Zakazana historia ludzkości - J. Douglas Kenyon - ebook

Zakazana historia ludzkości ebook

J. Douglas Kenyon

3,9
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak oficjalna nauka fałszuje prawdziwe początki cywilizacji.
To nieprawda, że Egipcjanie zbudowali piramidy, a Atlantyda to mit!
Historycy i archeolodzy zatajają dowody odmiennej niż uznana, wersji przeszłości. Ta książka je ujawnia!
Nasi prehistoryczni przodkowie dysponowali samolotami i bronią jądrową. Opis Atlantydy pozostawiony przez Platona jest prawdziwy. Japońskie podwodne ruiny to ślady starożytnej Lemurii. W Gizie istniała elektrownia – taka była prawdziwa funkcja Wielkiej Piramidy. Przed tysiącami lat ludzie kontaktowali się z mieszkańcami innych planet.

W Egipcie, Indiach, Japonii, obu Amerykach napotykamy starożytne artefakty, świadczące o niebywałym zaawansowaniu technologicznym ich twórców. Wyniki badań prowadzą do zdumiewającego wniosku: nasza cywilizacja jest o wiele starsza, niż twierdzi nauka. Na Ziemi kwitła przed tysiącami lat pracywilizacja – źródło wszystkich starożytnych kultur. Dlaczego naukowcy ukrywają świadectwa jej istnienia?

W Zakazanej historii ludzkości J. Douglas Kenyon zebrał czterdzieści dwa artykuły nieortodoksyjnych badaczy najdawniejszej historii ludzkości. Ich autorzy, m.in. Frank Joseph, doktor Robert Schoch oraz sam J. Douglas Kenyon, przedstawiają alternatywną wizję dziejów. Przytaczają nowe dowody, wysuwają własne argumenty, odwołują się do takich autorytetów jak Graham Hancock czy Zecharia Sitchin, i demaskują zmowę naukowego establishmentu.

Kolejne tomy bestsellerowej serii wybitnego badacza zagadek prehistorii i współczesności ujawniają, dlaczego oficjalna nauka uznaje Atlantydę za mit, co zataja, przemilcza i odrzuca: od archeologii, przez medycynę, po fizykę i astronomię, oraz jak Kościół ukrywa niezgodne z doktryną fakty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 472

Oceny
3,9 (26 ocen)
9
10
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor serii

Zbigniew Foniok

Redakcja stylistyczna

Joanna Popiołek

Korekta

Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Brent Wong/Fotolia

Zdjęcia w książce

Jeżeli nie podano inaczej, wszystkie zdjęcia pochodzą z magazynu „Atlantis Rising”.

Książka wydana w Polsce w 2007 r. pod tytułem Zakazana historia.

Tytuł oryginału

Forbidden History.

Prehistoric Technologies, Extraterrestrial Intervention, and the Suppressed Origins of Civilization

Originally published in the English language by Inner Traditions International, under the title

FORBIDDEN HISTORY. PREHISTORIC TECHNOLOGIES, EXTRATERRESTRIAL INTERVENTION, AND THE SUPPRESSED ORIGINS OF CIVILIZATION

Copyright © 2005 by J. Douglas Kenyon

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2023 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6122-5

Warszawa 2023. Wydanie IV

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Coraz większemu gronu naukowców i uczonych, gotowych ryzykować swoją pozycję zawodową, przywileje i dodatkowe bonusy dla czegoś równie efemerycznego, jak prawda

WSTĘP

J. Douglas Kenyon

Zdaniem historyków koło było pierwszym wynalazkiem świata starożytnego, który umożliwił znaczną oszczędność ludzkiego wysiłku. Zaledwie kilka wieków później ludzkość nieodwracalnie wkroczyła w świat nowoczesny. To właśnie koło – twierdzą uczeni – zrewolucjonizowało prymitywne społeczeństwo i stanowiło podstawę przyszłych wielkich osiągnięć. Powstanie wysoko zorganizowanego społeczeństwa uważa się za zjawisko bez precedensu – taki jest scenariusz zarania ziemskiej cywilizacji.

Gdyby istniała jakaś wcześniejsza zaawansowana cywilizacja – argumentuje się – odkrywalibyśmy niepodważalne dowody jej istnienia. Przypuszczalnie widzielibyśmy pozostałości jej autostrad, mostów i kabli elektrycznych. Znajdowalibyśmy pozostawione przez nią plastikowe butelki, wysypiska miejskich śmieci, CD‑ROM-y. Przecież po nas te wszystkie rzeczy zostaną i przyszli archeologowie będą się nad nimi głowili.

Czy jest jednak możliwe, by starożytna cywilizacja wzniosła się na porównywalny z naszą poziom, ale dokonała tego w inny sposób? Co udałoby się nam zrozumieć ze świata, który zastosował zasadniczo inne od naszych – choć równie skuteczne – techniki okiełznania sił przyrody? Czy potrafilibyśmy pojąć świat, w którym na przykład energii nie pozyskiwano by w elektrowniach, rozsyłano by ją nie przez sieć energetyczną, podróżowano by na duże odległości, nie posługując się silnikami spalinowymi, czy też przeprowadzano by skomplikowane obliczenia na potrzeby nauk przyrodniczych i astronomii bez komputerów?

Czy mamy tyle taktu, by uznać i szanować osiągnięcia inne niż nasze własne, czy też musimy iść na łatwiznę i posługiwać się stereotypami przy ocenie naszych tajemniczych prymitywnych przodków i od razu lekceważyć wszystko, czego nie rozumiemy? Niektórzy ludzie – do nich należą autorzy artykułów w tej książce – skłonni są twierdzić, że istnieją świadectwa wskazujące na istnienie wspaniałego, lecz zapomnianego źródła cywilizacji – świadectwa niepodważalne, więc przynajmniej zasługujące na uwagę.

Zakazana historia ludzkości to zbiór artykułów, które ukazały się w czasopiśmie „Atlantis Rising”. Książka ma na celu prezentację tych świadectw oraz przedstawienie koncepcji i teorii na temat pochodzenia życia i samej rasy ludzkiej, które być może są bardziej zgodne z rzeczywistością niż panujące obecnie ortodoksyjne poglądy. Mamy nadzieję, że sprowokujemy interesujące pytania.

Czy na przykład powszechny dziś pogląd dotyczący ograniczeń prehistorycznych społeczeństw to tylko egoistyczna pycha? Darwinistyczny i aktualistyczny sposób widzenia przeszłości głosi, że nasz świat zmienia się bardzo powoli, że rozwój następował spontanicznie, choć stopniowo, przez miliony lat, bez pomocy jakichkolwiek sił zewnętrznych – broń Boże żaden Bóg! – które ingerowałyby w ten proces. Zgodnie z rozpowszechnionym sposobem myślenia świat działa teraz tak, jak działał zawsze.

Jednocześnie, niektórzy – mimo braku szerokiego dostępu do opinii publicznej – próbowali przekonywać, że nasz obecny świat jest produktem licznych katastrof. Ci „katastrofiści” twierdzą, że historia ludzkości to niekończące się cykle: wznoszenie się, po którym następuje upadek w wyniku kataklizmu. Przez ponad wiek w nauce dominowali zwolennicy aktualizmu, ale to może się zmieniać.

W ostatnim półwieczu chyba nikt nie był tak bezpośrednio identyfikowany w opinii publicznej z koncepcją katastrofizmu, jak nieżyjący już rosyjsko-amerykański uczony Immanuel Velikovsky. Jego książka Zderzenie światów ukazała się w 1950 roku i wzbudziła sensację. Kolejne książki Earth in Upheaval (Ziemia wrze) oraz Ages of Chaos (Wieki chaosu) rozszerzały jego teorię i wywołały dalsze kontrowersje. Oto uczony o znacznym autorytecie sugerował, że Ziemia i Wenus mogły się kiedyś zderzyć, co spowodowało ogromny chaos; gdybyśmy tylko potrafili odcyfrować i zinterpretować ślady tego wydarzenia, przyczyniłoby się to do wyjaśnienia naszej osobliwej historii.

Za takie stwierdzenia Velikovsky’ego konsekwentnie wyśmiewano. A jednak znaczną część jego przewidywań zweryfikowano, a ludzie, którzy się z nim początkowo nie zgadzali w wielu sprawach – na przykład nieżyjący już Carl Sagan – musieli przyznać, że być może w poglądach Velikovsky’ego coś jest.

Nieliczni wiedzą, że Velikovsky był psychoanalitykiem, współpracownikiem Zygmunta Freuda i Carla Junga. Jego przenikliwość co do psychosocjologicznego wpływu katastrofalnych wydarzeń przyczyniła się do właściwego zrozumienia naszych pradawnych doświadczeń. W latach 80. XX wieku wpadła mi do rąk książka Mankind in Amnesia (Ludzkość w amnezji) i od tej pory zmieniło się moje pojmowanie kondycji człowieka na Ziemi. Według Velikovsky’ego uwarunkowania psychologiczne i historia naszej planety charakteryzuje amnezja: współcześnie obserwujemy mieszkańców Ziemi w stanie niemal psychozy. Wywołały ją traumatyczne wydarzenia o niewyobrażalnym natężeniu, które dzięki kolektywnemu psychologicznemu mechanizmowi obronnemu wypieramy z pamięci.

Współcześni psychiatrzy używają terminu zespół stresu pourazowego, określając tak zaburzenia umysłowe, które występują u osób będących świadkami wydarzeń zagrażających życiu, takich jak wojna, katastrofy naturalne, ataki terrorystyczne, poważne wypadki czy przemoc, na przykład gwałt. Do tych symptomów należą depresja, stany lękowe, koszmary i amnezja.

Trzeba sobie zadać pytanie, czy podobną diagnozę możemy w ogóle stawiać w stosunku do kultury całej planety. I czy zbiorowa niechęć do badania i określenia naszej tajemniczej przeszłości – podświadoma obawa przed otwarciem starych ran – nie jest utrwalonym i systematycznym dławieniem prawdy? Czy może doprowadzić do tyranii? Z pewnością nasze uprzedzenia wobec uczciwej eksploracji przeszłości spowodowały wiele zła. Z czasem zyskiwały prawne ramy, instytucjonalizowały się, swój szczyt osiągnęły w tak koszmarnych przedsięwzięciach, jak średniowieczna inkwizycja czy palenie książek w nazistowskich Niemczech. Jak często widzieliśmy brutalną elitę, działającą jakoby w naszym imieniu, która w życie zbiorowe wcielała podświadome życzenie, by niebezpieczną – a więc zakazaną – wiedzę trzymać w ukryciu? Velikovsky twierdzi, że zbyt często.

Pod wieloma względami jego poglądy oparte były na Jungowskiej koncepcji, że cała ludzka świadomość opiera się na zbiorowej podświadomości. Z bogatego i tajemniczego źródła wspólnego doświadczenia wyłania się – jak twierdził Jung – wiele naszych wielkich aspiracji i wiele najgłębszych lęków. Jego wpływ ujawnia się w naszych snach i naszych mitach. Między wierszami tych opowieści Velikovsky widzi zapis monumentalnej, choć zapomnianej starożytnej tragedii.

Jakby zogniskowane przez teorie Velikovsky’ego, moje własne rozważania skupiły się w określonym miejscu, ponieważ stało się dla mnie jasne, że wspólnotę ludzką przekonano, by zamknęła oczy na pewne aspekty rzeczywistości, by się od nich oddzieliła. A my na domiar złego usprawiedliwiamy tę rozmyślną ślepotę i uznajemy ją za autorytet. Dziwnym skutkiem takiego postępowania jest odwrócenie do góry nogami wielu problemów moralnych, inaczej mówiąc, dobro staje się złem, a zło – dobrem.

Przypomnijmy sobie średniowiecznych ojców Kościoła, którzy nie chcieli spojrzeć przez lunetę, bo uważali poglądy Galileusza za błędne. Twierdzenie Galileusza, że to nie Ziemia, ale Słońce jest centrum Układu Słonecznego, uznawano za herezję bez względu na przeciwne wnioski płynące z obserwacji. Innymi słowy, umysły autorytetów już były odpowiednio nastawione, nie zamierzano martwić się tak drobnymi niedogodnościami jak fakty.

Czy podobna ślepota utrzymuje się do dziś? Niektórzy z nas uważają, że tak. Przedstawiciele współczesnych elit są być może zwolennikami równie nietolerancyjnej „religii” – John Anthony West nazwał ją ironicznie Kościołem Postępu. Graham Hancock wyznał w wywiadzie dla „Atlantis Rising”: „Na początku nowego stulecia wszyscy są tak pokręceni, ponieważ padliśmy ofiarą planetarnej amnezji. Zapomnieliśmy, kim jesteśmy”.

Niestety, establishment w kręgach rządowych, przemysłowych, w świecie akademickim zdecydowanie odmawia wybudzenia się z amnezji. Do niego dołączają ci, którzy stale kategorycznie negują wszelkie alternatywne teorie mogące podważyć obowiązujący paradygmat.

Często gdy okazuje się, że trudno znaleźć odpowiednie uzasadnienie błędnych decyzji naszych autorytetów, pokusę stanowią teorie spiskowe czy hipotezy o zdradzieckich działaniach za kulisami. Dla Velikovsky’ego natomiast wyjaśnienie zachowania postrzeganego przez jednych jako zgubne, a przez innych jako co najmniej samodestrukcyjne i nonsensowne, leży w klasycznym mechanizmie umysłu, pragnącego odzyskać równowagę po przeżyciu niemal śmiertelnego ciosu.

W wypadku amnezji nie wystarczy stwierdzić, że w naszej pamięci powstała luka. Ofiara niemal śmiertelnego urazu czuje przymus, zapewne pod wpływem strachu – zarówno świadomego, jak i podświadomego – by jak najskuteczniej przegnać demony tego strasznego doświadczenia z obawy, by jej nie opanowały. Jak inaczej moglibyśmy codziennie żyć, zostawić za sobą przeszłość, myśleć o przyszłości? Jednak niełatwo pozbyć się całkowicie wspomnień dotkliwego epizodu. W tym procesie można utracić znacznie więcej niż tylko zapis traumatycznego doznania. Pierwszą ofiarą jest często ludzka tożsamość – niektórzy nazwaliby ją duszą. Co więcej, według Velikovsky’ego, zjawiska te zachodzą nie tylko na poziomie jednostki, ale także na poziomie całej zbiorowości.

Proces mógł przebiegać wolniej i dopuszczać indywidualne wyjątki, ale instytucje społeczne z czasem się zorientowały i na głębokie podświadome życzenie zbiorowości wymusiły, by dla dobra ogółu niektóre drzwi pozostały nadal zamknięte, a pewne niewygodne fakty – zapomniane; żeby ten fragment historii pozostał w strefie zakazanej. A tymczasem wzrosło niebezpieczeństwo powtórki dawnego dramatu oraz zwiększa się potrzeba niezawodnego przewodnika.

Przesłanką naszej książki jest to, że mapę, którą moglibyśmy się kierować w poszukiwaniu drogi wyjścia z obecnego dylematu, można sporządzić na podstawie naszych mitów, legend i snów – na podstawie powszechnej, zbiorowej podświadomości, o której mówił Jung. Przypuszczamy, że prawdziwą opowieść o tragicznej historii planety można wydedukować z tych tajemniczych zapisów.

Czytajmy między wierszami, a relacja Platona na temat Atlantydy – w dialogach Timajos i Kritias – znajdzie potwierdzenie w Biblii, w legendach Indian Ameryki Środkowej oraz w tysiącach innych starożytnych mitów z różnych części świata. Giorgio de Santillana, profesor MIT-u, autorytet w dziedzinie historii nauki, wraz ze współpracownicą, profesor nauk ścisłych Herthą von Dechend, w swoim monumentalnym dziele Hamlet’s Mill: An Essay Investigating the Origins of Human Knowledge and Its Transmission through Myth (Młyn Hamleta. Esej na temat badania źródeł ludzkiej wiedzy i jej przekazywania w mitach) sformułowali hipotezę, że rozwinięta wiedza naukowa została zakodowana w starożytnych mitach i ludowej tradycji, dotyczącej ciał niebieskich.

Istotnie, mitologia wielu dawnych społeczeństw pełna jest opowieści o kataklizmie, który zniszczył Ziemię i jej mieszkańców. Zgadzamy się z wypowiedzią Grahama Hancocka: „Jeśli tylko przyznamy, że mitologia może pochodzić z przebudzonych umysłów ludów o wysokim stopniu rozwoju, to musimy przysłuchiwać się, co te mity nam przekazują”.

Według nas mówią, że wielkie katastrofy nawiedziły Ziemię, niszcząc zaawansowane cywilizacje (nasza taka nie jest), oraz że jest to powtarzające się zjawisko w przeszłości Ziemi i może wystąpić ponownie. Wiele starożytnych źródeł, w tym Biblia, ostrzega o możliwości kataklizmu w niedalekiej przyszłości – niewykluczone, że za naszego życia. Jeśli prawdą jest, że ci, którzy nie uczą się na podstawie minionych błędów, są skazani na powtórne ich popełnianie, to może się okazać, że ignorując enigmatyczne przesłanie z naszej przeszłości, działamy na własną zgubę.

Jak zauważa Hancock, od naszych przodków otrzymaliśmy spuściznę nadzwyczajnej wiedzy i należy wreszcie przestać ją lekceważyć. Powinniśmy ją odtworzyć i dowiedzieć się jak najwięcej, bo zawiera ważne wskazówki. By zwyciężyć w czekających nas zmaganiach, musimy odzyskać naszą utraconą tożsamość. Musimy pamiętać, kim jesteśmy i skąd przychodzimy.

Musimy się wreszcie obudzić.

Część I. DAWNE MODELE SIĘ NIE SPRAWDZAJĄ: DARWINIZM I KREACJONIZM POD OSTRZAŁEM

1. UPADEK DARWINA

Will Hart

DAREMNE POSZUKIWANIE BRAKUJĄCYCH OGNIW

Karol Darwin był bystrym obserwatorem przyrody i oryginalnym myślicielem. Zrewolucjonizował biologię. Karol Marks był bystrym obserwatorem społeczeństwa i również oryginalnym myślicielem. Zrewolucjonizował ekonomię i filozofię polityczną. Ci dwaj giganci intelektu żyli w tym samych latach XIX wieku i przyczynili się do rozwoju materializmu dialektycznego. Głosi on, że materia jest jedynym podmiotem zmian, a wszelkie zmiany są następstwem konfliktów powstających wskutek wewnętrznych sprzeczności, które są cechą wszystkich rzeczy. W niektórych krajach materializm dialektyczny zyskał wielką popularność wśród intelektualistów i klasy robotniczej, ale pod koniec ubiegłego wieku okazało się, że nie sprawdził się w świecie realnym.

Darwinizm doświadcza podobnego zużycia. Nie był to zwiastun końca kreacjonizmu. Darwin zdawał sobie sprawę ze słabości swojej teorii. Pochodzenie roślin kwiatowych uważał za „paskudną tajemnicę”. Do dziś pozostaje niewyjaśnione.

Karol Darwin (fot. Benjamin Cummings).

Przez ponad 100 lat uczeni wytrwale badali skamieniałości w poszukiwaniu brakującego ogniwa między prymitywnymi niekwiatowymi a kwiatowymi roślinami. Bez powodzenia. Równocześnie pojawiały się nowe kłopotliwe zagadki. Darwin przewidział problemy w wypadku nieznalezienia skamieniałości organizmów przejściowych. Pisał: „To najpoważniejsza wątpliwość, jaką można wysunąć przeciw mojej teorii”.

Nie mógł jednak przewidzieć, gdzie pojawią się dodatkowe rysy zagrażające samym podstawom teorii. Dlaczego? Biochemia była za jego czasów w stanie embrionalnym. Darwin nie mógłby sobie wyobrazić, że w niecałe 100 lat po publikacji O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego zostanie odkryta struktura DNA.

Dziwnym zrządzeniem losu jedną z pierwszych torped, które zrobiły wyrwę w teorii ewolucji, wysłał biochemik, profesor biologii Michael Behe, który w książce Darwin’s Black Box: The Biochemical Challenge to Evolution (Czarna skrzynka Darwina: wyzwanie biochemii pod adresem ewolucji) zwraca uwagę na dziwną miksturę, która bulgocze w probówce. W szczególności wymienia pięć zjawisk: krzepnięcie krwi, rzęski, ludzki system odpornościowy, transport substancji wewnątrz komórki i syntezę nukleotydów. Analizuje każde z nich i dochodzi do zadziwiającego wniosku, że charakteryzują się one nieredukowalną złożonością, więc do ich powstania nie mogła prowadzić stopniowa, metodyczna darwinowska droga.

Podstawy teorii Darwina były proste, może aż nazbyt proste. Życie na Ziemi powstało w wyniku serii biologicznych zmian w rezultacie przypadkowych mutacji genetycznych działających wspólnie z doborem naturalnym. Jeden gatunek z czasem zmieniał się w inny. Te gatunki, które najlepiej dostosowały się do zmieniających się warunków środowiska, przeżywały i rozprzestrzeniały się, słabsze zaś wymierały, potwierdzając najsłynniejszą zasadę Darwina – przeżywają najlepiej przystosowani.

Wiele pokoleń młodzieży poznawało teorię Darwina. Uczono nas, że ryby zmieniły się w płazy, płazy – w gady, gady wyewoluowały w ptaki, a ptaki zmieniły się w ssaki. Jednak trudniej przedstawić dowód niż wyjaśnić to dzieciom w szkole, wspomagając się uroczymi rysunkami, na których kroczą małpy człekokształtne, poczynając od takich ze zwieszonymi ramionami, a kończąc na dwóch, które stoją prosto.

Darwinizm jest jedyną wykładaną powszechnie na świecie teorią naukową, która ciągle jeszcze wymaga weryfikacji za pomocą rygorystycznych metod naukowych. Mimo to darwiniści twierdzą, że darwinizm nie jest już teorią, lecz faktem naukowym. Problem leży nie w wyborze między teorią ewolucji a biblijną nauką o stworzeniu, lecz w odpowiedzi na jedno pytanie: czy teoria Darwina została udowodniona z zastosowaniem rygorystycznych metod naukowych?

Darwin wiedział, że jedynym sposobem weryfikacji głównych tez jego teorii jest znalezienie dowodów w postaci skamieniałości. Poszukiwania trwają do dziś. Od czasów Darwina miliony paleontologów, geologów, budowniczych, ludzi wykonujących odwierty w poszukiwaniu wody czy ropy naftowej, archeologów i antropologów, studentów i amatorów kopały w ziemi i odkrywało skamieniałości.

Jakie dowody zdobyto w zakresie gatunków przejściowych? Stephen Jay Gould, zmarły niedawno biolog z Harvardu, wyznający poglądy biegunowo odmienne od kreacjonistów opierających się na Biblii, stwierdził: „Wszyscy paleontolodzy wiedzą, że dane uzyskane ze skamieniałości dostarczają niewiele materiału dotyczącego form przejściowych; między głównymi gatunkami form przejściowych na ogół brakuje”.

Zauważmy, że Gould nie mówi o braku skamieniałości – podkreśla tylko, że brakuje tych, które potwierdzałyby teorię Darwina. Istnieje mnóstwo skamieniałości dawnych form i wielu nowszych. Na przykład znaleziono szczątki wczesnych wymarłych naczelnych, hominidów, neandertalczyków i Homo sapiens, ale nie ma kopalnych form przejściowych, łączących małpy naczelne i człowieka. Podobna sytuacja dotyczy roślin kwiatowych – tego najbardziej obawiał się Darwin i to stanowi słaby punkt jego teorii.

Dawno temu w osadach wodnych pozostały miliony skamieniałości w wielkiej geologicznej bibliotece. Dlaczego znajdujemy przedstawicieli roślin niekwiatowych sprzed 300 000 000 lat oraz roślin kwiatowych sprzed 100 000 000 lat, występujących dotychczas, ale nie ma roślin świadczących o stopniowym procesie mutacji, reprezentujących pośrednie gatunki, które powinny łączyć dwa poprzednie?

Współcześnie nie obserwujemy takich roślin, nie znajdujemy ich również w formach kopalnych. Oto Darwinowa udręka.

Statek badawczy Darwina „Beagle” remontowany na plaży w Nowej Zelandii.

To poważny, kluczowy problem, wymagający dogłębnej analizy. Richard Milton, dziennikarz zajmujący się nauką, w wywiadzie na temat swej przenikliwej krytycznej pracy Facts of Life: Shattering the Myth of Darwinism (Realne fakty. Rozbicie mitu darwinizmu) wyznaje, co go pchnęło do napisania książki: „Brak kopalnych form przejściowych skłonił mnie do zadania pytania o darwinowską koncepcję stopniowych zmian. Uświadomiłem sobie również, że procedury stosowane przy datowaniu skał tworzą błędne koło: skał używa się do datowania skamieniałości, skamieniałości używa się do datowania skał. W tym momencie nasunęła mi się myśl szokująca: czyżby z punktu widzenia nauki darwinizm był wadliwy?”

Milton jasno deklaruje, że nie popiera tych, którzy atakują darwinizm z pobudek religijnych. „Jako dziennikarz naukowy i pisarz, który całe życie pasjonował się geologią i paleontologią, z zasady nie kierowałem się przekonaniami religijnymi; dlatego w latach 90. z takiej unikalnej pozycji zbadałem i opisałem stan teorii Darwina. Rezultat był jednoznaczny: teoria Darwina już nie obowiązuje”.

Milton – kiedyś niezachwiany darwinista – gdy ponownie zastanawiał się nad tą teorią, zaczął regularnie odwiedzać prestiżowe brytyjskie Muzeum Historii Naturalnej. Gromadzone latami przez darwinistów dowody poddał skrupulatnej analizie. Okazało się, że żaden nie wytrzymuje próby. Milton uświadomił sobie, że wielu uczonych na całym świecie doszło do takiego samego wniosku. Król był nagi. Dlaczego nikt nie publikował artykułów krytycznych w stosunku do teorii?

Który z uznanych uczonych, zarabiających na życie pracą na uniwersytecie lub na innej państwowej posadzie, zaryzykowałby karierę i chciałby wystawić się na lekceważenie ze strony kolegów? Najwyraźniej żaden. Wprowadzanie zamieszania nigdy nie podoba się środowisku. HMS „Beagle” nadal jest na fali, utrzymywany przez armię darwinistów równie dogmatycznych jak kreacjoniści, którzy mają program religijny, nienaukowy – tak przynajmniej skarżą się darwiniści.

Czasami jednak uczeni robili różne aluzje. W 1967 roku w czasie uniwersyteckiego wykładu światowej sławy antropologa Louisa B. Leakeya padło pytanie o „brakujące ogniwo”. Leakey odpowiedział krótko: „Nie ma jednego brakującego ogniwa, brakuje setek”.

Gould napisał w końcu artykuł, w którym zaproponował teorię wyjaśniającą brak form przejściowych i nagłe pojawianie się nowych gatunków. Nazwał ją punktualizmem.

Społeczeństwo nie ma na ogół dokładnych informacji na temat problemów naukowych związanych z teorią Darwina. Przeciętny człowiek wie, że toczy się walka między kreacjonistami a ewolucjonistami. Postrzega się ją jako działania ariergardy, jako dawną bitwę między nauką i religią w sprawach, które w poprzednich pokoleniach rozstrzygnął „małpi proces” (w roku 1925, przeciw nauczycielowi J.T. Scopesowi z Dayton w stanie Tennessee). Wiadomo również o kłopotliwym problemie brakującego ogniwa między małpą a człowiekiem.

Prawdziwi wyznawcy darwinizmu od dawna dziwili się brakowi form przejściowych. Rozumowanie przebiega w następujący sposób: dowody muszą się znajdować gdzieś w zapisach skalnych. Skąd to wiadomo? Tego wymaga przecież teoria Darwina! Zatem poszukiwania trwają. Ile lat to zajmie? Ile potrzeba ekspedycji? Ile lat badań, nim darwiniści przyznają, że musi być jakiś powód tego, że nie ma skamieniałości form przejściowych?

Krytycy podają proste wyjaśnienie: teoria Darwina nie spełnia rygorystycznych kryteriów naukowych, ponieważ obarczona jest podstawowym błędem. Główne założenia nie przewidują tego, co wynika z ponadstuletnich badań: zamiast form przejściowych znaleziono brakujące ogniwa.

Darwin wiedział, że spadną na niego gromy, jeśli w zapisach kopalnych nie odkryje się wymaganych przez teorię form przejściowych.

Genetycy od dawna wiedzą, że przeważająca większość mutacji jest albo neutralna, albo niekorzystna. Innymi słowy, mutacje są zwykle błędami, pomyłkami podczas kopiowania informacji w DNA. Wydaje się, że ten mechanizm jest stanowczo zbyt zawodny, by napędzać dynamiczne zmiany, jakie powinny zachodzić według teorii Darwina.

Dobór naturalny działa jak mechanizm regulacji, system sprzężenia zwrotnego, który usuwa źle przystosowanych, a pozostawia odnoszących sukces.

Problem z mutacjami jako siłą napędową zmian ma kilka aspektów. Jak zauważa Behe w swojej książce, procesy życiowe komórki są zbyt złożone, by były wynikiem przypadkowych mutacji. Ale Darwin nie dysponował technikami molekularnymi, dostępnymi współczesnym biologom. Darwin zajmował się gatunkami, a nie strukturą komórkową, mitochondriami i DNA. Jednak teoria mutacji nie działa dobrze również na innych poziomach.

Powróćmy teraz do zagadnienia nagłego pojawienia się roślin kwiatowych. Kwiaty mają wysoki stopień organizacji. Budowa większości kwiatów harmonizuje z budową pszczół i innych owadów zapylających. Co było pierwsze: kwiat czy pszczoła? Za chwilę do tego przejdziemy. Postawmy najpierw pytanie: w jaki sposób rzekomo prymitywna niekwiatowa roślina, która od eonów rozmnażała się bezpłciowo, nagle wytworzyła organy potrzebne do rozmnażania płciowego?

Zgodnie z teorią Darwina stało się to wówczas, gdy zmutowały nagozalążkowe i z czasem zmieniły się w rośliny kwiatowe. Czy to możliwe? Pamiętajmy o kilku faktach: aby roślina kwiatowa rozmnożyła się płciowo, musi najpierw nastąpić przeniesienie męskiego pyłku na żeńskie znamię słupka. Mutacja musiała się zacząć od jednej rośliny, w jakimś miejscu, w określonym momencie. Nie było owadów ani zwierząt zaadaptowanych do zapylania kwiatów, ponieważ nie było wcześniej takich kwiatów.

Darwin nigdy nie zdołał wyjaśnić istnienia roślin kwiatowych, takich jak te grzybienie białe.

W tym miejscu załamuje się koncepcja połączonej mutacji, doboru naturalnego i gradualizmu. Postawieni przed dylematem zaawansowanej organizacji i skoku od rozmnażania bezpłciowego do płciowego, darwiniści odpowiadają, że ewolucja po prostu działa zbyt wolno, by poszczególne etapy były wyraziste. To nielogiczna uwaga. Jeśli ewolucja jest powolna, powinna istnieć wielka obfitość form przejściowych.

Dobór naturalny nie wybrałby nagozalążkowych (na przykład paproci), które nagle zmutowały i wytworzyły nową strukturę, wymagającą nadzwyczajnego, lecz bezcelowego wydatkowania energii rośliny. Innymi słowy, rośliny niekwiatowe nie mogły stopniowo wytworzyć części kwiatowych po trochu i wyrywkowo w ciągu dziesiątków milionów lat, aż uformował się w pełni funkcjonalny kwiat. To byłoby wbrew darwinowskiemu prawu doboru naturalnego – przeżywaniu najlepiej przystosowanych.

Im bardziej analizuje się kroki, które musiałyby występować zgodnie z teorią Darwina, tym większe napotyka się kłopoty. Jak nowo powstały kwiat rozprzestrzeniłby się bez innych kwiatów w najbliższym sąsiedztwie? Dlaczego w skamieniałościach znajdujemy wiele przykładów nagozalążkowych i okrytozalążkowych, ale żadnych form przejściowych, które pokazałyby, w jaki sposób mutacja i dobór naturalny doprowadziły do powstania kwiatów?

Jeśli darwinizm nie potrafi wyjaśnić mechanizmu odpowiedzialnego za specjację oraz tego, jak życie ewoluowało na naszej planecie, jaka teoria to potrafi? Sir Francis Crick, współodkrywca struktury podwójnej helisy DNA, zaproponował koncepcję panspermii, według której życie zostało przyniesione na Ziemię przez zaawansowaną cywilizację z innej planety. To jasne, że Crick nie był zapalonym zwolennikiem darwinizmu. Na zakończenie swojej książki Behe postuluje, by zintegrować „teorię inteligentnego projektu” z biologią głównego nurtu.

Inni biolodzy, jak Lynn Margulis, uważają, że darwinizm zbyt silnie skłania się ku koncepcji, że współzawodnictwo jest główną siłą napędową przeżycia. Wskazują, że współpraca stanowi czynnik równie często obserwowany i ważny, może nawet ważniejszy. W przyrodzie jest wiele przykładów symbiozy: kwiaty potrzebują pszczół, a pszczoły – kwiatów. Innym przykładem jest mikoryza – symbiotyczne współżycie grzybów i roślin wyższych, na przykład drzew. Istnieją bakterie, które wiążą azot potrzebny roślinom. Lista jest długa. Czyż ciało ludzkie nie jest zbiorem różnorodnych komórek i mikroorganizmów współpracujących i tworzących złożony organizm?

Stary paradygmat zaczyna umożliwiać rozwój nowemu myśleniu i nowym modelom, takim jak inteligentny projekt i interwencja pozaziemska. Marks i Freud to XIX-wieczni pionierzy, którzy przetarli szlaki. Również Newton był pionierem. Ich nowe paradygmaty, choć zainspirowały świeże spojrzenie i rozwiązały stare problemy, miały swoje ograniczenia. Ich teorie były mechanistyczne i materialistyczne. Schyłek teorii newtonowskiej przyszedł wraz ze sformułowaniem przez Einsteina teorii względności. Nowy paradygmat praw fizyki pasował do faktów i odpowiadał na więcej pytań, a to oznaczało jego większą użyteczność. Czy teoria Darwina będzie następna?

Dopóki bardziej wszechstronna teoria nie odpowie nam na pytanie, jak powstało życie, jak się zmieniało i jak nadal się zmienia, „teoria Darwina już tu nie działa” – jak to sformułował Richard Milton.

2. EWOLUCJONIZM KONTRA KREACJONIZM

David Lewis

CZY TO PRAWDZIWY SPÓR?

Według Księgi Rodzaju Bóg stworzył świat w sześć dni. Adama, pierwszego mężczyznę, ulepił z pyłu ziemi – wielu chrześcijan uważa, że miało to miejsce w ogrodach Edenu 6000 lat temu. Uczeni i religioznawcy nazywają ten scenariusz kreacjonizmem.

W 1859 roku Karol Darwin wysunął inną koncepcję. Stwierdził, że istnienie człowieka można wyjaśnić wyłącznie w kontekście stworzenia materialnego, przez ewolucję i dobór naturalny, czyli przeżycie najlepiej dostosowanych. Według Darwina człowiek ewoluował od małpy – ta koncepcja stała wyraźnie w sprzeczności z biblijnym scenariuszem.

Od tamtej pory trwa ostra dyskusja na temat pochodzenia człowieka. Ostatnio dała o sobie znać w Abbotsford w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie zarząd szkół zdominowany przez chrześcijan zażądał, by równolegle z ewolucjonizmem uczono teorii „inteligentnego projektu” (będącej wersją kreacjonizmu). Pismo „Maclean’s” donosiło: „Dyskutują nad bardzo szerokim problemem (…) z pewnością jest to najpoważniejsze pytanie: jak zaczęło się życie (…) wraz z Wielkim Wybuchem czy wraz z Wielkim Bytem?”

Rafael: Adam i Ewa.

Krytycy rozwiązania zastosowanego w Abbotsford obawiają się, że rada szkolna umieści Księgę Rodzaju na równi z dziełem Darwina O powstawaniu gatunków. Oskarżają radę o narzucanie uczniom własnej wiary religijnej, tymczasem niektórzy chrześcijanie uznają nauczanie darwinizmu za to samo – narzucanie systemu de facto religijnego.

Z ostatnich badań wynika jednak, że warto, by zwolennicy obu stron tego sporu przemyśleli swoje poglądy. Ponowna analiza wyników starych i nowych badań pokazuje, że debata kreacjonistów i darwinistów może być całkowicie chybiona.

Richard Thompson i Michael Cremo, autorzy książki Zakazana archeologia i jej skróconej wersji Ukryta historia człowieka, zebrali sporo dowodów świadczących o tym, że człowiek współczesny istniał miliony lat przed tym, nim jakoby pojawił się w Afryce 100 000 lat temu.

Ewolucja (rys. Tom Miller).

W programie dokumentalnym telewizji NBC zatytułowanym The Mysterious Origins of Man (Tajemnicze pochodzenie człowieka), emitowanym w lutym 1996 roku, Thompson, Cremo oraz inni eksperci przedstawili swoje argumenty. Ich dowody sugerują, że człowiek ani nie wyewoluował z małpy, ani nie powstał z prochu 4000 lat przed Chrystusem. Przedstawione w programie fakty prowadzą do głębokich wniosków, które mogą zmusić do rewizji całego problemu pochodzenia człowieka.

W programie, którego narratorem był Charlton Heston, wykorzystano dowody najczęściej ignorowane przez środowisko uczonych i wykroczono poza zwykłą dyskusję pod hasłem Biblia kontra darwinizm. Mówiono o odkrytych w Teksasie śladach ludzkich stóp tuż obok śladów dinozaurów; o narzędziach kamiennych sprzed 55 000 000 lat; o skomplikowanych bardzo starych mapach i o świadectwach na temat zaawansowanych cywilizacji z czasów prehistorycznych.

W programie zwrócono uwagę na problem „filtrowania wiedzy” wśród establishmentu naukowego. Podano przykłady badań, jakie prowadzono od przełomu XIX i XX wieku, gdy darwinizm zdominował myślenie naukowe, oraz przytaczano wyniki najnowszych odkryć archeologicznych, ilustrując to nastawienie, które faworyzuje zaakceptowane dogmaty, a odrzuca dowody niepotwierdzające konwencjonalnych teorii.

W rezultacie takiego postępowania przez ponad wiek porastały kurzem skamieniałości wskazujące na to, że człowiek pojawił się znacznie wcześniej, niż uznaje to konwencjonalna teoria, i że nie pochodzi od małpy. W programie NBC stwierdzono, że kopalne świadectwa były ukrywane, ponieważ stały w konflikcie z zastaną wiedzą. Ponadto uczeni, którzy kwestionowali powszechnie akceptowany dogmat, mogli znaleźć się na marginesie dyskusji albo nawet więcej – mogli stracić pracę.

Thompson oraz naukowiec Richard Milton i inni eksperci poszli tropem „przeskoków myślowych” wykonanych przez badaczy, którzy za bardzo chcieli znaleźć brakujące ogniwo ewolucji człowieka – dawno poszukiwanego przodka człowieka i małpy człekokształtnej. „Wydaje się, że dobrze byłoby odkryć jakąkolwiek formę pośrednią”, stwierdził Milton, analizując 120-letnie poszukiwania dowodów teorii Darwina.

Jeśli chodzi o tak zwanego pitekantropa (czyli człowieka z Jawy lub Homo erectus), antropolog Eugene Dubois znalazł w 1891 roku w Indonezji ludzką kość udową i sklepienie czaszki małpy leżące w odległości 12 metrów. Połączył te kości, tworząc słynnego człowieka z Jawy. Wielu ekspertów sądzi jednak, że kość udowa i czaszka nie należały do jednego osobnika. Krótko przed śmiercią Dubois przyznał, że czaszka należała do dużej małpy, a kość udowa do człowieka. Mimo to pitekantrop pozostaje dla wielu dowodem na to, że człowiek pochodzi od małpy. W taki sposób okazy prezentowano w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej do 1984 roku.

Człowiek z Piltdown, inny niedoszły kandydat na formę przejściową, odkryty w Anglii w 1910 roku, okazał się wyrafinowanym oszustwem, według wszelkiego prawdopodobieństwa sprokurowanym przez gorliwych darwinistów. Nawet koronny dowód – słynna Lucy znaleziona w Etiopii w roku 1974 – jest nieodróżnialna od wymarłej małpy. Tak twierdzi wielu antropologów.

Antropolog Charles Oxnard i inni naukowcy nakreślili obraz ewolucji człowieka radykalnie odbiegający od konwencjonalnej teorii; uniwersytety i muzea historii naturalnej zwykle go nie uznają. Oxnard umieścił rodzaj Homo, do którego należy człowiek, w znacznie wcześniejszej epoce, niż to dopuszcza standardowa teoria, i zakwestionował w ten sposób podstawy darwinizmu. W swojej książce Zakazanaarcheologia Cremo i Thompson cytują Oxnarda: „Konwencjonalne podejście do ewolucji człowieka należy poważnie zmodyfikować albo nawet odrzucić; należy zbadać nowe koncepcje”.

Innych oponentów standardowej teorii ewolucji niepokoi to, że nie jest ona w stanie wyjaśnić, w jaki sposób powstają nowe gatunki i cechy; niepokoi ich pogląd, że niezliczone elementy żywych organizmów, takie jak pory ludzkiej skóry, nogi chrząszcza czy ochronne poduszki na kolanach wielbłąda pojawiły się przypadkowo w wyniku doboru naturalnego. Koncepcja celu w procesie tworzenia nie pasuje do darwinowskiej wersji rzeczywistości.

Według darwinistów życie może istnieć tylko przy założeniu absolutnego materializmu, jako ciąg przypadkowych wydarzeń i reakcji chemicznych, odpowiedzialnych za wszystko we Wszechświecie. Nawet zdrowy rozsądek wydaje się ustępować naukowym dogmatom. Na przykład umysł ludzki z jego ogromnymi możliwościami (opanowanie rachunku różniczkowego, gra na skrzypcach czy choćby sama świadomość) nie może być wyjaśniony wyłącznie teorią przeżywania najlepiej dostosowanych.

Biblia a kreacjonizm

Argumenty kreacjonistów mają swoje źródło w ortodoksyjnej doktrynie religijnej, która odrzuca alegoryczne i metaforyczne odczytanie Księgi Rodzaju. To system wierzeń nieakceptowany przez wielu chrześcijan w sposób dosłowny, a sama Biblia go nie potwierdza. Brakuje mu również wsparcia naukowego, ponieważ skamieniałości świadczą o tym, że człowiek istniał na Ziemi znacznie wcześniej niż 6000 lat temu. Scenariusz stworzenia świata w ciągu sześciu dni – traktowany dosłownie – zupełnie nie odpowiada okresowi, w jakim powstawał Wszechświat.

Bardziej zdroworozsądkowa koncepcja inteligentnego stworzenia (niedogmatycznego kreacjonizmu) przyjmuje formę możliwą do zaakceptowania nawet dla uczonych, którym trudno zaprzeczyć, że we Wszechświecie istnieje immanentna inteligencja. Problem z kreacjonizmem leży zatem nie w koncepcji inteligentnego stworzenia, lecz w jego dogmatycznej, nieelastycznej interpretacji Biblii w odniesieniu do pochodzenia człowieka.

Nowe podstawy czy starożytna wiedza

Świadectwa bardzo dawnego pochodzenia człowieka prowadzą na obcy wielu ludziom teren, na który woleliby nie wkraczać. Inni natomiast uważają, że sporowi standardowego kreacjonizmu z teorią ewolucji od samego początku czegoś brakuje. Kiedyś traktowany wzruszeniem ramion i nadal spotykający się z zaciekłą opozycją, „katastroficzny” punkt widzenia poczynił ostatnio postępy w społeczności naukowców. Jego zwolennicy twierdzą, że wystąpiło nagłe przerwanie ciągłości życia na planecie, zmieniające drogę ewolucji. (Gradualizm – czyli zasada darwinizmu, zakładająca, że całe życie ewoluowało powoli bez nagłych przerw – stracił uznanie w pewnych kręgach).

Rzeczywiście zrozumiano, że na Ziemi oraz w całym Wszechświecie miały miejsce różnego rodzaju katastrofy. Znana teoria głosi, że dinozaury wymarły wskutek uderzenia w Ziemię wielkiego meteorytu – siła kolizji była równa tysiącom bomb wodorowych. Inne teorie odwołują się do drastycznych zmian klimatu, ruchów i wstrząsów sejsmicznych, a nawet do odwrócenia pola magnetycznego Ziemi.

Debata katastrofizm kontra gradualizm z jednej strony pokazuje, jak mało nauka wie na temat prehistorii, z drugiej zaś ujawnia rozmaite uprzedzenia w ramach społeczności naukowców – datującą się od czasów Darwina niechęć do wszystkiego, co choćby trochę przypomina katastrofy biblijne, takie jak potop, nawet gdy te podobieństwa mają wyłącznie związek z nagłymi zmianami w przebiegu ewolucji.

Katastrofizm proponuje jednak inny scenariusz pochodzenia człowieka i prehistorii. Graham Hancock w książce Ślady palców bogów oraz Rand i Rose Flem-Ath w książce When the Sky Fell: In Search of Atlantis (Gdy spadło niebo: w poszukiwaniu Atlantydy) piszą, że w przeszłości mogło dojść do nagłego katastrofalnego przemieszczenia litosfery – „przesunięcia skorupy”. Teoria, której wiarygodności przydał Albert Einstein, stwiedza, że zewnętrzna powłoka Ziemi mogła nagle (nie stopniowo, jak przy dryfcie kontynentalnym) przesunąć się na powierzchni globu, powodując, że kontynenty zajęły zupełnie nowe położenie.

Powołując się na artykuły Charlesa Hapgooda, który rozwinął tę teorię we współpracy z Einsteinem, Flem-Athowie uważają, że może właśnie dlatego w „strefie śmierci”, obejmującej całą Syberię i północną Kanadę, znaleziono zamrożone ciała setek mamutów, nosorożców włochatych i innych dawnych ssaków. Warto odnotować, że ich żołądki zawierały rośliny ciepłolubne, z czego wynika, że teren, na którym te zwierzęta się pasły, nagle przeszedł ze strefy umiarkowanej w arktyczną. Hapgood i Einstein wysunęli hipotezę, że do nagłego przesunięcia i zamarznięcia kontynentu Antarktydy – która prawdopodobnie leżała 3200 kilometrów bardziej na północ niż obecnie – mogło dojść w wyniku przemieszczenia litosfery.

Dawne mapy dokładnie przedstawiające Antarktydę, nim pokryła się lodem, również świadczą o tym, że w niedawnej prehistorii kontynent ten znajdował się w strefie klimatu umiarkowanego. Mapy Piri Reisa, Oronteusa Finaeusa i Merkatora są, według Grahama Hancocka i Flem-Athów, skopiowane z map oryginalnych, których datowanie jest nieznane, stworzonych przez jakieś prehistoryczne społeczeństwo, którego reprezentant potrafił dokładnie obliczyć długość geograficzną i wykreślić linie brzegowe. Tę umiejętność współcześni ludzie posiedli dopiero w XVIII wieku.

We wspomnianych książkach autorzy podkreślają, że te mapy wraz z innymi dowodami świadczą o istnieniu rozwiniętej prehistorycznej cywilizacji. W programie Tajemnicze pochodzenie człowieka narrator Charlton Heston przyrównał ten scenariusz do opisu Platona zagubionej Atlantydy.

Czy zagubione cywilizacje to prawdziwe brakujące ogniwo?

Po zbadaniu budowli kamiennych w starożytnych miastach Boliwii, Peru i Egiptu Hancock doszedł do wniosku, że te cuda megalityczne nie mogły powstać wśród nomadycznych plemion myśliwych-zbieraczy, jak utrzymuje konwencjonalna nauka. Wspaniałe miasto Tiahuanaco w Boliwii, które według boliwijskiego uczonego Arthura Poznansky’ego pochodzi z 15 000 roku p.n.e., wydaje się dobrym przykładem. W Tiahuanaco i w innych miejscach wielkie bloki kamienne cięto z dokładnością do 0,05 milimetra, a potem transportowano na duże odległości. Świadczy to o technicznych umiejętnościach dorównujących współczesnej inżynierii.

Jak prymitywni rzekomo ludzie przetransportowali te megality na szczyt Machu Picchu w Peru, pozostaje wielką zagadką – konwencjonalna nauka nie potrafi wyjaśnić takiego wyczynu. Hancock zapewnia, że nawet jeśli przyjmiemy późniejsze datowanie – a większość archeologów uważa te konstrukcje za późniejsze – musimy uznać, że wiedza i sprawność techniczna budowniczych były wytworem cywilizacji, która ewoluowała przez długi czas. Pojawienie się cywilizowanego człowieka należy zatem przesunąć daleko wstecz, poza znaną nam historię.

„Według mnie – mówi Hancock – oglądamy skutki tego samego wpływu, jaki oddziaływał na wszystkie te miejsca dawno temu, zanim pojawiły się zapisy historyczne. To jakaś odległa, zupełnie inna cywilizacja, którą historycy muszą jeszcze zidentyfikować”.

Wiele dowodów przyrodniczych i zapisów ludzkiego doświadczenia wskazuje na istnienie takiej cywilizacji. Etymologia – nauka o pochodzeniu słów – dowodzi, że musiał istnieć prehistoryczny język indoeuropejski, gdyż tak wielkie są podobieństwa w językach naszego świata. Czy mógłby to być język prehistorycznej cywilizacji postulowanej przez Hancocka?

Hamlet’s Mill. An Essay Investigating the Origins of Human Knowledge and Its Transmission through Myth, książka napisana przez profesora MIT-u Giorgia de Santillanę i profesor z Uniwersytetu we Frankfurcie Herthę von Dechend, pokazuje, w jaki sposób dawne mity obrazują precesję punktów równonocy. Dowodzi to również prawdopodobieństwa istnienia wspólnego języka i świadczy o zaawansowanej wiedzy rozprzestrzenionej wśród ludów prehistorycznych. Santillana i von Dechend przywołują mity mające swoje źródło w zamierzchłej przeszłości i analizują zapisane w nich wartości liczbowe i symbolikę. Wykazują, że starożytni ludzie z różnych kultur dysponowali wyrafinowaną wiedzą o mechanice niebieskiej – podobny poziom wiedzy osiągnięto dopiero ostatnio dzięki satelitom i komputerom.

Rozprzestrzenienie się blisko spokrewnionych gatunków biologicznych na kontynentach oddzielonych wielkimi oceanami, co dziwiło darwinistów, można również wyjaśnić istnieniem prehistorycznej zaawansowanej cywilizacji ludzi potrafiących żeglować po morzach. Wiele dowodów wskazuje na to, że człowiek i cywilizacja istniały znacznie wcześniej, niż przyjmują ortodoksyjna nauka i religia. Czy to możliwe, że właśnie taka cywilizacja jest rzeczywistym brakującym ogniwem w ludzkiej historii?

Dlaczego mamy ograniczać debatę do modeli zachodnich?

Konwencjonalne dyskusje o naszym pochodzeniu, jakie spotykamy w głównych mediach, nie biorą pod uwagę koncepcji na temat pochodzenia człowieka i kosmosu, podzielanej przez znaczną część ludności świata – przez mistyczny Wschód. Einstein interesował się tymi ideami, ponieważ wspierały jego wiarę w uniwersalną inteligencję. Ostatnio fizyk Brian Josephson, laureat Nagrody Nobla, opisał podobieństwa między wschodnim nurtem mistycznym a współczesną fizyką. Fritjof Capra w książce Tao fizyki przyrównuje filozofie wedyjską, buddyjską i taoistyczną do subtelności teorii kwantów.

Wedy w istocie prezentują scenariusz przypominający model ekspandującego i kurczącego się Wszechświata współczesnej fizyki, wielki wdech i wydech stworzenia, projekcję wszechobecnej świadomości – brahmana – której esencja pozostaje integralną częścią wszystkich rzeczy, gdy dzieło stworzenia ewoluuje. Taoizm natomiast proponuje postrzeganie świadomej rzeczywistości bardzo przypominające zasadę nieoznaczoności Heisenberga, gdzie punkt widzenia obserwatora, czyli świadomość, kształtuje obiektywną realność.

Albert Einstein (z prawej) z indyjskim poetą Rabindranathem Tagore.

Dla Einsteina, zwłaszcza w ostatnich latach jego życia, idea rzeczywistości opartej na świadomości – poczucia uniwersalnego, świadomego bytu, nierozdzielnego z dziełem stworzenia i z tożsamością – stała się w sposób naturalny oczywista, tak jak jest oczywista dla innych ludzi zajmujących się fizyką, filozofią i religią. „W miarę jak się starzeję – powiedział Einstein – identyfikacja z »tu i teraz« [jego słynna czasoprzestrzeń] powoli zanika. Człowiek czuje, że się rozpuszcza, jednoczy z przyrodą”.

Największe umysły naszych czasów i najdawniejszego antyku odrzucają więc darwinowską ukrytą przesłankę, wiarę w absolutny materializm, utrzymującą, że całe życie ewoluowało z prymitywnej materii, przypadkowo, bez celu i projektu. Równocześnie koncepcja stworzenia bazującego na świadomości to ściśle biblijna interpretacja i pojęcie antropomorficznego stwórcy, oddzielonego od człowieka i natury.

Środowisko naukowe nie zajmuje się świadomością, nigdy nie badało tego, co z definicji nie może być wyjaśnione materialną wiarą w pochodzenie życia. W „Scientific American” z grudnia 1995 roku David Chalmers w artykule The Puzzle of Conscious Experience (Zagadki świadomego doznania) zauważa: „Przez wiele lat uczeni stronili od zajmowania się świadomością. (…) Przeważała opinia, że nauka oparta na obiektywizmie nie może przyjąć czegoś tak subiektywnego jak świadomość”. Chalmers mówi dalej, że neurolodzy, psycholodzy i filozofowie dopiero ostatnio odrzucają pogląd, że świadomości nie da się badać. Podkreślając, iż świadomość ma podłoże materialne, proponuje, by „wyjaśniać ją nowym typem teorii, która prawdopodobnie będzie oparta na nowych prawach podstawowych o zaskakujących konsekwencjach dla naszego poglądu na Wszechświat i na nas samych”.

Wybitny fizyk Steven Weinberg w książce Sen o teorii ostatecznej formułuje to inaczej. Mówi, że celem fizyki jest rozwijanie „teorii wszystkiego”, która odpowie nam na wszelkie pytania dotyczące Wszechświata, sformułuje prawo lub zasadę, z której się Wszechświat wywodzi. Weinberg podkreśla równocześnie ograniczenia materializmu naukowego, jednocześnie próbując je przekroczyć, gdy atakuje absolut, logos, który nie może istnieć w ramach stworzenia opartego na materii. Przyznaje, że rzeczywistym problemem jest świadomość, ponieważ nie da się jej wytłumaczyć wyłącznie procesami materialnymi.

Darwinizm, który zakłada, że wszelkie istnienie oparte jest na materii, nie może wyjaśnić najbardziej ludzkiej cechy – świadomości – której nie da się wywieść z procesu doboru naturalnego w przypadkowej, mechanistycznej kreacji, gdyż potencjał umysłu ludzkiego znacznie przewyższa ten, który byłby potrzebny do zwykłego przeżycia. Rygorystyczny kreacjonizm zderzony z darwinizmem, ignorującym pochodzenie świadomości oraz inne ważne problemy, wydaje się tylko sztucznym tłem, wykorzystywanym przez darwinistów do lepszej prezentacji własnych idei.

Żeby zatem wyjaśnić pochodzenie człowieka i rozwinąć „teorię wszystkiego”, prawdziwy naukowiec musi nie tylko wziąć pod uwagę konkretne dowody przedstawione w Zakazanejarcheologii i w książce Hanckoka Ślady palców bogów, ale również badać świadomość, ponieważ bez tego zaniedbałby podstawową cechę ludzkiej istoty – zdolność twórczego myślenia. Musi eksperymentować w wewnętrznym, subiektywnym świecie, zagłębiając się w obszary zakazane przez naukowy establishment. Niezależny od wszelkich dogmatów, musi badać samo sedno swojego świadomego istnienia, a równocześnie materialne stworzenie. Podobnie jak Einstein, musi uznać te działania za zasadniczy cel nauki i religii – poszukiwanie wiedzy w najczystszym sensie, łacińskie scire (wiedzieć), od którego pochodzi angielskie słowo science. W ten sposób wiedza mogłaby w końcu zbudować teorię wszystkiego.

3. TUSZOWANIE FAKTÓW NAUKOWYCH

J. Douglas Kenyon

FILTR WIEDZY I INNE SPOSOBY PREPAROWANIA KSIĄŻEK AKADEMICKICH

W 1966 roku uznana archeolog Virginia Steen-McIntyre oraz jej zespół ze Służby Geologicznej Stanów Zjednoczonych pracujący w ramach grantu z Narodowej Fundacji Nauki zostali poproszeni o przeprowadzenie datowania dwóch niezwykłych stanowisk archeologicznych w Meksyku. W Hueyatlaco odkryto wymyślne narzędzia kamienne, dorównujące najlepszym obiektom z Cro‑Magnon we Francji, a w pobliskim El Horno znaleziono nieco bardziej prymitywne wersje tych przedmiotów. Przypuszczano, że są to niezwykle stare stanowiska, może nawet sprzed 20 000 lat; zgodnie z obowiązującą chronologią byłoby to niemal równoczesne z najwcześniejszym okresem zasiedlenia Ameryki przez człowieka.

Stenn-McIntyre zrozumiała, że jeśli zdoła potwierdzić to datowanie, będzie miała zapewnioną karierę naukową. Przeprowadziła serię szczegółowych testów. Dla pewności użyła czterech różnych, powszechnie akceptowanych metod datowania, w tym opartego na szeregu promieniotwórczym uranowo-radowym oraz na śladach rozpadu uranu-238. Rezultaty pokazały, że początkowe oceny były dalekie od rzeczywistości. Znacznie niedoszacowane. Wiek tych stanowisk wynosił ponad 250 000 lat!

Doktor Virginia Steen-McIntyre (za zgodą B.C. Video).

Jak można się spodziewać, po ogłoszeniu wyniku pojawiły się kontrowersje. Datowanie nie tylko podważyło uznawaną dotychczas chronologię obecności ludzi w tym rejonie, ale stało również w całkowitej sprzeczności z ustalonymi poglądami na temat tego, jak dawno temu współczesny człowiek pojawił się na Ziemi. A jednak nie zrewidowano ortodoksyjnej teorii, nie pisano na nowo podręczników, czego można by oczekiwać. Publicznie kpiono natomiast z pracy Steen‑McIntyre i szkalowano jej rzetelność. Od tamtej pory nie mogła znaleźć pracy w swojej dziedzinie.

Ponad wiek wcześniej, po odkryciu złota w Table Mountain w Kalifornii, kopano tysiące metrów szybów, z których górnicy wydobywali setki artefaktów, a nawet ludzkich skamieniałości. Znajdowano je w warstwach geologicznych pochodzących sprzed 9 000 000 do 55 000 000 lat, mimo to geolog stanu Kalifornia J.D. Whitney potwierdził autentyczność wielu tych znalezisk i sporządził wyczerpujący raport. Nigdy nie ustosunkowano się do zawartych w nim faktów, uczeni nie próbowali ich wyjaśnić, raport został całkowicie zignorowany, a wszelkie wzmianki o nim zniknęły z podręczników.

Przez dziesięciolecia południowoafrykańscy górnicy znajdowali w warstwach, liczących prawie 3 miliardy lat setki małych, metalicznych kulek z koncentrycznym żłobkowaniem. Społeczność naukowców nie zainteresowała się dotychczas tymi obiektami.

Michael Cremo.

To nie jedyne przykłady. Richard Thompson i Michael Cremo cytują w Zakazanej archeologii wiele podobnych spraw. Sugerują „powszechne tuszowanie” i uważają, że w sprawie pochodzenia rasy ludzkiej na Ziemi nauka akademicka preparuje dane.

Społeczeństwo jest przekonywane, że wszystkie rzeczywiste dowody potwierdzają teorię ewolucji głównego nurtu z jej znaną skalą czasową, na której dzisiejszy Homosapiens pojawia się zaledwie 100 000 lat temu, ale Cremo i Thompson pokazują, że istnieje mnóstwo przeciwnych dowodów, zebranych przez cenionych uczonych przy zastosowaniu co najmniej równie rygorystycznych standardów. Jednak dowody te są nie tylko ignorowane przez środowisko, ale w wielu wypadkach w istocie tuszowane. W każdej dziedzinie badań, od paleontologii po antropologię i archeologię, fakty prezentowane jako ustalone i niepodważalne są – jak mówi Cremo – „tylko konsensusem, do jakiego doszła wpływowa grupa ludzi”.

Czy jest to poparte dowodami? Cremo i Thompson uważają, że nie.

Starannie przeglądają dostępną dokumentację i analizują poszczególne przypadki wyników badań, przeczących temu konsensusowi, prowadzonych przez ostatnich 200 lat. Opisują zadziwiające odkrycia i towarzyszące im kontrowersje oraz ukrywanie dowodów, jakie potem zawsze miało miejsce.

Typowy przykład: George Carter ogłosił, że na terenie wykopalisk w San Diego w Kalifornii znalazł palenisko i prymitywne narzędzia w warstwie datowanej na ostatni interglacjał, czyli mniej więcej 80 000–90 000 lat temu. Oceny Cartera zostały potwierdzone przez ekspertów, między innymi przez geologa Johna Witthofta, ale kręgi naukowe to wydrwiły. Na Uniwersytecie Stanowym w San Diego nawet nie zainteresowano się zgromadzonym materiałem, a Uniwersytet Harvarda wydał publikację Fantastic Archeology (Fantastyczna archeologia) szkalującą Cartera.

Wyłania się obraz aroganckiej i dogmatycznej elity akademickiej, bardziej zainteresowanej zachowaniem własnych przywilejów i autorytetu niż prawdą.

Nie trzeba mówić, że opasły 952-stronicowy tom Zakazanej archeologii wywołał spore poruszenie. Jak można było oczekiwać, środowisko zareagowało oburzeniem, ale nie mogło zignorować tej pracy. Antropolog Richard Leakey pisał: „Wasza książka to czysty humbug, nie zasługuje na to, by poza głupcami ktokolwiek traktował ją poważnie”.

Richard Leakey.

Jednak niektóre prestiżowe periodyki naukowe – w tym „The American Journal of Physical Anthropology”, „Geo”, „Archeology” oraz brytyjski „Journal for the History of Science” raczyły zamieścić recenzje książki. Na ogół krytycznie oceniano przedstawione w niej poglądy, ale przyznawano – choć z niechęcią – że Zakazana archeologia jest bardzo dobrze napisana i udokumentowana, a niektórzy recenzenci uznali ją za wyzwanie wobec przyjętych teorii.

Diagram chronologiczny anomalnych artefaktów (za zgodą B.C. Video).

W „Physical Anthropologist” William Howells pisał: „Pogląd, że człowiek współczesny pojawił się znacznie wcześniej, wtedy gdy nie istniały jeszcze nawet proste naczelne, prawdopodobni przodkowie człowieka, byłby rujnujący nie tylko dla uznawanego schematu wydarzeń, lecz również dla całej teorii ewolucji, która dotychczas trzyma się całkiem krzepko”.

Choć Zakazana archeologia poważnie podkopuje gmach teorii ewolucji, nie sprzymierza się ze znanym poglądem kreacjonistów ani nie próbuje stworzyć własnej alternatywnej teorii. Cremo chciał przedstawić swoją złożoną teorię, a jednocześnie uniknąć przedstawianego zwykle w mediach „fałszywego wyboru” między ewolucjonizmem a kreacjonizmem. Próbował to zrobić w kolejnej książce zatytułowanej Human Devolution (Dewolucja człowieka). O problemie pochodzenia człowieka mówi z naciskiem: „Naprawdę musimy zacząć pracować od podstaw”.

Zakazana archeologia zwraca uwagę na rzeczywistą potrzebę alternatywnych koncepcji, stworzenia nowej syntezy – stwierdził autor ostatnio w wypowiedzi dla „Atlantis Rising”. „W Human Devolution omówiłem to szczegółowo. Zawarłem w książce elementy idei darwinowskich, elementy »teorii starożytnego astronauty« i elementy z natury kreacjonistyczne. Sądzę, że przyzwyczailiśmy się do zbyt uproszczonego schematu pochodzenia człowieka, tymczasem rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana, niż skłonni są przyznać zwolennicy obowiązujących hipotez”.

Zarówno Cremo, jak i Thompson są członkami Instytutu Bhaktivedanty – oddziału nauk Międzynarodowego Stowarzyszenia Świadomości Kriszny. Cremo i Thompson w swoich badaniach zamierzali znaleźć dowody na potwierdzenie faktów zawartych w starożytnych pismach indyjskich, które odnoszą się do epizodów ludzkiej historii, datujących się na okres sprzed milionów lat. „Pomyśleliśmy więc – mówi Cremo – że jeśli w tych starożytnych tekstach zawiera się prawda, powinien istnieć jakiś fizyczny dowód na jej poparcie. Nie znaleźliśmy go jednak w dostępnych podręcznikach”.

Nie poprzestali na tym stwierdzeniu. Przez osiem lat przekopywali się przez historię archeologii i antropologii, przeglądając wszystkie odkrycia, nie tylko te, o których pisały podręczniki. Natknęli się na rzeczy rewelacyjne. „Przypuszczałem przedtem, że może być parę drobiazgów zamiecionych pod dywan, ale znalazłem prawdziwie zaskakujące rzeczy. Bardzo dużo tuszowanych dowodów”.

Cremo i Thompson postanowili napisać książkę o niezbitych faktach archeologicznych. „Stosowany przez nas standard to identyfikacja miejsca wykopaliska – powiedział Cremo. – Musiały być niezawodne geologiczne świadectwa dotyczące wieku stanowiska, a literatura, najczęściej naukowa, musiała o tym miejscu wzmiankować”.

Mieli nadzieję, że jakość i rozległość dowodów skłonią profesjonalistów, studentów oraz szerszą publiczność do poważnego zajęcia się problemem.

Trudno zaprzeczyć, że udało im się odnieść spektakularny sukces. Wzbudzili zainteresowanie w kręgach nauki alternatywnej oraz znaleźli przychylnych czytelników wśród socjologów wiedzy naukowej – tak ci ludzi określają samych siebie – którzy mają świadomość, że współczesne metody naukowe poniosły porażkę w przedstawianiu prawdziwego obrazu rzeczywistości. Cremo uważa, że problemem są nadużycia i naciąganie wyników. „Często dzieje się to automatycznie. Taka jest już natura ludzka: człowiek skłonny jest odrzucić to, co nie pasuje do jego konkretnego światopoglądu” – stwierdził Cremo. Podaje przykład młodego paleontologa i znawcy dawnych fiszbinów w Muzeum Historii Naturalnej w San Diego. Zapytany o to, czy kiedykolwiek widział znaki zrobione na kościach przez ludzi, uczony odparł: „Wolę trzymać się z daleka od tego, co ma cokolwiek wspólnego z ludźmi, ponieważ jest to zbyt kontrowersyjne”.

Cremo uznaje to za niewinną odpowiedź ze strony osoby dbającej o swoją karierę zawodową. W innej sferze jednak widzi zachowania znacznie bardziej bezwzględne, choćby w wypadku Virginii Steen‑McIntyre. „Okazało się, że nie mogła opublikować swojego artykułu. Straciła etat nauczyciela akademickiego na uniwersytecie. Publicznie oskarżono ją o szukanie poklasku i indywidualizm zawodowy. Od tamtego czasu nie mogła w zasadzie pracować w zawodzie geologa”.

Czasami Cremo dostrzega głębsze oznaki celowego nadużycia. Wspomina działalność Fundacji Rockefellera, która finansowała działalność Davidsona Blacka w Zhoukoudian w Chinach. Korespondencja między Blackiem a jego zwierzchnikami w fundacji dowodzi, że badania i prace archeologiczne były częścią większego projektu naukowego z dziedziny biologii. Oto cytat z korespondencji: „(…) dlatego możemy zdobyć informacje o naszym zachowaniu tego rodzaju, który mógłby prowadzić do szerokiego i pożytecznego nadzoru”. Inaczej mówiąc, finansowano te badania w szczególnym celu uzyskania kontroli. Kto miał sprawować ten nadzór? – pyta Cremo.

Nietrudno zrozumieć motywy stojące za próbami manipulacji. „Jest wiele sił społecznych związanych z wyjaśnieniem, kim i czym jesteśmy – twierdzi Cremo. – Ktoś kiedyś powiedział, że »wiedza to władza«. Można również powiedzieć »władza to wiedza«. Niektórzy ludzie mają szczególną władzę i prestiż, które umożliwiają im ustalanie zadań dla naszego społeczeństwa. Nic dziwnego, że są oni odporni na wszelkie zmiany”.

Cremo uważa, że współcześni uczeni stali się niemal klasą kapłanów, mających wiele praw i prerogatyw, jakie ich poprzednicy w okresie rewolucji przemysłowo‑naukowej przejęli od okopanego establishmentu religijnego. „Ustanowili oni kierunek naszej cywilizacji na skalę powszechną. Obecnie, jeśli chcesz coś wiedzieć, zwykle nie udajesz się do kapłana czy osoby uduchowionej – idziesz do jednego z uczonych, ponieważ zdołali nas oni przekonać, że świat jest bardzo mechanistyczny i wszystko da się wyjaśnić prawami fizyki i chemii”.

Według Cremo uczeni zawładnęli kluczami do królestwa, a potem nie potrafili spełnić obietnic. „Pod wieloma względami kryzys w środowisku, kryzysy polityczne i kryzys wartości to ich sprawka. Coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że uczeni rzeczywiście nie są w stanie dać nam królestwa, do którego jakoby posiadają klucze. Sądzę, że wielu ludzi zaczyna dostrzegać, iż widzenie świata prezentowane przez uczonych nie wyjaśnia wszystkiego ze sfery ludzkiego doświadczenia”.

Cremo uważa, że wszyscy jesteśmy częścią kosmicznej hierarchii bytów. Znajduje na to potwierdzenie w mitologiach różnych społeczeństw. „We wszystkich tradycjach, gdy mowa jest o pochodzeniu, nie dotyczy to czegoś, co występuje tylko na naszej planecie. Spotykamy kontakty pozaziemskie z bogami, półbogami, bóstwami i aniołami”.

Cremo dostrzega analogię we współczesnym zjawisku UFO. Nowoczesna nauka nie potrafi zadowalająco traktować UFO, spostrzegania pozazmysłowego i zjawisk paranormalnych. To główny zarzut wobec niej. „Trudno to ignorować. Nie da się tego po prostu odsunąć. Jeśli mielibyśmy odrzucić wszystkie relacje o porwaniach przez UFO oraz innych rodzajach kontaktu, relacje napływające z tylu wiarygodnych źródeł, musielibyśmy w ogóle nie brać pod uwagę świadectw pochodzących od człowieka”.

Jednym z obszarów, gdzie ortodoksyjne poglądy są stale wystawiane na próbę, jest konkurencyjna w stosunku do gradualizmu koncepcja gwałtownych zmian spowodowanych wielkimi katastrofami. Choć modna stała się debata na temat kataklizmów, uważa się je za wydarzenia odległe w czasie, które miały miejsce przypuszczalnie jeszcze przed pojawieniem się człowieka. Niektórzy – na przykład Immanuel Velikovsky – przekonują nas jednak, że zdarzyły się w naszej historii i spowodowały rodzaj ziemskiej amnezji, na którą cierpimy do dziś.

Cremo uznaje koncepcję katastrof i zbiorowego zapomnienia. „Według mnie mamy do czynienia z amnezją i gdy spotykamy relacje o rzeczywistych katastrofach, myślimy, no cóż, to tylko mity. Innymi słowy, uważam, że wiedza o tych kataklizmach przetrwała w starożytnych zapisach, kulturach i tradycji ustnej. Ale z powodu pewnego rodzaju społecznej amnezji nie uznajemy tych świadectw za prawdziwe. Uważam również, że ci, którzy obecnie kontrolują życie intelektualne na całym świecie, celowo robią wszystko, byśmy nie dawali wiary zjawiskom paranormalnym i zapomnieli o nich. Dostrzegam zdecydowany wysiłek, by podtrzymywać w ludziach stan zapomnienia o tych sprawach”.

To wszystko należy do polityki idei. „Walka toczyła się przez tysiące, tysiące lat i trwa nadal” – twierdzi Cremo.

Część II. ARGUMENTY ZA KATASTROFIZMEM:

4. W OBRONIE KATASTROF

William P. Eigles

GEOLOG ROBERT SCHOCH PODWAŻA KONWENCJONALNE POGLĄDY NA HISTORIĘ NATURALNĄ

W 1989 roku John Anthony West, niezależny egiptolog, szukał naukowego potwierdzenia hipotezy, że Wielki Sfinks w Gizie oraz być może inne zabytki starożytnego Egiptu są starsze, niż uważają ortodoksyjni egiptolodzy. Dowody znalazł dzięki młodemu doktorowi Robertowi M. Schochowi, który cieszył się reputacją i był wtedy adiunktem nauk ścisłych i matematyki na Uniwersytecie w Bostonie. Schoch był ekspertem w dziedzinie geologii i paleontologii. Miał rozległą wiedzę i dysponował metodami analitycznymi, których West potrzebował do zweryfikowania wysuniętej hipotezy. Jako pierwszy przedstawił ją R.A. Schwaller de Lubicz w 1950 roku. Brzmiała ona: objawy erozji, widoczne na powierzchni Sfinksa i w jego skalistym otoczeniu, to skutek stałych opadów deszczu, a nie długotrwałego wystawienia na działanie piasku unoszonego wiatrem.

R.A. Schwaller de Lubicz.

Schoch zastosował powszechnie akceptowane metody geologiczne. Wyniki badań spopularyzował w 1993 roku w kontrowersyjnym programie telewizyjnym TajemnicaSfinksa. Badania wykazały, że ślady erozji Sfinksa niezaprzeczalnie wywołała spływająca woda, co oznacza, że najstarsze fragmenty posągu muszą pochodzić z okresu przynajmniej o 2500 lat wcześniejszego, niż poprzednio sądzono, czyli z epoki między latami 7000 a 5000 p.n.e., gdy po raz ostatni w tym rejonie świata padały obfite deszcze.

Doktor Robert M. Schoch w Egipcie.

Odkrycia Schocha oznaczały, że tradycyjne datowanie rozwoju cywilizacji na Bliskim Wschodzie należy przesunąć wstecz przynajmniej o dwa i pół tysiąclecia. To pchnęło geologa w spór z tradycyjnymi egiptologami, którzy gremialnie odrzucili przytłaczające dowody, świadczące o znacznie wcześniejszym powstaniu Sfinksa.

Tamto doświadczenie rozbudziło drzemiące w Schochu od dawna zainteresowanie znacznie szerszym zagadnieniem: w jaki sposób i kiedy pojawiła się cywilizacja na naszej planecie? Pod wpływem tych pytań Schoch zauważył, że jego własne, nabyte w procesie kształcenia bezwzględne przywiązanie do obowiązującego paradygmatu aktualizmu (inaczej uniformitaryzmu[1]), obowiązującego w kręgach zawodowych geologów, przechyla się na korzyść katastrofizmu, który miałby wyjaśnić przeszłość – a może nawet przyszłość – decydujących zmian na Ziemi.

Ta osobista intelektualna przygoda przenika pierwszą nietechniczną książkę Schocha Voices of the Rocks: A Scientist Looks at Catastrophes and Ancient Civilizations (Skały mówią: analiza naukowa katastrof i dawnych cywilizacji) napisaną wspólnie z Robertem Aquinasem McNallym, zawodowym popularyzatorem nauki. Autorzy przeglądają dane i przekonują nas, że na bieg ludzkiej cywilizacji wpływ miały nie ewolucja i stopniowe, trwające tysiące lat procesy – jak uważają zwolennicy aktualizmu – lecz naturalne katastrofy, takie jak trzęsienia ziemi, powodzie i uderzenia obiektów pozaziemskich: planetoid, komet i meteorytów. Jest to punkt widzenia katastrofistów.

Badania przeprowadzone przez Schocha i wielu innych sugerują, że naturalne kataklizmy zmiotły różne cywilizacje w przeszłości i mogą się zdarzyć w przyszłości. Schoch przyznaje, że do katastrofizmu doszedł, „krzycząc i wierzgając”, bez wcześniejszej stymulacji ze strony naukowych mentorów czy nauczycieli akademickich, którzy byli skrytymi wyznawcami alternatywnych modeli naukowych. „Po prostu badałem dowody, ale nie wiedziałem, dokąd mnie to zaprowadzi. Jako uczony nie mogę z miejsca odrzucić faktów. Pojawiła się potrzeba innej teorii, która by je wyjaśniała” – stwierdził Schoch.

Proponując katastrofizm jako alternatywne wyjaśnienie minionych wydarzeń, Schoch głosi równocześnie potrzebę zajęcia się rozmaitymi współczesnymi problemami środowiska naturalnego, jak globalne ocieplenie, zmniejszanie się warstwy ozonowej i zagrożenie zderzeniami z dużymi obiektami pozaziemskimi – każde z tych zdarzeń może zwiastować klęskę na skalę ogólnoświatową.

Schoch i McNally rozpoczynają książkę przeglądem procesu naukowego, a zwłaszcza badaniem, w jaki sposób odbywa się postęp naukowy, jakie są sposoby myślenia i jak się one zmieniają wraz ze zmianą świata (albo przynajmniej jego ludzkiej percepcji). Podają następujący przykład: starożytni postrzegali niebo jako miejsce zamieszkane przez gniewnych bogów; to nie musi być mitologiczna fantazja, lecz raczej paradygmat używający języka religii do wyjaśnienia obserwacji rzeczywistych zjawisk, jakie wystąpiłyby wówczas, gdyby przez orbitę Ziemi przeszedł gęsty strumień meteorów.

Gdy Ziemia wydostała się z tego strumienia i upłynęło sporo czasu, paradygmat w końcu stracił znaczenie i zastąpił go model odzwierciedlający spokojniejsze niebo – model koncentrycznego układu planetarnego z Ziemią w środku, zaproponowany przez Arystotelesa.

Autorzy twierdzą, że podobne przesunięcie paradygmatu obserwujemy obecnie w odniesieniu do geologii, ewolucji gatunków i zmian kulturowych człowieka – świecki katastrofizm zyskuje przewagę nad aktualizmem. Tę zmianę spowodowały obserwacje wielu uczonych. Zauważono w zapisach kopalnych gwałtowne zmiany w świecie roślin i zwierząt, świadczące o dość nagłym masowym wymieraniu w różnych okresach w przeszłości, na przykład zniknięcie z powierzchni planety dinozaurów pod koniec okresu kredowego 65 000 000 lat temu.

W 1980 roku Luis i Walter Alvarezowie, ojciec i syn, rozpoczęli badania, których wyniki potwierdzili inni uczeni. Zidentyfikowali zawartość ponadprzeciętnej koncentracji irydu na tak zwanej granicy K/T (kreda/trzeciorzęd), w cienkiej warstewce iłu między warstwami dwóch różnych er geologicznych.

Po wyeliminowaniu hipotezy o wulkanicznym pochodzeniu tej anomalii Alvarezowie doszli do wniosku, że jedynym źródłem tej wysokiej koncentracji irydu może być tylko planetoida, która uderzyła w Ziemię. Potwierdzenie hipotezy uzyskano w 1990 roku, gdy w Chicxulub na meksykańskim półwyspie Jukatan odkryto wielki krater uderzeniowy, którego wiek zgadzał się z wiekiem granicy K/T.

Te odkrycia pozwoliły na sformułowanie punktualizmu[2] – nowego modelu zmian, jakim podlegały Ziemia oraz gatunki istot żywych. Według niego chronologia dziejów naszej planety przypomina ciąg stanów równowagi regularnie przerywanych okresami szybkich, często radykalnych zmian, wywołanych przez wydarzenia o charakterze katastrof, takie jak powszechna aktywność wulkaniczna, uderzenie planetoidy czy spowodowana rozmaitymi czynnikami zmiana temperatury na planecie.

W swoich pracach Schoch proponuje nowe datowanie Sfinksa na neolit (który obejmuje lata 7000–5000 p.n.e.; tradycyjnie uważa się, że w tym okresie istniały tylko bardzo prymitywne społeczeństwa, mające wyłącznie najprostsze umiejętności budowlane). Zakwestionował on ortodoksyjne koncepcje liniowego, jednostajnego postępu ludzkiej cywilizacji, rozwijającej się mniej więcej od roku 3100 p.n.e., i postulował istnienie wyrafinowanej kultury w okresie znacznie wcześniejszym, niż poprzednio sądzono.

Jego oponenci twierdzą, że nie ma na to dowodów, ale Schoch podaje zadziwiające przykłady wydobywania krzemienia z około 31 000 lat p.n.e., rozwinięte neolityczne wioski w Egipcie, pochodzące z 8100 roku p.n.e. i ostatnio odkryty astronomiczny krąg megalityczny w Nabta Playa na Pustyni Nubijskiej w południowej części Sahary, pochodzący z lat 4500–4000 p.n.e. Pozostałości starożytnych miast w różnych rejonach Bliskiego Wschodu – Jerycho w Izraelu z 8300 roku p.n.e. oraz anatolijska osada Çatalhöyük w Turcji z VII tysiąclecia p.n.e. wspierają pogląd, że różne ludy już dość dawno miały zadziwiające zdolności organizacyjne, wiedzę techniczną i sprawność inżynierską. Dodatkowe dowody istnieją poza Egiptem – w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Europie. W szczególności związane z cyklem astronomicznym malowidła w grocie Lascaux we Francji datowane mniej więcej na 15 000 lat p.n.e. to zaskakująco wczesne świadectwo.

Śledząc wątek zaawansowanych cywilizacji starożytnych, Schoch postanowił zmierzyć się z legendą zaginionych kontynentów Atlantydy i Lemurii (lub Mu). W swojej książce krótko zajął się Lemurią – przejrzał stosowną literaturę i doszedł do wniosku, że to czysta fantazja. Staranniej zbadał opowieści o Atlantydzie w dialogach Platona i późniejsze relacje greckiego historyka Diodora Sycylijskiego i przekonał się, że zupełnie nie mogą nam pomóc w ustaleniu miejsca zatopionych kontynentów.

Schoch przegląda listę rzekomych lokalizacji, analizuje je i stwierdza, że nie może to być ani środek Oceanu Atlantyckiego, ani minojska Kreta, ani Morze Południowochińskie. Jeśli chodzi o hipotezę, wysuniętą przez profesora Charlesa Hapgooda, Grahama Hancocka, Randa i Rose Flem‑Athów, że Atlantyda znajdowała się pod czapą lodu Antarktydy, Schoch sporo czasu poświęca na obalenie tej koncepcji.

W końcu nie znajduje żadnego dowodu na poparcie twierdzenia, że Antarktyda była wolna od lodu w okresie opisywanym przez Platona; zauważa również, że Antarktyda pozbawiona ciężkiej pokrywy lodowej i otoczona morzami, które miały wyższy poziom, musiała wyglądać zupełnie inaczej, niż zakładali cytowani współcześni autorzy.

Wreszcie porządkuje fakty dotyczące map, na których wspomniani autorzy opierają swoje opinie o zaawansowanej wiedzy kartograficznej ludów prehistorycznych. Schoch przyznaje, że zgadza się z poglądem Mary Settegast, sformułowanym w książce Plato Prehistorian: 10 000 to 5 000 BC in Myth and Archeology (Prehistoryk Platon: lata 10 000 do 5000 p.n.e. w mitach i archeologii). Autorka uważa, że opowieść Platona dotyczy paleolitycznej kultury magdaleńskiej z zachodniej części basenu Morza Śródziemnego z IX tysiąclecia p.n.e. Tamtejsze ludy ciągle prowadziły wojny i w końcu upadły, ponieważ zatopione zostały ich przybrzeżne siedziby, gdy po ostatnim zlodowaceniu woda zalała część lądu.