Na razie muszę być cierpliwa. Ale to trudne. Ile razy widzę jego nowe zdjęcie, całymi dniami nie mogę jeść.

Budzik w komórce przypomina, że czas już wyjść. Nauczyłam się tego, bo dotarło do mnie, że raz coś może ujść na sucho. Potem drugi, a potem, zanim się człowiek zorientuje, ryzyko staje się coraz większe. Trzeba zostawić sobie zapas czasu. Sprawdzam, czy samolot Nate’a z Chicago już wylądował. Tak – pięć minut temu. Podbiegłam do torby, zaczęłam w niej gmerać. Ogryzek jabłka owinęłam chusteczką i wyjęłam paczuszkę małych czekoladowych babeczek. Nate je uwielbia. Nie potrafię zerwać z tym przyzwyczajeniem – dodaję do swoich zakupów w spożywczym to, co lubi najbardziej. Otwieram lodówkę, białe światło zalewa ścianę. Paczuszkę wpycham głęboko, za mięso – wiem, że nigdy go nie rozmrozi – i za groszek, którego nawet nie tknie. Bardzo bym chciała zostawić je w bardziej widocznym miejscu, na przykład przy ekspresie do kawy, ale nie mogę, to musi wystarczyć. Mam nadzieję, że kiedy znajdzie babeczki, to pomyśli o mnie. Listę zakupów zawsze mam pełną tego, co on lubi. Nigdy nie zapominam.

Wracam do sypialni i ściągam swój mundur z wieszaków, które kołyszą się, stukają o plecy szafy. Wracam do salonu, z niechęcią biorę zdjęcie, wkładam je z powrotem do torby. Teraz baleriny i trzeba wyłączyć kinkiet. Kolorowe rybki przyglądają mi się z akwarium. Szczególnie jedna gapi się z otwartym pyszczkiem. Nate nadał jej imię Tęcza. Zawsze jej nienawidziłam.

Mocno przełykam. Nie chcę wychodzić. To miejsce jest jak ruchome piaski, wsysa mnie.

Podnoszę torbę i wychodzę, po cichu zamykam za sobą drzwi. Teraz wracam na stację, żeby złapać metro do mojego pudełka na buty, znaczka pocztowego, domku dla lalek, który służy mi za mieszkanie w Reading. Nie mogę nazwać tego domem, bo przebywanie w nim jest jak spędzanie czasu w poczekalni życia. Czekam, ciągle czekam, dopóki nie otworzy się brama do prawdziwego życia.

2

Leżę w łóżku i przeciągam się. Dzięki Bogu, jest weekend. Choć linie lotnicze pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, szkolenia odbywają się w robocze dni tygodnia. Dziś wieczorem zamierzam się wybrać na przyjęcie w luksusowym hotelu Bournemouth, połączone ze zbiórką pieniędzy na rzecz dzieci. To aukcja, z bufetem z owocami morza, bez rezerwacji miejsc, i cieszę się na nią, choć nie mam oficjalnego zaproszenia. To nic, jak się przekonałam na podobnych imprezach; pod warunkiem że odpowiednio wyglądam i nie zwracam na siebie niepotrzebnie uwagi (wiadomo), ludzi rzadko interesuje moja obecność, a dla organizatorów to oczywiste, że im więcej uczestników, tym lepiej.

Wstaję, biorę prysznic, ubieram się i wciskam guzik ekspresu do kawy. Uwielbiam odgłos i zapach mielonych ziaren. Jeżeli zamknę oczy, na sekundę czy dwie każdego dnia, mogę udawać, że jestem w domu. To dzięki tym drobnym rzeczom się trzymam. Czuję gorycz na języku, gdy popijam moje espresso. Pomiędzy łykami zerkam na tablet. Przeglądam posty. Bella, organizatorka dzisiejszego przyjęcia, zawsze zamieszcza mnóstwo zdjęć z poprzednich imprez. Jest na większości, uśmiecha się, każdy włosek ma na swoim miejscu, a jej biżuteria, zwykle złoto i szafiry, wygląda na drogą, ale nie pretensjonalną. Nieskazitelna, jak zawsze. Celuje w zbieraniu pieniędzy na szczytne cele, dzięki czemu uchodzi za współczesną dobrą Samarytankę i nie musi sobie przy tym brudzić rąk. Każdy może zorganizować przyjęcie i snuć się, popijając szampana, ale jeżeli naprawdę, serio, chce się czynić dobro, wypiłoby się tanie wino i zgłosiło do udziału w czymś niepopularnym. Ale to, co Bella potrafi najlepiej, to robić z siebie gwiazdę.

Mój telefon wibruje. Wiadomość.

„Kumpela z mieszkania urządza dziś imprezę. Jak nie możesz ich pokonać… No, wiesz. Wpadniesz? Oczywiście zaproszę też innych. Amy x”

Jestem rozdarta. Im więcej znajomych z linii lotniczej, tym lepiej dla mnie. A potrzebuję przyjaciół. Z mojego dawnego życia nie został prawie nikt – poza tymi, z którymi utrzymywałam kontakt przez media społecznościowe, i garstką znajomych z czasów, gdy pracowałam jako statystka – bo wszystko rzuciłam dla Nate’a Goldsmitha. Z kolei przebywanie w pobliżu Belli przypomina zrywanie strupa. Ale… im bliżej jestem jej świata, tym większe szanse na to, że powodzenie i szczęście przestaną jej dopisywać. Gapię się w telefon, niezdecydowana, i wsłuchuję w deszcz spływający rynnami za oknem.

Dwa tygodnie po akcji z Nate’em, stanął nade mną, kiedy pakowałam swoje rzeczy.

– Zapłaciłem czynsz za pół roku w supermiejscu w Reading. To prezent. Zawiozę cię tam i nawet pomogę załatwić wszystko, co trzeba, żebyś się tam zadomowiła.

– Dlaczego Reading?

– Mieszkałem tam krótko w czasie szkolenia, to świetne miejsce na nowy początek. Tętni życiem.

– Serio?

Nie miał zamiaru odpuścić, co, biorąc pod uwagę jego trudną sytuację finansową, boleśnie dowodziło, jak bardzo chce mnie wykopać. Przynajmniej przestał chrzanić, żebym znowu zamieszkała z moją obłąkaną matką. Mieszkanie było proste, czyste i miało wszystko, co niezbędne do zwykłego, funkcjonalnego życia. Zmierzyłam wzrokiem salon, w którym oboje staliśmy sztywno, w krępującej ciszy. Chyba czekał, żebym mu podziękowała.

– Do widzenia, Elizabeth.

Elizabeth, poważnie, do kurwy nędzy! Gdzie się podziała Lily, skarbek, słoneczko, kochanie? Pocałował mnie w czoło i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Cisza aż huczała. Patrzyłam przez okno, przez rozmyte krople deszczu, jak znikają tylne światła jego samochodu. Gotowało się we mnie z nowej wściekłości i upokorzenia. Kochałam go, a jednak nie byłam w stanie go powstrzymać przed największą pomyłką jego życia. On był mój. Gdy tak siedziałam, psychicznie wypompowana, na sofie z twardym oparciem – wtedy zrodził się mój Plan Działania. Elizabeth/Lily znikła w swoim kokonie i czekała, aż wyłoni się jako Juliette – to moje drugie imię – i przeobrazi w towarzyskiego motyla.

Hm. Co teraz… Amy? Bella? Bella? Amy? Ene, due… Sięgam pod ławę po torebkę, szukam portfela i wyciągam monetę. Podrzucam. Orzeł Bella, reszka Amy. Moneta kiwa się na stole i wypada reszka. Tym razem Bella przegrała. Odpisuję Amy: „Z przyjemnością przyjdę xxx”.

Przysyła mi adres. Jedyny problem w tym, że muszę sobie wymyślić jakieś zajęcie na cały dzień. Nie muszę się przejmować wyglądem, skoro idę na małą domówkę. Jest tak szaro, że prawie ciemno. Spaceruję po maleńkim pokoju. Na zewnątrz widzę, jak strumienie świateł samochodów rozpraszają rzęsisty deszcz. Powinnam nauczyć się jeździć. Mogłabym wtedy od razu pojechać do Richmond. Mogłabym siedzieć przed domem Nate’a. Nawet by nie wiedział, że tam jestem. To byłoby takie krzepiące, być blisko niego. Biorę prysznic, wkładam dżinsy i czarny golf, chwytam tenisówki i kurtkę i pędzę na dworzec.

Deszcz okazuje się prawdziwym darem niebios. Kto by pomyślał, po tylu mokrych latach, że takim luksusem wyda mi się ukrycie pod kapturem, anonimowe przystawanie w drzwiach sklepów i w małych uliczkach. Matka Natura jest po mojej stronie. W ten ponury dzień pod koniec stycznia ludzie są rozkojarzeni, skuleni pod parasolami. Spod kół tryska brudna woda. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.

Światło w salonie Nate’a się świeci. Pewnie ogląda najnowszy film z zestawu płyt albo z Netfliksa. Tęsknię za nim. Nie pierwszy raz żałuję mojego zachowania i kapitulacji. Niewiele mi brakuje do chwili słabości, ogarnia mnie pragnienie, żeby przebiec przez ulicę i wyważyć jego drzwi. Ale muszę stosować się do zasad, inaczej mnie nie doceni. Za drugim razem to ja będę dyktować warunki.

Mieszkanie Amy znajduje się nad salonem fryzjerskim. Na szczęście, bo gdyby miała pod sobą prawdziwych sąsiadów, zadzwoniliby już na policję. Słychać głośną muzykę w stylu disco-Ibiza. Wciskam dzwonek, ale dociera do mnie, że drzwi są otwarte, więc wchodzę na klatkę. Idę po schodach i wchodzę do mieszkania. Amy śmieje się z odchyloną głową, ściskając butelkę piwa. Stoję chwilę bez ruchu. Dostrzega mnie i podchodzi, w oba policzki daje mi po buziaku.

– Wchodź! Tak się cieszę, że jesteś. To moja współlokatorka. Hannah. – Wskazuje kobietę w drugim końcu pokoju. – Niektórych już znasz… Oliver, Gabrielle…

Imiona pozostałych znajomych Amy mój umysł rejestruje tylko przelotnie: Lucy, Ben, Michelle…

Przyjmuję butelkę piwa, choć nie umiem pić z butelki, w dodatku stojąc. Popijam małymi łykami i rozmawiam grzecznie z Oliverem, co wymaga wysiłku, bo to najbardziej małomówny chłopak na kursie. Ratuje mnie Amy, która za wszelką cenę chce się dzisiaj wyluzować. Tańczymy. Amy flirtuje. Wieczór jest dość miły. Źle ją oceniłam. Nie sądziłam, że może mi się na coś przydać, ale teraz zamierzam się jej trzymać i lepiej ją poznać. Poddaję się nastrojowi chwili. Dużo się śmieję. Szczerze. Nie bawiłam się tak dobrze od… hm, właściwie nie pamiętam. Ale na pewno od Nate’a. Oczywiście.

Prawie siedem miesięcy temu Nate pojawił się w moim życiu jak w romantycznej powieści. Kiedy oderwałam wzrok od ekranu komputera w hotelowej recepcji – z zawodowym uśmiechem – musiałam się wysilić, żeby głośno nie westchnąć. Mężczyzna przede mną wyglądał, jakby wziął z życia to, co najlepsze, a wszystko, co niemiłe czy smutne, odegnał. Spod czapki wymykały mu się blond loki, twarz miał lekko opaloną. Za nim kroczyła załoga w podobnych mundurach, stawiając głośne kroki na marmurowej podłodze.

– Mam nadzieję, że ma pani dla nas rezerwację? Trafił się nam nieprzewidziany nocleg, problem z silnikiem zmusił nas do powrotu na Heathrow.

Do tej pory najbardziej ekscytującym wydarzeniem w ciągu ośmiu miesięcy mojej pracy w Airport Inn było to, że jakiś drugorzędny celebryta przemycił do pokoju dwie kobiety, z których żadna nie była jego żoną.

– Pracuje pani dziś wieczorem? – spytał Nate, kiedy podałam mu kartę do pokoju; jego zameldowałam na samym końcu.

– Kończę o ósmej – odparłam, czując, jak uśpiony dreszcz wyczekiwania zaczyna ożywać.

– Miałaby pani ochotę pokazać nam najlepsze puby w okolicy?

– Pewnie.

Tej nocy ja też zostałam gościem hotelowym. To było nieuniknione. Od chwili, gdy nasze oczy się spotkały, postanowiłam go oczarować.

Sześć tygodni później wprowadziłam się do niego…

– Juliette?

– Przepraszam, Amy, odpłynęłam.

– Chcesz się walnąć na kanapę?

Rozglądam się po pokoju i z zaskoczeniem spostrzegam, że zostało tylko kilka osób. Jak przez mgłę docierało do mnie, że kilka osób się żegna, a Oliver proponuje, że mnie podwiezie, ale ja nie chciałam jeszcze wychodzić. Amy przyda mi się w kontaktach towarzyskich.

Wyciągam telefon z torebki.

– Nie, dzięki. Muszę wracać.

Jadąc taksówką, oglądam na Twitterze zdjęcia z przyjęcia Belli. Kolejny sukces pięknej Belli, sądząc po lawinie komplementów w komentarzach. Światła jezdni bledną, a ją widać lepiej. Wygląda olśniewająco, jak królowa. Perły – na pewno prawdziwe – zdobią jej szyję. Długie blond włosy są elegancko upięte. Na każdym zdjęciu jest uśmiechnięta, otoczona miejscowymi osobistościami. Przesuwam palcem po jej postaci na wyświetlaczu i marzę, żeby można ją było usunąć tak łatwo, jak zdjęcie.

Spaceruję po domu.

Chyba podjęłam właściwą decyzję, unikając dziś Belli. Nie zamierzałam do niej podejść; chciałam się tylko przyglądać. Praktyka czyni mistrza. Kiedy naprawdę się zdecyduję, że nadszedł właściwy moment na konfrontację, wszystko będzie zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.

Zemsta najlepiej smakuje na zimno, a moja będzie wręcz lodowata.

3

Pięć pozostałych tygodni szkolenia odwraca moją uwagę. Choć ciągle mam na oku Bellę online i zjawiam się pod mieszkaniem Nate’a co najmniej raz w tygodniu, kiedy go nie ma, mnóstwo czasu spędzam z Amy. Lubi wspólną naukę. Tak naprawdę to nie moje klimaty, ale to znaczy, że mnie lubi i że na mnie polega. Jej współlokatorka, Hannah, jest członkiem załogi innej linii lotniczej na dalekich lotach, a Amy należy do osób, które nie czują się dobrze w samotności. Jest szósta z siedmiorga dzieci.

Wreszcie, po niekończących się zjazdach ze zjeżdżalni, zakładaniu kapturów przeciwdymowych i wchodzeniu do pełnych dymu pomieszczeń, żeby walczyć z pozorowanym pożarem, reanimacji lalek, zakuwaniu się nawzajem w kajdanki, bandażowaniu kolegów, niedorzecznej ilości pozorowanych scenek, zwiedzaniu samolotów w hangarze, uczeniu się, jak wkładać walizkę do schowka, żeby nie rozwalić sobie pleców i, co najgorsze, słuchanie Briana i Dawn gadających, gadających i gadających… po tym wszystkim nadchodzi nasz Dzień Skrzydeł. Mam wrażenie, że moment jest idealny, bo zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki wiosny: żonkile, cieńsze kurtki, trochę dłuższe dni, nowy początek.

Wszyscy podajemy rękę menedżerowi, który jest najwyraźniej „bardzo ważny”, według Briana, i dziękujemy mu, kiedy wręcza nam tandetnie wyglądające złote odznaki. Wpinamy je sobie do żakietów, nad plakietką z nazwiskiem, i uśmiechamy się. Uśmiechamy się jeszcze bardziej, kiedy robią nam zdjęcia. Nie tylko przechodzę na następny etap mojego planu działania, oznacza to także koniec z Brianem. W następny wtorek lecę do Bombaju. Każdy kursant został przydzielony do jakiegoś lotu na długim dystansie, żeby mieć więcej czasu na szkolenie praktyczne. Amy leci do Dallas. W pobliskim pubie ze zbyt jaskrawym oświetleniem i wykładziną w ciemne wzory, bez wątpienia ukrywającą rozmaite plamy, świętujemy, pijąc prosecco.

– Zdrowie! – mówi Amy.

Stukamy się kieliszkami.

– Zdrowie! – odpowiadam.

Amy wypija duży łyk.

– Stresuję się pierwszym lotem, a ty?

– Nie.

Wygląda na zaskoczoną.

Czuję się pewnie, bo sprawdziłam rozkład Nate’a i w grafiku ma Nairobi w poniedziałek. Nasze ścieżki na razie się nie skrzyżują. Choć Nate usunął mnie z grona znajomych, przestał mnie obserwować, wykluczył ze wszystkiego, co możliwe, nie zmienił swoich haseł. Szczerze mówiąc, nie ma pojęcia, że je znam. Ale nie zostawił mi wyboru – to jak na razie jedyna możliwość, żeby śledzić sytuację. Media społecznościowe stały się moim głównym narzędziem. Amy wie co nieco o Nicku, ale nie wie, jak się naprawdę nazywa ani czym się zajmuje, tylko tyle, że się rozstaliśmy. Amy jest idealną powiernicą: jest dla Nicka surowa na tyle, żeby mnie wspierać, ale nie aż tak, żebym czuła, że muszę występować w jego obronie. Musiałam się z czegoś zwierzyć. Na tym polega przyjaźń: na dzieleniu się sekretami.

Dzwoni telefon. To takie nietypowe zdarzenie, że omal nie wylewam wina. Ciocia Barbara. Jej imię pojawia się na wyświetlaczu. Rozmowa jest krótka. Jednak nie polecę we wtorek do Bombaju.

Mama nie żyje.

Dom, w którym się wychowałam, stoi na południu, tuż za miasteczkiem Dorchester, w maleńkiej wiosce. Wielu ludzi mi mówi:

– Och, Dorset, uwielbiam Dorset, tak tam pięknie. – A potem wspominają o morzu. Groszkowy Domek znajduje się na odludziu, a wybrzeża nawet nie widać. Najbliższa okolica to kilka farm, i przy tych rzadkich okazjach, kiedy myślę o moim dawnym domu, wyobrażam sobie dąb w sercu wioski, otoczony kamiennymi domami, krytymi strzechą. Przez pobliskie wzgórza wiją się ścieżki, zawsze pełne piechurów i spacerujących z psami.

Na pogrzebie zjawia się ojciec, co lekko zbija mnie z tropu. Kiedy rozbrzmiewa In My Life Beatlesów, przyglądam się mężczyźnie po drugiej stronie przejścia i ożywiam go wspomnieniami z dzieciństwa. Miałam dziesięć lat, kiedy odszedł. Palił fajkę; ten zapach pamiętam bardziej niż jego samego. Ból ściska mi gardło, gdy spośród wspomnień przedziera się jedno: jego obraz nieudolnie przebranego za świętego mikołaja. Dzikie, kręcone włosy nie dały się ujarzmić pod za małą obramowaną na biało czerwoną czapką. Przełykam z trudem ślinę.

To drugi pogrzeb, na jakim jestem, i chyba nie bardzo rozumiem sens całego tego smętnego nabożeństwa. Ktoś umarł, mówi się trudno. W pierwszej chwili byłam zaskoczona liczbą ludzi, ale szybko zrozumiałam, że są tu ze względu na Barbarę. Widać jest naprawdę lubiana. Czekając, aż rozpocznie się uroczystość, opowiada szeptem fragmenty historii kościoła ludziom z przodu; w jej głosie wyraźnie słychać dumę, lepsze to niż bezsensowne czekanie w ciszy.

– …pochodzi z trzynastego wieku. Setki lat mszy. Wyobraźcie sobie! Tylu ludzi. W tysiąc osiemset trzydziestym ósmym negatywnie nastawiony pastor ukrócił zwyczaj rozdawania chleba, babeczek bakaliowych i piwa szóstego stycznia, w dawne Boże Narodzenie…

Szmer obwieszcza, że nabożeństwo się zaczyna.

– …gromadzimy się, żeby podziękować za życie Amelii…

Wstaję. Podnoszę śpiewnik. Siadam. Mama byłaby wściekła. Wróci i będzie straszyć Barbarę za to, że wyprawiła jej kościelny pogrzeb. Barbara stwierdziła, że ponieważ Amelia wszystko robiła po swojemu, teraz jej kolej podejmować decyzje. Ramiona jej się trzęsą. Blond włosy z szarymi pasemkami są starannie upięte w kok. Od stóp do głów jest w czerni, przełamanej jedynie srebrnym łańcuszkiem z krzyżykiem. Ja też jestem ubrana na czarno, ale tylko dlatego, że to dominujący kolor mojej garderoby. Głaszczę ją po ręce, ale szybko cofam dłoń w obawie, że będzie próbowała ją chwycić.

Pastor przestaje mówić. Skończyło się.

Idę za Barbarą do wyjścia i staję obok niej, kiwam głową i dziękuję za wszystkie słowa współczucia. Pamiętam, żeby od czasu do czasu dotykać oczu chusteczką, ale w gardle ściska mnie naprawdę. Nie chcę się poddać łzom, bo jeżeli pozwolę sobie na płacz, to chyba nie będę w stanie przerwać. Wokół mnie unoszą się strzępy zdań.

Przede mną pojawia się ojciec.

– Czemu tu jesteś? – pytam.

– Możemy porozmawiać u Barbary.

Przy kanapkach z jajkiem i rzeżuchą – z białego chleba, z odciętą skórką – i kubkach mocnej herbaty, ojciec i ja porównujemy swoje wspomnienia. On ma wszystkie typowe oznaki starości: siwe włosy, okulary, zmarszczki i brzuch, a do tego silny kaszel. Jego ubranie przesiąknięte jest zapachem fajczanego dymu.

– Amelia twierdziła, że właściwie zniknąłeś – mówię. – Że nie zależało ci na utrzymywaniu kontaktu…

– To prawda, ale wydawało mi się, że powinienem, jak się dowiedziałem… tu przyjechać… zobaczyć się z tobą.

– Trochę późno. W latach dziewięćdziesiątych istniały telefony. Nawet Amelia miała telefon.

– Ożeniłem się drugi raz.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Na kartkach urodzinowych, które były jedyną próbą kontaktu z jego strony, zawsze pisał: „Kochanej Lilii”.

– Elizabeth Juliette Magnolia. – Uśmiecha się ze swojego przestarzałego żartu.

Zawsze powtarzał, że gdyby to zależało od niego, miałabym na imię Imogen, ale matka była uparta. Chociaż kobiety w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych robiły sobie trwałą, nosiły bluzki z poduszkami na ramionach i poddały się konsumpcjonizmowi, moja matka postanowiła trzymać się lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Kwiaty. Beatlesi. Imprezy. Narkotyki. Alkohol. Zabawa, zabawa, zabawa. Mój ojciec był kierowcą ciężarówki na dalekich trasach i matka miała wymówkę, że nie czuje się dobrze jako jedyna dorosła osoba w domu. Twierdziła, że boi się morderców i złodziei ustawiających się w równiutkiej kolejce przed drzwiami, gdy tylko wychodził do pracy.

Ojciec stuka w zegarek.

– Muszę iść. Złapać pociąg. Nie bądźmy dla siebie obcy. Mam teraz już nawet mejla. Zapiszę ci. Może mnie kiedyś odwiedzisz?

– Może. – Mało prawdopodobne.

– Pamiętam o niej i o nim, no wiesz…

– Do widzenia.

Waha się. Przez jedną straszną chwilę myślę, że będzie próbował mnie przytulić, ale nie.

– Do widzenia, Lilio.

Odwracam się do pokoju pełnego obcych ludzi. Amy proponowała, że przyjedzie, ale trudno wykorzenić stare nawyki; nigdy nie lubiłam łączyć rodziny i przyjaciół.

– Mam nadzieję, że zostaniesz na parę dni – mówi Barbara. – Musisz pomóc przejrzeć rzeczy w domu.

Nie dodaje, że przynajmniej tyle mogę zrobić. Okazuje się niespodziewanie, że moja matka zostawiła testament. Z jej skrzywioną logiką pewnie myślała, że zrekompensuje tym przeszłość. Jestem teraz dumną jedyną właścicielką Groszkowego Domku.

– Zostanę tu na noc.

– Sama?

– Tak.

– Do widzenia, Babs. Wspaniały poczęstunek – mówi wysoki, chudy mężczyzna, ściskający laskę.

– Do widzenia. Uważaj na siebie. – Jakaś kobieta dotyka przelotnie ramienia ciotki, a potem chwyta płaszcz.

Wszyscy się rozchodzą. Kuchnia jest nieskazitelnie czysta dzięki wielu chętnym do pomocy. Każdy lubi jakieś zajęcie, jeżeli alternatywą są pogawędki z ludźmi, których tak właściwie się nie zna, na temat zmarłej osoby, którą znało się jeszcze mniej.

– Jesteś pewna? – pyta Barbara, kiedy pakuję torbę, szykując się do krótkiego spaceru do Groszkowego Domku. Macham małą latarką – tą, którą w pracy polecono nam kupić do użytku w sekretnym pomieszczeniu dla załogi.

– Całkowicie. Do zobaczenia rano.

Nie mam w sobie pokładów współczucia i marzę o samotności. Poza tym jestem w idealnym nastroju do tego, żeby zmierzyć się z duchami.

Kroki niosą się echem po jezdni, a potem po ścieżce. Wyciągam swoje stare klucze, biorę głęboki wdech i otwieram. Drewniane drzwi skrzypią. Zawsze skrzypiały, ale słychać to dopiero teraz, w pustym domu.

Kiedyś był pełen ludzi. Po prostu byli, kręcili się, śmiali. Pamiętam mnóstwo śmiechu. Hałaśliwego, pijackiego, wesołego. To pamiętam najbardziej. I debaty. Matka ubzdurała sobie, że na świecie złe jest to, że ludzie przestali siebie wyrażać.

– Tony Blair nie przestał – rzucił ktoś.

– Księżna Diana też nie – powiedział ktoś inny. – I patrzcie, co spowodowała jej śmierć. Ludzie się otworzyli i zaczęli wyrażać swoje emocje.

Im więcej myśli wlewał w ich mózgi alkohol, tym głośniejsze stawały się debaty przy akompaniamencie eklektycznej mieszanki muzycznej. Nauczyłam się, jak stawać się niewidzialną. Nic nie psuje zabawy tak jak dzieciak. Co innego mój dwuletni brat. Kiedy mama rozmawiała o nim z innymi, używała przymiotników: „fajny”, „pocieszny”, „słodki”, ja za to byłam „cicha”, „ponura” i „zdystansowana”.

Później, kiedy skończył się nieustający strumień gości, matka popołudniem zwykle już spała, przy ryczącej telewizji, radiu, czasami obu naraz. Ściszałam je, zdejmowałam jej buty i przykrywałam kocem. Kiedy położyłam Willa spać, siadałam w fotelu, czytałam albo wymyślałam historie i zabawy.

Teraz tyka zegar. Zawsze nienawidziłam tego odgłosu, jeszcze przed „Wypadkiem”, jak wszyscy to nazywali. Czteroletni William Florian Jaśmin uśmiecha się do mnie z kominkowej półki. Miałby na imię Nicholas, gdyby decyzję mógł podjąć tata. Sześć lat młodszy ode mnie miał wrodzony talent do czarowania ludzi. Teraz to wszystko nieważne, martwa informacja. Kieruję się do lśniącego drewnianego barku. Wśród przypadkowej kolekcji alkoholi stoi butelka dżinu. Co ciekawe, jest prawie pełna. Otwieram lodówkę, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Wśród gotowych dań, paru cebul i trzech zwiędniętych jabłek stoi sześć puszek toniku. Cytryny ani limonek nie ma. W zamrażarce jest kilka tacek lodu. Ściskając w garści ulubiony drink matki, idę na górę. Stuknięcie kostek lodu sprawia, że podskakuję, kiedy otwieram drzwi jej sypialni i wdycham chłód i wilgoć.

Wchodzę. Klepki w podłodze skrzypią w znajomych miejscach. Otwieram drzwi szafy i uderza mnie charakterystyczny zapach perfum matki. Opium. Nienawidzę perfum, które krzyczą, że są kamuflażem, żeby ukryć odór alkoholu i zaniedbania. Wzdrygam się na to wspomnienie i odwracam za siebie, jakbym się spodziewała, że Amelia wniesie drinki na górę na tacy wyłożonej serwetką, co miało nadać jej uzależnieniu nieco dostojeństwa. Czuję dym, choć nikt nie palił papierosów w tym domu od lat.

Wracam do swojego zadania, zdejmuję wieszaki z drążka, na którym wiszą głównie sukienki. Przyglądam się jednej w róże i przykładam do siebie. Przeglądam się w lustrze, nie pasuje do mnie. To jej ulubiona. Rano czasami zabierała mnie i Willa do lasu i po drodze uczyła nas nazw kwiatów. Pamiętam pierwiosnki, dzwoneczki i naparstnicę.

Po drodze mieszkała jedna zapalona ogrodniczka, Amelia uwielbiała jej ogród, zwłaszcza wiosną. Zmarła niedługo po Wypadku. Nowi właściciele domku chcieli zmienić przestrzeń, wieloletnia budowa zniszczyła całe jego piękno. Ale wtedy Amelia już tego nie zauważała ani nie miało to dla niej znaczenia.

Wysuwam z szafy szuflady z drewnianymi frontami, z wygrawerowanymi ładnie kwiatami. Bielizna. Rajstopy. Stęchłe golfy. Poradnik ogrodniczy. Za przednią okładką dwie zasuszone stokrotki. Opróżniam kieliszek i schodzę na dół po worki na śmieci i po dolewkę.

Szarpnięciem otwieram ostatnią szufladę. Jest lżejsza, niż się spodziewałam, więc wypada, a ja się przewracam. Jest pusta, nie licząc pożółkłej koperty przyklejonej do pleców szuflady taśmą klejącą. Rozdzieram ją. Wtedy wszystko dopada mnie na nowo; stłumione wspomnienia przetaczają mi się przez głowę jak woda w wodospadzie. Dociera to do mnie.

Biegnę do łazienki i wymiotuję. Odkręcam kurek z zimną wodą, spryskuję sobie twarz, unikając odbicia w lustrze. Muszę wyjść.

Wychodzę i wzywam taksówkę, żeby zawiozła mnie na dworzec. Czekam na końcu drogi przy drewnianej furtce. Kiedy taksówka podjeżdża, jej światła oświetlają przerośnięte żywopłoty i rozrośnięty bluszcz, który zawsze groził tym, że połknie dom. Muszę być silna i nie pozwolić, żeby wciągnęła mnie przeszłość. Po cichu pod nosem powtarzam swoją mantrę, ukrywając się w ciemności tylnego siedzenia, a kierowca słucha meczu piłkarskiego w radiu.

– Trzymaj się planu, trzymaj się planu.

Jeśli zawalisz plan, zawali się wszystko.

Dopóki nie zboczę z kursu, nigdy więcej nic mnie nie zrani.

4

Wysiadam z autobusu na Heathrow. Automatyczne drzwi do części centrum zgłoszeniowego. Migają skrawki zieleni i błękitu – nasze firmowe kolory. W stołówce wypatruję wolny stolik w kącie, zamawiam podwójne espresso. W górze monitory nieustannie aktualizują kuszącą listę miejsc docelowych. Rzym. Nairobi. Ateny. Widzę Los Angeles: mój pierwszy cel w roli czynnego członka załogi. Chcę się oddalić od Groszkowego Domku, Dorset i przeszłości. Myśli zalewają mi umysł.

„Załoga LAX pokój numer dziewięć”, pojawia się na ekranach.

Wstaję, zbieram rzeczy i kieruję się do sali odpraw przed odlotem. Zostaję przydzielona do obsługi tylnej części samolotu.

Sam lot byłby o wiele łatwiejszy, gdyby nie było tylu pasażerów. Wejście do klasy ekonomicznej niewiele się różni od tego, jak wyobrażam sobie wyjście na scenę, bo obserwują mnie setki oczu, a ja wyczuwam ich milczące zniecierpliwienie. Zwalniam hamulec wózka i pcham go przed sobą. Butelki pobrzękują. Kiedy zatrzymuję się w wyznaczonym miejscu – przy rzędzie trzydziestym szóstym – niemal słyszę, jak pasażerowie w myślach obliczają, w jakiej kolejności zostaną obsłużeni, a to daje mi przypływ poczucia władzy.

Uśmiecham się.

– Lasagne czy curry z kurczaka? Wino białe czy czerwone?

W pierwszej klasie jest znany kucharz i chyba dzieli się poradami z członkami załogi i pasażerami. Kusi mnie, żeby się do nich przyłączyć; może poda mi jakiś nowy przepis, którym mogłabym zrobić wrażenie na Nacie. Ale zatrzymuje mnie przygotowanie tac z podwieczorkiem. Kiedy już jestem wolna, zaczynamy schodzić do lądowania.

Ludzie w autobusie dla personelu robią plany.

– Czy ktoś ma ochotę na wycieczkę do domów gwiazd?

Nie przychodzi mi do głowy nic gorszego niż płacenie za to, żeby zobaczyć skrawki nieosiągalnego stylu życia. Postanawiam przyłączyć się do pięcioosobowej grupy, która proponuje późne śniadanie jutro na wybrzeżu. Tu jest osiem godzin wcześniej niż w Wielkiej Brytanii, więc do tej pory nawet mnie będzie potrzeba czegoś więcej niż tylko kawy. Nie wspomniałam, że to mój pierwszy lot, tylko że jestem nowa i że nigdy wcześniej nie byłam w LA. Słyszałam o „kawałach” – nienawidzę samego tego słowa i obrazów, jakie przywołuje – takich jak informowanie nowych, że ich obowiązkiem jest przynieść worek lodu z samolotu na imprezę do pokoju albo że mają zanieść kapitanowi walizkę do hotelu.

Venice Beach.

Jestem tutaj, w miejscu tak znajomym, że mam wrażenie, jakbym weszła na plan filmowy, aż chcę się uszczypnąć. Nie mogę uwierzyć, że tu jestem, że żyję życiem Nate’a. Pomyśleć tylko… tyle razy siedziałam w domu i czekałam na niego, a on hasał po świecie i balował. Ależ byłam głupia. Wpatruję się w szeroką plażę. Pod wysokimi, smukłymi palmami ludzie trenują w siłowniach na świeżym powietrzu. Mój wzrok przyciąga wieża ratownicza. U Babs kilka razy oglądałam Słoneczny patrol i byłam zachwycona.

Idę promenadą z moimi nowymi przyjaciółmi – kolegami z pracy – oglądam stoiska pełne okularów słonecznych, koszulek, kryształów, pamiątek, wymijam pięknych, szczupłych ludzi, biegających, jeżdżących na rolkach albo na desce. Jakiś artysta chce narysować mój portret, ale odmawiam z uśmiechem. Czuję się prawie swobodnie.

Decydujemy się na brunch w restauracji z miejscami na zewnątrz. Zamawiam omlet z białek i wodę gazowaną.

– Nie masz ochoty na mimozę? – pyta Alan, kierownik obsługi kabiny. – Możesz pić, pod warunkiem że skończysz co najmniej dwanaście godzin przed dyżurem.

– Nie piję – mówię. – Nie jestem aż tak zestresowana.

Wszyscy parskają śmiechem.

– No co? – mówię. – To prawda. – Rozglądam się po przemądrzałych twarzach przy stole.

– Już niedługo przestaniesz mówić, że nie pijesz – stwierdza Alan i upija dwa łyki z wysokiego kieliszka. – Daję ci sześć miesięcy. Maks.

Mogą się śmiać i twierdzić, co tylko chcą. Wyłączam się.

Kiedy spaceruję po pokładzie jedenaście tysięcy metrów nad Atlantykiem, obsługując lot powrotny, jedyne, co pozwala mi wytrzymać niekończące się prośby, to świadomość, że to wszystko jest środkiem do celu. Przeżywam krępującą chwilę, kiedy zostaję wezwana przez Alana przez telefon pokładowy, żeby porozmawiać z francuskim pasażerem, który ma jakieś pytania.

– A ten pan nie mówi po angielsku? – pytam.

– Pani. Niezbyt dobrze. Dlatego cię potrzebujemy.

Idę przejściem najwolniej jak się da, marzę, żeby ktoś zemdlał i zablokował przejście albo zarzucił mnie mnóstwem trudnych pytań. Problem w tym, że w formularzu zgłoszeniowym przesadziłam ze znajomością francuskiego. Znam go na poziomie gimnazjum. Jednak zaryzykowałam i przebrnęłam przez krótki, na szczęście ustny, egzamin, tylko dzięki temu, że przerobiłam audiobook z samouczkiem kilka tygodni wcześniej i udawałam, że jestem tego dnia strasznie przeziębiona. Z sali egzaminacyjnej wychodziłam z taką ulgą, że nie myślałam o skutkach na dłuższą metę. Traktowałam to jako kolejną przeszkodę, której się pozbyłam, a nie potencjalny przyszły problem.

Uśmiecham się, kiedy przedstawiają mnie madame Chauvin, starszej pani, która uśmiecha się do mnie z nadzieją ze swojego fotela i zaczyna długą przemowę.

– Poradzę sobie – mówię do Alana, który pochyla się służalczo obok.

Wzrusza ramionami i znika w kuchni.

Nauczyłam się po francusku jednego zdania na pamięć i powtarzam je.

– Je ne parle pas très bien . . . Nie mówię za dobrze po francusku. Mogłaby pani mówić wolniej?

Marszczy czoło, a później znów uśmiecha się i zaczyna mówić wolniej.

Kucam przy jej fotelu z nadzieją, że nikt inny nas nie usłyszy. Wychwytuję słowa „bagaż” i „Paryż”. Chyba.

– Pas de problème – mówię, nadal się uśmiechając, niewiele głośniej od szeptu i proponuję jej café au lait.

Otwiera usta, ale ja klepię ją po ręce i mówię po francusku:

– Nie ma za co. – Wstaję i odchodzę.

Zanim przejdę do klasy ekonomicznej, proszę obsługę kuchni, żeby zanieśli jej kawę z trzema ciasteczkami, jeżeli to możliwe, czekoladowymi.

Alan, który opiera się o blat, stukając w iPada, przerywa i zerka na mnie zza okularów.

– Czego chciała madame Chauvin?

– Martwiła się, czy jej bagaże zdążą na następny lot do Paryża.

– Aha. I to wszystko?

– No, tęskni też za wnukami i cieszy się, że je zobaczy. Długo była poza domem, odwiedzała krewnych. Muszę wracać, nie zrobiłam jeszcze papierów do baru.

Przechodzę szybko przez klasę biznes, później premium i docieram do bezpiecznego tyłu samolotu. Morze twarzy z klasy ekonomicznej przynosi przyjemną ulgę, ale nie uspokoję się zupełnie, dopóki nie wylądujemy. Za każdym razem, gdy dzwoni telefon pokładowy, serce podchodzi mi do gardła na myśl, że może znowu chodzi o „francuskiego pasażera”.

Po wylądowaniu wracam na chwilę do domu, żeby zostawić bagaże, wziąć prysznic i przebrać się, a potem wsiadam do pociągu do Dorchester. Wysyłam do Babs wiadomość z prośbą, żeby mnie odebrała, a potem zamykam oczy na krótką drzemkę w pociągu. Czeka na mnie na dworcu w swoim czerwonym mini.

– Chyba sprzedam dom – mówię, kiedy koło niego przejeżdżamy. – Ale będę musiała liczyć na to, że trafi się jakiś wielbiciel Jasia i Małgosi, baśni, kwiatów i muchomorów, w radosnym leśnym stylu.

– Zgadzam się, kochanie.

Spodziewałam się litanii uwag, jednej za drugą po kolei, jak samoloty czekające na zezwolenie kontrolerów. Moja matka dostała dom od dziadków, którzy zmarli, zanim doczekałam moich pierwszych urodzin. Barbara była wtedy żoną Erniego i żyli szczęśliwie w nowoczesnym wolno stojącym domu, w którym „wszystko działało”.

– Od lat namawiałam ją, żeby go sprzedała, ale kategorycznie się sprzeciwiała. Domek był dla rodziny, a ziemia…

– …dżungla, z tego, co widziałam przez okno.

Amelia lubiła kupować mieszanki nasion, wrzucała je wszystkie do wielkiej misy, a potem stawała na środku ogrodu, rzucała garściami w niebo i z radosną niecierpliwością obserwowała, jak spadają z góry. Niektóre wyrastały; plamy koloru pomiędzy rozmaitymi chwastami i trawą, póki chwasty ich nie zadusiły albo w końcu poddawały się po długich okresach upałów bez wody.

– Nie było szans, żeby tu wyzdrowiała, sama, otoczona wspomnieniami – mówi łagodnie Babs, właściwie do siebie.

– Miała mnie – odzywam się.

Nie wspominam o kolejnych niewłaściwych facetach po odejściu taty.

– Ale ja miałam cię na oku – mówi szybko Babs. – Gotowałam ci zupę i piekłam szarlotkę. I wiedziałaś, że mój dom jest dla ciebie zawsze otwarty.

Czasami brakuje mi słów. Zupa i cholerna szarlotka. Kartki urodzinowe od ojca. Moja rodzina jak Waltonowie. Amelia zrezygnowała z matczynej odpowiedzialności, kiedy dostałam stypendium teatralne w szkole z internatem, instytucji, która szczyciła się swoimi wartościami. Łacińskie słowa oznaczające światło i prawdę – lux et veritas – były wyryte na drewnianym panelu w stołówce. Kiedy nie miałam na sobie szkolnego mundurka, moje niemodne ubrania i dziecinne piżamy Disneya sprawiały, że byłam jeszcze dalej od królowej matki pszczół i jej koleżanek w jedwabnych piżamach i swetrach, spodniach i butach znanych marek.

Docieramy do domu Barbary. Parkuje przed garażem, z którego nie korzysta od czasu nagłej śmierci Erniego, spowodowanej atakiem serca siedem lat temu. Uwielbiał się tam chować, słuchać Radio Four i rzeźbić drewniane kredensy, które sprzedawał na wyprzedażach garażowych. Babs przekręca klucz w zamku białych plastikowych drzwi wejściowych, a ja wchodzę za nią i zanoszę torby do wolnego pokoju.

– Pomożesz mi uprzątnąć dom? – mówię, kiedy zeszłam na dół. – Chcę tu ściągnąć agentów nieruchomości. Jak już będzie sprzedany, może nabiorę przekonania, że jakąś część przeszłości da się zostawić za sobą.

– Oczywiście, Lily, skarbie.

– Teraz mam na imię Juliette.

Nic się nie stanie, jeśli się dowie.

– Aha. W porządku. Pod warunkiem że nie oczekujesz, że nigdy się nie pomylę.

– Napijmy się kawy i chodźmy tam – mówię. – Chcę mieć to z głowy.

Zimowy chłód ustępuje, zbliża się koniec marca. Kwiaty pokrywają gałęzie drzew w miasteczku, a wśród plam trawy przebijają się kępki krokusów. Ulubiona pora roku Amelii. Ale nie moja, bo brutalnie przypomina, że czas płynie. Bez Nate’a. Zaczęliśmy być ze sobą w lipcu zeszłego roku i zamierzam doprowadzić do tego, żebyśmy się zeszli przed rocznicą. Przyspieszam kroku i z nową determinacją, zamaszystym ruchem otwieram furtkę Groszkowego Domku.

Najpierw idę na górę do pokoju matki i podnoszę zdjęcie, które upuściłam tamtego wieczoru, zdjęcie jej ślicznego Willa, mnie i mojej ówczesnej przyjaciółki, Kim, która mieszkała w sąsiednim domu. Zmuszam się, żeby patrzeć na nie przez kilka sekund, a potem drę je na strzępy. Było to jedno z ostatnich zdjęć, jakie mu zrobiono – wiem, bo milutkiego błękitnego słonika, którego ściska, dostał od Babs zaledwie tydzień przed śmiercią, to dlatego Amelia usunęła je z pola widzenia. Nie chcę pamiątek. Rodzina Kim zabrała ją niedługo po Wypadku, zostawiając mnie z pozostałymi dziećmi z naszej małej szkoły, które albo nie wiedziały, co mi powiedzieć, albo po prostu traktowały mnie jak wyklętą.

Stoję nieruchomo.

Cisza.

Zamykam oczy.

Niemal czuję słońce na skórze, zupełnie jak wtedy. Powietrze jest właściwie nieruchome. Rzadko to robię. Rzadko się tam zapuszczam, a teraz nie ma takiej potrzeby, ale przemożne pragnienie samookaleczenia popycha mnie do tego. Jeszcze tylko jeden raz. Mój oddech przyspiesza na wspomnienie nieostrożności. I lenistwa. Aż podskoczyłam i usiadłam. Było mi niedobrze, poczułam ledwie wyczuwalną strużkę z boku warg. Wytarłam ją, a cisza zagłuszała nieprzerwane brzęczenie pszczół.